poniedziałek, 12 listopada 2012

TRAIL OF MURDER - Shades Of art (2012)

Czy tylko mnie nieco rozczarował nowy album BLOODBOUND? Czy tylko ja zacząłem szukać czegoś w podobnym stylu, ale lepszego? Czy tylko ja zacząłem gdybać, jakby brzmiał nowy album z Urbanem Bredem, jednym z najlepszych wokalistów obecnie na rynku? Zapewne się zastanawiacie, co robi były wokalista BLOODBOUND?

Myśl o tym, jak by brzmiał nowy album BLOODBOUND z Urbanem i chęć sprawdzenia co porabia ów wokalista doprowadziły mnie do zespołu, który się zwie TRAIL OF MURADER. Początkowo ów zespół był postrzegany jako projekt, który został założony przez Urbana Breeda i Daniela Olssona w 2011 po tym jak rozstali się z TAD MAROSE. Do współpracy został również zaproszony były perkusista BLOODBOUND, a mianowicie Pelle Åkerlin. Zespół rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem, który się ukazał stosunkowo nie dawno. Pewnie się zastanawiacie czy „Shades Of art” to album, który zaspokoi niedosyt po „In the Name Of Metal” BLOODBOUND, czy jest to krążek, który zadowoli fanów Urbana Breeda? Cóż debiutancki album szwedzkiej formacji jest na pewno solidniejszy i bardziej urozmaicony aniżeli album BLOODBOUND, jest tutaj ciężar, ostrość, która kojarzy mi się z PYRAMAZE, jest progresywność, takie nieco połamane melodie, co kojarzyć może się oczywiście z TAD MAROSE no i jest również w niektórych dynamika, melodyjność, lekkość i przebojowość niczym ta w BLOODBOUND, tak więc tak jest to płyta ciekawsza aniżeli BLOODBOUND i jest to również płyta, która zadowoli fanów wcześniejszych dokonań Urbana Breeda. Nie musicie się martwić o formę wokalną Urbana, który wciąż śpiewa drapieżnie, ostro, zadziornie, nie zapominając o technice, czy melodyjności, nie trzeba się martwić o brzmienie i całą produkcję, bo ta jest mocna, soczysta, nieco mroczna i przypomina się choćby albumy TAD MAROSE, czy BLOODBOUND, nie trzeba się bać o to jak brzmią partie gitarowe duetu Olsson/Eismer, bo te wypadają bardzo dobrze, bo mamy i ciężar, mrok, lekki brud, a także zapadające w głowie melodie i urozmaicenie, co sprawia, że słucha się tego z wielkim zainteresowaniem. Dopełnieniem tego wszystkiego jest dynamiczna, energiczna sekcja rytmiczna, która sprawia, że album jest żywiołowy i mocny.

To co znajdziemy na albumie to miks wcześniejszych dokonań Urbana Breeda, a więc słychać wyraźne zaloty pod TAD MAROSE i BLOODBOUND. Tak więc bez problemu można tutaj wytypować charakterystyczne dla BLOODBOUND przeboje, które spokojnie mogłyby trafić na album „Nosferatu” czy „Tabula Rasa” BLOODBOUND. No bo czy taki przebojowy”Shades Of Art”, nieco cięższy, stonowany „Lady Don't Answer” , szybki, melodyjny „Higher” czy dynamiczny „Some Stand Alone” nie mogłyby zdobić albumów BLOODBOUND? Ta przebojowość, melodyjność, energiczność, ten styl, ta konstrukcja, no jak dla mnie idealne kompozycje na płytę BLOODBOUND. Co można powiedzieć o reszcie kompozycji? Z pewnością to, że są bliższe albumom TAD MAROSE, a także nieco nowoczesnemu „Tabula Rasa” i właśnie słychać to w takim „Carnivore”, nowocześnie brzmiący „Mab”, który jest ciężkim, ale i chwytliwym kawałkiem, w progresywnym „The Song You Never sang”. Oprócz tego pojawiają się nieco wolniejsze, spokojniejsze utwory jak „I know Shadows”, „Your Silence”, czy stonowany, mroczny „My heart Still Cries”.

Shades Of Art” to płyta, która spodoba się przede wszystkim fanom wokalisty Urbana Breeda, czy też fanom TAD MAROSE i BLOODBOUND. Choć nie jest to album, który powala oryginalnością, przebojowością czy też kompozycjami, jednak jest solidny i bardziej ciekawszym od tego co nagrali BLOODBOUND i to powinno posłużyć za powód, dla którego warto sięgnąć po debiutancki krążek TRAIL OF MURDER.

Ocena: 7.5/10

sobota, 10 listopada 2012

MORDRED - Fools Game (1989)

Lubię być zaskakiwany i to chyba tyczy się nie tylko mnie, jeśli chodzi o muzykę, zwłaszcza w przypadku thrash metalu. W tej kategorii metalu lubię jakby dwie kategorie, jedną bardziej brutalną, agresywną pokroju SODOM, KREATOR czy też MORBID SAINT, a drugim rodzajem thrash metalu rozchwytywanego przeze mnie jest taki z elementami funku, progresywnego metalu, heavy metalu czy też speed metalu i ma tutaj na myśli takie kapele jak TOXIC, ANTHRAX, czy VIO-LENCE. Specem od thrash metalu nie jest i nigdy nie byłem, nie wszystko też słyszałem, ale ostatnio trafiłem na dość ciekawy zespół i ich debiutancki album, który jest o tyle zaskakujący, bo zawiera spore ilości funku i rocka. Jak się nazywa jeden z ciekawszych thrash metalowych formacji z lat 80/90?

Mowa o MORDRED – amerykańskiej kapeli, która została założona w 1984 r z inicjatywy Steve'a Scatesa, Alexa Geroulda, Arta Liboona, Josh Juska. Zespołowi się wykreować ciekawy, a przede wszystkim oryginalny styl. Jest to oczywiście thrash metal z całą tą ową agresją, surowością i dynamiką, lecz MORDRED urozmaica swój styl elementami heavy/ speed metalu, progresywnego metalu, a przede wszystkim dużej ilości elementami funk metalu i pod tym względem jest to wyjątkowa kapela, bo pierwszy raz spotkałem się z thrash metalową kapelą, którą w takiej ilości wprowadza elementy funk metalu i to z pewnością sprawia, że MORDRED jest kapelą jedną z nie wielu i o wyjątkowym stylu, który zaskakuje i przede wszystkim oczarowuje. Jak można się przekonać za sprawą debiutanckiego albumu „Fool's Game” wydanego w 1989 r styl kapeli opiera się na znakomitym wokalu Scotta Holderby'ego, który przypomina manierą i wyszkoleniem technicznym Balladonę z Anthrax, czy też wokalistów z TOXIC, na świetnym duecie gitarowym White/Taffer, gdzie jest masa ciekawych, atrakcyjnych, rytmicznych, energicznych partii gitarowych, które cechują się niezwykła dynamiką, melodyjnością i ta złożoność, bardziej wyszukane pomysły na motywy sprawiają, że album pod tym względem jest po prostu genialny. Dochodzi do tego charakterystyczny chórek na styl jakiegoś gangu, klimatyczna i specyficzna sekcja rytmiczna, która sprawia, że ten funk metal jeszcze bardziej daje o sobie znać, co słychać po takim „Super Freak” gdzie słychać też coś z rocka i do tego znany motyw piosenki “You Can’t Touch This”, czy też „Every Day's A Holiday”, który ma nieco komercyjny charakter.


Materiał jest zróżnicowany i jakże dynamiczny. Nie muszę dodawać, że każdy utwór brzmi jak rasowy przebój, który mógłby swoją chwytliwością, melodyjnością podbijać rockowe stacje radiowe. Co znajdziemy na płycie poza wcześniej wspomnianymi funkowymi kawałkami? Dynamiczny, zróżnicowany, będący mieszanką speed metalu, thrash metalu i progresywnego metalu i kto lubi ANTHRAX, czy TOXIC ten pokocha taki „State of Mind”, przebojowy „Spectacle Of Fear”. Dowodem owej przebojowości, niezwykłej melodyjności „Spellbound”, melodyjny „The artist”, Ciekawe solówki i duża dawka melodii, finezji to cechy „ The Numb”, a jeśli chodzi o stonowane tempo to rządzi bez wątpienia nieco heavy metalowy „Reckless Abandon”. Każda z kompozycji na tej płycie ma swój charakter, ma swój duch i każda z nich to potencjalny killer i żywy dowód na to, że można grać thrash metal z polotem, świeżością i ciekawym charakter, gdzie pojawiają się wtrącenia funk metalu, czy też speed metalu.

MORDRED i ich debiutancki album „Fools Game” to dzieło dopieszczone, bo o to mamy mocne, takie trash metalowe brzmienie, mamy klimatyczną okładkę, utalentowanych muzyków, któzy stawiają na swój własny styl, stawiają na świeżość i trzeba przyznać, że opłacało się, bo nagrali album wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, który przypomina dokonania ANTHRAX, czy TOXIC, jednak tutaj pierwszy raz słyszę w takiej ilości funk metal. Rzecz, którą każdy fan thrash metalu powinien znać.

