sobota, 21 listopada 2020

BUDKA SUFLERA - 10 lat samotności (2020)


 Każdy z nas ma jakieś marzenia. Jedne się spełniają, a inne zostają pogrzebane gdzieś głęboko w nas, bo wiemy że są mało realne. Dawno temu, jeszcze jako młody człowiek szukający w pełni swojego gustu muzycznego, będąc pod wielkim wrażeniem twórczości Budki Suflera  miałem marzenie, żeby usłyszeć pełnometrażowy album z Felicjanem Andrzejczakiem na wokalu. W końcu był kiedyś moment w historii tego zespołu, gdzie Felicjan objął rolę wokalisty tego kultowego zespołu. Był niby rejestrowany materiał i potem został przerobiony pod Cugowskiego i wtedy wyszedł pod nazwą "Czas czekania, czas olśnienia" w 1984r. Z Felicjanem zostały nieśmiertelne "Czas ołowiu", "Noc komety" czy "Jolka, Jolka". Felicjan to prawdziwy rockowy wokalista z ciekawą barwą i niesamowitym ładunkiem emocjonalnym. To też byłem zdziwiony kiedy band reaktywował się w 2019r i to z Robertem Żarczyńskim, którym brzmi jak słaba kopia Cugowskiego. No, ale nowy utwór "Gdyby jutra nie było" prezentował się całkiem dobrze i kto wie może kiedyś wydadzą płytę z nim na wokalu. W końcu to taki ukłon w stronę takich hitów jak "Takie tango" czy "Bal wszystkich świętych". Marzenie nie zostało spełnione. Świętej pamięci Romuald Lipko przegrał ostatecznie walkę z nowotworem i to był smutny dzień dla fanów Budki Suflera. Zlecił ostatni rozkaz swoim kolegom z zespołu ostatnią misję. Mieli dokończyć to co zaczęli w 2019 r czyli nagranie pierwszego albumu z Felicjanem na wokalu.

Marzenie się spełniło. 20 listopada 2020r światło dzienne ujrzał "10 lat samotności", czyli pierwszy album Budki Suflera z Felicjanem na wokalu. Brzmi to nieprawdopodobnie i wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stało. Każdy z nas czekał na ten album i dobrze że Zeliszewski, Jurecki i Andrzejczak dokończyli misję zleconą jeszcze przez Romualda przed jego śmiercią. Najpiękniejsze jest to, że są to kompozycje przez niego skomponowane i duch jego geniuszu muzycznego jest wyczuwalny na tej płycie, choć nie ma go tutaj fizycznie. To jest po prostu pięknie i niesamowity hołd dla tak wspaniałego muzyka jakim był bez wątpienia Romuald.  O warstwę liryczną zadbali dawni koledzy Budki Suflera, czyli Dutkiewicz, Hołdys, Cygan czy Olewicz. Dariusz Befeltowski  i Piotr Bogutyn to zgrany duet gitarowy, który swój potencjał prezentował na singlach wydanych jeszcze z Żarczyńskim na wokalu. Na nowym albumie błyszczą i pokazują że idealnie pasują do Budki Suflera. Dzięki nim słychać, że jest to płyta bez wątpienia rockowa. Nie ma Romualda, ale z pomocą przyszedł też Piotr Sztajdel, który zadbał o partie klawiszowe i zachowując styl i jakość Romualda. To się nazywa klasa i prawdziwy hołd dla dawnego kolegi z zespołu. Normalnie się łezka w oku kręci.

"10 lat samotności" to album wyjątkowy. Spory ładunek emocjonalny niesie ze sobą. To nie jakaś tam banalna komercyjna papka, które nic nie wnosi. To dojrzały rock do jakiego Budka Suflera nas przyzwyczaiła w latach 70, 80. Właśnie tym albumem band wraca jakby do swoich korzeni i pełno jest takich nawiązań do "Za ostatni grosz", "Czas czekania, czas olśnienia" czy może coś z lat 90 jak choćby "Nic nie boli tak jak życie". Płyta przebija ostatnie i to bez większego problemu. To zupełnie inna liga. Felicjan to prawdziwy czarodziej. Obok Cugowskiego to mój ulubiony wokalista Budki. Felicjan ma moc co Krzysztof, ale potrafi być czuły, emocjonalny co Czystaw. Prawdziwy Fenomen.

Kiedy ostatnio Budka wydała singiel, który tak poruszał jak "Za ostatni Grosz", czy "Noc komety". Brakowało ostatnio podniosłego kawałka, z rockowym pazurem i z jakimś przesłaniem. Dobrze, że komercja przeminęła i wróciła dojrzała stara dobra Budka Suflera. Właśnie to dostajemy w "10 lat samotności". Utwór ma niezłą siłę przebicia i tutaj wszystko jak kiedyś. Ciekawa gra Zeliszewskiego, mocny bas Jureckiego i magiczny Felicja, który jest jak wino. Oj dawno Budka Suflera nie miała takiej siły przebicia i takiej mocy. Befeltowski i Bogutyn mają ręce pełne roboty i chłopaki dają czadu na płycie. Jak ktoś ma wątpliwości to odsyłam do zadziornego "Maski". Tak ostro, tak rockowo dawno nie było w Budce Suflera. Czy tylko ja tutaj słyszę elementy heavy metalu? No jest moc i najlepsza petarda od czasów "Memu miastu na do widzenia". Riff wgniata w fotel, a chwytliwy refren buja i widzę że kawałek sprawdzi się na koncertach. Solówki i partie gitarowe to ukłon w stronę lat 70 i 80. Oj dzieje się tutaj. Dalej mamy nastrojowy i równie przebojowy "Lubię patrzeć kiedy śpisz". Ciekawie wypadają partie klawiszowe Piotra i coś mamy tutaj z twórczości Trojanowskiej, co też jest miłym dodatkiem.Troszkę odstaje "Ziemia jest płaska", ale w sumie to wina nieco radosnego wydźwięku i nieco takiej melodyjności rodem z melodii dla dzieci. Mimo swojego śmiesznego wydźwięku to wciąż dobry kawałek, który buja swoją formułą. Kolejny mocniejszy riff na płycie zdobi "Powrotów nie ma już". W tym kawałku można doszukać się coś ery Cugowskiego, ale tej z czasów "Nic nie boli tak jak życie". Spokojny, nastrojowy "nowa podróż" to takie miłe nawiązanie do nieśmiertelnego "Jolka, jolka". Utwór niesie i płynie i wciąga słuchacza w ten magiczny świat. Echa czasów Budki Suflera i Trojanowskiej można wyłapać w chwytliwym "Odwołany lot" i te chórki które przypominają też czasy Urszuli. Wszystko jest przemyślane i czuć nawiązanie do lat 70 i 80. Dawno budka nie miała takiego hitu w swoim katalogu. Refren prosty, ale szybko w pada w ucho. Prawdziwa perełka i nie przeszkadza tutaj nawet ta słodka melodia, która jest głównym motywem. "Niebo co dzień" pierwotnie Lipko napisał dla Marka Torzewskiego, ale tutaj utwór nabrał na mocy i dojrzałości. Felicjan tutaj nadaje kompozycji romantycznego charakteru i znów przypomina się kultowa "Jolka, Jolka". Echa starej budki mamy też w "Zdolna jesteś to wiesz" i kawałek jest bardzo nastrojowy. Potrafi poruszyć nasze emocje i oczarować swoim klimatem i przebojowością. Rockowa perełka. Budka nie raz pokazała, że potrafi stworzyć emocjonalne ballady, które łapią za serce.  Tak  jest z utworem "Droga"  i tutaj czuć trochę klimat "Nowa wieża babel".  Jest lekkość, piękny nastrój, ale też rockowy pazur w refrenie. Cudo! Kolejny bardzo energiczny utwór na płycie to rozpędzony "Ślepy traf" , który również ma coś z ostatnich płyt z Cugowskim, ale wszystko zrobione ze smakiem. Słychać, że mamy autentyczną, rockową i przebojową Budkę Suflera. Band zaskakuje elementami reggae w "czego Ty od życia chcesz". Niby coś innego, ale jest ta radość, która przypomina takie perełki jak "Twoje Radio" czy "V Bieg". Nawiązania do ery Czystawa też oczywiście też są. Nastrojowy "To dobry moment" to znakomity hołd dla Lipko i lepiej nie można było tego zrobić.

Klasyczne brzmienie budki suflera wróciło, wróciła też ta prawdziwa, dojrzała, rockowa muzyka, którą grali w latach 70, czy 80. Wróciły czasy emocjonalnych kawałków, które zabierają nas w rejony "Jolki", czy "Za ostatni grosz". Nowy album to przepiękna płyta, która łapie za serce i wzrusza. Piękny hołd dla Romulda, który na pewno patrzy na to dzieło z nieba i się uśmiecha. Prawdziwe cudo. Dziękuje zespołowi i Felicjanowi, że jedno z moich marzeń się spełniło. Jak dla mnie jedna z najlepszych płyt Budki Suflera, a może i nawet najlepsza?

Ocena: 10/10


LORD FIST - Wilderness of hearts (2020)

Oj długo kazał czekać fiński Lord Fist na nowy album. "Wilderness of hearts" to swoista kontynuacja debiutanckiego "Green Eyleen" i band dalej trzyma się stylistyki klasycznego heavy metalu z lat 80. To akurat dobra decyzja, bo już na debiucie band prezentował się okazale i dostarczał sporo frajdy. Tym razem jest tak samo, tylko że jest większa dawka przebojowości.

Nowy album ukazał się po 5 letniej przerwie, ale nic się tu nie zmienia. Wciąż kluczową rolę w muzyce tej grupy odgrywa wokalista i gitarzysta Perttu. Jego wokal nadaje całości odpowiedniego klimatu i przebojowości. Lata 80 czuć na każdym kroku i nie jest to żadna ujma dla zespołu. Płyty bardzo dobrze się słucha i nie ma tutaj miejsca na nudę.

Zawartość to przede wszystkim energiczny i przebojowy otwieracz "First morning - collapse" , w którym band czerpie garściami z NWOBHM. Szybko wpada w ucho "Wings drawn in our minds" i tutaj popisy gitarowe Perttu i Niko  są na wagę złota. Jest w nich finezja, lekkość i niezwykła energia. Oj dzieje się tutaj. Pełno tutaj perełek, a kolejna to bez wątpienia "Flying over tiprinth", w którym można odnaleźć echa Enforcer czy Iron maiden. Bardzo przypadł mi do gustu "Sisters", który przypomina dwa pierwsze krążki żelaznej dziewicy. Co za hit! Band bawi się konwencją lat 80 i dobrze się bawią i znakomicie to odzwierciedla "Tiger of snow". Całość wieńczy prosty i przebojowy "Wilderness of hearts".

Fiński Lord Fist gra prosty i przebojowy heavy metal w stylu lat 80 i to zdaje egzamin. Jak zwykle tworzą muzykę, która daje sporo frajdy i zaraża pozytywną energią. Masa chwytliwych melodii i przebojów, które zapadają w pamięci. Kolejny bardzo dobry album w ich wykonaniu, czyli pozycja obowiązkowa dla maniaków metalu z lat 80.

Ocena: 8.5/10
 

piątek, 20 listopada 2020

CRISTIANO FILIPPINIS FLAMES OF HEAVEN - The force Wtihin (2020)

Cristiano Filippini to włoski gitarzysta, który miał wizję jak nagrać album w którym dojdzie do skrzyżowania symfonicznego power metalu, melodyjnego metalu, hard rocka i nawet odrobiny Aor.  Jego pomysł został zrealizowany i "The force within" to rzeczywiście wydawnictwo, w którym udało się uchwycić piękno tak różnych gatunków muzycznych. Mając taką szatę graficzną i takie uzdolnione i doświadczone osoby z kręgu melodyjnego metalu to można działać cuda. Cristiano nie zmarnował swojej szansy i zdziałał faktycznie cuda na swoim debiutanckim krążku.

Okładka mówi nam, że szykuje się nam jakaś metalowa opera rodem z Timo Tollki Avalon i nie dajcie się zwieść. Więcej tutaj uświadczymy patentów wyjętych z twórczości Edguy, Dragonhammer, Stratovarius czy Rhapsody. Band bawi się konwencją i nie boi się oryginalnych rozwiązań i to zdaje egzamin. Ciekawe i nieco wyszukane pomysły dodają uroku i czynią ten album wyjątkowy. Masa tutaj przebojów, a za mocą tego krążka przemawia różnorodność, ale też talent muzyków. Jest basista Giorgio i perkusista Paolo, których znamy z Arthemis. Cristiano na gitarze wspiera Michele Vioni, którego znamy z Killing Touch. No i na wokalu obłędny Marco Pastorino, który grywał Secret Sphere. Zgrany team i to słychać, bowiem płyta jest zagrana z pomysłem i wszędzie słychać chemię.

