poniedziałek, 27 stycznia 2014

ARONDIGHT - Myths and Legends (2008)

Wiem, wiem mam bzika na punkcie Running Wild i wszystko co ma coś wspólnego z tym zespołem. Nie tak łatwo znaleźć zespoły, które czerpią z tego zespołu patenty. Oczywiście na dzień dzisiejszy jest troszkę tego więcej. Ale czy ktoś wie, że mamy też rodzimy zespół, który należy do grona tych kapel, które wykorzystały patenty Running Wild? Tym zespołem jest Arondight, który można porównać do tegorocznego Blazon Stone. Kapela powstała w mieście Krosno w roku 2005 i do tej pory na koncie Arondight jest tylko debiutancki album, ale za to jaki! „Myths and Legends” to prawdziwa perełka jeśli chodzi o polski metal. Postaram się w dalszej części przybliżyć nieco owe wydawnictwo.

Zacznijmy od banałów. Na pierwszy rzut oka okładka jest tandetna, amatorska i nie w klimatach pasujących do Running Wild. Zamek i rycerze to scenografia bliższa Hammerfall. Wpływów Hammerfall nie uświadczyłem w większym stopniu, zaś Running Wild z okresu „Port Royal” czy „Death Or Glory” jest tutaj obecny i to niemal w każdej kompozycji. By sztuka grania w stylu Running Wild trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, który nada płycie pirackiego klimatu. Tutaj mamy pierwszą miłą niespodziankę, bowiem Schizator w roli wokalisty sprawdza się idealnie. Jest charyzma, zadziorność i piracki wydźwięk. Czego można chcieć więcej? Drugi aspekt jakże ważny dla muzyki w stylu Running Wild to odpowiednio zagrane riffy i duża dawka melodyjności. Estel i Dargor wyczyniają tutaj cuda i trzeba przyznać, że mimo młodego wieku i stażu to jednak wiedzą jak skonstruować ciekawą linię melodyjną, jak stworzyć mocny i chwytliwy riff. „Battle” już na samym wstępie pokazują, że potrafią wykreować riff godny Running wild. Cała machina działa sprawnie i wszystko się uzupełnia i stanowi znakomitą całość. Stonowany, rytmiczny „The Last Stand” jest cięższy, ale też w dalszym ciągu zachowuje piracki charakter. Co może się podobać to środkowa część, gdzie mamy znakomity popis gitarzystów i wygrywanie jakże przyjemnej melodii. Co jest mocnym atutem tej płyty to właśnie niezwykła dynamika, energiczność, przebojowość, a także melodyjność, która pojawia się niemal przez cały album. To właśnie ten aspekt napędza cały krążek. „Captain Jackman” to kolejny przebój Arondight, który znakomicie pokazuje co gra ten zespół i na kim się wzorował. Od pierwszych minut „Under the Stars” przypomina mi wejście „Riding The storm”, lecz tutaj coś z Iron Maiden czy Blind Guardian się znajdzie. Kawałek może i spokojniejszy, ale równie zapadający w pamięci co poprzednie kompozycje. Troszkę „Black Hand Inn” pojawia się w żywiołowym „Alliance of Black Saber” , który zachwyca swoim przebojowym charakterem oraz radosnym wydźwiękiem. Na płycie jest też kilka dłuższych utworów i jednym z nich jest bardziej true metalowy „Northern Wind” z echem twórczości Manowar. „Betrayed” to z kolei klimatyczna ballada i tutaj dochodzi do skrzyżowania Blind Guardian i Running Wild. „Until The Sunrise” z kolei znakomicie potwierdza że zespół stroni od totalnej kalki Running Wild i słychać że mają swoją interpretacje, a to się ceni. Na płycie mamy jeszcze dwa znakomite przeboje w postaci „Camelot” i melodyjnego „Myths And Legends”.

Jedna z najlepszych polskich kapel i to z możliwością zwojowania zagranicznego rynku muzycznego. Arondight czerpie z Running Wild, ale daje też coś od siebie, co dało w efekcie bardzo radosną, pozytywną muzykę, która jest urozmaicona, pełna szczerości, pomysłowości. Płytę słucha się lekko i przyjemnie, a każdy utwór to prawdziwa uczta dla maniaków melodyjnego grania i mam tutaj na myśli nie tylko Running Wild. Zespół ma status aktywny, więc pozostaje nic tylko czekać na jakiś nowy materiał, który będzie równie ciekawy co ten na „Myths and Legends”. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10


niedziela, 26 stycznia 2014

RING OF FIRE - Battle Of Lenningrad (2014)

Mark Boals to znakomity wokalista i sprawdza się jego głos niemal we wszystkim. Jednak stara się trzymać melodyjnego metalu, w którym jest nutka neoklasycznego power metalu i hard rocka. Ostatnio jest znany z Iron Mask, ale w tym roku sławę mu przyniesie nowy album Ring Of Fire. „Battle Of Lenningrad” to takie same emocje i profesjonalizm co dzieło Holy Force. Czyli w skrócie uczta dla fanów melodyjnego metalu w którym jest coś z neoklasycznego power metalu, coś z hard rocka i progresywnego metalu. Jednak to nie wszystko.

Warto zaznaczyć, że album rodził się dość długo, bowiem ostatnie dzieło Ring Of Fire ukazało się 10 lat temu, więc jest lekka przepaść, ale zespół nadrabia zaległości. Choć album „Battle Of Lenningrad” ukazuje się 10 lat po „Lapse Of reality” to jednak jest albumem dopracowanym i dojrzałem co daje możliwość uważać ten krążek za jeden z tych najlepszych w dorobku amerykańskiej formacji. Skład Ring Of Fire podczas tak długiej przerwie uległ nieco zmianie. Jest poza Markiem jest gitarzysta Tony Macalpine, jest klawiszowiec Vitalij znany z Adagio, ale jest też dwóch nowych muzyków. Jami Huovinen w roli perkusisty i trzeba przyznać, że jego gra jest imponująca. Jest dynamika, jest zaskoczenie i urozmaicenie, a to się zawsze ceni. Fajnie słychać te przejścia w takim energicznym „Firewind”.Ale moją uwagę skupił Timo Tolkki, który spełnia się tutaj w roli...basisty. Ciekawe, czyż nie? Muzycy pokazali klasę. Mark śpiewa tutaj bardziej emocjonalnie niż na ostatnim albumie Iron Mask i tutaj przypomina czasy śpiewania u boku Yngwie Malmsteena czy też w Royal Hunt. Również Tony nie grzeszy skromnością i też wygrywa przeróżne partie i motywy, ukazujące jak ceni sobie finezję, pomysłowość i zaskoczenie. Słychać jego wzorowanie się na Malmsteena. Jeśli ktoś przywiązuje sporą uwagę do pięknych i emocjonujących partii gitarowych ten będzie jak w siódmym niebie. Tony nie jest pierwszym lepszym gitarzystą i już otwieracz „Mother Russia”nam to dobitnie potwierdza. Ring Of Fire w swojej muzyce przemyca sporo patentów charakterystycznych dla Yngwiego, tak więc neoklasyczny power metal nie jest obcy Ring Of Fire i „They're calling Your Name” wprowadza nas w ten świata perfekcyjnie. Podniosłość i emocje zawarte w Empire” przypominają mi z kolei twórczość Royal Hunt. Progresywny charakter kompozycji też miał w tym swój udział. Nowy Ring Of Fire to przede wszystkim takie perełki jak „Where Angels Play” czy „No Way Out”, ale to nie tylko szybkie power metalowe granie. To też progresywne wariacje na temat Royl Hunt o czym świadczyć może „Battle of Lenningrad” . No i jest też miejsce dla wolniejszych kompozycji o czym świadczyć może „Our World”, ale są to również przyjemne momenty. Akurat ballady muszą być naprawdę dobre, żeby mogły mnie zachwycić. Tutaj Ring Of Fire stworzył romantyczną kompozycję, która łapie za serce.

Warto było czekać 10 lat na powrót Ring Of Fire. Nagrali naprawdę dojrzały album, który zawiera elementy neoklasycznego power metalu, progresywnego metalu i hard rocka. Znakomity muzycy, dopieszczone kompozycje, soczyste brzmienie i wysoki poziom muzyczny. Czego można chcieć więcej? Jedynie więcej takich płyt z taką muzyką i to na takim poziomie. Cudo.

Ocena: 9/10

STORMWARRIOR - Thunder & Steele (2014)

Każdy prawdziwy wojownik, każdy kto żyje wojną powinien znać Odyna. Silnego, mądrego boga wojny, który dał błogosławieństwo kilku heavy metalowym zespołom, żeby głosiło jego dobre imię na całym świecie. Jednym z tych zespołów jest bez wątpienia niemiecki Stormwarrior, który zrodził się w 1998 roku. Zespół szybko uzyskał status czołówki kapel grających speed/power metal i to zasługa nie tylko Kai Hansena, który pomógł zespołowi w starcie ale i rasowi Ramcke, który przez lata utrzymywał ten zespół i nadawał mu odpowiedniego charakteru. Pierwsze 3 płyty to klasyka dla tych co lubią muzykę Kaia Hansena, pierwszy album Helloween czy też twórczość Running Wild. „Heathen Warrior” był porażką i wtedy pojawiły się wątpliwości. Czy Stormwarrior stać na kolejny zryw i nagranie albumu na miarę pierwszych trzech? Czy wciąż Odyn jest z nimi?

Nadzieja się pojawiła, wraz z ogłoszeniem że nad nowym albumem zatytułowanym „Thunder & steele” czuwa inny znany muzyk, a mianowicie Piet Sielck, kolega Kaia Hansena. Przywrócił on dobre imię Paragon wraz z albumem „Force Of Destruction”, tak więc można było przypuścić że zrobi to samo z Stormwarrior. Zmieniono także artystę, który zajmował się okładki. Pojawił się Filipe Machado Franco i choć okładka nie ma takiego klimatu jak dwie pierwsze to jednak wnosi pewien powiew świeżości. No i trzecia zmiana to perkusista. Jorg Uken to nieznany mi pałkarz, który również przywrócił dobre imię Stormwarrior. Tak, Stormwarrior powraca. Odrodzony i silny jak na początku swojej działalności, a to był ogromny wyczyn. Kto by pomyślał, że uda im się nagrać dynamiczny, energiczny, przebojowy album, który utrzyma poziom pierwszych płyt. Oczywiście melodyjność, nieco ogładzony charakter sprawia, że „Thunder & steele” ma wiele wspólnego z „Heading northe”. Już otwierający „Thunder & Steele brzmi jak zagubiony utwór z tamtej płyty. Duża w tym zasługa dużej melodyjności mocno zakorzenionej w Helloween i to nie tylko tego z „Walls Of Jericho”. Oczywiście są tam gdzieś skojarzenia z Iron Savior, ale to normalne przy produkcjach Sielcka, na szczęście tych podobieństw jest mało. Na ostatniej płycie brakowało ciekawych popisów gitarowych Larsa, brakowało dynamiki, no i chwytliwych godnych zapamiętania melodii. Ten wszelkie niedociągnięcia wyeliminowano i nawiązano do tego co zespół gra na początku. Czyli szybkiego, energicznego speed/power metalu wzorowanym na twórczości Kaia Hansena. Najwięcej Iron Savior słychać w szybkim „Metal avenger” ale czy to jest ujma? W żadnym wypadku, zwłaszcza że mamy ciekawy hymn metalowy. Choć tutaj na początku drażniło mnie nieco że gitary swoje a bas swoje, ale ogólnie da się to znieść. Mocny riff „Sacred Blade” i brzmienie gitar mocno nawiązuje do Iron Savior, ale fani Gamma Ray też znajdą sporo zapożyczeń. Sam utwór zagrany z pomysłem i jest to poziom godny pierwszych albumów. Pamiętacie takie hity jak „The Axewielder” czy „Sign of the Warlorde”? Tutaj tez nie brakuje takich znakomitych przebojów, które mogą urozmaicić setlistę koncertową. Wystarczy wymienić szybki „Ironborn”, czy rytmiczny „Steelcrusader”, który promował ten album. Pierwszy album cechował się ciekawymi wstawkami na początku utworów i ten zabieg tutaj też został przeprowadzony. Słychać miecze i ognisko. Stormwarrior to kopalnia chwytliwych refrenów, które stają się naszym codziennym nałogiem i „Fyres In the Night” jest znakomity pod tym względem. Odrobina prostoty i podniosłości i przebój gotowy. Lars w końcu też niczym Kai dostarcza nam sporej ilości ciekawych solówek, zagrywek i właśnie to jest Stormwarrior taki jaki lubię. Talent Larsa odzwierciedla zadziorny „Die by the Hammer”, który przenosi nas do debiutanckiego albumu. Nieco troszkę odstaje „Child Of Fyre”, który nasuwa twórczość Running Wild, ale o wypełniaczu też nie ma mowy. Końcówka płyty jest bardzo emocjonująca. „One Will Survive” to wierna kopia „Iron Prayers” a to dobry znak. Zaś „Servants Of Metal” to prawdziwa perełka. Jak dla mnie jeden z najlepszych utworów Stormwarrior, ukazujący wielkość tego zespołu.