Ocena: 10/10

piątek, 9 listopada 2012

BLOODBOUND - In The Name Of Metal (2012)

W roku 2011 bardzo miłym zaskoczeniem był bez wątpienia nowy album szwedzkiego BLOODBOUND, który w nieco zmienionym składzie nagrał jakże udany album „Unholly Cross” który w znakomity sposób połączył heavy i power metal i stylistycznie był to taki powrót do korzeni, po tym jak nie wypalił nowocześnie zagrany metal na „Tabula Rasa”. Czyżby sukces tamtej płyty sprawił, że kapela postanowiła szybko iść za ciosem? Czyżby dostali wiatr w żagle, że po roku przerwy wydają nowy album „In The Name Of Metal”? Najważniejsze pytanie jakie należy postawić sobie, to czy udało się kapeli nagrać coś równie dobrego, bo przecież „Unholly Cross” był bardzo melodyjny i przebojowy i za pewne dla wielu jest to najlepszy album tej formacji.

Na pewno pozytywne opinie i zachwyty fanów dodały skrzydeł zespołowi, jednak czasami pośpiech nie jest dobrym doradcą. Już patrząc na okładkę i tytuł nowego albumu można zauważyć pewne drobne zmiany, o to jakby zespół porzucił tematykę mroczną, o wampirach i takich tam na rzecz bardziej metalowej tematyki, poświęconej heavy metalowi, no cóż na pewno można to zauważyć, jednak mrocznych utworów z mrocznym tekstem też nie brakuje, ponadto okładka już też o wiele gorsza i taka nieco nie w stylu zespołu BLOODBOUND. Czy zmiany zaszły jakieś w zakresie stylu? Duet gitarowy Tom/Henrik Olsson w przeciwieństwie do poprzedniego albumu grają nieco monotonnie, jest większy ciężar, nieco bardziej stonowane tempo i gdzieś brakuje mi w tym wszystkim takiej energii, lekkości, takiej swobody i melodyjności jak na poprzednim albumie. Pod tym względem album nie zachwyca jak poprzedni, ale ci którzy byli zadowoleni chwytliwością refrenów i wokalem Patrika Johanssona na pewno zauważą kilka nawiązań do poprzedniego albumu, jednak też nie jest już tak przebojowo, nie jest tak melodyjnie i energicznie. Za dużo stonowanego tempa i ostrych i nieco monotonnych motywów. Tak jest to wtórne granie, ale na pewno jest też miłą rozrywką, a przecież to liczy się w muzyce. Dobrze wypada mocna sekcja rytmiczna i przestrzenne klawisze, jednak cały zespół zalicza spadek formy. Co na pewno każdemu się też rzuci w oczy to fakt, że jest to pierwszy raz wydany drugi album z takim składem pod rząd, bo zawsze od roku powstania tj. 2004 r było tak, że co album to inny skład, teraz przynajmniej można zauważyć stabilność, nawet poziom muzyki nie jest aż taki zły, jednak daleko do poprzedniego albumu, a także debiutanckiego „Nosferatu” czy „Book Of Dead”.

A co z materiałem? W dalszym ciągu słychać inspiracje starymi kapelami jak JUDAS PRIEST, czy IRON MAIDEN, jednak klasa nie ta co na poprzednim albumie i muszę rzec, że materiał nie jest już taki równy i z łatwością można wytypować te najlepsze kawałki, ponadto ma się dziwne wrażenie, że cały materiał leci na jednym motywie i zmienia się tylko tempo utworów. Na co warto zwrócić uwagę przy słuchaniu? Na pewno na metalowy hymn „In The Name Of Metal” chwalący heavy metal, przebojowy, rytmiczny „When Demons Collide”, który zawiera najlepszy refren na całej płycie i przypomina w najlepszy sposób poprzedni album, a może to jest nawet jakiś zagubiony track z „Unholly Cross”? Bardzo dobrze wypada również szybki, dynamiczny „Bonebreaker”, hymnowy „Metalheads Unite” utrzymany nieco w stylu MANOWAR, chwytliwy, melodyjny „King of Fallen Grace” przypominający nieco EDGUY, no i do tego grona gdzieś tam można zaliczyć przebojowy, lecz bardziej rockowy „Bounded By Blood”. Reszta utworów mało wyrazista i jakoś nie zapada w pamięci. „Sons Of babylon” taki nieco spokojny i mało energiczny, „Mr. Darkness” przekombinowany, również mało wyrazisty jest „Im Evil”.

Tym razem BLOODBOUND się pospieszył z wydaniem nowy albumem, tym razem kapela niezbyt się popisała, choć jest kilka nawiązań do poprzedniego albumu, to jednak jest on niemal pod każdym względem gorszy. Przede wszystkim pod względem kompozycji i ich aranżacji. Do tego dochodzi taka wada jak nierówny materiał i właściwie najlepszym utworem jest „When Demons Collide”, który brzmi jak zagubiony track z „Unholly Cross”. „In the Name of Metal” to album słabszy i na pewno rozczarował nie tylko mnie, który spodziewałem się czegoś na miarę „Unholly Cross”, niestety nie doczekałem się.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 8 listopada 2012

ANTHEM - Burning Oath (2012)

Jeden z najpopularniejszych japońskich zespołów heavy metalowych? Jeden z tych solidnych zespołów, które od roku 1981 r po dzień dzisiejszy trzyma dobry poziom, solidny, które dostarcza sporo frajdy? No który zespół nieustannie nagrywa w regularnych odstępach nowe albumy?

No oczywiście, że mam tutaj na myśli heavy metalowy ANTHEM, który jest jednym z tych najistotniejszych zespołów na japońskiej scenie metalowej. Od lat ta kapela trzyma bardzo dobry poziom i nie schodzi poniżej niego. Co ciekawe zespół z niezwykła regularnością wydaje co raz to nowe albumy, to tez nikogo nie powinno zdziwić, że po roku przerwy ANTHEM wydał nowy album i „Burning Oath” jest kontynuacją tego co można było usłyszeć na „Heraldic Device”, bo dalej jest to połączenie ciężaru i melodyjności, nawiązując przy tym do TOKYO BLADE, JUDAS PRIEST czy LOUDNESS, jednak forma podanie tego samego co na poprzednim albumie, znacznie gorsza. Pomysły tylko dobre i właściwie doświadczenie i umiejętności muzyków, chroni album przed monotonnością i przeciętniactwem. To właśnie wokal Eizo Sakamato, jego maniera technika, to właśnie styl grania Akio Shimzu, jego rytmika, zadziorność, a także mocna, pędząca sekcja rytmiczna sprawiają, że mimo wtórnego charakteru, oklepanego stylu i sprawdzonych patentów „Burning Oath” jest dobrym i solidnym albumem, który naprawdę miło się słucha.

ANTHEM przyzwyczaili słuchaczy, fanów do mocnego, soczystego, energicznego brzmienie, a także do równego, dynamicznego materiału, który nastawiony jest przede wszystkim na melodyjność i to też dostajemy na „Burning Oath”. Na szczególne wyróżnienie zasługuje mocny, nieco mroczniejszy i taki przypominający PRIMAL FEAR - „Evil one”, melodyjny „Unbroken Sign”, szybki, rozpędzony „On And On”, dynamiczny i ostry „Struggle Action”, przesiąknięty JUDAS PRIEST, czy też PRIMAL FEAR instrumentalny „Double Helix”, chwytliwy „Face The Core”, czy też przebojowy „Dance alone” i jak można zauważyć sporo utworów to rasowe killery, który zapadają w pamięci. Nie wiele gorzej prezentuje się instrumentalny „Overture” gdzie Akio pokazuje swój talent gitarowy, ciężki „Get Away”, czy też true metalowy „Ghost in Flame”, który nasuwa oczywiście MANOWAR.

ANTHEM nie kombinuje ze stylem, nie próbuje sił w czymś nowym, bo i po co? Fani i słuchacze lubią ich w takiej nieco oklepanej heavy metalowej formule, w której od lat nagrywają dobre, solidne albumy, a „Burning Oath” jest tego dobrym przykładem. Mocne, dynamiczne i melodyjne granie doświadczonych muzyków z Japonii. Nie jest to może ich najlepszy album, ale najgorszy też nie.

Ocena: 8/10

PERTNESS - Frozen Time (2012)

Podobał się wam tegoroczny ORDEN OGAN „To The End”? Szukacie czegoś równie energicznego, świeżego, przebojowego, z naciskiem na chwytliwe melodie? Chcielibyście usłyszeć podobny styl do ORDEN OGAN, gdzie jest power metal, wpływy folk metalu, wpływy thrash metalu, czy też melodyjnego death metalu co słychać choćby czasami w wokalu?

Myślałem, że znalezienie konkurencji dla tegorocznego albumu ORDEN OGAN będzie raczej ciężkim zadaniem, a tutaj proszę szwajcarski zespół PERTNESS, który został założony w 1993 roku i który nagrał do tej pory 3 albumy, z czego debiutancki krążek ukazał się w 2008 i do dziś pamiętam jakie wzbudził zainteresowanie i jakie ciepłe opinie zebrał, jednak uważam że wraz z nowym albumem „Frozen Time” zespół przebił dwa poprzednie albumy pod każdym względem. Niby wizualnie jak i stylistycznie jest dalej to samo. Jest to melodyjny power metal z elementami thrash, folk metalu, gdzie są nawiązania do BLIND GUARDIAN, RUNNING WILD, momentami GAMMA RAY i właśnie ORDEN OGAN, przebojowe, bardzo melodyjne, ale i energiczne, zapadające w pamięci na długo, opakowane w takie samo mocne brzmienie i typową dla tego zespołu okładkę, a mimo to „Frozen Time” to wg mnie najlepsze osiągnięcie tego szwajcarskiego zespołu, bo w końcu słychać bardziej dopracowany krążek, bardziej dojrzały i przemyślany pod względem kompozycji i ich aranżacji, a w połączeniu z niesamowitymi umiejętnościami muzyków czyni „Frozen Time” znakomitym krążkiem, który dostarcza sporo emocji i pierwszej klasy rozrywkę.