Ach ten klimat lat 80 i te futurystyczne klawisze. Niby to kiczowate, a zarazem bardzo urokliwe.  Właśnie taki jest "the force within", który pełni rolę intra instrumentalnego. Ciarki mam przy przebojowym i pełnym energii "we fight for eternity" i tutaj słychać rozmach i pomysłowość gitarzysty. Melodyjny "Far Away" to ukłon dla melodyjnego metalu i hard rocka z lat 80.  Co za lekkość i dbałość o szczegółu. Tutaj band pokazuje swój potencjał i elastyczność. Band nas zabiera w rejony Aor przy okazji pięknego i nastrojowego "Always with you". Power metalowa stylistyka pojawia się w przebojowym "Lightning in the night" i to prawdziwa petarda. Wszystko jest tutaj idealne. Podniosłość i epickość to atuty melodyjnego "Moonlight Phanthom". Każdy utwór pokazuje jak wszechstronny jest band i z jaką łatwością tworzą ciekawe motywy. W "The angel and the faith" mamy rozbudowaną formułę i masę wciągających popisów gitarowych. To kolejna perełka na płycie.

Co za emocje, co za niezła dawka przebojowości i rozmachu. Słowo "debiut" brzmi jak żart w przypadku tej płyty. Band uchwycił to co najpiękniejsze w power metalu, ale też w melodyjnym metalu czy hard rocka.  Szok i nie dowierzanie, że można w dzisiejszych czasach nagrać taki szczery album, w którym band zaraża pozytywną energią. Płyta zrodzona przez fanów melodyjnego metalu dla fanów. Odpłynąłem przy tej płycie i wiem, że to jedna z najlepszych płyt roku 2020.

Ocena: 10/10


 

MEGATON SWORD - Blood hails steel - Steel hails fire (2020)


 Szwajcarski Megaton Sword to kolejna młoda kapela, która idzie w ślady takich kapel jak Visigoth, Manilla Road czy Omen. Ta młoda formacja choć działa od 2018r to już ma opracowany plan w jakim kierunku chce iść i już pokazują na swoim debiutanckim krążku "Blood Hails Steel - Steel hails fire" że grać potrafią.

Jeszcze troszkę brakuje do ideału i może nie wszystko wyszło perfekcyjnie, to jednak band potrafi nas oczarować szczerością i pomysłem na melodie. Nie boją się nawiązań do lat 80 i to stanowi urok ich debiutanckiego krążka. Ostoją tego zespołu jest wyrazisty i utalentowany wokalista Ozzy unchained, który buduje odpowiedni klimat i nadaje kompozycjom odpowiedni epicki wydźwięk.  Dobrze wypada też gitarzysta Chris the axe, który stawia na proste motywy. Czasami brakuje może nieco zadziorności, może nieco, ale broni ich klasyczny wydźwięk.

Jeśli chodzi o zawartość to podoba mi się tytułowy, w którym band nie boi się wykorzystać patenty running wild czy iron maiden. Mocna rzecz. Epickość wybrzmiewa w stonowanym "Verene", choć band bez wątpienia wypada lepiej w bardziej energicznym "In the black of night". Kolejny mocny utwór na płycie to "Wrestles", a uroku płycie dodaje klimatyczny "Crimson River".

.
Megaton Sword zalicza udany debiut i pokazuje że mają pomysł na swój styl. Póki co jest to solidne granie i daje sporo frajdy, jednak do ideału jeszcze trochę brakuje. Album jest troszkę nie równy i jego poważną wadą jest brak chwytliwych melodii, czy większej dawki przebojowości. Jednak mimo tych niedociągnięć warto dać im szansę.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 19 listopada 2020

VOODOO CIRCLE - Locked and loaded (2021)


 Nie mogło być inaczej, w końcu spełniło się marzenie fanów Voodoo Circle i w końcu wróciło dwóch synów marnotrawnych. Wrócił do zespołu perkusista Kullman no i jedyny w swoim rodzaju David Readman. Ten band tak naprawdę błyszczy z Davidem i to z nim czuć ten klimat Whitesnake, Rainbow czy Deep Purple. W klasycznym składzie Voodoo Circle powraca  i nagrywa album "Locked and loaded", który ma premierę dopiero w 2021r, ale już teraz chcę się podzielić wrażeniami z odsłuchu.

Wraca stary dobry Voodoo Circle, który czaruje nas swoim pięknym klimatem i wyszukanymi aranżacjami, które przesiąknięte są latami 80. Nie dziwi mnie świetna forma muzyków, bo błyszczy zarówno David i fenomenalny jak zawsze  Alex Beyrodt, który wygrywa pomysłowe riffy i wciągające solówki. Wszystko zagrane jest z gracją i polotem. Nie ma tutaj miejsca na fuszerkę i chybione pomysły. Machina znowu działa tak jak powinno i na taki Voodoo Circle było czekać. Słychać nawiązania do początków tej grupy.

Okładka może jeszcze nic nie zdradza, ale zawartość to jest kwintesencja Voodoo Circle. Dopełnieniem tej płyty jest bez wątpienia mocne i zadziorne brzmienie, które idealnie pasuje do tego hard rockowego szaleństwa.

Idealny skład, znakomita forma muzyków i to przedkłada się na jakość zawartości. Otwarcie płyty mocnym "Flesh & Bone" to był świetny pomysł. Utwór pełen energii i nie brakuje w nim też pazura. To taki hołd dla Deep Purple czy Rainbow. Voodoo circle zawsze dbał o przebojowy aspekt płyty i tym razem tak samo jest. Jednym z takich hitów jest zadziorny "Wasting Time" i znów czuć piękno hard rocka lat 80. Dalej mamy nastrojowy i progresywny "Magic woman chile" w którym Alex daje niezły popis gitarowych. Solówki po prostu wciągają i sieją zniszczenie. Dość nie typowo brzmi "locked and loaded", który ma bawić swoją nieco komiczną formułą i zabawnymi riffami. Nieco inna kompozycja, ale też niesie pozytywną energię. Dużo elementów Whitesnake czy Deep purple można wyłapać w nieco bluesowym "Devil with an angel smile" i to jeden z najlepszych utworów na płycie. W takim "Straight for the heart" band pokazuje pazur i znów dostajemy mocny i wyrazisty riff. Alex cały czas błyszczy i zaskakuje pomysłowością. Znakomicie współgra on z głosem Davida. Pełen emocji i romantyzmu "Eyes full of tears"  potrafi wzruszyć pięknym wykonaniem i aranżacjami. Marszowy i nieco mroczny "Devils Cross" troszkę kojarzy mi się z Black sabbath z ery Tony Martina.  Rozbudowany i dojrzały kawałek, który pokazuje w jak świetnej formie jest band. Całość wieńczy piękna ballada w postaci "This song is for You". Magiczny kawałek, który łapie za serce.

Jest David Readman i jest klasyczny Voodoo Circle. Band błyszczy na tej płycie i znów wróciły piękne dźwięki, które zabierają słuchacza do pięknego świata hard rocka i melodyjnego metalu i Aor. Do świata, w którym nie brakuje wspomnień złotych czasów Whitesnake czy Deep Purple. Voodoo Circle to jeden z tych zespołów, które tak dzielnie grają taką piękną, klasyczną muzykę, która dzisiaj jest tak ciężko dostępna. Brawo Alex i David. Świetna robota ! Z resztą jak zawsze!

Ocena: 9/10

środa, 18 listopada 2020

EVIL WHIPLASH - Ancient Magical Spells (2020)

Jakby tak wymieszać wczesny Kreator, Slayer i Venom to dostaniemy to co obecnie gra kolumbijski Evil Whiplash. Band działa od 2004r i dorobił się trzech albumów, a "Ancient magical spells" to kwintesencja blackened thrash metalu. Evil Whiplash po prostu błyszczy na nowym albumie i pokazuje, że jest zespołem w którym drzemie ogromny potencjał.

Kluczową rolę w tej młodej kapeli odgrywa bez wątpienia Ruben "Evil Dozer" , który odpowiada za partie wokalne i za sferę gitarową. Drapieżny wokal nadaje muzyce zespołu agresywności i mrocznego klimatu. Przede wszystkim brawa dla Rubena za pomysłowe riffy i pełne energii i złożone solówki. To co wyprawia lider Evil Whiplash zasługuje na uznanie i owacje na stojąco. Utalentowany muzyk, który stawia na wciągające melodie i mocne riffy. Dopełnieniem tego mocnego wydawnictwa jest pełna grozy i tajemniczości okładka i przybrudzone brzmienie.
 
Klimat grozy można poczuć w zadziornym "Descending to Hell" i choć można wyłapać nutkę chaosu, to jest to urocze. Słychać echa wczesnego Kreator, ale nie tylko.  Band nie boi się korzystać z patentów heavy/speed metalowych. Dalej mamy pełen przebojowości "Primordial Destroyer" i band tutaj nie kryje swoich zamiłowań wczesną twórczością Kreator. Popisy gitarowe są zagrane z polotem i niezwykłą techniką. Co za moc ! W "Mystery of Fire" band pokazuje, że nie ma problemu z stworzeniem rozbudowanej kompozycji, w którym nie brakuje elementów heavy metalowych. Klasyczny heavy/speed metal dostajemy w rytmicznym "Demonio" z kolei "Lord of dead"  wyróżnia się energicznym i pomysłowym riffem. Troszkę progresywności mamy w rozbudowanym "Vudu Inspiration", a na sam koniec równie udany "Necromancia", w którym znowu jest pełno motywów heavy/speed metalowych, jak i thrash metalowych.

"Ancient Magical spells" to zgrabnie skonstruowany album. Mamy mieszankę thrash metalu i heavy/speed metalu i band pokazuje że świetnie się czuje w takiej stylistyce. Płyta jest poukładana i przemyślana i nie ma tutaj miejsca na nudę i chybione pomysły. Mroczny klimat, a do tego masa ciekawych riffów, a to wszystko sprawia że to kolejny warty uwagi album w tym roku.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 16 listopada 2020

BLACK SOUL HORDE - Land of Demise (2020)


 Czy ktoś nadąża ostatnim wysypem naprawdę wyśmienitych płyt? Dla fanów heavy/power/speed/thrash metalu pojawiają się wyborne płyty z niesamowitym mrocznym klimatem, a przede wszystkim płyty z wysokiej jakości zawartością. To już nie tylko odgrzewane kotlety i wałkowanie w kółko tych samych motywów. Grecki Black Soul Horde stawia na mieszankę heavy metalu z lat 80 z nutką Nwobhm i speed metalu. W tym roku ta kapela wydała swój drugi album zatytułowany "Land of demise" i płyta jest jeszcze ciekawsza niż debiut. Ktoś powie, że to kolejna płyta z heavy metalem z lat 80 i nic nie wnoszący krążek. Niby nic nowego nie grają, ale ich pomysły na kawałki i mroczny klimat rodem z dark fantasy kupiły mnie od pierwszych dźwięków.

W kapeli drzemie ogromny potencjał i wcale tego nie kryją. To trio, które jest naprawdę uzdolnione. Mamy uzdolnionego Jima Kotsisa, który potrafi wykreować odpowiedni klimat dark fantasy. Jego głos najlepiej wypada w niskich rejestrach. Imponuje też współpraca gitarzystów, bo zarówno Costas i John dobrze się rozumieją. Panowie stawiają na pomysłowe motywy, na proste i zarazem zadziorne riffy. Dużo się dzieje w tej sferze i nie ma miejsca tu na nudę.

Płyta wyróżnia się mrocznym klimatem i pełną grozy okładką. Każdy aspekt tej płyty ma w sobie to coś, co pozwala zapamiętać ją na bardzo długo. Największy atut tej płyty to urozmaicona i dobrze wyważona zawartość. Klasyczne dźwięki dostajemy w zadziornym "Stone Giants" i można tutaj doszukać się elementów starego Judas Priest i band już na starcie błyszczy. Speed metalowa formuła zostaje wykorzystana w rozpędzonym "Into the Badlands" i właśnie w takiej stylizacji band najlepiej wypada. Klimat lat 80 w pełni został uchwycony w prostym i niezwykle przebojowym "A neverending journey". Hitów nie brakuje i cały czas band dostarcza nam chwytliwe kawałki, a "Soulships" wyróżnia się najbardziej z tych hitów. Wszystko za sprawą hard rockowej maniery. W podobnych klimatach utrzymany jest rytmiczny "Lord of all darkness", czy mroczniejszy "Iron Will".