Odyn jest wśród nas. Stormwarrior jako jego wysłannik rozgłasza jego wielkość. Jak tu nie wierzyć ich przesłaniu? Jak tutaj nie być jednym z nich? „Thunder & steele” to znakomity album, który jest bez większych błędów. Mogło być nieco mocniejsze i brudniejsze brzmienie, mógł Kai się zająć produkcją. Ale wiecie co? To nie ma znaczenia. Stormwarrior poradził sobie i bez tego. Nagrał energiczną i przebojową płytę. A co najważniejsze bardzo metalową. Odyn może być z nich dumny.

Ocena: 9.5/10


THYRIEN - Hymns of The Mortals – Songs from The North (2014)

Finlandia to kraj, który można uznać za stolicę melodyjnego death metalu i zawsze z tamtym rejonem kojarzy się ten gatunek. Wiele kapel z tamtego rejonu specjalizuje się w takim graniu i tutaj wystarczy wspomnieć o Children Of bodom, Kalmah, czy Ensiferum, więc dlaczego miałoby być inaczej w przypadku debiutującego w tym roku Thyrien? Jednak ta młoda formacja swoim debiutanckim krążkiem „Hymns of The Mortals – Songs from The North” udowadnia, że ten nurt nie musi być skostniały i przewidywalny jak każdy album zawierający muzykę z pogranicza melodyjnego death metalu i folk metalu.

Choć ta kapela stara się wykreować swój własny styl, w którym jest miejsce dla folk metalu i innych gatunków muzycznych. Wiele młodych kapel woli obrać najłatwiejszą drogę i zdać się na klonowanie swoich idoli, ale Thyrien choć czerpie garściami z wyżej wymienionych formacji a także Amon Amarth, Wintersun czy Suidakra to i tak nie wdaję się w żadne tam kopiowanie, a to się ceni. Nie tak łatwo zaskoczyć słuchacza w dzisiejszych czasach, bowiem co raz większe są wymagania, coraz więcej się słyszało swoim życiu i jesteśmy bardziej uodpornieni na wszelkie odtwarzanie nam znanych motywów. Trudne zadanie do wykonania miał Thyrien, ale ich debiutancki album to jest właśnie to czego potrzebne jest słuchaczom. Odrobina adrenalina, dawka niezapomnianej przygody, odrobina zapomnienia i poczucia fińskiego klimatu. Już samym stylem zespół nieco odstaje od tych znanych mi formacji z tamtego rejonu, bowiem tutaj jest nie tylko melodyjny death metal, ale też coś z takich motywów wypracowanych przez Kalmah, melodyjny power metal w stylu Wintersun też można uświadczyć, a na tym nie koniec. Zespół bowiem umiejętnie miesza w to wszystko folk metal taki bazujący na twórczości Enisferum czy Suidakra. Mieszanka o tyle ciekawe, bowiem jest to wszystko przemyślane, bardzo dojrzałe i pomysłowe. Co ciekawe zespół gra jakby wcale nie debiutował, jakby miał lata grania za sobą, a to już tylko świadczy o profesjonalnym podejściu muzyków. Otwierający instrumentalny kawałek „Far beyond Migdard” znakomicie pokazuje podejście do tematu i to że Thyrien to nie zespół który lekceważy klimat i bogate aranżacje i ten utwór to znakomicie pokazuje. Każdy po takim graniu oczekuje mocnego uderzenia, brutalnego wokalu, dużej melodyjności i urozmaiconych motywów i Thyrien spełnia nasze najskrytsze marzenia i pragnienia. To jest koncert życzeń dla wiernych fanów takiej muzyki. „Vengeance Through My Soul” to właśnie taki utwór, który spodoba się fanom wszystkich tych zespołów wcześniej wspomnianych, ale również tym którzy szukają powiewu świeżości w swoim muzycznym świecie czy też sporej ilości trafionych melodii. Oskari Koivisto to wokalista, który nie tylko stawia na brutalność, ale na emocje i formę przekazu. Dzięki nie mu wszystko nabiera innego wymiaru i właściwego wydźwięku. Bo czy taki „Deathwish” brzmiałby tak świetnie bez wokalisty, które wie jak nadać utworowi melodyjności i nieco brutalności. Na płycie jest sporo ciekawych motywów gitarowych o czym świadczyć może „My Victory, My Defeat” czy „Nature's Rage” i trzeba przyznać że zarówno Oskari jak i Valtteri wkładają w swoją grę sporo serca i potu. Jeden z najciekawszych albumów nowego roku póki co jeśli chodzi o partie gitarowe. Zespół bawi się dźwiękami, motywami dzięki czemu udaję się im uciec od nudy i rutyny, która jest tak niebezpieczna dla muzyków. Już w takim „The Frozen North” Thyrien wybiera się w bardziej chłodne klimaty, które są poparte wolnym tempem, aczkolwiek nie brakuje zwrotów akcji i rytmicznych motywów. Element epickości też nie jest niczym obcym dla Thyrien i właśnie „The Eternel Journey” ukazuje obfitość tej że cechy. Sporo ciężaru i mrocznego klimatu można uświadczyć w złowieszczym „When The horizon Burns”. A całość zamyka cover Janne Horme i trzeba przyznać, że to tylko potwierdza jak znakomitym zespołem jest Thyrien.

A jednak w dzisiejszych czasach można nagrać album na wysokim poziomie, który pokazuje że nie trzeba tworzyć skostniałą muzykę, będącą wierną kopią innego zespołu. Jednak można stworzyć dzieło świeże i intrygujące, które pokazuje że nie tylko doświadczenie się liczy w branży muzycznej. Liczy się też chęć, zapał, pomysłowość i głód sukcesu. Thyrien właśnie to ma.

Ocena: 9/10

sobota, 25 stycznia 2014

WOLFPACK - Total Head Removal (1987)

Thrash Metal w Wielkiej Brytanii nie należał nigdy do popularnych gatunków heavy metalu, ale to nie oznacza wcale że nikt nie próbował grać tego rodzaju muzyki. Onslaught to jeden z takich najbardziej znanych zespołów jeśli chodzi o brytyjski thrash metal, ale było też kilka zespołów, które mimo mniejszej renomy próbowały swoich sił w tym gatunku. Jedni stali się bardziej znani, a inni mniej i do tej ostatniej grupy należy zaliczyć Wolfpack, który powstał 186 roku i właściwie długo nie zagościł na scenie metalowej. Mimo tego jednak krótkiego okresu, udało się nagrać debiutancki album w postaci „Total Head Removal”, który przeszedł bez większego echa.


Nic dziwnego, skoro płytę zdobi brzydka i odstraszająca okładka, która w żaden sposób nie zachęca do sięgnięcia po to wydawnictwo. Nawet jak się przezwycięży tą przeszkodę, to pojawia się kolejna w postaci niedopracowanego brzmienia, które jest niskich lotów. Dobrze to tez można przeboleć, ale chaotyczny thrash metal, w który można dostrzec bardziej ugrzecznioną formę. Słychać to w zamykającym „Traitors Gate”, który nie brzmi jak utwór thrash metalowy. Co może się podobać w muzyce Wolfpack to duża melodyjność i kilka naprawdę godnych uwagi motywów. Jednym z nich jest melodyjny „Evil Lies”, który pod względem konstrukcji przypomina twórczość Toxik. Więcej takich kompozycji i album już byłby bardziej atrakcyjny. Słychać, że zespół ceni sobie dobre melodię i szybkość, kolejnym na to dowodem niech będzie taki „Death by Default”. Choć zespół trzyma się stylistyki thrash/ speed metalowej, to można w tym wszystkim dostrzec nieład i tutaj mam na myśli choćby taki „Maniac”, ale może taki jest urok tej płyty, tego zespołu? Phil Gavin jako wokalista to największa pomyłka zespołu, bowiem facet nie ma w sobie mocy, ani agresji i słychać że tylko improwizuje. Najbardziej daje się to we znaki w takim „Devils Child”. Heavy Metalowy „Hell On Earth” pokazuje że zespół nie do końca trzyma się stylistyki thrash metalowej. To jednak dobrze świadczy o gitarzyście, który całkiem dobrze sobie poradził na tym albumie i wg mnie to jest właśnie najlepszy element tej płyty.

Maniacy thrash metalu mogą sięgnąć po tą płytę, bowiem jest tutaj kilka mocnych motywów jak choćby ten w „Evil Lies”, jest sporo ciekawych melodii i gdyby tak bardziej dopracować materiał, zmienić wokalistę, to mógłby być z tego niezły album. Nie jest źle, ale mogło być lepiej.


Ocena: 6/10

czwartek, 23 stycznia 2014

LIVING DEATH - Vengeance of Hell (1984)

Jeśli chodzi nazwy kapel heavy metalowe, to zawsze dobrze się sprzedawały te które w nazwie zawierały słowo „Death”, czy „Angel” ot co żeby było mroczniej i brutalniej. Jednym z tych zespołów, który ma w nazwie „Death” i który zasługuje na uwagę każdego fana muzyki metalowej jest niemiecki Living Death. Kapela założona w 1980 r z inicjatywy braci Kelch oraz Franka Fricke dała się poznać jako dość nie typowa formacja, która nie tak łatwo zdiagnozować jeśli chodzi o styl muzyczny. Nie jest to czysty thrash/speed metal, ale też nie można mówić o stu procentowym heavy metalu. Kapela już nie istnieje, ale nie można o niej w żaden sposób zapomnieć, bo jest to jeden z najciekawszych zespołów lat 80, który wydał kilka udanych płyt. Wszystko zaczęło się od debiutanckiego „Vengeance Of Hell”.