Pod względem stylistycznym nie mam wątpliwości, że jest to dzieło dopieszczone, a wsłuchując się w mocne, soczyste brzmienie utwierdzam się tylko w tym przekonaniu. Jednak na tym nie kończą się plusy tego krążka. Jak wspomniałem umiejętności muzyków sprawiają, że wszystko stało się rzeczywistością i że wszystko brzmi tak jak można to usłyszeć na albumie. Cały mechanizm PERTNESS opiera się na starych i tworzących zespół od początku muzykach tj gitarzyście Tomie Zurbuggu i Tomie Schluchterze, który pełni rolę gitarzysty jak i wokalisty. Ten duet gitarowy jest wręcz szalony, gra szybko, dostarcza sporo emocji, ciekawych, pomysłowych melodii, oczywiście są ostre, mocne riffy, są i momenty pełne emocji i klimatu. Pod tym względem wypada wzorowo. Również wokal Toma jest świetnie dopasowany do takiego grania i od razu przypominają mi się takie kapele jak LONEWOLF, czy też SAVAGE CIRCUS i Toma śpiewa mocno, zadziornie, klimatycznie, ale potrafi tez śpiewać nieco bardziej nowocześniej, ocierając się o metal core, czy melodicdeath metal, ale czy to źle? Na pewno dodaje urozmaicenia stylowi i nieco agresji, która sprawia, że album jest prawdziwą frajdą i ucztą dla uszu. Mówiąc o muzykach, trzeba również pochwalić znakomitą sekcją rytmiczną w której mamy nowego basistę Marsa Buhlera, który dołączył do kapeli w 2012 i jeśli chodzi o dynamikę i moc to sekcja rytmiczna wyróżnia się na tle innych płyt z tego roku z tej kategorii. To co muzycy wyprawiają najlepiej słychać w kompozycjach, a te są dynamiczne, melodyjne i każdy z nich jest rasowym przebojem. Najważniejsze jest to, że materiał jest równy i zróżnicowany. Do tego nie ma dłużyzn, nie ma silenia się na długie, rozbudowane kawałki. Zaczyna się od takiego mocnego melodyjnego „Frozen Time”, który pokazuje, że można połączyć ciężar, lekkość, melodyjność, klimat i dynamikę, jest tutaj coś z tego nowoczesnego grania, ale jest też tradycja słyszalna przede wszystkim w melodii i do tego folkowy refren i skojarzenia z BLIND GUARDIAN są jak najbardziej na miejscu. Choć jeszcze więcej skojarzeń z tym zespołem przynosi mi melodyjny „My Will Is Broken” gdzie słychać nawet coś z PERSUADER, w klimatycznym „No More Messiah”, gdzie jest taka charakterystyczna melodia i klimat dla ślepego strażnika. BLIND GUARDIAN słychać też w folkowym „The Star of the County Down” , gdzie słyszę tez pewne zaloty pod ALESTORM czy RUNNING WILD, no i do tego ta klimatyczna ballada „Lost In time” czyż nie jest to wypisz, wymaluj BLIND GUARDIAN? Główny motyw „Farewell to the Past” skojarzył mi się z RUNNING WILD z czasów „Black Hand Inn”. Jest to kolejny szybki, ostry i melodyjny kawałek, który łączy w sobie tradycje i nowoczesny wydźwięk. Folkowa melodia i taki miks BLIND GUARDIAN, czy RUNNING WILD co słychać po głównym motywie, do tego rytmiczne tempo, ciekawe urozmaicenie zwolnieniami i kolejna petarda, której ciężko się oprzeć. Jeśli ktoś lubi folkowe melodie i wolniejsze tempo to polubi taki „I Sold My Remorse” który jest kolejną atrakcją, która szybko wpada w ucho. Power metal pełną gębą nasuwający mi choćby GAMMA RAY usłyszymy w najszybszym utworze na płycie, czyli „The Last Survival”, czy „Eye Of the Storm”. No a „Shadow Knights” to utwór nastawiony na ciężar i bardziej heavy metalowy wydźwięk.


Oj dawno tak szybko mi nie przeleciał album, ale to tylko świadczy o jakości materiału, jaki znalazł się na płycie. Jest świeżość, bo nie jest to taki typowy słodki power metal, jakiego pełno ostatnim czasy. Tutaj jest coś z takiego tradycyjnego power metalu co słychać po melodiach, jednak już sekcja rytmiczna, wokal, brzmienie już brzmią bardziej nowocześniej. „Frozen Time” to wg mnie najlepszy album tej szwajcarskiej formacji, gdzie muzycy wspięli się na wyżyny swoich umiejętności, album w którym wszystko zostało dopracowane, a kompozycje mówią same za siebie, że jest to krążek, z którym trzeba się liczyć w tym roku! Gorąco polecam, nie tylko fanom BLIND GUARDIAN.

Ocena: 10/10

środa, 7 listopada 2012

PLATITUDE - Secrets Of Life (2002)

A gdyby tak wziąć trochę z progresywnego metalu typu QUEENSRYCHE, SYMPHONY X, trochę z power metalu typu HELLOWEEN, SONATA ARCTICA, MASTERPLAN trochę finezyjności i lekkości nasuwającą RAINBOW i trochę neoklasycznego grania w stylu YNGWIE MALMSTEENA, zwłaszcza w sferze klawiszy, to co otrzymamy?

Szwedzki zespół PLATITUDE, która gra progresywny power metal z elementami neoklasycznego metalu i jeśli lubi się ambitne, świeże i pomysłowe granie to na pewno nie można pominąć tej kapeli. Co można więcej napisać o kapeli? Została założona w roku 1995 i dorobili się 3 albumów, po czym rozpadli się w 2008 roku. Jeżeli ktoś myśli o rozpoczęciu przygody z tym zespołem, to na pewno świetny debiut „Secrets Of Life”z 2002 roku sprawdzi się do tej roli znakomicie, bo jest to album, który zadowoli wymagających słuchaczy, którzy szukają ciekawych, świeżych melodii, ciekawej konstrukcji, ciekawego stylu, które nie trzyma się kurczowo jednego stylu, które będzie się składał z wielu zmiennych, muzyka, a także fanów melodii, przebojów i szybkiego, energicznego grania, takiego prosto z serca. Mogłoby się wydawać, że skoro jest to ich pierwszy album to będzie zlepkiem średniej klasy utworów i wtórnego łojenia. Nic z tych rzeczy. Zespół nie daje sobie poznać w żadnym elemencie, że są debiutantami. No bo jak można ich nazwać amatorami, debiutantami, kiedy słyszy się wyczyny wokalisty Erika Eza Blomkvista, który ukazuje swoje wpływy Jeff Scotto Soto, Jorn, czy Micheal Kiske i techniczne jest fantastyczny. Jest to wokal mocny, podniosły, energiczny, zadziorny. Również słuchając dynamicznej sekcji rytmicznej, czy też finezyjnych popisów duetu gitarowego Hall/Kollerstrom, który jest gdzieś inspirowany YNGWIE MALMSTEENEM, czy RAINBOW i słychać tą lekkość, pomysłowość i znakomitą technikę. Nie można w żadnym wypadku nie wspomnieć tutaj o klawiszowcach Lindlahl/Lundgren, którzy sprawiają, że utwory nabierają nieco kosmicznego wydźwięku co przypomina choćby taki SPACE ODYSSEY, ponadto sprawiają że utwory zyskują na melodyjności. Kto by pomyślał, że debiutancki album może być tak dojrzały pod względem kompozytorskim, aranżacyjnym i tak dopracowanym pod względem wizualnym jak i technicznym, gdzie znów popisał się Tommy Hansen jako producent.

Można by długo się zachwycać nad opakowaniem i muzykami, jednak moc tego albumu tkwi w samych kompozycjach, które stanowią zgraną, spójną całość. Mimo tego zespół potrafi zaskoczyć, urozmaicić ten jakże równy materiał. Całość otwiera klimatyczny „Deception” w którym pojawia się finezyjna i elektryzująca, pełna emocji solówka i pojawia się tutaj power metal, neoklasyczne zacięcie oraz nieco progresywnego metalu, a wszystko świetnie wyważone i wymieszane. W podobnej konwencji utrzymany jest szybki „Just One Try”. Owe klasyczny zacięcie zostaje znakomicie podkreślone w dynamicznym „Dance Thru the Fire”, który jest kolejnym rasowym przebojem z polotem i finezją, której dzisiaj często brakuje. Na tym albumie jest też chwila na chwilę spokoju, romantycznego klimatu i podniosłości czego dowodem jest „Memories”. Bardziej stonowane tempo i hard rockowy charakter to cecha „Anima”. Piękna, klimatyczna melodia wykreowana przez klawisze, szybki riff, melodyjne partie gitarowe i chwytliwość, do tego skojarzenia z HELLOWEEN, czy RAINBOW sprawiają, że „Last sunset” to prawdziwa perełka i kolejny rasowy przebój. Jeszcze inne wcielenie zespołu usłyszymy w „Rainning Tears”, gdzie jest ciężar, ponury klimat i duża dawka progresywności. W podobnym progresywnym zacięciu jest też utrzymany 'Illusions”, a zamykający „Evil Sky” to podniosły, dynamiczny i energiczny utwór, który w znakomity sposób podsumowuje całość.