"Land of Demise" to bardzo udany album, który zabiera nas w rejony heavy/speed metalu. Zabawa jest przednia, a band pokazuje, że zna się narzeczy i potrafi stworzyć album światowej klasy. Album wyróżnia się mrocznym feelingiem i niezwykłą przebojowością. Band pokazuje, że dobrze czuje się w takich klimatach i choć nie ma tutaj nic oryginalnego to band potrafi oczarować szczerością i pomysłowością. Muzyka stworzona przez fanów heavy/speed metalu lat 80 dla fanów takiej muzyki. Płyta warta grzechu i już nie mogę się doczekać dalszych losów tej kapeli.

Ocena: 9/10

niedziela, 15 listopada 2020

WARNING SIGN - Path to destruction (2020)

"Path to Destruction" to nie kolejna thrash metalowa łupanina, która nic ciekawego nie wnosi. Tym razem dostajemy ciekawą mieszankę heavy/power i thrash metalu. Brawa dla kanadyjskiego Warning Sign, który tak dobrze sobie poradził z mieszaniem tych gatunków. Efekt naprawdę powala, bo dostajemy dobrze wyważony materiał, który przemyca z każdego gatunku po troszkę. Cieszy fakt, że panowie w swojej muzyce oddają hołd dla takich kapel jak Megadeth,Vicious Rumors, Anthrax, czy Riot.
 
Kapela odrobiła zadanie domowe i zadbała o detale, począwszy od klimatycznej okładki, a kończąc na przybrudzonym brzmieniu, który przypomina nam o latach 90. W kapeli furorę robi Maxim, który odpowiada za wokal. Jego głos jest mocny i wyrazisty, a taki idealnie pasuje do takiego grania. Jednak bliżej mu do wokalistów heavy/power metalowych niż thrash metalowych. Kawał dobrej roboty robi duet gitarowy tworzony przez Oliviera i Maxima. Panowie stawiają na mocne riffy i złożone solówki, a nie brakuje im też pomysłowości i przebojowości.

"Redemption" to znakomite otarcie płyty i od razu słychać z czym mamy do czynienia. Band prezentuje się jeszcze lepiej niż na debiucie. Jest ogień, przebojowości, a solówki wgniatają w fotel. Mieszankę Accept, Judas Priest i Vicious Rumors dostajemy w zadziornym 'Broken and Bare" i brzmi to obłędnie.Klasyczny wydźwięk "Hand of Fate" to taki hołd dla heavy metalu z lat 80. Wszystko brzmi tak jak powinno. Band nie zwalnia i dostarcza nam kolejny killer w postaci "Escape". Band ma smykałkę do tworzenia hitów  i przykładem tego jest chwytliwy "Path to destruction". Ciekawie wypada też marszowy, rozbudowany "Heavy Lies the crown", w którym można doszukać się elementów Black Sabbath.

Zabawa przy tej muzyce jest przednia i band zaraża tą pozytywną energię. "Path to destruction" to znakomita mieszanka heavy/power i thrash metalu. Band imponuje pomysłowością i ciekawymi aranżacjami. Warning Sign pokazuje się jako dojrzały zespół, który wie czego chce. Jedna z ciekawszych płyt roku 2020.

Ocena: 9/10

GARAGEDAYS - Something Black (2020)


 W 2005 r w Austrii narodził się band o nazwie Garagedays, który w tym roku wydał swój czwarty album zatytułowany "Something Black". To płyta skierowana do fanów "Jugulator" Judas Priest, czarnego albumu Metaliki, ale też fanów Beyond Fear, czy Iced Earth. Tak więc każdy kto lubi heavy metal z elementami thrash metalu ten się odnajdzie na nowej płycie tej kapeli.

W tej kapeli kluczową rolę odgrywa wokalista Marco Kern, który momentami przypomina Tima Rippera Owensa czy Jamesa Hetfielda. Za partie gitarowe odpowiada Rene i Marco. Nie ma w nich jakiejś świeżości, nie ma oryginalności. Jest za to solidnie i z pazurem, a to czyni ten album na swój sposób atrakcyjny.

Pomówmy o zawartości. Dobrze zaczyna się to wydawnictwo bo od zadziornego "Back in Line" i już słychać potencjał tej formacji. Band przyspiesza w dynamicznym "Something Black" i tutaj dużo dobrego się dzieje. Słychać, że Garagedays wie co chce grać i robi to dobrze. Jest pazur, jest przebojowość i klasyczny wydźwięk. Echa "Jugulatora" słychać w ponurym i ciężkim "And Again" i nawet styl śpiewania Marco przypomina Tima z tamtego krążka.Nieco band zwalnia w marszowym "Out of control" i tutaj kapela pokazuje się z nieco innej strony. Ballada "My own Way" brzmi jak nastrojowa ballada, która stworzyła Metalika podczas "Black album". Klimat i aranżacje są tutaj niemal identycznie. Sama jakość też nie wiele gorsza. Coś z power metalu i coś z Iced earth można usłyszeć w agresywnym "The calling" i to jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Echa Metaliki mamy znów w balladzie "To my soul" i znów brawa dla zespołu za tak wzorowe odzwierciedlenie stylu "Black album". W podobnym stylu utrzymany jest zamykający "The walking dead".

Garagedays nie tworzy muzyki odkrywczej i nie nagrywa może czegoś idealnego. Jednak co by nie pisać o nowy krążku, to trzeba przyznać, że nagrali album bardzo dobry. To wydawnictwo z pazurem, nutką przebojowości i ciekawymi melodiami, które zabierają nas w znane nam rejony. Udana próba nawiązania do czasów "Black album" Metaliki i "Jugulator" Judas Priest. Zabawa przednia.

Ocena: 8/10

ACCUSER - Accuser (2020)

Niemiecki Accuser wrócił na dobre i od 2010r nieustannie wydają nowe płyty i każda z nich trzyma poziom. Band nic nie musi udowadniać, bo to światowej klasy zespół, który od lat sieje zniszczenie w thrash metalu. Muzycznie Accuser zawsze mi się kojarzył z Grinder, Deathrow, Exumer czy Razor i nic się nie zmienia. Lata lecą, a band dalej jest wierny thrash metalowi i w tym roku przyszedł czas na kolejne dzieło w ich dyskografii. "Accuser" to płyta, która w moim odczuciu jest o wiele mocniejsza niż ich ostatnie dzieła. Tak band odpala prawdziwą petardę.

Okładka taka typowa dla bandu i nie wiele tak naprawdę mówi. Inaczej ma się sprawa brzmienie, które jest brudne i brutalne, a to nadaje mocy gitarom. W składzie pojawia się ponownie Rene, który był już w różnych etapach tej kapeli. Tym razem dostajemy naprawdę przemyślany album, który jest z jednej strony brutalny, zadziorny i pełen agresji, a z drugiej strony przebojowy i bardzo melodyjny. Accuser znalazł złoty środek i bierze przykład z ostatnich płyt Sodom, czy Kreator.

Otwieracz zawsze ogrywa ważną rolę, to dzięki niemu wyrabiamy sobie pierwsze wrażenie o płycie. Tutaj mamy strzał w dziesiątkę, bowiem "Misled obedience" to killer i jeden z najlepszych utworów Accuser jakie stworzył w ostatniej dekadzie. Jest tutaj wszystko, od mrocznego klimatu, aż po mocny riff. Znakomicie wypada również techniczny i rozpędzony "Phanthom Graves". Znów band stawia na pomysłowy riff i chwytliwe melodie, a to zdaje egzamin.Ciekawie zaczyna się klimatyczny "Temple of All". W tym kawałku band wykorzystuje tutaj elementy heavy metalowe i robi to bardzo umiejętnie. Band również błyszczy w pokręconym i melodyjnym "Lux in tenebris" i znów nie ma się do czego przyczepić. Nie brakuje killerów na płycie i kolejny znakomity kąsek na płycie to złowieszczy "Rethink" i znów band pokazuje jak idealnie dopracował to wszystko od strony technicznej.Podobne emocje wywołuje rozpędzony "Contamination", w którym band mocno przypomina twórczość Sodom czy Kreator. Całość zamyka heavy metalowy "Urgent".

Accuser nie zawiódł swoich fanów, a wręcz przeciwnie pozytywnie zaskoczył i nagrał album przemyślane i bardzo energiczny. Nie brakuje ciekawych melodii i mocnych riffów, a band po raz kolejny pokazuje że wciąż grają thrash metal na wysokim poziomie. "Accuser" bije ostatnie płyty i śmiało można mówić o jednym z tych najlepszych.

Ocena: 9/10
 

METAL DETEKTOR - The battle of Daytona (2020)


 Włoski Metal Detektor po 12 latach przerwy wraca z swoim drugim wydawnictwem. "The battle of daytona" to płyta skierowana do fanów klasycznego metalu, ale też tych którzy nie pogardzą hard'n heavy. Band serwuje nam solidną muzykę, która czerpie z lat 80, a najwięcej z twórczości Iron Maiden, Judas Priest, Accept czy Dokken. Płyta może nie powala na kolana, ale tragedii też nie ma.

Słabym punktem tej kapeli jak dla mnie jest mało wyrazisty wokalista J.P hell, który ma zbyt łagodną manierę do takiego grania. Od strony technicznej też jego wokal nie zachwyca. Maurizo i Yuri jako duet gitarowy wypada całkiem przyzwoicie. Dzięki nim utwory są proste i osadzone w latach 80. Nie ma jakiś oryginalnych pomysłów czy jakiś mocnych riffów, ale od  strony instrumentalnej nowy album się broni. Kapela działa na scenie muzycznej od 20 lat i jakoś nie słychać tego doświadczenia.

Rytmiczny i nieco hard rockowy "Speed Fever" to przykład solidnego grania i band się broni. Więcej przebojowości dostajemy w energicznym "The battle of Daytona" i tutaj band brzmi znacznie korzystniej. Dalej mamy rozbudowany "Colossus" i znów mamy popis gitarzystów i dostajemy chwytliwe i wciągające partie gitarowe. Czuć klimat lat 80 i to jest w tym kawałku urocze. Metal Detektor dobrze czuje się w szybszym graniu i potwierdza to udany "Boots on the ground". Prosty i zadziorny "Stone idol" ma ciekawe partie gitarowe, ale brakuje tutaj troszkę mocy i pazura. Na sam koniec band zostawia nam również stonowany i nieco nijaki "The siege master".

"The battle of daytona" to solidna porcja klasycznego metalu z nutką hard rocka. Brakuje ostatecznego szlifu, nieco ciekawszych kompozycji. Sam poziom też co najwyżej średni i ewidentnie brakuje wyraźnych hitów. Płytę można przesłuchać, ale nie zapada w pamięci.

Ocena: 5.5/10

sobota, 14 listopada 2020

SHADOW TRIBE - Reality unveiled (2020)

 


Kimmo Perämäki to jeden z tych fińskich wokalistów, który dał się nam poznać w takich kapelach jak Spellwitch, czy Celesty. Jego styl śpiewania przypomina Kiske czy Koltipelto, tak więc potrafi powalić techniką, a także ciepłą barwą śpiewania. W tym roku Kimmo powraca do nas z nowym bandem i jest to Shadow Tribe, który tworzy muzykę z pogranicza progresywnego metalu i melodyjnego metalu. "Reality unveiled" to debiut tej formacji i niestety, ale nie robi takiej furory jak choćby Spellwitch.


Problem tkwi w tym, że Shadow Tribe tworzy muzyką, która jest ciężko strawna i brakuje w tym nieco gracji i przebojowości. Mam wrażenie, że ta płyta powstała troszkę na siłę i bez pomysłu na styl. Kimmo to uzdolniony wokalista, ale tutaj też jakoś nie błyszczy. Bardzo mylny jest otwieracz, który daje nam do zrozumienia że szykuje się album z radosnym power metalem z pewnymi echami Helloween czy Stratovarius. Tak "Splinters of heaven" to znakomity utwór, w którym jest energia i przebojowość. Szkoda, że cały album taki nie jest. Progresywność pojawia się "Chrystaromency", ale jest to jeszcze zagrane z pomysłem i band się broni. Kolejny przebój na płycie to melodyjny "Headstrong" i tutaj mamy powtórkę z otwieracza. Schody zaczynają się przy stonowanym "Speck of sawdust", który jest nijaki i bez ikry. Dobrze wypada szybszy "A world taken hostage" w którym dostajemy melodyjny riff i nieco troszkę więcej elementów power metalu. Całość zamyka klimatyczny "Stolen Fate", choć i tutaj brakuje ostatecznego szlifu.