To jeszcze nie było to. Słychać na tej płycie brak pewności siebie ze strony muzyków. Wokalista Thorsten Bergmann śpiewa bez przekonania i nieco chaotycznie. Czasami nieco irytuje to jego śpiewanie i tutaj mam na myśli „My Victim”, który byłby ciekawszy gdy linia wokalna by tak nie działała na nerwy. Zespół nadrabia nie doskonałości wokalisty i brzmieniowe szybszą sekcją rytmiczną, a także dobrą pracą gitar. Reiner Kelch może nie wykracza poza standard, ani też nie powalą technicznym aspektem swoich zagrywek, ale rytmiczność, pomysłowość i dynamika potrafią zauroczyć i przekonać do muzyki Living Death na debiutanckim albumie. „Heavy Metal Hurricane” czy speed metalowy otwieracz w postaci „You & Me” pokazują że Reiner jest solidnym gitarzystą. „Living Death” to takie granie przesiąknięte Accept i Warlock, z tym że jest ocieranie się o speed/thrash metal. „Labirynth” nie wiele wnosi do całości, ale pokazuje że instrumentalnie zespół sobie radzi całkiem dobrzy, tylko brakuje im ogłady a także lepszego zaplecza. Brzmienie jest tutaj wręcz amatorskie. Brakuje tutaj tez jakiegoś kawałka wybijającego się ponad przeciętność i nawet „Riding a Virgin” czy toporny „Vengeance of Hell” nie sprostały temu wyzwaniu.

Ciężko ocenia się tą płytę. Z jednej strony mamy potencjał w zespole, jednak na tej płycie jeszcze w pełni się nie ukazał. Kiepskie wykonanie i niezbyt dopracowane aranżacje potrafią nieco odstraszyć. Płyta ma swój klimat i potrafi umilić czas, jednak nie jest to dzieło najwyższych lotów. Najlepsze przed Living Death dopiero.


Ocena: 5.5/10

wtorek, 21 stycznia 2014

BREATHLESS - Breathless (1985)

Breathless to kolejna zapomniana kapela z lat 80, czyli złotego okresu dla heavy metalu. Tym razem mamy do czynienia z belgijskim zespołem, który grał muzykę mieszczącą się w standardach speed metalu. Na tym jednak nie poprzestawali, bo na ich styl muzyczny składają się także elementy wyjęte z NWOBHM, heavy metalu czy hard rocka. Breathless nagrał tylko jeden album i jest nim „Breathless”, który ukazał się w 1985 roku.

Zespół nie daje sobie poznać w żaden sposób, że debiutuje i już w energicznym otwieraczu „Nobody's Perfect” to pokazują. Żwawa sekcja rytmiczna nadaje mocy i to jeden z tych aspektów, który może się podobać w muzyce Breathless. Można dostrzec tutaj analogiczne rozwiązania jak w przypadku zespołów NWOBHM. Co nadaje płycie odpowiedniego kształtu to wokal Pascala Remansa, który nasuwa na myśl Roba Halforda czy Kinga Diamonda, co słychać w takim mroczniejszym „Devils Speed on Her Body”. Pascal może nie grzeszy techniką, ale charyzma i maniera czynią go solidnym śpiewakiem, który nadaje utworom zadziornego charakteru. Nie brakuje też bardziej hard rockowego grania i to słychać w takim „Hell's Fever”. Można się przyczepić do gry gitarzystów, bowiem czasami Speedy i Ragos popadają w nieporadność. W takim „Bring Me back Home” słychać, że uleciała agresja, szybkość i melodyjność. Na szczęście takich momentów jest mniej i raczej można się zachwycać ich grą i płynnością przechodzenia między różnymi motywami. Znakomicie to zostało przedstawione w energicznym „Breathless” czy „On The Wings Of Dragon”. Nie zabrakło też ballady i tutaj dobrze sprawdził się „The Night crusader”.


Płyta skierowana do maniaków heavy/speed metalu lat 80, a także tych co cenią sobie bardziej dobre melodie i solidność, aniżeli oryginalność. Breathless to kawał porządnego i szczerego grania, szkoda tylko że kapela nie została w metalowym światku znacznie dłużej.


Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 20 stycznia 2014

NASHVILLE PUSSY - Up The Domage (2014)


Czego może szukać osoba nie znająca twórczości amerykańskiego Nashville Pussy na ich nowym albumie „Up The Dosage”? Powiem wam czego. Energicznej, chwytliwej, prostej muzyki stworzonej w oparciu o twórczość Ac/Dc. W końcu znajdujący się na okładce piorun do czegoś zobowiązuje.

W przypadku takich płyt liczy się przede wszystkim dobra zabawa, dystans muzyków do tego co robią, a także nacisk na chwytliwość i proste motywy. Kiedy zadba się o te elementy wtedy połowa sukcesu i reszta zależy od skonstruowanych utworów. Tutaj trzeba wtedy się wykazać pomysłowością i szczerymi intencjami. Granie na siłę i chęć szybkiego zarobku szybko da się wyłapać, a wtedy cały misterny plan legnie w gruzach. Tutaj Nashville Pussy nie grzeszy oryginalnością, ale nie od tego są. Błyszczenie świeżymi pomysłami pozostawiają tym co mają ambitniejsze plany. Oni są od dobrego rasowego hard rocka i rock'n rolla przesiąkniętego Motorhead, Ac/Dc, Krokus czy Aerosmith. Charakterystycznym elementem muzyki amerykańskiej formacji jest Blaine, którego wokal jest taki dość charyzmatyczny. Daje również czadu jeśli chodzi o partie wygrywane wspólnie z Ruyterem. Nie brakuje ciekawych pomysłów i taki „Up To Dosage” czy przebojowy „Rub it ot Death” znakomicie o tym świadczą. Szczerość i dynamika 'Til the Meat Falls Off the Bone” sprawiają że płyta brzmi o wiele ciekawej i jakby agresywniej. W takim „Before the Drugs Wear Off” słychać wpływy stooner rocka i starego Black Sabbath. Zespół przede wszystkim dobrze się bawi i chce nas zarazić dobrym humorem zwłaszcza takim luzackim granie jak te zaprezentowane w „Spent”. Zespół czerpie garściami z Ac/Dc i znakomicie o tym dowodzi „Hooray for Cocaine, Hooray for Tennessee” czy „ Pillbilly Blues”.

Szukałem na nowym albumie pozytywnego hard rocka z duża dawką radości i luzu, w którym oczywiście słychać wpływy Ac/Dc i to znalazłem. Tak więc każdy kto ma podobne motywy co ja, może sięgnąć po to wydawnictwo.

Ocena: 6/10

niedziela, 19 stycznia 2014

AXEL RUDI PELL - Into The Storm (2014)

O twórczości Axela Rudiego Pella można wiele powiedzieć. Nigdy jednak nie można było mu zarzucić niskiego poziomu prezentowanej muzyki, ani też zbyt długiego procesu tworzenia poszczególnych płyt, bo zawsze wydawał swoje płyty w regularnych, dwu letnich odstępach. Czy ta dobra passa trwa po dzień dzisiejszy? Poprzedni album „Circle Of The Oath” był solidnym, typowym albumem Axela, ale gdzieś już można było uświadczyć lekki spadek jakości. Tak też apetyt na „Into The Storm” był dość spory i to nie tylko z powodu niespełnionych oczekiwań poprzednim krążkiem, ale też za sprawą pięknej okładki która zdobi nowy album.

To że styl wykrystalizowany przed laty przez Axela nie ulegnie zmianie na „Into The Storm” byłem pewny, bo Axel zawsze stronił od nie potrzebnych eksperymentów. W dalszym ciągu jest wiernym swoim patentom, charakterystycznym zagrywkom, nieco wzorowanymi na stylu Ritchiego Blackmore'a. Najlepiej to słychać w energicznym „Burning Chains”, który brzmi jak kawałek w stylu Rainbow. Oczywiście Axel to wciąż gitarzysta, który nie idzie na łatwiznę i lubi zagrać bardziej złożoną solówkę czy też riff oparty na tradycyjnych rozwiązaniach wyciągniętych z twórczości Rainbow czy też Steeler. Można zarzucić to, że faktycznie kolejna płyta brzmi podobnie jak wszystkie, że każdy utwór gdzieś przybliża nam wcześniejsze kompozycje. Choć ja tam dostrzegam pewną różnicę słuchając „Into The Storm”, a mianowicie taką że jest to najspokojniejszy album tego muzyka i jednocześnie taki bardziej hard rockowy. Z szybkich utworów mamy otwieracza poprzedzonego instrumentalnym intrem. „Tower Of Lies” to taki rasowy kawałek, który nasuwa wiele wcześniejszych albumów. Mocniejszy riff, podniosły i chwytliwy refren zdają swój egzamin. Przede wszystkim co przyciąga uwagę to znakomita forma wokalna Johhnego, który jest jednym z najlepszych wokalistów. I pomyśleć że zaczynał karierę w bardziej rockowych zespołach jak choćby Accomplice. Również pod względem szybkiego tempa wyróżnia się „High Above” i trzeba przyznać że nowy perkusista, a mianowicie Bobby Rondinelli (znany choćby z Rainbow) spisuje się tutaj naprawdę znakomicie. Wnosi jakby więcej luzu i rytmiczności niż Mike'a Terrana. Tak płyta jest bardziej hard rockowa i już taki spokojniejszy „Long Way To Go” nas o tym dobitnie uświadamia. Do tego dochodzą jeszcze ballady i tutaj już czuje jakby zaburzenie sił. Brakuje więcej heavy metalowych kawałków, brakuje mocniejszego uderzenia. „When Truth Hurts” sam w sobie jest dobrą balladą, o pięknej melodii i przekazie, lecz jeśli chodzi o Axela to słyszałem lepsze. O podobnej barwie jest „Hey Hey My My”, który też mógł być ciekawszym utworem. Nieodłącznym elementem płyt Axela są dłuższe i bardziej rozbudowane utwory, które zawsze wzbudzają największy entuzjazm. Tak też jest i w przypadku nowego albumu. Złożony „Touching Heaven” i epicki „Into The storm” to najjaśniejsze punkty nowego wydawnictwa. Może właśnie trzeba było pójść w stronę takich klimatów jak w tytułowym kawałku? Może wtedy zawartość byłaby adekwatna do pięknej okładki.

Axel Rudi Pell osiągnął już wiele. Nagrał sporo klasyków, sporo znakomitych albumów i właściwie jego dyskografia jest bogata i co ciekawa bardzo udana. Ciężko wymienić jakiś słabszy krążek, bowiem każdy ma w sobie to coś. „Into the storm” to solidny album, ale czegoś tutaj zabrakło. Nie ma już takich wyrazistych przebojów, gdzieś też uleciała pomysłowość. Jasne wykonanie, dbanie o aranżacje i forma muzyków jest godna podziwu. Od lat nie schodzą poniżej pewnego poziomu i „Into The Storm” też wstydu nie przynosi. Jednak nie tak sobie ten album wyobrażałem. Może chciałem mocniejszy materiał? Bardziej energiczny? Może marzył mi się drugi „Between The Walls”? Nie do końca jestem zadowolony z końcowego efektu „Into The Storm”. Ale może trzeba nagrać spokojniejszy album by w przyszłości nagrać coś cięższego? Mam wrażenie, że kończy się dobra passa dla Axela. Czas pokaże jak będzie wyglądać przyszłość Axela Rudiego Pella.