Czy okładka i cała reszta innych rzeczy zdradzała od razu, że ma się do czynienia z znakomitym wydawnictwem? Świeżym, energicznym, pokazującym ciekawe zagranie power metalu łącząc przy tym progresywny metal i neoklasyczny. Album brzmi bardzo dojrzale, energicznie, melodyjne, nie brakuje ciekawych, intrygujących melodii, motywów, finezyjnych solówek, nie brakuje mocnego wokalu, dynamicznej sekcji rytmicznej. Jest to album wyjątkowy i na pewno warty zapoznania, bo każdy może znaleźć coś dla siebie. Szkoda tylko, że zespół się rozpadł, bo zapowiadali się nadzwyczaj dobrze, ale nic są jeszcze 2 następny albumy. Póki co zachęcam do zapoznania się z debiutem.

Ocena: 9.5/10

HARLLEQUIN - Hellakin Riders (2012)

Czy można mieć potencjał, a mimo to nagrać album nudny i zbyt rozlazły, monotonny i przeciągnięty w czasie? Czy można nagrać mocny, momentami ciężki materiał,a mimo to nie powalić słuchacza?

Oj można i brazylijski zespół HARLLEQUIN, który został założony w 2005 roku i po wydaniu w 2008 roku debiutanckiego albumu „Archangel Asylum” się rozpadł. Po tym co usłyszałem na ich nowym albumem, który jest ukoronowanie reaktywacji zespołu w tym roku i „Hellakin Riders”, to wydawnictwo, które przyciągnęło moją uwagę za sprawą naprawdę świetnej, takiej nieco epickiej okładki i gdzieś tam zainteresowałem się tym zespołem. Nowy album, to właściwie stary tylko zagrany na nowo, właściwie w nowym składzie, bo ze starego został właściwie w składzie tylko Mario Linhares i w roli wokalisty spełnia się znakomicie i kto lubi progresywne zacięcie, kto lubi wokale takich kapel jak JUDAS PRIEST, czy też ADAGIO, ten na pewno polubi manierę Mario. Pozostali muzycy to nowe nabytki i trzeba przyznać, że grać potrafią. Sekcja rytmiczna jest dynamiczna, pełna urozmaiceń i mocy, a duet gitarowy Castro/Lucena potrafi grać, potrafi zagrać mocniejszy riff co słychać w energicznym „Three Days In Hell”, gdzie zespół łączy elementy thrash metalu, power metalu, heavy metalu czy też progresywnego metalu czy też w ostrzejszym, o ciekawszym klimacie, w bardziej rozbudowanym „Archangel Asylum” i właśnie te dwa utwory znakomicie przedstawiają w jakim stylu zespół się obraca, jaka stylistyka. Jest to miks wcześniej wspomnianych gatunków, z elementami epickimi, jednak o wtórnym charakterze i jednostajnych kompozycjach, które właściwie są monotonne i mało atrakcyjne dla potencjalnego słuchacza. Co z tego, że mamy mocne brzmienie, ładną okładkę, bardzo dobrego wokalistę, jak same kompozycje i ich aranżacje są ponure, monotonne i na dłuższą metę nudne.

I tak w obrębie materiału pojawi się rytmiczny, stonowany „Going To War”, który jest jakiś bez mocy, bez pomysłu, powtarzany jest w kółko jeden motyw, z kolei „Overshadow” to bardzo szybki numer, energiczny, ostry, ale bez ciekawej melodii, bez ciekawej aranżacji i też niedosyt jest ogromny. Pozostałe utwory z kolei oprócz tych wad, dotyka zbyt długie rozciągnięcie w czasie. Całość trwa ponad godzinę i w połączeniu z nudnym charakterem kompozycji sprawia, że album nie należy do przyjemnych w odsłuchu.

Czasami okładka i dobre umiejętności muzyków w graniu to nie wszy7stko i brazylijski HARLLEQUIN jest tego najlepszym dowodem. „Hellakin Riders” który zawiera materiał jak ten wydany w 2008, tylko że zagrany w nowym składzie. Materiał nie zapada w pamięci, nawet nie jest miły w odsłuchu, ba jest monotonny i męczący. Ciężko jest wysiedzieć do końca i dlatego jest to w moim odczuciu jeden z najgorszych tegorocznych wydawnictw.

Ocena: 2/10

poniedziałek, 5 listopada 2012

BURNING IN HELL - Burning In Hell (2004)

Macie słabość do słuchania kolejnych klonów takich kapel jak HELLOWEEN, EDGUY, czy GAIA EPICUS? Lubicie brazylijską scenę heavy/power metalową? A może kochacie jak wokalista śpiewa niczym Andre Matos czy Micheal Kiske?

To wszystko dobrze się składa, bo wywodzący się z Brazylii zespół o nazwie BURNING IN HELL spełnia te kryteria. Kapela, która została założona w 1995 roku dorobiła się sporej liczby dem no i dwóch pełnych albumów, z czego debiutancki krążek „Burning In Hell” ukazał się w 2004 roku. Patrząc się na okładkę, można stwierdzić, że szykuje się raczej przeciętny album i nie wiele odbiega poziom kompozycji, bo jest to oczywiście melodyjny, energiczny power metal z wpływami takich kapel jak: HELLOWEEN, GAMMA RAY, IRON MAIDEN, ANGRA, czy też EDGUY, jednak jest to bardzo wtórne granie, które nie zaskakuje, anie nie zachwyca świeżością. To wszystko już było i to w lepszym wykonaniu. Tak to jest jedna z największych wad tego wydawnictwa. Ciężko na pewno uznać za takową nawet dobre umiejętności muzyków, gdzie Leandro Moreira, ma miły dla ucha wokal przypominający manierę Matosa czy Kiske i nie można mu odmówić dobrego wyszkolenia, no i w ramach umiejętności muzyków trzeba by wspomnieć o dynamicznej i mocnej sekcji rytmicznej. Gorzej wypada już z pewnością warstwa gitarowa, gdzie Geraldo Aita jest przeciętnym gitarzystą, gra tylko solidne, oklepane partie i dobrze, że chociaż jego gra jest melodyjna, bo inaczej można by się nieco zanudzić, tym monotonnym stylem grania.

Oprócz dobrego brzmienia, można śmiało uznać materiał za dynamiczny, melodyjny, w miarę równy i urozmaicony, ale wcale nie oznacza to, że mamy do czynienia z jakimś świetnym wydawnictwem, oj nie. Struktura, forma, aranżacje i pomysły pozostają wiele do życzenia. Dobrze na tym krążku wypadają typowe melodyjne, dynamiczne power metalowe petardy, który wpisuje się w styl takich kapel jak HELLLOWEEN, GAMMA RAY, GAIA EPICUS, czy EDGUY i słuchając takich utworów jak „Freedom”, „Shadow Of Wars”, „Forever I'll Be Here”, przebojowego „Last Of The Dragons”, czy energicznego „Brave Warriors” pojawia się uśmiech na mojej twarzy. Jednak album ma do zaoferowania także coś innego poza takim słodkim power metalem, kto lubi mrok i ciężar oraz GAMMA RAY powinien posłuchać „The End Of The World”, kto lubi IRON MAIDEN i HAMMERFALL polubi bez wątpienia nieco spokojniejszy „Slave of Darkness”, , bojowy HAMMERFALL daje o sobie znać w „Welcome To The Battle”, a także w epickim „Sheding Bloody Tears” , zaś klimat BLIND GUARDIAN można wyczuć w instrumentalnym „The Battle Will Begin”.

BURNING IN HELL ani przez chwile nie próbuje własnych sił, aby zaskoczyć słuchacza na albumie, żeby postawić na świeżość i pomysłowość, a szkoda bo przez to album nie należy do tych, które jakoś mocno zapadają w pamięci. Miło się tego słucha, ale tak jak łatwo w pada w ucho, tak też szybko wylatuje. Plusem jest dynamika, melodyjność i elementy wyjęte z znanych kapel, jednak cała reszta sprawia, że album nie należy do bardzo udanych. Ot co album skierowany do zagorzałych fanatyków power metalu.

Ocena: 6/10

niedziela, 4 listopada 2012

TURBO REXX - The Ancient Story (2012)

Nie znudziło ci się wtórne granie w stylizacji heavy/speed metal, czerpiące garściami z lat 80, z znanych kapel? Wciąż nie masz dość ciągle nowo powstających młodych kapel grających prosty, ale energiczny heavy/ speed metal z wpływami IRON MAIDEN, czy JUDAS PRIEST? I szukasz czego na poziomie nowego albumu STRIKER?

No to drogi czytelniku mam coś w sam raz dla Ciebie, a mianowicie włoski zespół o dość kiczowatej nazwie TURBO REXX. Może i nazwa nieco śmieszna, może i kapela świeżo debiutująca swoim nowym albumem „The Ancient Story”, może i grająca wtórnie, ale robi to w taki sposób, że słucha się ich z wielkim zaangażowaniem i przyjemnością. Nie przeszkadza w odsłuchu to, że Andre Pastore jako wokalista jest bardzo specyficzny i nie powala techniką, a jako gitarzysta gra w stylu dość wtórny i dalekim od jakieś wirtuozerii. Dlaczego? Bo jest to muzyka grana prosto z serca, z miłością do lat 80 i robione jest to na dobrym poziomie i z wielkim zaangażowaniem. Ten kto ceni sobie melodyjność, dynamikę, przebojowość, prostotę wykonania i granie w stylu takiego STRIKER ten powinien się zainteresować tą kapelą jak i ich debiutanckim albumem. Patrząc na okładkę pewnie nie jeden uśmiechnie się pod nosem i zadrwi z tej tandetnej okładki, jednak w latach 80 pełno było takich okładek i sporo z nich potrafiło nieźle zmylić. Tutaj jest podobnie. Pod tą okładką znajdziemy energiczny materiał, który jest utrzymany na równym poziomie, potrafi zaskoczyć urozmaiceniem, a otoczeniem go brzmieniem takim nieco z lat 80 sprawia, że owy styl nabiera jeszcze większej atrakcyjności i sensu.