Nie wiele zostaje w pamięci z odsłuchu tej płyty. Taka jest szara rzeczywistość i troszkę szkoda, bo bywają ciekawe momenty, ale za mało ich. Głównej problemem Shadow Tribe jest brak pomysłów na riffy, na melodie i wszystkie jest zagrane bez jakiejś ikry. Średniej klasy melodyjny metal, tak można póki co opisać debiut Shadow Tribe. Nie skreślam ich jeszcze i sprawdzę ich w przyszłości czy coś się poprawiło.


Ocena; 4.5/10







piątek, 13 listopada 2020

TIMESCALE - Axiom (2020)

"Axiom" to kolejny debiut tego roku w kategorii heavy/power metalu. To propozycja od kapeli, którą tworzy muzycy z Brazylii i Stanów Zjednoczonych. Warto wspomnieć, że Timescale działa od 2018r i w ich muzyce można wyłapać coś z Angra, Fates Warning, czy Queensryche, ale to nie wszystko. Band stara się brzmieć współcześnie, nowocześnie i zadziornie. Może to nie jest płyta, która namiesza w tegorocznych zestawieniach, ale band pokazuje się z bardzo dobrej strony i napawa optymizmem jeśli chodzi o przyszłość tej kapeli.

Duży plus należy dać zespołowi za klimatyczną i dość oryginalną okładkę. Do tego dochodzi udany sound, który nadaje całości nowoczesnego wymiaru i głębi. Dobra robota panowie, a i materiał jest dojrzały i przemyślany. Szkoda, że czasami riffy są nieco ospałe i gdzieś ulatuje przebojowość. Troszkę nie równy materiał psuje ostateczny efekt. Co by nie pisać o tej płycie to i tak trzeba oddać Timescale, że się starają i pokazują że grać potrafią i to nie tak źle jak mogłoby się wydawać. Najbardziej doświadczony jest tutaj wokalista Leonel Silva, który znakomicie sprawdza się w niskich rejestrach, ale i w wysokich dobrze sobie radzi. Ma talent i pasuje do takiego grania.

Z płyty na wyróżnienie zasługuje melodyjny i zadziorny "Come with me" i tutaj słychać echa Stratovarius, ale nie tylko. Partie klawiszowe nadają kawałkowi klimatu i progresywnego feelingu. Wokal Leonala czasami przypomina mi głos Bruce;a i słychać to w przebojowym "Only the fools". Dalej mamy stonowany i nieco mroczniejszy "leave it all behind" i tutaj na myśl przychodzi mi choćby taki lords of black. Mamy też klimatyczny "Still alive", który przemyca epickie patenty. Wszystko pięknie, tylko szkoda że tak mało tutaj power metal. Dominuje tu nowoczesny, melodyjny heavy metal.

Potencjał w tej kapeli bez wątpienia jest i band potrafi stworzyć klimatyczny, melodyjny, a przede wszystkim nowoczesny heavy metal, który potrafi oczarować słuchacza. Brakuje mi tutaj nieco przebojowości, nieco power metalowego pazura.  Czas pokaże, czy ta kapela jeszcze czymś nas zaskoczy.

Ocena: 6/10
 

BURNOUT GRANNY'S - Feeling to Rock (2020)


 Dzisiaj premierę ma nowy album Ac/Dc, ale warto też zwrócić na inny album z podobną muzyką. Mowa austriackim Burnout Grannys. Band właśnie wydał swój debiutancki krążek i tak jak pełno jest kopii Ac/Dc z ery Bony Scotta, tak Burnout Granny's bierze się za wczesny okres Briana Johnson. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale pomysłowości im nie da się odmówić. Muzyka zagrana prosto z serca i do tego panowie są wierni oryginałowi. Nie brakuje hitu i drapieżności, a to sprawia że "feeling to rock" to nie lada gratka dla fanów Ac/Dc.

Gdzie tkwi urok tej młodej formacji? Na pewno w specyficznym wokalu Christopha  Berneckera, który pod wieloma względami przypomina głos Briana Johnsona. Jest ten pazur, ten odpowiedni hard rockowy feeling. W tej całej układance znaczące rolę odgrywają gitarzyści i zarówno Tobias, jak i Mathias idą prostą sprawdzoną drogą, którą wydeptał Angus i Malcom Yound dawno temu. Niby nie grają niczego odkrywczego, ale grają na luzie i kładąc duży nacisk na przebojowość. Właśnie o to chodzi w takim graniu.

Ryk silnika i ruszamy prosto w hard rockowy świat Burnout Granny's i "Feeling to rock" to 100 % Ac/Dc i to takiego z początku lat 80. Brzmi to nadzwyczaj dobrze i jest w tym większa przebojowość niż na nowym albumie Ac/Dc. Czasy "Back in Black" można usłyszeć w zadziornym i niezwykle przebojowym "Rock'n roll rising". Jest energia i prawdziwa zabawa patentami Ac/Dc. Nie brakuje też killerów na płycie z szybszym tempem i jednym z nich jest "Back to hell". Jest pazur i duch dawnych płyt Ac/Dc. W porównaniu z nowym Ac/Dc to muszę przyznać, że na tej płycie riffy są bardzo chwytliwe i gdzieś w tym wszystkim jest klasyczny ac/dc. "Big booms" to kolejny mocny kawałek z szalonymi solówkami i prawdziwą hard rockową jazdą bez trzymanki. Bardzo dobrze wypada też zadziorny i pełen energii "Pretty Girl". Band sieje zniszczenie w singlowy "This is rock;n roll", a czasy Bona Scotta przypomina w nieco bluesowym "Money for hell".

Burnout grannys może nie ma takiej siły Ac/Dc ani tej klasy, ale to dopiero ich debiut i póki co można śmiało stwierdzić, że grać potrafią i robią to bardzo dobrze. Muszę przyznać, że lepiej się bawiłem przy tej płycie niż przy nowym Ac/Dc. Tutaj materiał jest lekki, przyjemny, a przede wszystkim bardzo przebojowy, a o to przecież chodzi. Gorąco polecam! Kopia nie zawsze oznacza coś gorsze, a czasem można się nieźle zaskoczyć.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 12 listopada 2020

WARFECT - Spectre of Devastation (2020)


 Cóż za piękna okładka. Jest uchwycony klimat grozy i tajemniczości. Od razu widać, ze stoi za tym dziełem Andreas Maschall. Tym razem nie jest to okładka płyty z kręgu heavy czy power metalu, a thrash metalu. Jakoś styczności z zespołem Warfect nie miałem przyjemności, ale widząc tą okładkę stwierdziłem, że czas to zmienić.  "Spectre of devastation" to hołd dla najlepszych wydawnictw Kreator czy Sodom. Jednym słowem jest to płyta, której nie można przegapić.

Okładka piękna i jedna z najlepszych jakie widziałem w tym roku, ale i sama muzyka jaką prezentuje Warfect jest wysokich lotów.  Wszystko za sprawą doświadczenia zespołu, pomysłowości muzyków czy wyszkolenia technicznego.  Rozpędzona sekcja rytmiczna jest tutaj niczym naoliwiona maszyna i jest nie do zatrzymania. Co za moc, za agresja. W zespole można bardzo łatwo wytypować lidera, którym jest Fredrik Wester. Słychać, że jest utalentowanym wokalistą i gitarzystą, a dźwięki które wygrywa są zagrane z polotem i pazurem. Dba o to, żeby materiał brzmiał współcześnie, ale i też zarazem klasycznie. Efekt końcowy powala i nie ma tutaj mowy o jakimś chaotycznym zespole, co nie wie co chce grać. Warfect idzie w ślady Kreator, czy Sodom i niczym nie ustępują tym wielkim zespołom.

Płytę otwiera melodyjne intro w postaci "Spectre of Devastation" i czuć od pierwszych sekund, że szykuje się coś wielkiego.  Szybko band daje popis swoich umiejętności i "Pestilance" to kwintesencja technicznego thrash metalu. Co za brutalność i energia! Jeszcze szybszy i agresywniejszy w swojej konstrukcji jest "Rat King". Czyste szaleństwo i Warfect pokazuje, że jest zespołem z górnej półki. Nieco band zwalnia w zadziornym i urozmaiconym "Hail Caesar", w którym Fredrik daje popis pomysłowych i wciągających solówek.  O ciarki przyprawia też nieco bardziej heavy metalowy "Into the fray" i tutaj nie brakuje skojarzeń z Sodom. Nawet 6 minutowy "Colossal Terror" pokazuje, że kapela z łatwością potrafi stworzyć dojrzały i rozbudowany utwór, który nie nudzi, a wręcz przeciwnie rozrywa słuchacza na strzępy. Mocne partie basu rozpoczynają finałowy "Dawn of the red" i to kolejny killer na płycie.

Miłość od pierwszego dźwięku. Tak mogę opisać swoją przygodę z "Spectre of Devastation". Znakomita jazda bez trzymanki i tak powinien brzmieć rasowy thrash metal. Pozycja obowiązkowa dla fanów Sodom, czy Kreator. Prawdziwa perełka!

Ocena: 9.5/10

środa, 11 listopada 2020

LUCID DREAMING - The chronicles part III (2020)


 Niemiecki Lucid Dreaming znów kusi ciekawą listą gości i po raz trzeci zabiera nas w rejony solidnego heavy/power metalu. Ten projekt muzyczny działa od 2012r i zrodził się on w głowie Tilla Oberbobela, którego dobrze znamy z grania w Elvenpath.  "The chronicles pt 3" to jak nazwa wskazuje już 3 wydawnictwo tej formacji, który ukazał się w tym roku. Obyło się bez niespodzianki, bowiem dostajemy to co na poprzednich płytach.

Okładka robi wrażenie i potrafi oczarować magicznym klimatem. Szkoda, że materiał nie robi takiej furory. Dobrze się słucha tej płyty, ale daleko jest od totalnego zniszczenia. Problem tkwi że riffy są oklepane i do bólu wtórne. Najgorsze jest to, że utwory są obdarte z przebojowości i całość jest toporna. Te problemy zostały uchwycone w "Born from the river" czy w stonowanym "Open Wide the gate". Najlepiej wypada "From thread to  pattern", w którym swoim głosem niszczy Elisa C Martin, którą dobrze znamy z twórczości Dark Moor. Utwór bardzo nastrojowy, a przede wszystkim przemyca patenty starego Dark moor. Podobne emocje wzbudza zadziorny i przebojowy "All or nothing". W końcu mamy wyrazisty utwór, który utrzymany jest w stylizacji power metalu. Na finał mamy rozbudowany i pełen rozmachu "The mirror". Troszkę za długi, troszkę chaotyczny, ale ma kilka ciekawych motywów.

Markę Lucid Dreaming można kojarzyć, ale to wciąż projekt muzyczny bardzo niszowy i mało kogo zainteresuje. Jakość też pozostawia sporo do życzenia. Ciekawa lista gości i kilka przebłysków to za mało, żeby stworzyć album godny uwagi. Płyta na raz i lepiej poświęcić czas na lepsze wydawnictwa.

Ocena: 5/10

STALKER -Black Majk Terror (2020)


 Komuś marzy się powrót do czasów debiutanckiego Kreator czy Slayer?  Stalker, który pochodzi z Nowej Zelandii to młoda kapela, która działa od 2016r i to żywy dowód na to, że faktycznie można wrócić do czasów debiutu Kreator czy Slayer. Band dokłada wiele starań, żeby pod względem stylistyki i aranżacji zbliżyć się do tamtych kultowych płyt. Ta sztuka wychodzi im znakomicie i "Black Majk Terror" brzmi jak zaginiony klasyk z początku lat 80.