Ocena: 7/10

BLOWIN FREE - The Knife And Flosie (1986)

Gdy wszelkie nowości nie spełniają wymagań, bądź nie zadowalają w pełni swoją konwencją czy poziomem, to jedyną ucieczką od tego problemu jest zapuszczenie jakiegoś starego i zapomnianego zespołu. To właśnie w latach 80 kapele grały prosto z serca, z miłości do muzyki metalowej, nie patrząc na to co jest modne i co pozwoli zarobić jak najwięcej. Tamten okres nie został odkryty przeze mnie w pełni, ale wciąż odkrywa co raz to mniej mi znane zespoły i wiecie co? Wciąż nie mogę się na dziwić ile to jeszcze znakomitych zespołów jest tam gdzieś pogrzebanych w niepamięci i gąszczu bardziej komercyjnych kapel. Ile to świetnych kapel i płyt nie została odkryta i nie poznana przez słuchaczy. Jednym z takich zespołów, który zasługuje na szczególną uwagę to Blowin Free, który zrodził się 1981 w Austrii. Dwa albumy na swoim koncie, a ja chciałbym wam przedstawić „The Knife And The Floosie”, który się ukazał w 1986 roku. Ostatni album tej formacji, który znakomicie podsumowuje twórczość kapeli.

Nie ukrywam, że jestem fanem szybkiego grania, a także melodii, które zostają w pamięci na dłużej niż tylko przelotną chwilę. Cenię sobie też zagrywki gitarowe, które urzekają swoją pomysłowością, techniką, rytmiką, a także agresją. Oczywiście też muszą zaskakiwać i być utrzymane w szybkim tempie. Wokalista powinien śpiewać emocjonalnie, pewnie, nie bać swojej maniery wokalnej i nadawać kompozycjom tajemniczości i przebojowości. Sekcja rytmiczna powinna nadawać mocy całemu albumowi i także nie popadać w monotonię. Nie mam nic przeciwko też przybrudzonemu i bardziej thrash metalowemu brzmieniu. Ciężko znaleźć płytę, która potrafi oddać te wszystkie cechy, ale czasami można znaleźć prawdziwą perełką. Taką właśnie jest Blowin Free. Słyszałem sporo z tamtego okresu, ale Blowin Free zaliczam do tych najlepszych zespołów. Chłopcy nie bali się szybkiego grania ani też bawienie się konwencją i choć słychać speed/thrash metal to nie było to żadną przeszkodą żeby zawrzeć w muzyce trochę patentów z kręgu heavy/power metal. Mieszanka wybuchowa,ale Blowin Free wyszedł z tego obronną ręką. Gary Wheeler to urodzony wokalista heavy metal i słuchając „Heroes Die Lonely” można się o tym przekonać. Śpiewa w wysokich rejestrach, co się zawsze chwali. Jednak to jeszcze nic w porównaniu z tym co wyprawia duet gitarzystów. Gerard i Kurt grają energicznie, z polotem, dbając o finezyjny wydźwięk, jednocześnie zachowując agresję i melodyjność. Wątpliwości? To posłuchajcie „When You Do It” czy „Hell Is Danger”. Nawet taki krótki „The Knife and Flosie” potrafi zauroczyć motoryką przypominającą nieco Motorhead. Wolniejsze motywy w których słychać Accept, Warlock też zespołowi znakomicie wychodzą i dobrym tego przykładem jest „Bad Habit”. Mocnym atutem tej płyty jest przebojowość i właściwie hit goni hit. W tej kategorii wyróżnia się taki „Too Late” czy szybki „Find Out Who You Are”. Zespół zachwyca pomysłowymi motywami, które nie są tandetną kopią, co przedkłada się na jakość kompozycji. „Midnight In July” może i ma coś z Iron Maiden, ale zespół czyni z tego własny kawałek, nie bawiąc się w kopiowanie stylu żelaznej dziewicy. Całość zamyka 11 minutowy „Mother” i tutaj już w ogóle zespół daje upust swojemu geniuszowi. Znakomity kolos, który zawiera wszystko to co składa się na styl Blowin Free.

To wszystko można skwitować jednym słowem, a mianowicie arcydzieło. Płyta jak dla mnie perfekcyjna i nie mam się do czego przyczepić. Brzmienie takie jakie być powinno przy takim graniu, zaś same kompozycje to uczta dla fanów muzyki z pogranicza heavy metalu, speed metalu, thrash metalu i power metalu. Szkoda, że zespół po tym krążku się rozpadł, bo czekała ich świetlana przyszłość. No cóż pozostaje tylko rozgłaszać, że był kiedyś taki zespół i nagrał znakomity album o którym powinno się pamiętać. Od wydania „The Knife And Flosie” minęło 27 lat, a płyta brzmi wciąż świeżo i wciąż zachwyca swoim charakterem i pozytywną energią. Ciężko dzisiaj o takie płyty. Perełka lat 80. Gorąco polecam


Ocena: 10/10

piątek, 17 stycznia 2014

TITAN FORCE - Winner/Looser (1991)

Amerykański Titan Force przyciągnął uwagę swoim debiutanckim albumem i sukces tamtej płyty pozwolił zespołowi dalej funkcjonować i tworzyć muzykę. Materiał, który się znalazł na drugim albumie zatytułowanym „Winner/Looser” choć utrzymany w klimacie poprzedniego, to jednak się różni i to w wielu kwestiach.

Przede wszystkim na drugim albumie zespół oddalił się od power metalowej stylistyki, porzucając tym samym szybsze tempo i bardziej rozpędzone partie. Tą lukę wypełnili jeszcze większą dawką progresywnego heavy metalu, jeszcze bardziej złożoną melodyjnością i charakterem, który bazował na kilku jakby różnych patentach. Tylko „One And all” jest nieco szybszym utworem, ale też dalekim od tego co było na debiucie. Styl uległ zmianie, ale cała reszta właściwie została bez zmian. Harry wciąż śpiewa znakomicie i wciąż odgrywa kluczową rolę w muzyce Titan force. Słuchając takiego intrygującego otwieracza w postaci „Fields Of Valor” można odnieść wrażenie, że śpiewa jeszcze lepiej niż na debiucie. Ten utwór potrafi zauroczyć pomysłowością, którą cechował się zespół na debiucie, ale przede wszystkim aranżacją. Duet Bill/ Mario dwoi się i troi żeby nas zaskoczyć jakąś niepowtarzalną melodią i urozmaiconą formułą. Taki chwyt zdaje swój egzamin. Wszyscy ci co cenią sobie właśnie gitary ponad wszystkie elementy będą uradowani słuchając popisów gitarzystów Titan Force. Ocieranie się o shredowe granie zawsze jest mile widziane i tutaj aż się prosi podać za przykład „Winner- Looser”. Mroczny klimat też daje tutaj o sobie znać i najlepiej to można uchwycić w „Face To Face”. Każdy będzie miał tutaj swój ulubiony kawałek, moim obok debiutu pozostaje wciąż nieco szybszy „Small Price To pay”, który najbardziej przybliża styl i poziom muzyczny z „Titan Force”. Takich przebojów mogło być znacznie więcej, ale ograniczono się właściwie do dwóch czy trzech, a szkoda.

Album jest krótki i nie ma tutaj zbytecznego wydłużania tego czasu. O samej płycie mimo nieco innego charakteru można mówić same dobre rzeczy. Znakomity popis Harrego, intrygujące melodie i bardziej wyszukane motywy, które wyróżniają Titan Force na tle innych kapel czy w końcu doszlifowane kompozycje, które pokazują że ta amerykańska formacja to nie kolejny zespół, który kopiuje i stara się zaistnieć w świecie metalową nie dając nic od siebie. Szkoda że kapela się rozpadła i nie nagrała niczego nowego. Ale może to i lepiej? Poco psuć status kultowego i wyjątkowego? Polecam


Ocena: 7/10

czwartek, 16 stycznia 2014

MAJESTY OF REVIVAL - Iron Gods (2014)

Wschodnia część Europy zawsze wzbudzała małe zainteresowanie, zwłaszcza jeśli chodzi o heavy metal. Czasami można trafić na jakiś ciekawy zespół, ale jest to zjawisko bardzo rzadkie. Jednak zdarza się usłyszeć o jakieś młodej formacji, która próbuje swoich sił w metalu. Jedną z takich młodszych formacji jest Majesty Of Revival. Jest to ukraińska kapela założona w 2009 roku i jakoś o nich nigdy nie słyszałem, a zainteresowałem się ich muzyką po tym jak dostałem wiadomość od jednego z członków tej formacji. Muzyka nie wiele odbiega od tego co lider zespołu Dimitriy Pavlovskiy prezentuje z swoim zespołem o nazwie Dimitriy Pavlovskiy Power Squad o którym już pisałem na łamach bloga. Powód dla którego zainteresowałem się Majesty Of Revival to drugi album zatytułowany „Iron Gods”, którego światowa premiera jest przewidziana na 17 Stycznia roku 2014.

Płyta wzbudza we mnie takie same pozytywne uczucia co projekt Dimitriego o nazwie Power Squad i tutaj nie ma większych różnic jeśli chodzi o stylistykę. Też Majesty Of Revival gra muzykę w której pojawiają się elementy power metal, symfonicznego metalu, progresywnego metalu, speed metalu czy też nawet hard rocka. O unikatowym stylu formacji przesądza sam gitarzysta Dimitriy, który nadaje całości wydźwięku bardziej neoklasycznego i to może się podobać. Choć Majesty Of Revival przypomina twórczość Power Squad to jednak mam wrażenie, że tutaj jest troszkę gorzej. Przede wszystkim brakuje mi jakiegoś wyrazistego przeboju, bardziej wybijających się kompozycji. Wykonanie i aranżacje są tutaj pomysłowe i bardzo przemyślane co przedkłada się na poziom muzyczny. Płyta może się spodobać fanom progresywnego grania i tutaj wystarczy odpalić zamykający „Iron Gods” żeby poczuć ten progresywny charakter kompozycji. Dimitriy jest dobrym gitarzystą i to dzięki niemu nie brakuje szybkich, energicznych riffów, czy emocjonalnych solówek. Jednak lepsze wrażenie robiłyby krótsze utwory. Mamy tutaj też występ gościnny Jouni Nikula, Magnusa Nordha czy Nelly Hanael. Ci co lubią neoklasyczny power metal powinni zainteresować się szybkim „Masked Illusion” czy agresywniejszym „ Nameless Guest”. Dobrze wypada też żywiołowy „Lost Empire” . Fani europejskiego power metalu spod znaku Stratovarius czy Helloween powinni polubić takie utwory jak „Close Your Eyes” czy „Nocturnas Gate”.

Wszystko mogło by brzmieć lepiej, gdyby zespół bardziej by określił swój styl, gdyby było więcej bardziej treściwych utworów i więcej przebojów, które by zostały w pamięci na dłużej. Słucha się tego przyjemnie, tylko kto będzie pamiętał o tej płycie za parę miesięcy? Pewnie garstka ludzi. Potencjał jest, ale jeszcze nie w pełni wykorzystany. Zobaczymy co przyszłość przyniesie.