Dużym plusem jest dynamika, melodyjność i energia z jaką zostały nagrany utwory i już otwierające intro „Int(r)o the Arborean World” świetnie wprowadza w temat i słuchanie duetu gitarzystów Tiberi/Pastore jest nie lada frajdą i przyjemnością dla moich uszu. Jest ogień, melodyjność, energia i dynamit, no i te pojedynki na solówki to atrakcja i największy atut tego albumu. To, że zespół czerpie garściami z IRON MAIDEN może świadczyć rytmiczność kompozycji, melodyjność, struktura, a przede wszystkim sekcja rytmiczna i świetnie to już odzwierciedla zadziorny „The Hunt is Starting Now”, który nie powala oryginalnością, czy nowymi patentami, ale pod względem melodyjności, szczerości i czy zagrania w stylu lat 80 jest to po prostu bardzo dobry kawałek. Bardziej rozbudowaną formę i więcej motywów i pojedynków na solówki uśiwadczymy w stonowanym „The Ancient Story”  i  w szybszym „Bounty hunter” tematycznie nawiązujący do „Gwiezdnych Wojen”. Album zdominowany jest przez szybkie kompozycje, które oddają to co najlepsze w speed metalu i nie sposób oprzeć się naturalnemu urokowi „Cenere e Ossa”, czy też „Wild Future”, który jest najszybszym utworem na płycie.  Nieco bardziej stonowany, melodyjny „Turbo Dinosaur” zachwyca właśnie rozrzutem melodii, motywów, a także przesiąknięciem stylem IRON MAIDEN i w podobnej konwencji utrzymany jest również „Dangerous Woman” czy też „Fear,chains and power”.

Debiut  włoskiej kapeli TURBO REXX okazał się miłą niespodzianką, zwłaszcza dla mnie fana heavy metalu lat 80, twórczości IRON MAIDEN, czy JUDAS PRIEST. Choć jest to wtórne i oklepane granie, to jednak to w jaki sposób zrobił to ów zespół sprawia, że owe minusy przestają mieć  jakiekolwiek znaczenie i liczy się energia, dynamika i prawdziwa muzyka zagrana prosto z serca. Coś dla fanów heavy metalu alt 80 i prostego, energicznego grania, którzy nie szukają czegoś ambitnego.

Ocena: 8/10

FULLFORCE - Next Level (2012)

Jak się nazywa jedna z najciekawszych super grup metalowych skupiających wyśmienitych muzyków? Jak nazywa się szwedzka kapela, który w swojej muzyce nie kryje wpływów JUDAS PRIEST, YNGWIE MALMSTEENA, DREAM THEATER, QUEENSRYCHE, IRON MAIDEN, czy też dokonaniami HELLOWEEN z Derisem na wokalu?

Tak, to jest FULLFORCE, który został założony w 2008 r. przez gitarzystę Stefena Elmgrena i basistę Magnusa Rosena (oboje znani z HAMMERFALL) oraz wokalistę Mike Andresson, który znany jest zapewne niejednemu z CLOUDSCAPE, który gra progresywny metal. Skład uzupełnili perkusista HAMMEFALL Anders Johansson i gitarzysta Carl Grimmark i w taki składzie nagrali debiutancki album „One”, który ukazał się w roku 2011 i sam album przyciągnął wiele słuchaczy i fanów muzyków wchodzących w skład tej super grupy. Choć album wzbudził spore zainteresowanie w tym także i moje, to jednak nie spełnił moich prywatnych oczekiwań, brakowało ognia, ciekawych kompozycji, które gdzieś by zapadły w głowie na dłużej, brakowało mi też lekkości i ciekawych pomysłów i raczej debiut był niepewnym i tylko dobrym albumem, który przedzierał pierwsze szlaki zespołu. Od tamtego wydawnictwa minął rok i zespół już uraczył swoich fanów i słuchaczy drugim albumem, który został zatytułowany „Next level”. Czy został osiągnięty kolejny poziom? Czy kapela podwyższyła poziom swojego grania na drugim albumie? Z pewnością tak. W dalszym ciągu jest to granie utrzymane w konwencji heavy/power metalowej, jednak tym razem pojawia się nieco więcej hard rockowych patentów i słychać coś nawet z twórczości JORNA LANDE. Kapela w większym stopniu pokazuje swoje umiejętności i tak można się delektować rockowym wokalem Mike'a Anderssona, który sprawdza się w dynamicznych, mocnych metalowych kompozycjach, jednak jego specjalnością są utwory nieco bardziej stonowane, nieco może łagodniejsze, bardziej hard rockowe, gdzie słychać wpływy twórczości Jorna Lande i to słychać w takich „A Night To remember”, który pokazuje to łagodniejsze oblicze zespołu i nie powiem podoba mi się to w większym stopniu niż granie heavy metalu na siłę. Jednak nie tylko wokalista tutaj zaliczył zwyżkę formy, bo również gitarzysta Stefen Elmgren oraz Stefan Rosqvist, który dołączył do kapeli w roku 2012 spisują się znakomicie. Elmgren zapewnia ciężar i ostrość, a także melodyjność, którą zapewniał już w HAMERFALL, zaś Rosqvist znany z CLOUDSCAPE zapewnia finezyjność, melodyjność, progresywność i rockowy feeling, który pojawia się dość często na płycie. „Next Level” to zdecydowanie wydawnictwo bardziej dojrzałe, bardziej przemyślane i bardziej zaawansowane pod względem kompozytorstwa.

Solidne mocne brzmienie, nasuwająca gry komputerowe typu Call Of Duty okładka, niezwykłe umiejętności muzyków to cechy, które gdzieś pozostały po debiucie jednak nowy album jest ciekawszy pod względem aranżacji, pomysłów, samych kompozycji, które są jakby bardziej przejrzyste, bardziej atrakcyjne i łatwiej trafiające do słuchacza. To co znajdziemy na tej płycie to 13 solidnych, energicznych kompozycji, które trzymają równy poziom, a ponadto nie są utrzymane w jednym stylu. Najkrótszym utworem na płycie jest „Broken Dreams” który jest świetnym kawałkiem, który łączy hard rock i heavy metal w znakomitą całość. Jest coś z takich kapel jak MAGNUM, czy JORN. Melodyjny heavy metal, z mocnym riffem, stonowaną sekcją rytmiczną to cecha charakterystyczna takich utworów jak „Break It, Crack It, Destroy It”, „Awesomness” czy też energicznego i dość mrocznego „Course Of Life”. To czego brakowało mi na poprzednim albumie to przebojów, nieco lekkości a tutaj to dostaję i to na wysokim poziomie co słychać po taki chwytliwym „Back To Life” przypominający działalność Jorna czy też w rockowym „Visions”. Do grona mocnych utworów, gdzie pojawia się dość nowoczesne brzmienie i klawisze w tle trzeba zaliczyć dynamiczny „Karma” , melodyjny „Whispers”, czy też ostry, mroczny „Hate...Love...Drop It!” który przypomina mi choćby THUNDERSTONE. Warto też zaznaczyć, że na albumie nie brakuje też owego komercyjnego wydźwięku,łagodnego charakteru, który zostaje wyeksponowany w atmosferycznych balladach i trudno się oprzeć pięknemu „Smile At The World” czy też „Strongest Thing of All”, który urozmaicają album i sprawiają że poznajemy różne oblicza zespołu i w każdym z nich radzą sobie znakomicie.

FULLFORCE nowy albumem osiągnął nowy wyższy poziom muzyczny, dopracowując swoje pomysły pod względem stylu, aranżacji i melodii. Jest energia, klimat, jest lekkość, są patenty hard rockowe, są i przeboje. W połączeniu z umiejętnościami muzyków i ich wyszkoleniem technicznym oraz mocnym brzmieniem sprawia że nie sposób pominąć w tym roku nowy album szwedzkiej super grupy, który z pewnością zyska nowych fanów.