Band tworzy trzech uzdolnionych muzyków i każdy z nich odgrywa kluczową rolę. Na pochwały zasługuje basista i wokalista Daif, który swoim wokalem nasuwa namyśl faktycznie debiut Kreator czy Slayer. Jego wokal jest zadziorny i taki surowy. Ta nieco chaotyczna maniera idealnie pasuje do tego co band gra. No i jest jeszcze utalentowany gitarzysta Chris, który daje niezły popis swoich umiejętności. Stawia on na szybkie partie gitarowe, na dynamikę i pazur, a przede wszystkim na klasyczny wydźwięk. To zdaje egzamin i w efekcie dostajemy prawdziwą petardę.

Czy można lepiej zacząć album niż agresywnego "Of steel and fire", który rzeczywiście przypomina wcześniej wspomniany debiut Kreator. Jest ta surowość, ta brutalność i energia. Tytułowy "Black Majk Terror" potrafi oczarować klimatem i nutką tajemniczości. Band nie zwalnia i wręcz przyspiesza w "Sentenced to Death". Prawdziwa jazda bez trzymanki. Niby płyta utrzymana jest w jednym tempie, ale  nie jest to wada, kiedy na całość składają się takie killery jak "Stalker". Panowie zaskakują swoją pomysłowością i wciągającymi aranżacjami. Wystarczy wsłuchać się w rozpędzony "Demolition" i tutaj band dewastuje. Troszkę spokoju mamy w klimatycznym "The Cross"  , a na koniec dostajemy "Intruder", który idealnie podsumowuje całość.

Wybierając "Black majk Terror" tak naprawdę wybieramy jakość i klasyczne połączenie speed i thrash metalu. Stalker błyszczy na tym albumie i słychać, że ich muzyka pochodzi prosto z serca. Kopalnia killerów i przykład że można stworzyć wydawnictwo osadzone w muzyce wczesnego Kreator czy Slayer!

Ocena: 9.5/10

wtorek, 10 listopada 2020

IRON MASK - Master of masters (2020)


 "Diabolica" to jest jeden z najlepszych albumów belgijskiej formacji Iron Mask. To kwintesencja stylu nie tylko Iron Mask, ale też samego Dushana. Ten album w pełni definiuje to co wyróżnia Dushana na tle innych gitarzystów, to album który oddaje to co najlepsze w neoklasycznym power metalu. Szkoda, że Diego Valdez który wymiatał na tamtym wydawnictwie już nie jest wokalistą Iron mask, ale już przywykłem do tego że Dushan często zmienia frontmanów .  Po 4 latach przerwy przyszedł czas na nowe wydawnictwo zatytułowane "Master of masters". To pierwszy album z nowym wokalistą tj Mikem Slembrouckem.

Wytwórnia Afm Records jak zawsze zapewniła dobrą promocję albumu, a to jest też ważne. Płyta od strony technicznej została przygotowana bez zarzutów. Jest moc, pazur i duch starych płyt Iron mask, a to jest dobry znak. Troszkę nie do końca mi pasuje Mike w roli wokalisty. Dushan przyćmiewa go na każdym kroku, a tutaj trzeba wyrazistego wokalisty. Sam album w niektórych momentach przypomina najlepsze dokonania tej formacji, ale czasami też jest grania z czasów Marka Boalsa i pojawiają się elementy hard rockowe. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie zwolnienia i elementy komercyjne, które nieco psują ostateczny efekt.

Mowa choćby o takim "A mother loved blue" który mimo pięknych popisów gitarowych Dushana jest troszkę zbyt komercyjnym w swoim wydźwięku. Jednak mimo pewnych słabszych momentów płyta trzyma wysoki poziom i najlepsze są te wycieczki w rejony dwóch pierwszych płyt, które są dla mnie szczytowym osiągnięciem Dushana. Otwieracz "Never kiss the ring" to utwór, który swoją gracją, aranżacjami i stylem mocno przypomina czasy "Hordes of the Brave" czy "Revenge is my name". Dobrze znany "Tree of the world" potrafi zauroczyć swoim epickim rozmachem i podniosłym głównym motywem. Znów słychać echa pierwszych płyt Dushana. Mamy też hard rockowy "Revolution Rise" i słychać w końcu Olivera Hertmenna, który występuje na płycie w roli gości. Trzeba przyznać, że jego wokal jest bardziej wyrazisty niż Mike'a. Solidny kawałek, ale brakuje mi tutaj czego.  "One againts all" to kolejny utwór, które mnie nieco męczy rockowym feelingiem. Dalej mamy killer w postaci "Nothing Lasts Forever", który przypomina najlepsze dzieła Dushana. Jest energia, jest power i pazur. Same popisy gitarowe przyprawiają o dreszcze. Szkoda, że cały album nie jest utrzymany w takiej stylizacji. Spokojniejszy "Dance with the beast" potrafi oczarować swoim podniosłym refrenem i ciekawym gościnnym udziałem Olivera Hertmenna. Jego wsparcie wokalne robi tutaj dobrą robotę. Niby nieco stonowany utwór, a potrafi oczarować swoim magicznym feelingiem. Znakomicie wypada rozpędzony i pełen power metalu "Wild and lethal", czy też "me and the only". Całość zamyka majestatyczny i marszowy "Master of masters", w którym roi się od pomysłowych i wciągających solówek Dushana. Kolejny raz daje nam popis swojego geniuszu.

Nie ma mowy o powtórce z "Diabolica", nie ma też mowy o najlepszym albumie Dushana, ale Iron Mask to jeden z tych zespołów który nie zawodzi i nigdy nie wydał słabego albumu. Tak też jest i tym razem. "Master of masters" to dojrzały i przemyślany album, który tym razem miał przypomnieć nam o pierwszych wydawnictwach Iron Mask. Przede wszystkim płyta ma sporo killerów, sporo power metalu i nie brakuje wysokiej klasy przebojów. Dushan znów błyszczy i po raz kolejny udowadnia że jest geniuszem. Szkoda, że na albumie pojawiły się nieco słabsze momenty, ale na szczęście jest ich mało i nie mają większego wpływu na ostateczny wydźwięk tego krążka. Tej premiery w grudniu nie można przegapić!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 9 listopada 2020

IRON SAVIOR - Skycrest (2020)

Żelazny zbawca wyrusza w kolejną misję i po raz kolejny ta misja kończy się sukcesem. Iron Savior to czołowy zawodnik w kategorii heavy/power metalu. W sumie tak było zawsze, ale kiedy niektóry zespoły odpadły, albo zaczęły wydawać słabsze albumy, a Iron Savior wciąż gra i wciąż na wysokim poziomie. "Skycrest" to już 11 album tej formacji i dostajemy typowy krążek Iron Savior. To nic dziwnego, bo ekipa Pieta Sielcka nie kombinuje i gra rasowy heavy/power metal, który cały czas przypomina Paragon, Grave Digger czy Gamma Ray. Nie brakuje też odesłań do Judas Priest. Taki właśnie jest Iron Savior i tego nic nie zmieni.

Piet to człowiek legenda i bardzo ważna osobistość w heavy/power metalowym światku. Często występuje w roli gościa, czy osoby odpowiedzialnej za mastering czy produkcję. Jego sound zawsze jest rozpoznawalny. Tutaj w kwestii brzmienia mamy to typowe brzmienie, które od lat zostało wypracowane. Jest moc i pazur, a to ważny aspekt w power metalu. Jestem również pełen podziwu dla Pieta, bo jego wokal wraz z upływem czasu jest jak wino, po prostu co raz lepsze. To on jest mózgiem tego bandu i to on odpowiada za klimat s-f, a także za same kompozycje. Jestem w szoku że cały czas potrafi tworzyć hity, które na długo zostają z słuchaczem. Na nowej płycie jest pełno hitów i takich klasycznych patentów, które Iron Savior już wypracował w latach 90.  Dobrze jest też słyszeć basistę Eckerta, który przecież miał problemy zdrowotne. Iron Savior jest w życiowej formie i kuje żelazo póki jest gorące.  No i jest jeszcze okładka, która przypomina mi tą z "Condition Red". Płyta ma coś z "Megatropolis", coś "Rise of the Hero" czy "Titancraft".

Jak zwykle mamy mieszankę europejskiego power metalu spod znaku Gamma ray, heavy metalu w stylu judas priest czy nutki hard rockowego szaleństwa. Trzeba przyznać, że album jest urozmaicony i pełen energii i pomysłowości. Po krótkim, melodyjnym intrze w postaci "The guardian" dostajemy podniosły i dynamiczny "Skycrest", który brzmi jak brat bliźniak "Last Hero". Piet znów daje popis swojego geniuszu i pomysłowy riff robi tutaj robotę. Kwintesencja niemieckiego power metalu i stylu Iron savior uświadczymy w singlowym " Our Time has come" i tutaj band zabiera nas do swoich pierwszych płyt. Niezwykle dynamiczny i przebojowy kawałek. Właśnie za to kocham ten band i pomysłowość Pieta. Prawdziwy geniusz. Zaskakuje bez wątpienia "Hellbreaker", bowiem jest nie tylko epicko, ale bije z tego kawałka niezwykła świeżość. Iron Savior stawia tutaj na stonowane, wręcz marszowe tempo i nieco rycerski klimat. Rozmach i stylistyka przypomina czasy "The landing".  Jan Soren Eckert błyszczy w judasowym "Souleater" i ten heavy metalowy pazur jest po prostu uroczy. To utwór, który brzmi niczym "Break The Curse' z czasów "The battering Ram". Mocny zadziorny, niemiecki heavy metal, który przypomina stare dobre czasy Accept czy Grave Digger.  Kolejna perełka. Iron savior potrafi tworzyć też szybkie, dynamiczne kawałki oddające piękno power metalu. Takim energicznym kawałkiem jest "Welcome to the new world" i tutaj przychodzi na myśl Savage Circus czy nawet Blind Guardian, czy też Gamma ray.  Hit goni hit i tak o to mamy chwytliwy "There can be only one" i tutaj słychać nawiązania do znakomitego "The omega man". Bardzo podobny riff tutaj mamy, a i refren brzmi jakby powstał w czasach "Megatropolis". Jest też rozbudowany "Silver Bullet" i w nim też nie brakuje power metalowego pazura. W pamięci zapada przebojowy "The end of the rainbow", który zaskakuje jak na Iron Savior. Ma w sobie taką nutkę hard rocka i takiej finezji. Bardzo ciekawy kawałek, który potrafi oczarować chwytliwym refrenem. Taka nieco inna jakość Iron Savior, ale wciąż jest to granie na wysokim poziomie.  Piet zaskakuje niezwykle czułym i emocjonalnym głosem w balladzie "Ease your pain". Na sam finał dostajemy rozpędzony, power metalowy "Ode to the brave". Przypominają mi się tutaj czasy "Condition Red" czy "Rise of the Hero". To jest taki stary dobry Iron Savior, który pokochałem już od znakomitego debiutu.

Iron Savior nie schodzi poniżej pewnego poziomu. To specjalista od heavy/power metalu. Wiedzą jak stworzyć klimat s-f, jak wykreować chwytliwe przeboje i stworzyć pomysłowe i pełne pazura riffy. Tutaj to wszystko jest i mamy klasyczny album Iron Savior. Tutaj jedyne co pozostaje to dyskusja na temat tego czy nowy album przebija ostatnie dzieła tej kapeli? wg mnie "Skycrest" wypada troszkę gorzej od swoich poprzedników, ale to wciąż wysokiej klasy power metalowy album. Jeden z tych zespołów, który cały czas zachwyca swoją muzyką i nigdy nie zawodzą. Brawo Piet i iron Savior.

Ocena: 9/10


 

niedziela, 8 listopada 2020

ETERNAL CHAMPION - Ravening iron (2020)

To dopiero 8 lat funkcjonowania Eternal champion i w sumie kapela już zyskała sporo grono fanów. Mają za sobą solidny i ciekawy w swojej stylizacji debiut. Teraz w roku 2020 Eternal Champion powraca z nowym albumem i "Ravening Iron". W dalszym ciągu dostajemy muzykę z pogranicza epickiego heavy metalu i doom metalu. Niestety to wciąż tylko dobre granie i wciąż brakuje mi tutaj czegoś więcej niż solidnego grania na przyzwoitym poziomie.

Co z tego, że mamy przepiękną okładkę, która przypomina nam wydawnictwa manowar, co z tego że brzmienie oddaje to co najlepsze w epickim heavy metalu i czuć ten klimat amerykańskich wydawnictw.  Muzyka nasuwa nam Cirith Ungol, Visigoth czy Manilla Road, ale klasa nie ta sama. Jason Tarpey napędza ten band i ten jego wyrazisty głos jest tutaj mocnym atutem. Troszkę brakuje mi ciekawszych zagrywek ze strony Nujona i Blake'a. Troszkę to wszystko na jedno kopyto i bez większych emocji. Dostajemy solidne granie i nic ponad to.