Ocena: 5.5/10

środa, 15 stycznia 2014

TITAN FORCE - Titan Force (1989)

Fanom amerykańskiego heavy metalu nie trzeba przedstawiać wokalisty Harrego Conklina. Osoby, która jest znana z swojej bogatej historii w Jag Panzer i Satans Host. Dzięki niemu płyty nabierały klimatu i progresywnego wydźwięku. Jednak jest jeszcze jeden zespół w którym się udzielał i który jest w cieniu tych dwóch wielkich nazw. Mowa o Titan Force, który powstał w 1987 roku. Zespół nagrał dwa albumy studyjne i zapisał się w historii amerykańskiego metalu jako kapela grająca progresywny heavy/power metal w stylistyce Queensryche, Fates Warning, czy też Cloven Hoof. Obecny status kapeli jest niby aktywny, aczkolwiek nie wiele dzieje się w obozie Titan Force, jednak nic nie muszą udowadniać. Swoje zrobili, a taki debiutancki album „Titan Force” można śmiało zaliczyć do kultowych albumów lat 80.

Motorem napędowym płyty jak i całego zespołu jest bez dwóch zdań sam Harry, którego wokal jest nietuzinkowy i bardzo emocjonalny. Kiedy trzeba to postawi na agresję i zadziorność, a czasami kiedy utwór tego wymaga, to stawia na emocje i technikę. Właśnie taką odskocznią na płycie jest taki „Toll of Pain”. Pytanie czy Titan Force miał rację bytu ze względu na samego Harrego? Czy tylko to dzięki niemu ten zespół zaliczany jest do kultowych? Otóż nie. To jest sukces całego zespołu. Każdy odegrał swoją rolę i zostawił swoje piętno. Energiczna i rozpędzona sekcja rytmiczna nadała płycie power metalowego charakteru, który został podkreślony w takich petardach jak „Blaze Of Glory” czy melodyjny „Wing Of Rage”. Gitarzysta Bill Richardson zmarł 1998 roku, ale ten album pozwolił mu się zapisać w amerykańskim metalu, bo to właśnie jego popisy z Mario Floresem czynią Titan Force zupełnie innym tworem niż taki Jag Panzer. Titan Force w swojej muzyce nie krył zamiłowania do tradycyjnego metalu, NWOBHM, ale przede wszystkim starali się wykreować styl będący wypadkową power metalu i progresywnego metalu. Udało się to osiągnąć i nie tracąc tym samym na melodyjności czy przebojowości, a nie zawsze jest to możliwe. Najlepiej styl Titan Force oddają dłuższe utwory w postaci „Fool On The Run” czy nieco hard rockowy „New Age Rebels” gdzie są finezyjne popisy gitarowe i nacisk najbardziej wyszukane melodie i motywy. Mocnym autem debiutu Titan Force jest jego urozmaicenie i to słychać na wstępie gdzie mamy bardziej tradycyjny heavy metal w takim „Chase Your Dreams”, zaś w następnym utworze zatytułowanym „Master Of Disguise” mamy mieszankę NWOBHM i true metalu. Co do drugiego kawałka, to pierwsze skojarzenie to nic innego jak „Heaven And Hell” Black Sabbath. Warto jeszcze wspomnieć o takim instrumentalny „Will O The Wisp”, który pokazuje jak radzą sobie gitarzyści. Kawał bardzo dobrej roboty i słychać że to nie było wcale takie proste i oklepane granie, że jednak starali się stworzyć coś własnego, niepowtarzalnego. Za to im się należy pochwała.

Tak o to narodził się znakomity zespół, który zauroczył swoim geniuszem i pomysłowością. Urozmaicony materiał, klimatyczna okładka, soczyste i nieco przybrudzone brzmienie, a także niesamowity Harry Conklin to właśnie debiut Titan Force. Koneserzy dobrej muzyki metalowej, poszukiwacze bardziej wyszukanych melodii i motywów powinno zapoznać się z tym albumem i to obowiązkowo.



Ocena: 9/10

wtorek, 14 stycznia 2014

SUICIDAL ANGELS - Divide And Conquer (2014)

To już 13 lat z nami jest grecki Suicidal Angels, który właśnie promuje swój piąty album zatytułowany „Divide And Conquer”. I choć czas płynie do przodu to ta kapela nie wiele się zmieniła. Można odnieść nawet wrażenie, że styl opracowany na debiutanckim „Eternal Domination” był tylko umacniany i dopieszczany. Kto by w roku 2001 pomyślał że rodzi się jedna z tych młodych kapel, która urośnie do rangi takiego wielkiego zespołu. Thrash metal ma swoją nową gwiazdę.

Tutaj nie chodzi o bycie oryginalnym, nie ma też znaczenia, że kapela czerpie garściami z thrash metalu niemieckiego pokroju Kreator czy Sodom, czy też amerykańskiego Slayer. Liczy się to, że Suicidal Angels wie jak nagrać prawdziwe thrash metalowy album. Czyli taki w którym nie ma upchanej komercji, słodkich melodii czy też ugrzecznionych riffów. Taki Suicidal Angels za każdym razem kiedy wydaje album przywraca wiarę w thrash metal i pokazuje całemu światu jak powinno się grać thrash metal. To jest właśnie to co czyni ten zespół tak wysokiej klasy. Mało kto może się pochwalić tym, że wydaje piąty z rządu bardzo dobry album, który właściwie niczym nowym nas nie zaskakuje. Nie tak łatwo nagrać nie wiele różniący się krążek od poprzednich, który utrzymany jest w takiej samej stylistyce, które jednocześnie wciąż będzie zachwycał jak te wcześniej wydane. „Divide And Conquer” podobnie jak poprzednie albumy jest krótki i zwarty, choć nie brakuje tutaj utworów bardziej rozbudowanych. Bardziej stonowany „Seeds Of Evil” brzmi jak mieszanka Metaliki i Anthrax. Ale ma to swój urok, podobnie zresztą jak rozbudowana forma. Też sporo dzieje się w bardziej klimatycznym „Control The Twisted Mind”. Jest jeszcze nieco bardziej heavy metalowy „White Wizzard”, który trwa prawie 9 minut. Ten grecki zespół od początku swojej kariery dał się poznać jako formacja, która wie jak grać szybko i agresywnie. Właśnie kawałki utrzymane w takiej konwencji najlepiej się sprzedają, Już otwierający „Marching Over Blood” eksponuje zalety tej formacji. Czyli rozpędzoną sekcję rytmiczną, złowieszczy wokal Nicka, która idealnie wpasowuje się w tło gitarowe tworzone przez niego i Chrisa. Może nie ma w tym oryginalności, ani też niczego nadzwyczajnego, ale brzmi to tak jak powinno. Jest agresja, jest szybkość, jest nieco przybrudzone brzmienie i o to chodzi. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest szybki „Divide And Conquer”. Jeszcze bliżej niemieckiego thrash metalu i Kreator zespół jest w „Terror Is My Name”, a kolejne utwory nie odbiegają od tej konwencji. W takim „Kneel To The Gun” można chwycić nieco progresywny charakter thrash metalu, a „Lost Dignity” to jazda bez trzymanki.

Ktoś powie co w tym graniu niby ciekawego? Nic oryginalnego, nic ponadczasowego, ani też pomysłowego. Tylko wymieszane patenty Slayer, Metaliki, czy Anthrax. O sukcesie Suicidal Angels i ich muzyki nie przesądza tyle ich styl, co jakość, aranżacje i to w jaki sposób grają thrash metal. Co więcej 5 z rzędu album jest zagrany na wysokim poziomie. Czy można zlekceważyć ten argument? Dla fanów thrash metalu pozycja obowiązkowa.


Ocena: 8/10

PRIMAL FEAR - Delivering The Black (2014)

Jak rodzą się wielkie kapele? Czy to nazwa wzbudza respekt? A może to właśnie pomysłowość muzyków, ich zgranie odgrywa największą rolę? Oczywiście że tak, ale bez poparcia tego dowodami, ciężko to udowodnić. Co jakiś rodzę się takie zespoły, w których można upatrywać wielki zespół z przyszłość, który stanie się legendą, czymś więcej. Jednak często te kapele, gdzieś gubią się w swojej karierze, zatracając swój talent. Gdy w roku 1997 został założony z inicjatywy Ralfa Scheepersa i Mata Sinnera Primal Fear czułem, że to będzie wielka kapela, który przejdzie do historii heavy/power metalu. Przez lata budowali swoją pozycję, pokazując że są kapelą z wielkim potencjałem. Co jest potrzebne by zostać zespołem wielkości takiego Judas Priest? Przede wszystkim znakomite albumy, który utrzymane są na wysokim poziomie, kompozycje które nie są na jeden sezon, no i muzycy którzy nigdy nie zawodzą. Primal Fear właściwie przy każdym albumie udowadniał swoją wielkość. Jasne był moment słabszy jak w każdym zespole, ale w roku 2012 za sprawą „Unbreakable” Primal Fear powrócił do korzeni i przeżywa swoją drugą młodość. A najlepszy dowodem na wielki powrót Primal Fear do grania z pierwszych albumów jest nowe wydawnictwo o tytule „Delivering The Black”. Jeden z najbardziej wyczekiwanych krążków roku 2014 i jeden z tych wobec którego miał spore oczekiwania. Jeden z tych albumów, który wypada najlepiej w pierwszych tygodniach nowego roku.

Od nowego albumu wymagałem podobnego poziomu do „Unbreakable”, żeby nie pojawiały się zbędne wypełniacze, żeby było sporo killerów i żeby zespół w dalszym ciągu grał heavy/power metal przesiąknięty Judas Priest z ery „Painkiller”. „Delivering The Black” spełnia te wymagania, ale czy mogło być inaczej skoro mamy tutaj udaną kontynuację tego co słyszeliśmy na poprzednim wydawnictwie. Choć mimo wszystko można odnieść wrażenie, że tym razem mamy do czynienia z mocniejszym materiałem. Z czego to wynika? Najbardziej z tego co wyprawiają Alex i Magnus, bo to jest godne uwagi każdego smakosza szybkich, energicznych popisów gitarowych, które są oparte przede wszystkim na agresji, mrocznym klimacie i stylistyce Judas Priest. Momentami można odnieść wrażenie, że ta praca między dwoma gitarzystami układa się znacznie lepiej niż na poprzednim krążku. Już dwie pierwsze petardy są najlepszym dowodem na to. Otwierający „King For A Day” to kompozycja krótka, zwarta i dynamiczna. Tym razem Primal Fear stworzył kawałek, który spodoba się fanom „Nuclear Fire” czy „Devils Ground”. To jest właśnie cały primal fear, który nie bez powodu nazywany jest „niemieckim Judas Priest”. Podobne skojarzenia mogą się pojawić słuchając najszybszego i najagresywniejszego na płycie „Rebel Faction”. Też tutaj zespół próbuje stworzyć coś na miarę „Angel In Black” czy „Demons And Angels”. Ta sztuka się udało, bo i Ralf brzmi jakoś tutaj agresywniej jak za dawnych lat. Rob Halford byłby z niego dumny. Nie da się ukryć, że Ralf Scheepers to jeden z najlepszych wokalistów i po raz kolejny to udowadnia. Jednak płytę nie promował żaden z tych powyższych utworów, a właśnie nieco dziwny „When Death Comes Knocking”. Dziwny, dlatego że tutaj mamy stonowane tempo, nieco taki inny klimat, ale z drugiej strony słychać tutaj, że zespół chciał stworzyć coś na miarę „Defenders of The Faith” Judas Priest. Sam kawałek nawet się fajnie słucha i pewnie lepiej zabrzmi na koncercie. „Alive & On Fire” jakby stworzony na podobieństwo kompozycji Sinnera, ale zadbano o to, żeby brzmiało znacznie ostrzej i tak też jest. Przede wszystkim co może się podobać na tym albumie to spora ilość szybkich, rozpędzonych kawałków nasuwających „Nuclear Fire” czy „Devils Ground”. Nic dziwnego, że to właśnie taki „Delivering The Black” czy „Inseminoid”są mocnym punktem albumu. Ten drugi kawałek nawet złudnie przypomina „Nuclear Fire”, może to przez podobnie rozegraną linię melodyjną? Jeśli chodzi o średnie rytmy i bardziej stonowane tempo to rządzi tutaj „Road To asylum” który charakteryzują się podobnym klimatem co taki „Bad Guys Wear Black”. Z kolei taki „Never Pray for Justice” wydaje się nieco hard rockowy, ale dobra rytmika i dobrze dopasowana melodia czyni ten utwór kolejny udanym przebojem. To właśnie dzięki takim przebojom przetrwał lat i wyrobił swoją markę stając się zespołem takiej klasy. Dobrze, na płycie mamy jeszcze balladę w postaci „Born With a Broken Heart” i tutaj czuje niedosyt. Może lepiej byłoby gdyby tego kawałka już tutaj nie było? No warto też zaznaczyć, że Primal Fear pierwszy raz postarał się o 9 minutowy utwór i choć „One Night In December” brzmi jak zagubiony utwór z „New Religion” to jednak się broni. Ale śmiało można było go skrócić.