Ocena: 8/10

piątek, 2 listopada 2012

PŁYTA MIESIĄCA SIERPIEŃ 2012

Jednym z najuboższych miesięcy roku 2012? Bez wątpienia miesiąc sierpie, który jakoś mnie nie porwał ani pod względem ciekawych albumów, które gdzieś tam zapadły w pamięci. Nie było tez dużej liczby płyt, którymi warto było się zainteresować. Fani heavy metalu mogli się natknąć na pochodzący z Wielkiej Brytanii debiutujący zespół KAINE. Ich album „Falling Through Freedom” nie jest jakimś wybitnym dziełem, ani tez krążkiem który można by polecić komuś w ramach relaksu, więc można śmiało mówić o albumie niszowym, który pod względem poziomu muzycznego kompozycji jest słaby. Jeśli już mowa o debiutach, to na pewno niektórym w głowie mógł zawrócić włoski WIND ROSE grający progresywny power metal, gdzie słychać wpływy BLIND GUARDIAN, czy SYMPHONY X, jednak też zdania są podzielone, dla jednych jest to dobra rzecz, a dla innych podobnie jak i dla mnie, jest to nudny i przewidywalny album, o którym szybko się zapomina. Również klęską można nazwać nowy album zasłużonej formacji heavy metalowej SAINT, który nagrała krążek wtórny i strasznie monotonny, a przecież w latach 80 byli znani z solidnego heavy metalu w stylu JUDAS PRIEST. Ciężko było w tym miesiącu o solidny album, który można by polecić i który prezentowałby godny poziom. Jednak udało mi się skompletować kolejną trójkę, która jest warta uwagi słuchacza. Wśród tej trójki jest grający symfoniczny power metal HOLY KNIGHTS, który muzycznie jak i poziomem zbliżony jest do nowego albumu RHAPSODY. Mamy też power metal z elementami folk metalu i jak ktoś lubi ORDEN OGAN, FALCONER czy ALESTORM ten powinien posłuchać nowego albumu WINTERSTORM, a mianowicie „Kings Will Fall', zaś z kategorii heavy metalu dobrze prezentuje się drugi album kanadyjskiej grupy BLCK MOOR, a mianowicie „Lethel Wates” będący kolejnym albumem, nawiązującym stylistycznie do lat 80, a więc fani ENFORCER czy STRIKER będą zachwyceni.

1. HOLY KNIGHTS - Between Daylight And Pain (28.08.2012)
 Kolejna mocny album prosto z Włoch. Po raz kolejny można się przekonać jak ten gatunek jest znaczący dla tego kraju i że Włochy to głównie symphonic power metal. Jeśli ktoś lubi ostatnie dokonanie RHAPSODY Luca Turilliego ten z pewnością po lubi i ten krążek. Spora dawka chwytliwych melodii i energicznych popisów gitarowych.


2. WINTERSTORM - Kings Will Fall (31.08.2012)
Świetne połączenie power metalu z elementami folk metalu. Jeśli się lubi takie kapele jak ORDEN OGAN, czy FALCONER, jeśli lubi się pomysłowe melodie, przebojowy charakter utworów to z pewnością ten album przypadnie wam do gustu.


3. BLACK MOOR - Leathal Waters (21.08.2012)

Kolejny album z serii nawiązania młodszych kapel do lat 80, do patentów znanych kapel z tamtych lat i podania ich w nieco odmienionej formie. Porządny heavy metal przypominające ostatnie dokonania STRIKER, czy ENFORCER.


RECENZJA

czwartek, 1 listopada 2012

ORDEN OGAN - To the End (2012)

Brakuje wam klimatycznego grania? Chcielibyście usłyszeć pomysłowy power metal, w którym można usłyszeć elementy progresywnego metalu, czy też folk metalu? Czujecie niedosyt bo płyty, które wychodzą z tego gatunku nie są dynamiczne, nie są wystarczająco melodyjne? A może chcielibyście usłyszeć wpływy takich kapel jak BLIND GUARDIAN, HELLOWEEN, czy też czasami jakiś patent przypominający RUNNING WILD?

Odpowiedzą na te wszystkie pytania jest niemiecki zespół ORDEN OGAN, który został założony w 1996 roku i który w tym roku wydał swój 4 album, a mianowicie „To The end”. Osoby, który były zachwycone „Easton hope”, który ukazał się w roku 2010 mogą być spokojne o styl jak i poziom nowego albumu, ponieważ jest on stylistyczną kontynuacją i dalej mamy szybki, dynamiczny, melodyjny power metal z elementami folk metalu oraz progresywnego heavy metalu, dalej słychać wpływy BLIND GUARDIAN, pojawiają się też elementy nasuwające takie kapele jak HELLOWEEN, czy RUNNING WILD. I nawet zmiana w składzie, przejawiająca się w zmianie sekcji rytmicznej nie przyczyniła się do jakieś drastycznej zmiany w zakresie stylu grania, czy poziomu. Śmieć stwierdzić nawet, że „To The end” jest bardziej dojrzałym albumem, bardziej przemyślanym, o wiele bardziej dynamicznym i mający o wiele ciekawsze kompozycje aniżeli poprzedni album, o wiele więcej tutaj rasowego power metalu i przeboje też jakby o klasę lepsze. „To The End” to album, który został świetnie opracowany i w ciągu tych 2 lat zespół potrafił stworzyć świetny album, który przyciąga uwagę znakomitą, klimatyczną okładką, która jest autorstwa Andreasa Marschalla, który rysował okładki dla RUNNING WILD, czy BLIND GUARDIAN, ale również jest to album, który po raz kolejny pokazuje jak znakomitym wokalistą jest Nils, który jest dobrze wyszkolony technicznie i potrafi urozmaicić materiał swoim śpiewaniem. „To The End” właściwie znakomicie podkreśla jak ważnym elementem muzyki ORDEN OGAN jest wokal oraz cała ta otoczka, którą zostaje otoczony, czyli całe instrumentarium wykreowane przez duet gitarzystów Tobi/Levermann. Pod tym względem nowy album wypada znakomicie bo jest urozmaicenie, są szybkie motywy jak i wolniejsze, bardziej klimatyczne, nie brakuje też pomysłowych i zapadających melodii, a pojedynki na solówki są kolejną atrakcją tej płyty.

Gitary, gitary jeszcze razy gitary to jest coś co napędza ten album, to element, który sprawia że nowe wydawnictwo Niemców zadowoli fanów starej szkoły power metalowej, a także fanów nieco ambitnych melodii i „To The End” pod tym względem łączy w sobie oba aspekty. Już otwarcie albumem znakomitym instrumentalnym intrem „The Frozen Few” przypomina najlepsze lata RUNNING WILD. Ciekawa melodia, rozwinięcie i popis umiejętności duetu gitarowego i odpowiedni klimat i skojarzenia same się nasuwają. Mocny, szybki power metal o nowoczesnym brzmieniu, z cięższym brzmieniem gitar i dużym zapasem melodyjności i urozmaiceniem tak można by opisać przebojowy „To The End”, który również wyróżnia się świetną grą gitarzystów i atrakcyjnymi solówkami, o które ostatnio trudno. W podobnej konwencji utrzymany jest energiczny „Land Of Dead”, rozpędzony „Till the Stars Cry Out”, przebojowy „ Dying Paradise” z bardzo chwytliwym refrenem, który przypomina klasyczne power metalowe kapele pokroju HELLOWEEN, czy też BLIND GUARDIAN. Warto zaznaczyć, że materiał jest równy, dynamiczny, ale i też zróżnicowany, bo oprócz takich power metalowych petard znajdziemy tutaj też inne kompozycje. Na przykład „The Things We Believe In” jest jakby bardziej bojowy, nieco stonowany i słychać tutaj coś z RUNNING WILD ( „The Battle Of waterloo” czy też MANOWAR i słychać że zespół świetnie sobie radzi w takiej konwencji. Pojawiają się też spokojne, wolniejsze, wręcz balladowe kompozycje typu „The Icy Kings” czy też „Take This Light” które przypominają kompozycje BLIND GUARDIAN. Z kolei najcięższym i najmroczniejszym utworem na płycie jest „This world Of Ice”, który raczej uznaję za najsłabszy utwór na płycie i taki nieco odstający od reszty. Kto szuka podniosłość, epickość, rozbudowaną strukturę ten na pewno ucieszy utwór „Angels war”. W limitowanej wersji płyty otrzymamy jeszcze mroczny, klimatyczny „Marks” i znakomity cover RUNNING WILD, czyli „The Battle Of Waterloo”.

Przez dwa lata uważałem, że „Easton hope” jest bardzo dobry i ciężko będzie przebić ten album, a jednak udało się. ORDEN OGAN po raz kolejny pokazał swoją klasę i to że trzeba się z nimi liczyć na rynku power metalowym. Ten zespół w znakomity sposób łączy power metal z elementami progresywnego metalu i folk metalu. Dla fanów BLIND GUARDIAN, a także dla poszukiwaczy ambitnego power metalu z ciekawymi melodiami i z pewną świeżością nowy album ORDEN OGAN jest pozycją obowiązkową.

Ocena: 9/10

MAGICA - Center Of Great unknown (2012)

Rumunia to kraj dość egzotyczny jeśli chodzi o heavy metal i moja wiedza na temat tej sceny muzycznej jest nieco ograniczona, ale na pewno nie jeden słuchacz zgodzi się ze mną, że rumuński zespół MAGICA, który gdzieś można postawić między taki kapelami jak SISTER SIN, WITHIN TEMPTATION czy VISION OF ATLANTIS należy do grona tych najbardziej znanych. Na czym polega ich siła? Dlaczego stali się tacy popularni?