Jest kilka wartościowych utworów. Jednym z nich jest melodyjny i klimatyczny "A face in the glare", który dobrze wprowadza nas w świat Eternal Champion. Epicki, marszowy "Skullseeker" potrafi wciągnąć w ten niesamowity klimat. Przebojowość dopiero wybrzmiewa w zadziornym "Worms of the earth". No i jest jeszcze toporny i ponury "Banners of Arhai", który pokazuje że band potrafi grać i czuje ten epicki heavy metal, tylko trzeba dodać trochę życia do tego grania, bo na dłuższą metę jest to troszkę jednowymiarowe i nieco nudnawe.

Eternal Champion jest już rozpoznawalne i kto ich polubił ten z pewnością pokocha nowe dzieło. Poprzednim album jakoś nie zapadł mi w pamięci i z nowym krążkiem jest tak samo. Dobrze się tego słucha i nie brakuje epickich elementów, ale to wciąż tylko solidne granie, które dalekie jest od ideału.

Ocena: 6.5/10
 

HELLSPIKE - Lords Of War (2020)

Hellspike to młody portugalski band, który tworzy trzech młodych, utalentowanych muzyków. Niby działają od 2019r a już wiedzą, że chcą grać. Panowie postawili na speed/thrash metal, który jest mocno wzorowany na latach 80 i 90.  Nie boją kryć swoich fascynacji takimi kapelami jak Destruction, Exodus czy Agent Steel. Hellspike nie tak dawno wydał swój debiutancki album zatytułowany "Lords of War" i jest to już kolejny udany album z taką muzyką, który ukazał się w tym roku.

W muzyce tej kapeli kluczową rolę odgrywa wokalista i basista Rick Metal, który odpowiada za drapieżność i thrash metalowy feeling. Dobry warsztat techniczny i charyzma sprawiają, że głos idealnie pasuje do tego co gra Hellspike. Warto też pochwalić dobrze spisującego się gitarzysty zellpike'a. Nie brakuje na płycie mocnych riffów i zadziornych solówek. Dzięki temu album jest energiczny i nie nudzi swoją formą. W zasadzie każdy utwór ma swój urok.

Płytę otwiera nastrojowy "Titans Clash", który od razu nakreśla styl kapeli. Dalej mamy szybki "Storm of fear" i przebojowy "House of asterion", które nadają płycie dynamiki i pokazują potencjał kapeli.  Band pokazuje pazur w rozpędzonym "Fallen Empire" i tutaj idealnie wybrzmiewa tutaj mieszanka speed/thrash metalu. Co za energia i pomysłowy riff. Band potrafi również odnaleźć się w nieco rozbudowanym utworze, co potwierdza "Lords of war", który jest przyozdobiony licznymi solówkami i popisami gitarowymi. Całość zamyka bardziej heavy metalowy "Stellar Victory" i znów band pokazuje się z nieco innej strony.

"Lords of war" to przede wszystkim kawał porządnego speed/thrash metalu i choć nie jest to płyta bez wad, to naprawdę może się podobać. Jest tu sporo wciągających melodii, zadziornych riffów i tylko na co można ponarzekać to na to, że brakuje jakby ostatecznego szlifu niektórym kompozycjom. Mimo wszystko warto poznać muzykę Hellspike i obserwować ich karierę, bo drzemie w nich potencjał.

Ocena: 7/10

 

sobota, 7 listopada 2020

ETERNAL IDOL - Renaissance (2020)


 Tam gdzie Fabio Lione tam zawsze mamy wartościową muzyką i w sumie tak też jest z najnowszym albumem Eternal Idol.  W końcu znowu mamy Fabio Lione w stylistyce symfonicznego power metal, z którego zawsze słynął i to oczywiście bardzo cieszy. Debiut Eternal Idol z 2016r troszkę mnie rozczarował, ale postanowiłem dać tej kapeli kolejną szansę. Powodem był oczywiście Fabio, który jest niesamowitym wokalistą i potrafi przenosić słuchacza do innego świata. "Renaissance" zaskoczył mnie pozytywnie, bo album jest o wiele ciekawsze od nieco nudnego debiutu.

W zespole doszło do zmian personalnych. Pojawia się Enrico Fabris w roli perkusisty, no i jest też Claudia Duronio, który jako wokalistka, troszkę jest przyćmiona przez genialnego Fabio. Od strony technicznej album jest przygotowany bezbłędnie. Brzmienie jest dobrze wyważone i czuć tutaj klimat włoskiego melodyjnego metalu. Jest czystość, jest magia, ale i też pazur. Okładka również ma w sobie to coś i przykuwa uwagę. Tutaj band odrobił zadanie domowe i przygotował bardzo przemyślany album. Jednak mimo zachwytów, nie jest to dzieło kompletne i są tutaj też wady. Nieco schowana jest Claudia i jej wokal może w pełni nie rzuca na kolana. Same kompozycje na pewno są ciekawsze, ale czasami brakuje jakiegoś mocniejszego riffu, jakieś bardziej wyrazistych melodii. Jest progres w stosunku do debiutu i band idzie w dobrym kierunku. Pozostaje dopracować to co jest.

Gdyby płyta była tak energiczna i przebojowa jak "Into the Darkness" to było by coś. Niestety tak nie jest. Utwór bardzo dynamiczny, klimatyczny i te pojedynki na wokale po prostu wciągają. Killer i to już na samym starcie. Nieco lżejszy jest "Black Star"  i tutaj band nie boi się mieszać melodyjnego metalu i hard rocka. Bardzo dobrze się tego słucha, a jeszcze do tego jest błyszczący Fabio. Dalej znajdziemy pełen symfonicznego patosu "Without fear", czy klimatyczny "Not the same". Mamy też epickie momenty jak choćby "Flying over You". Band pokazuje, że nie boi się pójść w progresywny power metal z elementami symfonicznego metalu. Efektem tego jest rozbudowany i pełen różnych smaczków "Renaissance".

Eternal Idol zaczyna rozkwitać i pokazuje swój potencjał. Band potrafi umiejętnie łączyć elementy symfonicznego metalu i power metalu, nie zapominając o melodyjności i epickości. Nowy album brzmi o wiele ciekawiej niż debiut i słychać że mamy tutaj większą dawkę przebojowości. To jest znak, że w przyszłości może ten band jeszcze się rozwinąć i pokazać w pełni swój potencjał. Płyta godna uwagi, choćby ze względu na wokale Fabio.

Ocena: 7/10

NEPTUNE - Nothern Steel (2020)

Neptune to jeden z tych zespołów, który działał w latach 80. Nie mieli okazji pokazać się światu z szerszej perspektywy. Po kilku demach przepadli w gąszczu innych zespołów. Powrócili w 2017r i to w niemal oryginalnym składzie. Tym razem band utrzymał się i udało się w końcu wydać debiutancki album "Northern Steel". Kolejny szwedzki zespół z lat 80 wraca i to  w dobrym stylu.


Wiele czynników ma tutaj znaczenie, a największą rolę odgrywa Roland Alexandersson, który swoim głosem nadaje odpowiedniego charakteru muzyce Neptun. To dzięki niemu czuć klimat lat 80.  Kawał dobrej roboty robi gitarzysta Anders Ollson, który stawia na proste motywy gitarowe i przebojowość. To właśnie dostajemy i trzeba przyznać, że sprawdza się to. Panowie zabierają nas w podróż do lat 80 i pokazują, że nie zapomnieli o czasach, w których się narodzili. Wszystko tutaj współgra ze sobą i ten szwedzki, klasyczny heavy metal jest po prosu uroczy.

Na płycie znajdziemy wszystko. Od topornego, mrocznego "Viking Stone", przez przebojowe utwory jak "Last man Standing". Na płycie znalazło się też miejsce dla marszowego, bardziej true metalowego "Fallen Nations". Nutka melodyjnego hard rocka pojawia się w przebojowym "Angels" czy stonowanym "Run for your life". Troszkę gorzej wypada słodki "Ruler of the sea" i nijaki "vanheim", ale mimo to całościowo płytę odbieram pozytywnie.

Dobrze, że mimo wielu przeciwności szwedzki Neptune się odrodził i to po takim czasie. Debiutancki krążek "Northern steel" to przede wszystkim ukłon w stronę klasycznego heavy metalu z lat 80. Bardzo dobry powrót zaginionej kapeli z lat 80. Mam nadzieję, że band zostanie na dłużej w metalowym światku.

Ocena: 6.5/10

 

RAVEN BLACK NIGHT - Run with the raven (2020)


 Epicki doom/ heavy metal to jest muzyka jaką prezentuje Raven Black Night. Ten australijski band działa od 1999r i  ma na swoim koncie 3 wydawnictwa. Ten najnowszy zatytułowany "Run with the raven" miał premierę 30 października. Album został wydany pod skrzydłami wytwórni płytowej Soal.  Nie jest to może najlepsze co słyszałem w tym roku, ale dla fanów Candlemass, Black Sabbath czy Cirith ungol jest to pozycja obowiązkowa.

Klimatyczna okładka potrafi przyciągnąć uwagę i daje nam znak, że szykuje się ciekawe wydawnictwo. W zasadzie to tak też jest. Płyta trzyma dobry poziom i należy pochwalić zespół za mroczny klimat, za melodyjne riffy i przemyślane aranżacje. Zabrakło troszkę pazura, troszkę mocniejszej gry i większej dawki przebojowości. Największą rolę odgrywa utalentowany wokalista Jim the white Knight, który swoją manierą nieco przypomina Ozziego Osbourne'a  i Blaze'a Bayley'a.

Materiał jest wyrównany i nie brakuje naprawdę zapadających w głowie. Jednym z takich mocniejszych utworów mamy "Water Well". Od razu słychać z czym mamy do czynienia i ten klimat doom metalu jest wszechobecny. Band stara się stawiać na proste i chwytliwe utwory i taki jest "Angel Eyes" czy "Visions".  Ten epicki, rycerski charakter w stylu Manilla Road można w pełni poczuć w rozpędzonym "Her sword of tears". Najgorzej wypadają te wolniejsze, stonowane kawałki jak "Holy monastery". Niestety wtedy troszkę nudą wieje. Jednak mimo pewnych niedociągnięć to wciąż solidny materiał oddający klimat doom metalu.

"Run with the raven" to płyta, którą wartą poznać, bo oddaje w pełni styl i jakość epickiego doom metalu.Band zna się na rzeczy i wykorzystuje na swoją korzyść patenty wypracowane przed laty przez Candlemass, Black Sababth czy Cirith Ungol. Troszkę zabrakło mi mocy, troszkę większej dawki przebojowości. Kto wie może następny razem dostanę album ocierający się o ideał?

Ocena: 6.5/10

czwartek, 5 listopada 2020

LORDS OF BLACK - Alchemy of souls part 1 (2020)

Przez chwilę hiszpański Lords Of Black nie miał swojego lidera w postaci Ronnie Romero. Odszedł od zespołu w 2019r. Jednak rozłąka długo nie trwała, bowiem ten utalentowany wokalista wrócił do kapeli w 2020. To  z nim zarejestrowano "Alchemy of Souls part 1". Niby jest to taki typowy album tej grupy, niby dalej grają heavy/power metal z nowoczesnym pazurem i progresywnymi akcentami. Jednak odnoszę wrażenie, że band nigdy nie grał tak energicznie i dostarczył nam tak przebojowego albumu. Jak dla mnie to jest najlepszy album tej formacji! Prawdziwa dewastacja!

Tradycyjnie za miks odpowiada Roland Grapow, który nadaje muzyce Lords of Black pazura, nowoczesnego charakteru i nieco ducha Masterplan. Te skojarzenia z tym kultowym bandem są jak najbardziej na miejscu. Multiinstrumentalista Antonio Hernando swoją grą, swoimi riffami i solówkami mocno przypomina styl Rolanda. Bije z tego energia, ale dodatkowym atutem jest niezwykła technika Antonio. Każdy z utworów wyróżnia mocny riff i pomysłowość. Słychać, że bez niego  nie byłoby Lords Of Black. Drugim tutaj bohaterem jest bez wątpienia fenomenalny Ronnie Romero, który jest wokalistą światowej klasy. To on nadaje całości charakteru Black Sabbarh, czy nawet Dio, Jego technika, jego charyzma po prostu wgniata w fotel. On nie ma słabych dni, nie wie co to nuda. Sieje zniszczenie i robi dokładnie to samo co w The Ferryman.