Tak wydawało się przed laty, że Primal Fear się wypalił, że kapela odpuszcza sobie walkę na rynku, jednak „Ubreakable” i teraz „Delivering The Black” pokazują że Primla Fear wrócił na dobre i nie wybiera się póki co na emeryturę. Nagrali znakomity album, który przypomina nieco czasy „Nuclear Fire”, troszkę debiutu no i ostatniego „Unbreakable”. Król heavy/power metalu wrócił i to nie tylko na jeden dzień, ale już na dobre. Póki co najlepszy album tego roku.


Ocena: 8.5/10


P.s Podziękowanie dla HMP za udostępnienie materiału

poniedziałek, 13 stycznia 2014

HUMAN FORTRESS - Raided Land (2013)

Niemiecki Human Fortress przerywa 5 letnie milczenie i robi to w najlepszy sposób a mianowicie poprzez wydanie nowego albumu,który jest zatytułowany „Raided Land”. Wielkie wyczekiwanie, niecierpliwość i ciekawość towarzyszyły od samego początku powstawania albumu i jest to jedno z ważniejszych wydarzeń roku 2013.

Nie wszystkim spodobało się nowe oblicze zespołu, jakie zostało zaprezentowane na „Eternal Empire” z 2008 roku. Zespół tam odszedł od bardziej klasycznego brzmienia znanego choćby z debiutu, na rzecz nowocześniejszego grania, w którym można było doszukać się coś z metalcoru. Mimo że zespół tam zaprezentował się z innej strony, to jednak do dziś miło wspominam ten album. Dużo się tam dzięje, dużo energii tam upchano, a całość ma niezłą dynamikę. Sądziłem, że te cechy zostaną przerysowane na nowy album i tutaj się zawiodłem. „Raided Land” nagrany w nieco innym składzie i w nieco innym, bardziej klasycznym stylu nie porywa tak jak poprzednik, ani też nie zapada w pamięci jak debiut. W czym leży problem? Zespół uzupełnili Andre Hort jako basista i Gus Monsanto z Revolution Rennaisance jako wokalista. Sprawdzają się oni w takim graniu i najlepiej wypada Gus, który ma w swoim głosie coś urzekającego i przekonującego. Choć jest agresja i energia, to jednak nie przedkłada się to na kompozycje, które są nieco ospałe i takie bez werwy. Dobre kompozycje, które jako tako są atrakcyjne można policzyć na palcach ręki, a przecież tą kapelę stać na więcej. Dobrze wykreowana melodia otwierającego „Raided Land” dobrze otwiera album i jest to jeden z najlepszych momentów na płycie. Szkoda tylko, że cały album nie jest taki intrygujący. „Child Of war” miał być epicki i marszowy i ostatecznie wyszło to dość średnio. Prawdziwą perełką jest tutaj bez wątpienia dynamiczny „The Chosen One”. Nie można było stworzyć więcej takich przebojów? „Shelter” już spokojniejszy i bardziej progresywny w swoim stylu, ale też nie do końca mnie ta mieszanka przekonuje. Bardzo podniosły klimat udało się stworzyć w „Restless Souls”. Brakuje tej płycie ciekawych melodii, brakuje mocy i energii, z której ten zespół słynął. Zawsze mieli ciekawe pomysły na aranżacje, a w tym przypadku zabrakło tego i przez co kompozycje brzmią jakby nie były dopracowane i nie przemyślane. Na koniec chciałbym wyróżnić jeszcze „Under Siege” który jest jakby na pocieszenie.

Human Fortress wrócił do swoich korzeni, grając heavy metal i to bez zapędów do nowoczesnych patentów, będąc wiernym stylowi z debiutu. Jednak coś kosztem czegoś. Wrócili do starego stylu, jednak zatracili energię i pomysłowość w sferze tworzenia nowych utworów. Kilka utworów to za mało, żeby cieszyć się z tego powrotu Human Fortress. Po nowym krążku został wielki niedosyt i rozczarowanie.


Ocena: 5/10

sobota, 11 stycznia 2014

RULER - Rise To Power (2013)

Wiele młodych kapel za wzór do naśladowania bierze sobie wielkie marki pokroju Iron Maiden, Judas Priest, czy Wolf. Nie inaczej jest z włoskim Ruler, którego przekaz muzyczny nie różni się do Skull Fist, Enforcer czy Striker. W tym roku wydali swój drugi album zatytułowany „Rise To Power”.

Na próżno szukać tutaj oryginalności, czegoś nie powtarzalnego, ale przecież nie o to tutaj chodzi włoskiej formacji. Ich celem jest grać czysty heavy metal, który przypomni nam lata 80, czyli najlepszy okres dla tej muzyki. Szczerość, nastawienie na dobre i łatwo zapadające melodie i granie prosto z serca to jest właśnie to co opisuje muzykę Ruler i ich nowy album. Już sama okładka mówi nam z czym mamy do czynienia. Kolorystyczna okładka nasuwa nic innego jak okładki Iron Maiden, nawet główna postać jest podobna do Eddiego. To nie jedyne skojarzenie z żelazną dziewicą. Sekcja rytmiczna, brzmienie ocierające się o NWOBHM czy w końcu wokalista Deniele Valentini, który nie kryje inspiracji Brucem Dickinsonem. Z jednej strony to wszystko już gdzieś było i gitarzysta nie wygrywa niczego nowego, z drugiej strony Matti wie jak stworzyć ciekawą melodię i jak zwrócić uwagę słuchacza. Nie popisuję się tyle techniką, co właśnie pomysłowością. Świetnie obrazuje to energiczny „Moonlight Wanderer”, który jest instrumentalnym popisem Mattiego. Co może się podobać to, że płyta jest krótka i nie jest zapchana utworami na siłę. Przebojową listę Ruler otwiera „The ships Of Trafalgar”, który nasuwa wczesną karierę Iron Maiden. „Back To The Glory Days” zachwyca dynamiką, zaś „Another Fight” rytmicznością, a wszystko podane w bardzo atrakcyjnej formie. Epickie rytmy, w których słychać inspiracje Manowar czy Running Wild zostały uchwycone w „The temple Of Doom”, co bardziej urozmaica materiał. Nie trudno tutaj o przebój i taki „Rise To Power” to potwierdza. Nieco odstaje hard rockowy „Mirror Of lies”. Całość zamyka 14 minutowy kolos „...In Conspiracy”, który jeszcze bardziej przypomina twórczość Iron Maiden, ale sam utwór nie takiej klasy jak te żelaznej dziewicy.

Młoda formacja Ruler pozostaje wciąż na powierzchni i póki co dobrze sobie radzi na rynku muzycznym. „Rise To power” nie jest wybitna płytą, ale znakomicie umila czas, zwłaszcza jeśli ma się słabość do lat 80 i twórczości Iron Maiden. Zgrabnie poukładany album, który dobrze wypada na tle innych podobnych albumów. Śmiało można sięgnąć po ten krążek.


Ocena: 7/10

piątek, 10 stycznia 2014

SKULL FIST - Chasing The dream (2014)

Jednym z moich pretendentów do najlepszej płyty miesiąca styczeń roku 2014 był od samego początku „Chasing The Dream” młodej kanadyjskiej formacji o nazwie Skull Fist. Zespół szybko odniósł sukces i zdobył nie małe grono fanów. Nic dziwnego skoro ich debiutancki album był jednym z najlepszych w roku 2011, a sama kapela była odkryciem muzycznym ostatnich lat. Nawet nie dopuszczałem myśli, że może coś pójść nie tak. Pewnie nie jeden z was nurtuje pytanie czy kapeli udało się utrzymać wysoki poziom muzyczny z debiutu?

Nie będę was długo trzymał w niepewności, ale wiele aspektów przemawia za tym, że debiutancki album”Head Of The Pack” zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że sam zespół nie dał rady jej przeskoczyć, czy też nawet uzyskać podobny wynik. Choć „Chasing The Dream” brzmi jak kalka poprzedniego albumu, to jednak jest kilka różnic. Przede wszystkim brakuje mi tej świeżości, brakuje mi tego elementu zaskoczenia, który był mocną stroną poprzedniego albumu. Ale na tym nie kończy się moja lista zarzutów wobec Skull Fist. Co najbardziej się rzuca w przypadku nowego albumu to akurat brak tak rasowych przebojów jak na debiutanckim krążku. Jasne jest taki energiczny „Mean Street Rider” czy melodyjny „Sing Of warrior”, które brzmią jak zagubione utwory z debiutu. Niestety ale liczba przebojów jest znacznie mniejsza no i pozostaje też kwestia jakości. Tutaj zespół jako tako wiele nie stracił na atrakcyjności, bo dalej gra melodyjny heavy/speed metal zakorzeniony w latach 80. „Hour To Live” to bardzo dobry otwieracz, który wyznacza pewien standard, który zachowuje Skull Fist. Wokalista Jackie dalej śpiewa w swoim stylu, dzięki czemu Skull fist pozostaje sobą. Debiutancki album to była prawdziwa uczta dla maniaków gitarowych popisów, dla koneserów mocnych, energicznych riffów i nie było tam miejsca dla takich komercyjnych hard rockowych utworów jak „Bad For Good”. To że gitarzyści grają tutaj nieco się gubią w swoich pomysłach i grze świadczyć może instrumentalny „Shreds Not dead”. Oczywiście solidność i zagwarantowanie równego w miarę materiału czyni ten album bardzo dobrym i godnym uwagi. Taki „Chasing The dream” , rytmiczny „Call Of The Wild” czy szybki w stylu Enforcer „You're Gonna Play” zapewniają niezłą rozrywkę w rytmach heavy/speed metalu.