Siła rumuńskiego zespołu, który został założony w 2002 roku z inicjatywy gitarzysty Bogdan Costea tkwi bez wątpienia w kobiecym wokalu frontmenki, a mianowicie Anny Mladonovic, która wpisuje się w standardy tych symfonicznych kobiecych wokali typu Tarja czy Sharon Den Andal. Dysponuje podobnymi umiejętnościami, potrafi śpiewać zarówno klimatycznie, podniośle i na wysokim poziomie technicznym. Bardzo dobry wokal to jeden z tych aspektów, który sprawił że zespół gdzieś tam się wybił, ale na pewno nie jedyny. Równie ważną rolę w zespole odgrywa duet gitarowy Costea/Emy, który stawia w swojej grze na dynamikę, rytmiczność i melodyjność i to jest kolejny ważny czynnik, który gdzieś tam się przyczynił do tego, że zespół zyskał popularność za granicą. Choć zespół nawiązuje do WITHIN TEMPTATION czy VISION OF ATLANTIS to jednak nie trzyma się symfonicznego grania, właściwie stawia na bardziej klasyczne rozwiązania, a więc gitary, sekcja rytmiczna, a nie na symfoniczne rozwiązania. Od ponad 10 lat zespół stawia na prosty styl grania, który łączy w sobie elementy heavy,power metalu oraz symfonicznego czy gothic metalu. Po dwóch latach czekania zespół wydał w końcu swój 6 krążek, który został zatytułowany „Center Of The Great Unknown”, który stylistycznie nie odbiega od poprzednich wydawnictw i jeśli ktoś był zachwycony „Dark Diary”to również ucieszy go to co usłyszy na nowy albumie, bo jest dalej ten sam styl grania, w dalszym ciągu mamy proste, melodyjne granie, wtórne i przewidywalne, bez elementu zaskoczenia, bez kompozycji, które by wybiły się ponad przeciętność i dla mnie to niezbyt dobra nowina, bo poprzedni album był dla mnie na dłuższą metę nużący i obawiałem się powtórki z rozrywki. Niestety, choć znów album jest dobrze przygotowany pod względem wizualnym jak i technicznym, to jednak znów muzycy nie popisują się i znów kompozycje są średnie, momentami tylko dobre, a szkoda bo zespół ma gdzieś tam jakiś potencjał.

Dobrzy muzycy, soczyste, czyste brzmienie i ładna okładka to nie wszystko i to jeszcze nie jest gwarancja dobrego albumu, a przynajmniej nie w przypadku MAGICA. Po tym jak się odpala płytę nagle dostaje się olśnienie, że to kolejny oklepany album, który łatwo wpada w ucho i który niestety jakoś szybko wylatuje. Materiał właściwie jest zwarty, w miarę dynamiczny, melodyjny i na co warto tutaj zwrócić uwagę? Na pewno na rytmiczny, dynamiczny i przebojowy „Under the Auroras”, który nie jest jakiś tam robiony na siłę, czy przekombinowany, jest lekki, melodyjny i dynamiczny, a to sprawia, że nie sposób się przy tym kawałku nudzić. Chwytliwy refren, taki dość przebojowy można wyłapać w „One Angry Gaia” który pod względem warstwy instrumentalnej niczym specjalnym się nie wyróżnia, ot co oklepany power metal przypominający ostatnie dokonania choćby takiego HELLOWEEN, momentami NIGHTWISH czy VISION OF ATLANTIS. Dobry power metal słychać też w melodyjnym „The Earth Is Young”, chwytliwy „Open”, stonowany i przebojowy „King Of The World”. Nie wiele gorszy są jeszcze takie utwory jak „Masterspell” czy otwierający „Center Of great Unknown”, jednak trzeba pamiętać, że to tylko solidne kawałki, który nie zaskakują, które mają wtórny charakter i nie porywają pod względem gitarowym jak i konstrukcji, ot co kawałki o których szybko się zapomni.

MAGICA choć nie nagrywa świetnych albumów, choć cały czas dostarcza średnich, albo tylko solidnych albumów, dzięki swojej wtórnej formule, dzięki dobrze spisującej się wokalistce i dobrze przygotowanych albumach zdobył popularność i się wybił. Jednak fani ambitnego grania, fani mocnego, nieco świeższego grania czy atrakcyjnych melodii będą raczej nie zadowoleni z nowego albumu rumuńskiej kapeli. „Center Of The great Unknown” to krążek, który nie zostanie długo w mojej pamięci, ale nie ma co się dziwić, bo w tym roku nie brakuje bardzo dobrych płyt.

Ocena: 5/10

REBELLION - Arminius: Fouror Teutonicius (2012)

Czy można nagrać dobry album bez lidera grupy? Czy można nawiązać do najlepszych albumów grupy bez 3 członków tworzących dotychczasowy skład? Czy można ciągnąć działalność, bo poważnej roszadzie?

Słuchając nowego wydawnictwa niemieckiej grupy heavy/power metalowej REBELLION o tytule „Arminius: Fouror Teutonicius” można dojść do wniosku, że niemiecka formacja, mimo zmienionego składu, mimo braku lidera grupy, którym był bez wątpienia Uwe Lulis można nagrać album, który nawiązuje do dotychczasowego stylu, a więc mocne, epickie granie, gdzie pojawiają się te toporne, kwadratowe riffy, melodie, jednak trzeba też zauważyć, że nowy krążek nie zbliża się poziomem do płyt poprzednich, zwłaszcza do trylogii o wikingach, która rozpoczęta została w 2007 roku i zakończona w 2009. Czego brakuje? Na pewno odejście w 2010 roku 3 znaczących muzyków, czyli gitarzysty Uwe Lulisa, perkusisty Gerda Lückinga i gitarzysty Simone Wenzel sprawiło, że muzyka REBELLION nie brzmi już tak fantastycznie, że brakuje tego lidera, tego całego mózgu zespołu. Uwe właściwie założył ten zespół w 2001 r wraz z basistą Tomi Gottlichem, po odejściu z GRAVE DIGGER i REBELLION miał być taką alternatywą. Zawsze gdzieś porównywano oba zespoły, jednak REBELLION był bardziej epicki, przesiąknięty ciekawą tematyką, pierwszy album nawiązywał do „Makbeta” Shakespeare'a, drugi album już bardziej przesiąknięty metalową tematyką, zaś następne bardziej epicki, nawiązujące do tematyki wikingów. Choć znów jest epicki charakter, to jednak album dla mnie jest dla mnie mało wyrazisty, brakuje jakiś mocnych kompozycji, które by zapadły w pamięci na dłużej. Jest to solidny album i właściwie nic ponadto. Mamy w dalszym ciągu mocny, zadziorny wokal Michela Seiferta,który wraz z pulsującym basem Gottlicha stanowią pewne powiązanie z poprzednimi albumami. A co można powiedzieć o nowych nabytkach? Duet gitarowy Karut/Gebig spisuje się całkiem dobrze aczkolwiek nie jest to taki sam energiczny, żywiołowy i technicznie wymiatający duet Lulis/Wenzel, jednak spisują się nawet dobrze, podobnie jak nowy perkusista Matthias Karle, który zapewnia płycie dobrą dynamikę. Jednak mimo tylu dobrych aspektów, wciąż przystaję przy tym, że jest to tylko dobry album, który przypomina poniekąd poprzednie wydawnictwa.

Przyczynę tego, że album jest tylko dobry upatruje w samych kompozycjach, które nie zapadają jakoś specjalnie w głowie, brakuje może im lekkości, swobody, brakuje może nieco przebojowości i ciekawszych melodii? Z pewnością, ale materiał jest w miarę równy i dynamiczny, co sprawia, że słucha się tego bez efektu znużenia. Do najlepszych kompozycji z tego wydawnictwa zaliczę energiczny, przebojowy „The Tribes United” który ma prosty i chwytliwy refren i ciekawe rozegraną solówkę, która swoją melodyjnością sprawia, że utwór jest dynamiczny i odzwierciedlający power metalową formułę. W tym gronie należy wymienić ostry, rozpędzony „Ala Germanica”, przebojowy „Prince of The Cheruscer” z ciekawym głównym motywem, który ma bardzo dobrą rytmikę, nieco przypominający JUDAS PRIEST „Varus” czy też energiczny „Ghost Of freedom”, który gdzieś mi przypomina dokonania METAL CHURCH. Znakomicie też prezentuje się mocny, żywiołowy i nawet melodyjny tytułowy „Furor Teutonicus”. Do ciekawych utworów można śmiało zaliczyć dwa nieco bardziej rozbudowane kawałki, gdzie jest nacisk na bardziej złożoną formę, w których jest pełno ciekawych motywów i pojawia się bogate instrumentarium i epicki charakter. W tej konwencji zarówno otwierający „Rest In Peace” jak i stonowany, true metalowy „The Seeress Tower” prezentują się bardzo dobrze i na pewno są kolejnym mocnym punktem albumu. Reszta albumu jak dla mnie nieco przeciętna, momentami taka mało wyrazista, ale nie oznacza to że reszta jest słaba i niesłuchalna, po prostu nieco mniej atrakcyjna niż te wyżej wymienione utwory.

Choć REBELLION mocno ucierpiał, jeśli chodzi o skład to jednak zdołał się szybko pozbierać i skompletować dobry zespół, który kontynuuje działalność i to w całkiem niezłym wydaniu. Słychać dalej podobny styl grania, jest mocny wokal, ostre partie gitarowe które wygrywają nieco kwadratowe, toporne riffy, ale słucha się tak nadzwyczaj dobrze. Może „Arminius: Fouror Teutonicius” nie jest najlepszym albumem grupy, ale jest to solidny album, który słucha się dobrze i to napawa optymizmem jeśli chodzi o przyszłość kapeli. Pewnie jak wiele fanów obawiałem się klęski, ale nie potrzebnie bo REBELLION w dalszym ciągu oferują dobrą, solidną muzykę z kręgu heavy/power metal.