Lords Of Black to jedna z najlepszych kapel młodego pokolenia, to nadzieja power metalu i prawdziwa gwiazda, która cały czas nagrywa albumy perfekcyjne. Nowy album to płyta magiczna z ciekawymi, wciągającymi melodiami i dużą dawką przebojowości.  Materiał jest urozmaicony i dobrze wyważony, a to sprawia że cały czas mamy jazdę bez trzymanki. Już samo otwarcie w postaci "Dying to live again" i tutaj mamy to co najlepsze w tej kapeli. Co za gracja, co za melodyjność i dynamika. Klasa sama w sobie i jeszcze do tego w tym wszystkim można uchwycić piękno Masterplan. Dalej atakuje nas przebojowy "Into the Black" i to już kolejny hicior wysokiej klasy. Wciąga tutaj romantyczny, nastrojowy wokal Ronniego i nieco futurystyczne partie klawiszowe. Killer goni killer i mamy rozpędzony "Deliverance Lost". Co za świetny przebój, który porusza aranżacjami i niesamowitym wykonaniem. Płyta jest bardzo dynamiczna i zachwycają takie perełki jak "Sacrafice", czy "Closer to you fall". Band ciekawie bawi się motywami w rozbudowanym i nastrojowym "Shadows kill twice". Piękne, czarujące popisy gitarowe Antonio i ten obłędny wokal Ronniego czynią z tego kawałka kolejną petardę. Fanom Black Sabbath czy Dio może się spodobać oldcholowy "Tides of Blood". Podobne emocje wzbudza kolos "Alchemy of Souls", który również przemyca sporo patentów Black Sabbath, ale też oczywiście Masterplan. Dużo się tutaj dzieje i band daje upust swojej pomysłowości.

Moda na Lords of Black nie przemija i band wciąż zachwyca. Ciężko znaleźć drugi taki zespół, który tak profesjonalnie podchodzi do tematyki heavy/power metalu. Ta hiszpańska działa bez zarzutu i czerpie garściami od takiego Masterplan, ale ma swój charakter i styl. Lords of Black to lider współczesnego power metalu i najnowszy album to jak dla mnie ich najlepsze wydawnictwo. Prawdziwe cudo !

Ocena: 10/10

środa, 4 listopada 2020

AC/DC - Power Up (2020)

W tych szalonych czasach, gdzie wszędzie nic tylko pandemia, nic tylko protesty miło jest zobaczyć, że pojawia się lekarstwo na to wszystko. Jest nim oczywiście nowa muzyka Ac/Dc. Kultowy band, który nie trzeba nikomu przedstawiać. Żywa legenda hard rocka i ich muzyka nigdy się nie zestarzeje i wciąż cieszy. Znów rozpocznie się prawdziwy szał na Ac/Dc i to może pozwoli nam przetrwać ten trudny czas. No ale do rzeczy. Ostatni album Ac/Dc to naprawdę udany "Rock or Bust". Potem zespół miał trudny czas. Z powodu problemów ze słuchem musiał odejść Brian Johnson, pojawił się Axel Rose, który godnie go zastąpił. Odszedł Cliff Williams, a Phill Rudd miał problemy z prawem. Pojawił się ponownie w roli perkusisty Chris Slade. Troszkę to wyglądało jak cover band, no ale coś się zmieniło w tym roku. Pojawiały się informacje, że wrócił do składu Cliif, Brian i Phill i band powróci z nowym albumem. Muzyki Ac/Dc nigdy dość Nowy album nosi tytuł "Power Up" i promocyjne materiały zwiastowały naprawdę album petardę i jeden z ich najlepszych albumów. Czy tak rzeczywiście jest ?

Dużo mówiło się o tym, że band wyciąga z szafy stare pomysły, który powstały jakieś 20 lat temu i to akurat poniekąd się sprawdza, bo "Power up" brzmi jak mieszanka "Ballbreaker" z "Stiff upper lip" i "Black Ice". Może i faktycznie gdzieś w tym wszystkim czuwa św pamięci duch Malcolma. Zaskakuje na pewno świetna forma Briana, który ostatnio tak dobrze brzmiał na "Stiff upper lip" czy może nawet "The razors egde". Co za charyzma, co za power, no brzmi obłędnie. Ciężko sobie wyobrazić Ac/Dc bez niego i dobrze wrócił. Angus Young gra swoje i tutaj też nie ma niespodzianki. Mam jednak pewne zastrzeżenie i teraz troszkę sobie pomarudzę. Po pierwsze czemu te riffy są jakieś takie stonowane i bez ciekawych melodii? Brzmi to troszkę bez wyrazu. Pójdę dalej w ten wywód, bowiem ciężko o chwytliwe melodie i kiedy płyta się kończy, to w pamięci zostaje nie wiele. Tak problem tej płyty tkwi, że jest jakoś taka mało przebojowa. No ale w ostatecznym rozrachunku to wciąż solidny album Ac/Dc, ale oni przecież nigdy nie schodzą poniżej pewnego domu.

Okładka może i przykuwa uwagę, ale brakuje mi tych okładek, w których pojawiał się Angus Young. Samo brzmienie również takie typowe dla tego zespołu. Obyło się bez niespodzianek. No dobrze przyjrzyjmy się zawartości nieco bliżej.

"Realize" to dobry rockowy kawałek, z nieco szybszym tempem. O ile riff przykuwa uwagę, to sam refren jakiś taki mało zapadający w głowie. Kawałek brzmi jakby został wyjęty z czasów "Black Ice", ale też i gdzieś tam z okresu lat 90. Stonowany "Rejection" jak dla mnie wieje troszkę nudą. Główny motyw jakiś taki ospały jest i nie wykryjemy tutaj przebojowości. Największy hit z tej płyty to bez wątpienia "Shot in the Dark", który jest takim klasycznym hitem Ac/Dc. Jest w końcu przebojowość i zadziorny riff. Refren prosty i taki nadający się na koncert. Wszystko znakomicie gra i nie przeszkadza, że brzmi troszkę jak mieszanka "Stiff Upper Lip" i "Ballbreaker". Więcej radości i takie klimatu wcześniejszych płyt można wyłapać "Through the mists of Time". Kolejny bardziej przebojowy utwór na płycie to nieco mroczniejszy, bardziej zadziorny "Kick You when You re down" i ten utwór przypomina mi czasy "Flick of the Switch", choć też są echa "Ballbreaker". Bardzo udany rockowy utwór i to jest Ac/Dc na jaki się czeka. Ac/Dc zabiera nas do lat 80 w lekkim i przebojowym "Witches spell" i jest ta lekkość, ta finezja i pomysłowość. Bardzo udany hit. Na płycie błyszczy rozpędzony i pełen energii "Demon fire", który brzmi jak miks "Safe in new york city" i "caught with your pants down". To jest Ac/Dc jaki ja lubię najbardziej i to jest mój ulubiony kawałek z tej płyty. Błyszczy tutaj bez wątpienia Angus i oczywiście Brian. Szok, że tacy dziadkowie mają w sobie jeszcze tyle energii. Ciekawy riff ma "Wild reputation" i znów gdzieś słychać echa lat 80 i moje pierwsze skojarzenie to "For thouse about to rock". To kolejny udany kawałek z tej płyty. Nic nie wnoszą do płyty "Money shot", czy "No mans land". Finał w postaci "Code Red" to znów Ac/Dc wysokich lotów z nieco bluesowym feelingiem i tutaj band znów zabiera nas do "Stiff upper lip" i "Ballbreaker". To jest bez wątpienia kolejny hit z tej płyty.

Takie zachwyty, większość utworów tu hity, to co ma na myśli autor pisząc, że "Power up" jest mało przebojowy? Otóż niby tutaj mamy wszystko. Rasowy album Ac/Dc z dobrymi kompozycjami, z kilkoma przebłyskami. Mamy echa kultowych płyt i panowie też są w znakomitej formie, ale same utwory już nie mają takiej siły rażenia jak te choćby z ostatnich płyt. Czy czas coś tutaj zmieni? Zobaczymy. Cieszę się, że panowie wydali ten album, bo ich muzyki nigdy dość, a zawsze jest to muzyka na wysokim poziomie. Może miałem zbyt duże oczekiwania co do tej płyty? Dla mnie to póki co dobry album i kto wie może coś kiedyś się zmieni? Na pewno każdy fan musi znać ten album, ci co nie lubią, ta płyta ich poglądu nie zmieni.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 1 listopada 2020

GLORY FORCE - The restoration of erathia (2020)


 Dla niektórych kapel lata 80 były okrutne i ile tak naprawdę świetnych kapel nie miało szans zaistnieć i zabłysnąć przed światem. Lista jest długa i teraz kiedy mamy czasy internetu i wszelakich portali społecznościowych wiele rzeczy stało się prostszych. Można teraz doświadczyć jak wiele kapel odradza się na nowo i powraca do metalowego światka po długich latach nieaktywności.

Warto sobie zadać pytanie czy ktoś słyszał o Glory Force? Obecnie nie ma żadnych informacji na temat kapeli i media milczą na temat debiutanckiego krążka "The restoration of erathia". Jest to o tyle szokujące, bowiem takie płyty jak ta zasługują na rozgłos, na odpowiednią promocję i pochwałę od każdego kto gustuje w epickim heavy/power metalu. Band ma swoje korzenie właśnie w latach 80, czyli jest doświadczenie i mają z tamtego okresu również geniusz, który zrodził wiele świetnych kapel. Szkoda, że ten band jest tak mało znany i tak małą o nim wiemy. Zasługują na wszystko to co najlepsze i czas zmienić ten stan rzeczy.

Cofnijmy się troszkę w czasie. Początki tej kapeli sięgają 1985r i miejscowości Sycylii.  Glory Force to włoski band, który zrodził się w zasadzie z inicjatywy dwóch gitarzystów tj Spazzariniego i Peggio. Najlepsze jest to, że ci dwaj utalentowani gitarzyści wygrali w narodowym konkursie gitarowym. To shredowanie na szczęście zostało do dnia dzisiejszego. W latach 80 band wydał tylko demo, a na nowo przypomniał o sobie w 1999r. W tym okresie do kapeli dołączył Tim Peltikoto i w raz z nim band wszedł na poziom światowy. Jego głos jest po prostu idealny i ma on coś z Kiske, coś Lione, a nawet Yannisa z Beast in Black.  Człowiek - ogień. Muzycznie band stawia na epicki heavy/power metal, którym pełno shredowych popisów gitarzystów. Dla kogo skierowana jest muzyka Glory Force? Fani impellitteri, czy Iron Mask od razu poczują się jak w domu. Nie brakuje też wpływów Rhapsody, Gamma Ray, Avantasia z pierwszych płyt. Mamy też echa Hammerfall czy Helloween z okresu Kiske. Jednym słowem panowie stawiają na klasykę i tworzą muzykę perfekcyjną, która może mierzyć się z tymi legendarnymi zespołami.

Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę i wiadomo, że szykuje się album petarda i tak też jest. Epicki klimat, ten rycerski nastrój jest wyczuwalny. Jednak to jest nic  w porównaniu z tym co band dla nas szykuje jeśli chodzi o zawartość. Tego nie można było przewidzieć, że będą takie emocje i taka moc. Glory Force napędza 3 muszkieterów, czyli Peltikoto, Peggio i Spazzariniego. Gitarzyści stawiają na chwytliwe melodie, na złożone riffy, a solówki to prawdziwa jazda bez trzymanka. Mało jest takich płyt, gdzie solówki są takie ciekawie rozplanowane i tak prowadzą kompozycje. Cudo!