Można zapomnieć, że nowy album Skull Fist zrobi taką furorę co „Head Of the Pack” i choć album jest słabszy i mniej przebojowy, to jednak jest to wciąż bardzo dobre speed metalowe granie w starym stylu. Brakuje takich płyt, takiego grania, to też Skull Fist w tej tematyce odnosi sukcesy i ma tylu wiernych fanów. Jestem troszkę rozczarowany, ale humor poprawia mi fakt, że zespół zagra w Polsce i to z Enforcer.


Ocena: 8/10

czwartek, 9 stycznia 2014

BESEGRA - Infortunium EP (2013)

Czy w brutalnym thrash metalu jest miejsce na progresywność? Czy jest miejsce na wariację na temat heavy metalu i melodyjnych partii gitarowych? Czy można pozwolić sobie na elementy death metalu? Słuchając debiutanckiego mini albumu kanadyjskiej formacji Besegra o tytule „Infortunium” można stwierdzić, że można to wszystko upchnąć w thrash metalu, pytanie tylko z jakim skutkiem?

Mieszanka gatunkowa dość niebezpieczna i próba zmieszania tyle patentów mogła skończyć się tragicznie. Na szczęście młoda formacja poradziła sobie i udało się jej uciec przez chaosem. Stylistyka nie jest skomplikowana, ale banalna też. Zespół stawia na urozmaicenie, zaskoczenie, a jednocześnie chce oddać to co najlepsze w gatunku. Ostre riffy wygrywane przez Zacha i Trevora są tutaj jakby podstawą całej płyty i to one przesadziły o atrakcyjności tej płyty. Z jednej strony jest agresja, dynamika i cała thrash metalowa motoryka, a z drugiej progresywne urozmaicenie i melodyjność godna heavy metalowych produkcji. Znakomicie te cechy i połączenie dwóch światów oddaje energiczny „ The Beast Submits”, który zaliczam do tych najlepszych utwór na płycie. Besegra to nie tylko znakomite popisy gitarowe, ale też znakomity wokal Maxa Warwicka, który swoim death metalowym wokalem nadaje odpowiedniej agresji kompozycjom. Ma technikę i moc, a to jest to czego potrzeba takim kompozycjom jak „Division”. Zespół imponuje i zaskakuje na każdym kroku, ale najbardziej zapadaja w pamięci momenty, w których zespół kładzie większy nacisk na melodyjność i heavy metalowy charakter. Słuchając takiego „This Is What Killers Are Made Of „ czy „Open Arms” można odnieść wrażenie że kapela na pomysł na siebie i swój styl. Brakowało kapeli, która by się zdecydowała taki styl wykreować i by się w tym nie pogubiła.

Bardzo miła niespodzianka jeśli chodzi o rok 2013. Nie wiele młodych kapel grających thrash metal mnie tak zaciekawiło jak Besegra. Jest potencjał, jest zapał i zgrany zespoły. Nic tylko wydać debiutancki album i podbijać rynek muzyczny. Polecam posłuchać póki co „Infortunium” bo to kawał porządnego thrash metalowego łojenia.

Ocena:8/10


P.s podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

wtorek, 7 stycznia 2014

ABDUCTUM - The Unrevealed Truth (2013)

O młodej formacji Abductum można mówić jak o hiszpańskim Megadeth. Owe stwierdzenie nie jest takie chybione i słuchając debiutanckiego albumu zatytułowanego „The Unrevealed Truth” można z łatwością wytknąć owe podobieństwa i powiązania z Megadeth.

Analogiczne podejście do sposobu tworzenia kompozycji, nacisk na techniczne riffy i wyrachowane brzmienie, to nie jedyne elementy, które zostały przerysowane z twórczości Megadeth. Jednym z takich głównych powodów, dla których można mówić o Abductum jak o młodym Megadeth jest tutaj bez wątpienia Javier Puente. Jego maniera wokalna i charyzma nie wiele odbiega od tej,z której znany jest Dave Mustaine. Już słuchając otwieracza „Mantricide” można wyłapać sporo podobieństw i nie jest to żadna ujma dla zespołu, choć brakuje nieco świeżych pomysłów. „Dramazonia” pokazuje z kolei dynamiczny wydźwięk sekcji rytmicznej, która robi tutaj niezłą furorę. Jest urozmaicenie i nacisk na melodie, które nadają kompozycji chwytliwego charakteru, a dowodem tego zjawiska może być „Turn Off” czy „Our Master Life”. Co ciekawe muzycy nie dają po sobie poznać, że są amatorami. Zwłaszcza gitarzysta Noel Puente w „No my mermaid” prezentuje znakomitą formę i uświadamia słuchaczy, że muzycy potrafią grać i nie muszą się niczego wstydzić. Pod względem gitarowym dzieje się całkiem sporo o czym dobrze świadczy wcześniej wspomniany utwór. Niby nic odkrywczego, ale zagrane z werwą i młodzieńczą agresją.

Nie ma co się zastanawiać, tylko brać i słuchać debiutancki album hiszpańskiej formacji Abductum. Każdy kto lubi twórczość Megadeth nie powinien żałować czasu spędzonego przy muzyce tego zespołu.


Ocena: 6/10

P.s Podziekowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału 

niedziela, 5 stycznia 2014

ICED EARTH - Plagues Of Babylon (2014)

Pojawienie się wokalisty Into Enternity Stu Blocka w szeregach Iced Earth sprawiło, że ta kapela odżyła i można rzec że przeżywa swoją drugą młodość. Stu Block udowodnił, że jest brakującym elementem Iced Earth. Potrafi nam przypomnieć czasy Barlowa, czy Owensa, ale jednocześnie tworzy nową jakość. To co udało się stworzyć amerykanom na „Dystopia” było czymś zaskakującym i dawno nie słyszałem tak udanego albumu z muzyką określaną mianem power/thrash metal. Wielu okrzyknęło ten krążek jednym z najlepszych w dyskografii zespołu, to też oczekiwania względem „Plagues Of Babylon” były ogromne. Dzień sądu w końcu nadszedł i czas zmierzyć się z osądem.

Wbrew pozorom recenzja nie będzie aż tak pozytywna. „Plagues Of Babylon” jest innym albumem niż „Dystopia”, choć bazują na podobnych rozwiązaniach. Stylistycznie można nie wyczuć jakiś większych różnic, bowiem zespół dalej gra power/ thrash metal z elementami heavy metalu, a wszystko z zachowaniem amerykańskiej tradycji. Czyli śmiało można rzec, że to żadna nowość jeśli chodzi o Iced Earth. Dostajemy rozbudowane kompozycje, jak i te bardziej melancholijne czy też oparte na szybkiej sekcji rytmicznej. Taki sam rozrzut był na „Dystopia”, a mimo to nowy album jest inny. Długotrwałe zagłębianie się w materiał na nowym albumie utwierdza w przekonaniu, że ta płyta nie jest tak melodyjna i tak energiczna jak „Dystopia”. Brakuje mi tutaj utworów w stylu „Boilling Point” czy „Dark City”. Szybko diagnozujemy liczbę szybkich kompozycji na nowym wydawnictwie i pojawia się przed naszymi oczyma liczba „2”. Tak tylko „Democide” i „Among The Living Dead” spełniają kryteria takiego właśnie utworu. Nie muszę chyba dodawać, że to najjaśniejsze punkty nowego albumu. Jon Schaffer to nie byle jaki gitarzysta, bowiem potrafi stworzyć ciekawe riffy, zagrać agresywnie i zbudować klimat. Tutaj jest tylko dobrze, albo nawet aż dobrze. Czuje spory niedosyt w tym elemencie. Gdzie się podziały te melodie i zapadające w głowie przeboje, które tak napędzały ostatni album? Dlaczego tym razem Jon Schaffer stawia na stonowane i nieco ponure dźwięki, który nie potrafią zaskoczyć i zrobić prawdziwą demolkę? Rozbudowany „Plagues Of Babylon” daje jasno do zrozumienia, że zespół chce bawić się w wolniejszych motywach, co nieco odstrasza. Utwór ratuje akurat złożona partia gitarowa, a także mroczny klimat. Nie tylko Jon się oszczędza, bowiem Stu tez rzadko kiedy wkracza w wysokie rejestry, które tak imponowały na poprzednim albumie. „The Culling” byłby ciekawszym utworem, gdyby było więcej ciężaru i drapieżności. Sam utwór nie zapada w pamięci. Nie takiego Iced Earth się spodziewałem. „Resistance” brzmi jak marna kopia tego samego pomysłu z „The Culling”.Rutyna, monotonność to cechy, które nie wróżą nic dobrego. „Anthem” był piękną i wzruszającą balladą i wybaczcie ale taki „If Could I See” brzmi nieco naiwnie. Próba zrobienia czegoś podobnego i nieco jakby na siłę. Czyżby zabrakło pomysłów? Również mało wyrazisty jest „Peacemaker” , zaś w „Parasite” brakuje mi mocniejszego uderzenia i bardziej przekonującej linii melodyjnej. Najlepiej moje odczucia i poziom tej płyty oddaje niepotrzebne „Outro”.

Jestem niezadowolony z końcowego efektu nowego albumu Iced Earth. Chciałem czegoś na miarę „Dystopia” i się zawiodłem. Mimo mojego narzekania trzeba przyznać że płyta jest dobrze przygotowana. Ma solidne, nieco przybrudzone brzmienie, ma kilka solidnych momentów i wciąż zespół jest wierny swojej stylistyce. Ciekawe kto będzie wspominał o tej płycie za kilka miesięcy? Brak hitów, brak energii, brak pazura, brak pomysłowości to największe minusy tej płyty. Nie pomaga nawet fakt, że na płycie gościnnie pojawia się Hansi Kursch i Russel Allen. Wciąż czekam na album na miarę „Dystopia”.


Ocena: 5.5/10

GOREFIELD - As Dawn Bleeds The Sky (2013)

Zachwyt tegorocznym thrash metal w wykonaniu młodych kapel z Australii jeszcze się dla mnie nie skończył. Kolejnym ciekawym zespołem, który w tym roku również debiutuje na rynku muzycznym jest nie jaki Gorefield. „As bleeds the Sky” to płyta, która ma szanse podbić serca fanów zarówno thrash metalu jak i heavy metalu.

Ano właśnie, choć płyta zaliczana jest do nurtu thrash metal to jednak nie brakuje sporych odniesień do tradycyjnego heavy metalu lat 80 czy też NWOBHM. Wybrzmiewa to w nieco naturalnym i przybrudzonym brzmieniu, w kiczowatej okładce czy w końcu w melodyjnym charakterze płyty. Na tym jednak nie koniec powiązań Gorefield z heavy metalem bowiem sam lider grupy Kurt Tickle w tym co robi bardziej przybliża nam scenę heavy metalową aniżeli thrash metalową. Jego wokal jest charyzmatyczny, ale niezbyt agresywny, powiedziałbym bardziej o heavy metalowym zabarwieniu. Świetnie odnajduje się w czystym heavy metalu, który dobitnie słychać w takim „End Of The Night” czy przebojowym „Those Who say Never” gdzie można śmiało wyłapać patenty zaczerpnięte z Iron Maiden. Kurt momentami przypomina Joego Belladonne z Anthrax i to jest skojarzenie jak najbardziej pozytywne. Jednak Kurt to nie tylko dobry wokalista, ale też gitarzysta, który ma głowę pełną ciekawych pomysłów. To właśnie dzięki jego energicznej i rytmicznej grze płyta brzmi naturalnie i przebojowo. Choć zero w tym oryginalności, to jednak polot i młodzieńcza energia nadają płycie odpowiedniego tempa. Thrash metal jest tutaj jak najbardziej obecny i dowodzi tego choćby „Love thy Enemy” , nieco progresywny „Apathy” czy nieco mroczniejszy „Playing With Fire”. Właściwie materiał nie zawiera słabych momentów i każdy utwór potrafi umilić czas.