"Erathias Fall" - to niby tylko intro, ale ile emocji wzbudza i ile tutaj epickości. Jest rozmach i znakomite budowanie napięcia. Jazda zaczyna się od melodyjnego i pomysłowego "Dawn of Conquest". Mocny, wyrazisty wokal, podniosłe chórki i ten epicki klimat. Wszystko tak znakomicie ze sobą współgra. Tyle smaczków, tyle pięknych rzeczy, które trzeba dostrzec i poczuć. Perfekcja i tym otwarciem Glory Force pokazuje klasę i pokazuje, że może mierzyć się z najlepszymi zespołami. "The battle of daeyan's fort" i tutaj band zabiera nas do złotego okresu Helloween, czy Rhapsody. Co za petarda i te galopady gitarowe powalają świeżością, finezją. Najlepsze jest to, że cały album jest utrzymany w takim stylu. Kolejny killer to "Rivers of glory" to niezwykle dynamiczny kawałek, w którym band przemyca nawet troszkę patentów Powerwolf. Jest szybkość rodem z wczesnego Helloween i epickość z najlepszych płyt Rhapsody. Utwór bardzo urozmaicony i dużo dobrego się tutaj dzieje. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Po prostu mistrzowie w swoim fachu. 7 minut na balladę to dużo i trzeba być geniuszem, żeby słuchacza nie zanudzić. Glory Force w "On silver wings"gra na naszych emocjach, a ten dialog między gitarzystami a wokalistą jest przepiękny. Niezwykły baśniowy klimat i ta epickość wylewa się tutaj hektolitrami. Więcej epickiego heavy metalu uświadczymy w "King gryphonheart" i tutaj band stawia na marszowe tempo i taki faktycznie klimat lat 80. Wciągają też popisy gitarowe w zadziornym "Wielder of Thousand Axe", a dokładkę dostajemy jeszcze kolos "Epic victory", który rozwala na łopatki swoim klimatem, pięknymi aranżacjami i epickim wydźwiękiem. Znakomity popis geniuszu.

Czy trzeba więcej dowodów na fakt, że Glory Force powrócił w glorii i chwale? Tyle lat milczenia, tyle trudności, które trzeba było przezwyciężyć żeby wydać swój wymarzony debiutancki album. Warto było i tym bardziej doceniam zespół, że się nie poddał i zrealizował swój cel. "The restoration of erathia" to zaginiony klasyk epickiego heavy/power metalu, który śmiało mógł się ukazać na przełomie lat 80/90. Oby to był tylko początek wielkiej kariery tej włoskiej formacji i już nie mogę się doczekać kolejnego etapu. Tutaj nie trzeba rekomendacji, tutaj pozostaje tylko formalność w postaci z odsłuchu. Teraz niech każdy odrobi zadanie domowe i niech posłucha tej petardy. Hail Glory Force!

Ocena: 10/10

CHAINBREAKER - Relentless Night (2020)

 Tak znów na tapecie bloga płyta thrash metalowa i tak znów mamy do czynienia z genialnym albumem, który miesza patenty Sodom, Exodus, czy wczesnego Kreator i Slayer. Taką właśnie muzykę znajdziemy na drugim krążku austriackiego Chainbreaker. "Relentless Night" wypada o wiele korzystniej niż debiut tej formacji. Raz że band dopracował swój styl, a dwa że jeszcze bardziej eksponuje klimat lat 80. Na takie płyty zawsze warto czekać, zwłaszcza kiedy powstają z pasji.

W muzyce tej kapeli przoduje  thrash metal, ale band też wykorzystuje elementy heavy/speed metalu. Kluczową rolę odgrywa tutaj wokalista i gitarzysta Christoph Ley, który bardzo pod względem maniery wokalnej przypomina Toma Angelrippera z Sodom. Jest w jego głosie pazur i drapieżność. Płyta pod względem partii gitarowych też zachwyca swoją dynamiką i przebojowość. Dostajemy rasowy thrash metalowy album w takim klasycznym wydaniu. Nie brakuje tutaj elementów wyjętych z kultowych płyt thrash metalowych z przełomu lat 80/90.

Intro może nie wiele nam zdradza, ale ciarki można dostać przy agresywnym "Nightstalker" i to jest kwintesencja thrash metalu. Słychać w zespole pasję i prawdziwą miłość do thrash metalu. Imponuje mi technika i pomysłowość zespołu. "Vile Hounds" też mocno nawiązuje do niemieckiego thrash metalu i kłania się nam mieszanka sodom i kreator.  Band potrafi też zabrać nas w rejony heavy/speed metalowe co potwierdza "Iron Grave". Na płycie roi się od chwytliwych melodii i to one czynią z każdego utwory rasowy killer.  To zjawisko potwierdza "A prayer down the drain", który znów potwierdza w jak znakomitej formie jest Chainbreaker. Trzeba przyznać, że kapela wymyśla pomysłowe motywy i tutaj można śmiało wymienić tytułowy "Relentless Night" czy zadziorny "The Axe". Elementy heavy/speed metalu wyłapiemy w rozpędzonym "Into Eternal Silence". Band nie obniża lotów i nie zwalnia tempa, bowiem na koniec też stawia genialny "SMP".

Co za emocje, co za porywająca zawartość. To jest właśnie to! Soczysty, rasowy thrash metal, który został zagrany z pasją i hołdem dla lat 80 i 90. Chainbreaker nagrał bezbłędny album, który będzie siał zniszczenie i to jeszcze bardzo długo. Płyta petarda i śmiało może konkurować z najlepszymi.

Ocena: 9.5/10



PYRAMAZE - Epitaph (2020)

Amerykański Pyramaze to dzisiaj już nieco inny band. Nie ma Matta Barlowa, nie ma już takiej agresji i pomysłowości w ich muzyce. Teraz band stawia na emocje, na romantyczny feeling i jeszcze większy nacisk na progresywność. Właśnie to znajdziemy na najnowszym krążku "Epitaph". Jeśli jest się fanem Symphony X, Kamelot czy Pegans mind to bez wątpienia nowy krążek Pyramaze może się spodobać.

Jedna rzecz mnie zastanawia, jeśli już mowa o nowy krążku tej zasłużonej amerykańskiej formacji to stylistyka w jakie band się obraca. Użycie słowa power metal w przypadku tej płyty to spore nadużycie. Nie ma szybkości, nie ma tej charakterystycznej przebojowości i ciężko tutaj o jakieś elementy tego gatunku. Mamy bardziej mieszankę melodyjnego metalu i progresywnego metalu, czy nawet rocka. Jako fan power metalu muszę przyznać, że strasznie się wynudziłem na tej płycie. Jest tutaj ciekawy, romantyczny, nieco popowy feeling, ale brakuje mi tutaj heavy metalowego pazura, brak ciekawych kompozycji. Mamy przebłyski, ale to wg mnie za mało. Na pewno wielkie uznania za mocne, rasowe brzmienie i przykuwającą uwagę okładkę.

W sumie początek płyty nie jest taki zły, bowiem "A stroke of magic" jest nowoczesny, klimatyczny i nawet odrobinę pazura. Wokalista Terje daje czadu w "Steal my crown", ale sama kompozycja sprawdza się jako melodyjny metal. Refren robi tutaj furorę. Do power metalu najbliżej ma przebojowy "Knights in shining armour". Za bardzo przekombinowany jest jak dla mnie "Your last call", a "Particle" jakiś taki za bardzo popowy. Całość zamyka "The time traveller" który trwa ponad 12 minut i tutaj band pokazuje jak dobrze czuje się w progresywnym metalu. Wpleciono tutaj sporo naprawdę atrakcyjnych motywów i mamy też echa power metalu. Niestety, ale album jest bardzo nie równy. Przeplatają się dobre momenty, z słabymi, wręcz nudnymi.

Pyramaze kazał czekać nam 3 lata na nowe dzieło i niestety ale album rozczarowuje. Od takiej kapeli można wymagać więcej i wiem, że ich stać na płytę, która potrafi rzucić na kolana. Tutaj dostaję miałki i bardzo komercyjny materiał, który niczym w pełni nie zachwyca. Może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 5/10
 

IGNITOR - The golden age of black magick (2020)

Amerykański Ignitor gra od 2003 roku, ale mimo doświadczenia i umiejętności grania nie potrafią się przebić pewnego poziomu. Cały czas grają solidny heavy/power metal w klimatach Attacker czy Skullview. Najnowsze dzieło zatytułowane "the golden age of black magick" nic nie zmienia w tej kwestii. Dalej dostajemy bardzo dobrze wyważony materiał, ale do pełnej ekscytacji daleko.

Okładka jest pierwsza klasa i ma świetny klimat. Szkoda tylko, że sama zawartość nie powala na kolana. Niby jest wszystko dobrze. Mamy ostry wokal Jasona Mcmastera, a i gitarzyści Stuart i Robert  nie szczędzą prostych, zadziornych riffów. Czuć, że mamy do czynienia z amerykańskim heavy/power metalem. Minusem jest troszkę grania na jedno kopytu, brak elementu zaskoczenia i też brak wysokiej klasy przebojów. Nic się nie zmienia i mamy w dalszym ciągu solidny materiał.

Pomówmy o zawartości. Dobrze wypada energiczny "Secrets of the Ram", który przemyca sporo klasycznych rozwiązań. Mamy tutaj też heavy metalowy "Countess Apollyon" i tutaj bez wątpienia błyszczy wokalista Jason. Ignitor w tym kawałku brzmi troszkę jak Judas Priest z lat 80. Znacznie lepiej band wypada w energicznym "Hell shall be your home", choć do perfekcji daleko. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest "Steel flesh bone". Jest w końcu pazur i dbałość o detale. Szkoda, że tak mało tutaj dopracowanych utworów. Nie wiele wnosi nijaki "Execution without trial" i właśnie przez takie kompozycje ta płyta sporo traci.

Lata lecą, trendy się zmieniają, a Ignitor dalej gra swoje. Kto lubi solidny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu ten może odnajdzie się na "the golden age of black magick". Jednak bardziej wymagający słuchacze raczej nie mają czego tu szukać. Płyta jest solidna, ale nie powala na kolana i brakuje tutaj większego dopracowania kompozycje. Za parę miesięcy nikt nie będzie pamiętał o nowej płycie Ignitor i to jest niestety bolesna prawda.

Ocena: 5/10
 

STEEL ARCTUS - Fire and Blood (2020)


 Manilla Road, Omen, czy Manowar to zespoły, które jasno nakreśliły wytyczne jeśli chodzi o epicki heavy metal. Te kultowe kapeli stały się wzorem do naśladowania dla wielu młodych kapel. Tak też się stało w przypadku greckiego Steel Arctus. Ten młody band postanowił również pójść tą ścieżką prawdziwego wojownika. W tym roku band postanowił wydać swój debiutancki krążek zatytułowany "Fire and blood". Śmiało każdy z nas może wyciągnąć miecz z swojej szafy i ruszyć razem z steel Arctus. To dla nas wszystkich prawdziwa przygoda, a band nie zapomina też o fanach klasycznego metalu spod znaku Judas Priest czy Iron Maiden.

Ile tutaj elementów, które świadczą o tym że płyta reprezentuje epicki heavy metal. Klimatyczna okładka, przybrudzone brzmienie, rodem z płyt nagranych w latach 80, no i ten fenomenalny Tasos Lazzaris. Band robi tutaj naprawdę niezłą robotę, bowiem na płycie roi się od pomysłowych motywów, od epickiego klimatu i przebojowych melodii. No jest jeszcze multiinstrumentalista Nash G, który odpowiada przede wszystkim za partie gitarowe. Nie ma tutaj niespodzianek i band stawia na klasyczne rozwiązania. Nic tylko się delektować.

"Fire and Blood" to znakomite otwarcie tej płyty i już tutaj można wyczuć epicki heavy metal. Słychać echa najlepszych kapel reprezentujących ten gatunek. Pazur i drapieżność to atuty rozpędzonego "Steel Arctus".Band nie kryje swoich fascynacji twórczością Manowar. Coś z Judas Priest możemy uświadczyć w dynamicznym "Hellhammer". Brzmi znajomo, ale nie przeszkadza to w niczym żeby się cieszyć z muzyki Steel Arctus.Trzeba przyznać, że band dość łatwo tworzy hity i na płycie ich pełno. Jednym z nich jest przebojowy "Doomrider". Potem Steel Arctus troszkę zwalnia przy "Arcadian lady" czy klimatycznym "Savage heart" i band znów błyszczy. Z jeden strony band bierze elementy wczesnego Iron maiden, a z drugiej elementy epickiego heavy metalu spod znaku Manowar. Wybuchowa mieszanka.

Nie dostajemy może płyty ponadczasowej, ale "Fire and Blood" to naprawdę udany album, który zadowoli fanów epickiego heavy metalu. Płyta jest klimatyczna, wciągająca i naładowana mocnymi riffami. Tutaj wszystko jest dobrze przyrządzone i ich muzyka pochodzi prosto z serca. Kolejna wielka niespodzianka roku 2020 i wróżę tej kapeli znakomitą karierę!


Ocena: 9/10

.