Na korzyść tego debiutanckiego albumu Australijczyków działa też krótki czas płyty. To akurat dobra taktyka, aby uchronić płytę przed nudą i powtarzaniem motywów. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale jest za to szczere, młodzieńcze granie, które jest pełne werwy i ciekawych pomysłów, a to już daje bardzo udany album. Kto nie wierzy zapraszam do posłuchania Gorefield.

Ocena: 7.5/10


P.s podziekowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

sobota, 4 stycznia 2014

PERSUADER - The Fiction Maze (2014)

Niektóre płyty czasami rodzą się w bólu, w pocie czoła i zapracowaniu. Czasami trzeba pokonać własne słabości i napotkane przeszkody żeby podołać misji polegającej na wydaniu nowego albumu. Fani power metalu musieli czekać aż 8 lat na nowy album Persuader, który był zapowiadany od bardzo dawna. Jedni uważali, że kapela przestała istnieć, inni że robią są żarty z tym wydaniem nowego albumu, jednak mamy rok 2014 i w końcu marzenie stało się rzeczywistością. „The Fiction Maze” ujrzał światło dzienne. Jest to już wydarzenie roku 2014.

Persuader musiał przejść długą i trudną drogę by wydać ten album. Wiele przeszkód i trudnych decyzji za szwedzkim zespołem. Musieli poradzić sobie z wytwórnią Dockyard, problemami z producentem Pietem Sielckiem i kilkoma innymi problemami, które same by się nie rozwiązały. Upłynęło aż 8 lat od ostatniego wydawnictwa w postaci „When Eden Burns” i co ciekawe mimo tak odległego czasu Persuader pozostał wierny swojemu stylowi. Ten zespół od samego początku wyróżniał się pod względem stylu i jakości prezentowanej muzyki. Można ich po prostu zaszufladkować do gatunku power metalu, ale w ich kompozycjach usłyszymy coś z progresywnego metalu, dark metalu czy też nawet thrash metalu. Elementy thrash metalu akurat nikogo nie powinni dziwić bowiem dwóch muzyków grywa też w Guillotine, który gra właśnie thrash metal. Nie zmieniło się też nawiązywanie do twórczości Blind Guardian i to tego z lat 90, ale to jest właśnie znak rozpoznawczy Persuader. Bo czy można zerwać z etykietą zespołu grającego w stylu Blind Guardian, kiedy ma się w zespole Jensa Carlssona, który śpiewa identycznie jak Hansi Kursch? No właśnie nie bardzo. To że Jens śpiewa agresywniej, nieco mroczniej to już nieco inna sprawa. „The Fiction Maze” to wciąż stary znany nam wszystkim Persuader, który jest mieszanką progresywnego i urozmaiconego power metalu z „When Eden Burns” oraz tego bardziej agresywnego i brutalnego z „Evolution Purgatory”. Otwarcie w postaci „One Lifetime” jest takie jak być powinno. Jest moc, jest pewność, jest element zaskoczenia oraz dobra melodia. Może brakuje nieco szybkości jakie prezentowały otwieracza na dwóch poprzednich albumach. Ten utwór od razu zdradza nam inne jakże ważne kwestie. Przede wszystkim soczyste i dość brutalne brzmienie, które idealnie pasuje do tego co gra Persuader. Utwór stylistycznie bardziej pasuje do materiału z „When Eden Burns”. Nie brakuje na nowym albumie dobrych melodii, które potrafią nas zauroczyć swoim klimatem i pomysłowością. Tutaj dobrym przykładem jest rytmiczny „War”. O samej płycie od samego początku mówiło się jako o drugim „Evolution Purgatory” i już tytułowy „The Fiction Maze” nam to udowadnia w dobitny sposób. Kawałek jest agresywny, ale zarazem bardzo melodyjny. Tutaj dochodzi do skrzyżowania Guillotine z Blind Guardian. Klimatycznie wejście przypomina mi te z „Time What Is Time” i nawet refren w stylu bardów. W podobnej stylistyce utrzymany jest brutalny „Insect” czy też melodyjny „Sent To The Grave” . Aż się przypomina taki „Strike down” czy „Twisted Eyes”. Ale są też inne utwory, które potrafią nas zaskoczyć swoją formułą i wykonaniem. Jednym z nich jest „Deep In The dark”, który swoim klimatem oraz progresywnym wydźwiękiem nasuwa na myśl twórczość Masterplan, zwłaszcza taki „Soulburn”.Persuader jest wciąż też jednym z tych zespołów, który wie jak zagrać nowoczesny i świeży power metal, który nie opiera się na skostniałych patentach. Nie pierwszy raz starają się nas zaskoczyć i stworzyć utwór, który będzie charakterystyczny dla nich. Taki „Falling Faster” czy nieco bardziej stonowany „Heathen” pokazują że można zagrać energiczny, melodyjny power metal w nowoczesnym stylu.

Czy to są zachwyty? A może tylko potwierdzenie tego czego można było się spodziewać? To że uda się nagrać bardzo dobry album na miarę dwóch poprzednich to wiedziałem nie od dziś, bowiem Persuader to kapela wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Problem w tym, że „The Fiction Maze” nie jest dziełem perfekcyjnym. Brakuje większej dawki power metalu w stylu tytułowego utwory, brakuje też mi więcej przebojów w stylu „Insect” czy „Heathen”. Ale to nie ma większego znaczenia. Najważniejsze jest to że Persuader wrócił i to tak silny jak kilka lat temu. Mam nadzieję że kolejny album ukaże się znacznie wcześniej. Czekam teraz na nowy album Savage Circus. Jeśli Jens zachowa wysoką formę, a Emil będzie wygrywał tam równie ciekawe, pomysłowe i melodyjne partie gitarowe to czeka nas kolejna power metalowa uczta.

P.s podziękowania dla HMP za udostępnienie materiału 


Ocena: 8/10

piątek, 3 stycznia 2014

MASON - Warhead (2013)

„Australijska wersja dawnej Metalliki” tak można by określić jednym zwrotem młody zespół o nazwie Mason. Formacja powstała stosunkowo nie dawno bo 2009 roku, ale mimo tego potrafi grać na wysokim poziomie, tak jakby w ogóle nie debiutowali w tym roku tj 2013, a w latach 80. „Warhead” miał premierę w sierpniu, ale ta płyta to nie sezonowe zauroczenie , a coś więcej.

Skojarzenia z Metalliką są słyszalne, ale o bezczelnym kopiowaniu nie ma mowy. Otwierający „Alarum” już podsuwa kilka takich muzycznych powiązań, choć to tylko instrumentalny utwór. Podobny sposób konstruowania melodii i konstrukcji kompozycji. Nacisk na melodii też bym powiązał z Metaliką. Większość z tych skojarzeń mogą być naciągane, dla tego podam wam główny argument powiązania Mason z Metaliką a jest nim Jimmy Benson. Wokalista i zarazem gitarzysta kapeli brzmi jak James Hetfield i to jest spory atut tej młodej formacji. Słuchając „Imprisoned” można nawet odnieść złudne wrażenie, że w głośnikach leci utwór Metaliki. Jimmy i drugi gitarzysta Chris zabierają nas w podróż pełną emocji, w której jest balansowanie na granicy agresji i melodyjności. Znakomicie udało im się połączyć heavy metal z thrash metal tworząc atrakcyjną mieszankę. Mamy szybkie solówki, agresywne riffy, sporo dynamiki i technicznego podejścia, a wszystko zagrane z pomysłem. Wystarczy posłuchać takich petard jak „Product Of Hate” czy „Ways Of The Weak”. Mocnym atutem jest urozmaicony materiał i wystarczy posłuchać wolniejszego „Lost It All” czy mrocznego „Veangence” by się o tym przekonać. Wszystko w dodatku osadzone w ciężkim, soczystym brzmienie, a całość ozdabia klimatyczna i krwista okładka.

Płyta niczym się nie wyróżniająca, a jednak zapadająca w pamięci. Mając charyzmatycznego i mocnego wokalistę i zgrany zespół, który potrafi dostarczyć agresji i dobrych melodii to wydaje się nie takie trudne do wykonania. Mason skupił moją uwagę i chętnie przyjrzę się ich karierze. Fani thrash metalu, brać i słuchać Mason!


Ocena: 8/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

środa, 1 stycznia 2014

KILLERS - South American Assault Live (1994)

Zespoły Paul Di Anno na swoim koncie mają nie tylko same albumy studyjne, ale też sporo albumów koncertowych czy komplikacji. Z Killers nie jest inaczej, bowiem jednym z takich ważniejszych albumów koncertowych jest „South American Assault Live”, który pokazuje jak dobrym frontmanem jest Paul Di Anno. Płyta ukazał się w 1994 roku i teraz po tylu latach ma się doczekać ponownego wydania, tak więc można rączki zacierać. Dlaczego?

Płyty Paula są dość ciężko dostępne, zwłaszcza albumy koncertowe które są dość rzadkimi wydawnictwami. Dzięki za sprawą naszego rodzimego Metal Mind Productions będzie możliwość nabycia owej płyty, co jest nie lada gratką. Wracając do samego wydawnictwa to jest ono tyle ciekawe że mamy tutaj przekrój kariery Paula. Jest wspomnienie o Battlezone za sprawą „Overload”, stonowanego „Children Of Madness” czy pięknego „Metal Tears”, ale ja bym wybrał ciekawsze utwory, bo takich jest pełno w repertuarze Battlezone. Najwięcej kawałków jest oczywiście z płyt Iron Maiden, ale nie ma się co dziwić skoro to przyniosło wokaliście największy sukces i nie ma co ukrywać to jest tez jego największe osiągnięcie. Z albumu „Killers” mamy szybki „Murder In The Rue morgue” i przebojowy „Wratchild”, który świetnie spisuje się na koncertach, Z pierwszego albumu Iron Maiden jest klasyk „Rember Tommorw” , rozbudowany „Phantom The Opera” spokojniejszy „Strange World”, energiczny „Sanctuary” czy też przebojowy „Running Free”. Utwory te wypadają świetnie na żywo, choć momentami brakuje im czegoś. Lepszego brzmienia? Może mocniejszego kopa? Warto także wspomnieć, że są tutaj dwa covery innych zespołów odegrane na żywo, a mianowicie „We Will Rock You” Queen i „Smoke on The Water” Deep Purple. Oba kawałki bardzo fajnie umilają czas.

Paul Di Anno to wokalista, który dobrze sobie radzi na koncertach i mając taką setlistę można stworzyć niezłe show. Udany koncert, który nie dłuży się i który bardzo miło się słucha, zwłaszcza utwory Iron Maiden. Dla fanów Pula i żelaznej dziewica pozycja obowiązkowa.


Ocena: 7/10