Ocena: 7.5/10

środa, 31 października 2012

PŁYTA MIESIĄCA LIPIEC 2012

Początek wakacji pod względem nowości płytowych z gatunku heavy metal był raczej niezbyt udany i miesiąc lipiec raczej będzie mi się kojarzył z dużą liczbą słabych albumów i też kilkoma rozczarowaniami. Najbardziej zabolała porażka GRAVE DIGGER, który po wydaniu w 2010 „The Clans Will Rise Again” który był znakomity sprawił, że czekałem na powtórkę z rozrywki, jednak moje wymagania były chyba zbyt wielkie, ponieważ „Clash Of The Gods” jest nudnym i mało porywającym albumem. Kto podzielił los znanego zespołu z Niemiec? Z pewnością ANDRE MATOS, który ostatnio nie potrafi nic ciekawego wydać, a „The Turn Of The Lights” to jeden z najgorszych albumów w przeciągu całej jego kariery. Do mało ciekawych albumów można śmiało zaliczyć power metalowe papki serwowane przez DARK TRIBE, czy EMERALD. Heavy Metal zaprezentowany przez FOZZY, też nie wykracza poza przeciętność. Każdy zapewne na coś czekał w tym miesiącu, a ja czekałem jak większość fanów na premierę nowego albumu TESTAMENT i choć szum był wielki i sporo mówiono o albumie to jednak „Dark Roots Of The Earth” jest tylko dobrym albumem i w kategorii thrash metal lepiej prezentuje się nowy album „Bonded By Blood” choć też nie jest to jakiś znakomity album. Sporo uwagę na pewno przykuł nowy album amerykańskiego HERETIC, w którym występował były wokalista METAL CHURCH – Mike Howe i „Time Of Crisis” to bardzo dobry album oddający charakter kapeli, która łączy power i thrash metal i to z niezłym skutkiem. Były jeszcze premiery nowych albumów takich kapel jak SCEPTOR, czy SIX MAGICS, ale są krążki niszowe i raczej nie nadające się do polecenia komukolwiek. Większej konkurencji nie było, to też problem z wybraniem 3 najlepszych albumów z Lipca nie było trudne. Pierwsze miejsce zajął u mnie album IN VAIN „In Death We trust” który przypomina nieco obecne dokonania HELLOWEEN. Drugi album to również gatunek power metal, a mianowicie udany powrót BLACK MAJESTY z albumem „Stargazer”, zaś trzecie miejsce oddaje wspomnianemu wcześniej HERETIC, który nagrał bardzo udany album.

1. IN VAN - In death We Trust  (31.07.2012)

Mocny power metal, w którym mamy ostre gitary, gdzie pojawia się agresja godna thrash metalowych produkcji i jeśli ktoś lubi takie ostre granie, gdzie są melodie, dynamika i mocny wokal i jeśli lubi się power metal to trzeba to znać!


2. BLACK MAJESTY - Stargazer (20.07.2012)

Coś dla fanów HELLOWEEN,  GAMMA RAY, GAIA EPICUS, coś dla tych co lubią melodyjny, energiczny power metal, przepełniony rasowymi przebojami. Udany powrót kapeli, po dwóch słabszych albumach.


3. HERETIC - A Time of Crisis (26.07.2012)

Jeden z najlepszych zespołów lat 80, po dłuższej przerwie wraca z nowym, bardzo dobrym albumem, który jest rarytasem dla fanów METAL CHURCH, a także amerykańskiej sceny heavy metalowej, która znana jest z udanego łączenia patentów thrash metalowych z power metalowymi.

PŁYTA MIESIĄCA CZERWIEC 2012

Batalia o czerwcowe miejsca na podium w ramach rozliczeń metalowych była zacięta i choć minęło trochę czasu od tamtych wydawnictw, to jednak jest sporo płyt, które zapadły w pamięci na dłużej i zapowiada się że będę do nich wracał dość często. Właściwie czerwiec to miesiąc, w którym wyszło sporo ciekawych wydawnictw, jest to miesiąc gdzie znane i sławne kapele musiały potwierdzić po raz kolejny swoją wielkość. Każdy z tych znanych zespołów myślę że misję wykonał i nagrał albumy w swoim stylu i na swoim poziomie. JORN nagrał kolejny mocny album, który zadowoli fanów heavy metalu i rocka, a także fanów DIO i „Brong Heavy Rock To The Land” powinien zadowolić nie jednego słuchacza metalu, jednak czy jest to płyta która zasługuje na podium? Nie bardzo, a przynajmniej w moim prywatnym odczuciu. Do wyczekiwanych produkcji należy zaliczyć „The Lord Of Steel” MANOWAR, który raczej zaliczę do rozczarowań, aniżeli zachwytów, również wydany pod własnym nazwiskiem Luca Turilliego „Ascending To Infinity” wyznaczający nowy rozdział RHAPSODY, który jest jednym z dwóch obliczy. Nowy wokalista, znany z występów TRICK OR TREAT spisał się doskonale i ów album należy rozpatrywać jako jeden z najlepszych dzieł RHAPSODY ostatnich lat. W power metalowej formule mamy tez cąłkiem dobry POWER THEORY. W moim przypadku batalia miała miejsce przeciwko 2 nieznanym bandom a 3 znanymi już markami. W grupie nienznaych : NATUR – Head Of death i METALLHEAD zaś w drugiej grupie nowe albumy HERMAN FRANK, KREATOR i TANK. Każda z tych 5 płyt jest świetna. NATUR to specjalisty od mrocznego klimatu, od łączenia tradycji, NWOBHM z specyficznymi wokalem i ciekawymi pomysłami na dość ciekawe kompozycje. METALLHEAD to z kolei band, który czerpie garściami z MERCYFUL FATE i robi to na równie wielkim poziomie, a mając dobrego wokalistę przypominającego manierą Kinga można osiągnąć wiele. HERMAN FRANK na „Right In The Guts” rozwinął skrzydła dostarczył metal spod znaku ACCEPT, energiczny, pełen ciekawych rasowych przebojów, budując wszystko na ostrej gitarze. Przeżywający drugą młodość KREATOR – jedna z moich ulubionych kapel thrash metalowych powraca z jakże świetnym albumem, łączącym starą agresję, brutalność, z nowym obliczem znanym z dwóch poprzednich albumów – a więc melodyjnym, przebojowym. Te cechy sprawiają, że „Phathom Antichrist” to jedna z ciekawszych płyt thrash metalowych tego roku. No i TANK kapela z kręgu NWOBHM, kapela sławna w latach 80, która z Doggie white nagrywa kolejny świetny album, który zaspokoi wymagania starych fanów kapel heavy metalowych/hard rockowych. Jednak z tej wyśmienitej piątki wypadałoby by coś wybrać i pokierowałem się bardziej umysłem niż z sercem, które pewnie by wybrało znane zespoły.


1. NATUR - Head Of Death (04.06.2012)
 Jeden z najciekawszych tegorocznych debiutów, który przenosi do słuchacza do przeszłości, do czasów, kiedy królował NWOBHM, liczył się klimat i ciekawe pomysły. W dobie różnego rodzaju nowoczesnego grania jest to ciekawa płyta, która przesiąknięta jest różnego rodzaju klasycznymi patentami i przypominają się takie kapele jak ANGEL WITCH, czy też MERCYFUL FATE. To nie tylko muzyka, to magia.


2. METALLHEAD - Metallhead (08.06.2012)
Brakuje wam kapel grających pod MERCYFUL FATE, KINGA DIAMONDA? brakuje wam dynamicznego heavy metalu, który przesiąknie was niesamowicie mrocznym klimatem, muzyka zniszczy, a wokal przyprawi o dreszcze? No to jest to płyta dla was!


3. KREATOR - Phanthom Antichrist (01.06.2012)

Kolejna wyśmienita płyta zasłużonego thrash metalowego zespołu prosto z Niemiec. Świetne połączenie agresji, brutalności z której zespół zawsze słynął z nieco bardziej melodyjnym, momentami power metalowym charakter robiąc to na wysokim poziomie. Okładka w pełni odzwierciedla zawartość!

poniedziałek, 29 października 2012

CUSTARD - Infested By Anger (2012)

Niemiecki CUSTARD, który grał do tej pory taki typowy, podręcznikowy power metal przypominał twórczość HELLOWEEN, czy wiele innych takich rasowych power metalowych zespołów i taki też był ich ostatni nawet bardzo dobry „Wheel Of Time” i tak było do roku 2012, kiedy to kapela postanowiła obrać nieco inny kierunek, a jaki?

Po rzucono takie typowe power metalowe granie w stylu HELLOWEEN, choć pewne elementy jeszcze gdzieś tam nasuwają ową niemiecką kapelę, lecz teraz więcej jest rycerskiego power metalu, z dużą dawką heavy metalu, takiego można by rzec true niczym MANOWAR, CRYSTAL VIPER, MAJESTY, czy też SOLEMNITY, tak więc również porzucono teksty o życiu i fantasy, a pojawiły się utwory poświęcone wojnie. CUSTARD od roku powstania, czyli 1987 roku aż do roku 2012 trzymał się pewnego sprawdzonego stylu i teraz wydając swój 5 album po 4 leniej przerwie o tytule” Infested By Anger” nieco mnie z szokowali i w sumie zaskoczyli owymi zmianami. Czy są to zmiany na plus? W pewnym stopniu tak, bo jest coś innego, jest pewna świeżość, nieco inna struktura utworów, jednak gdzieś też w niektórym momencie przesadzono z tym wszystkim, bo album można uznać za koncept album, który ma sporo przerywników i cały materiał jest jak dla mnie za długi, no bo 15 utworów trwających ponad godzinę, to już sporo. Zespół też nigdy nie należał do wybitnych to też na dłuższą metę można poczuć zmęczenie i przeciętność, jednak poza tymi pewnymi odstępstwami trzeba pochwalić kapelę za spróbowanie czegoś nowego, za pokierowanie swojego stylu w nieco innym stylu, za próbę zaskoczenia i zagranie ciekawego bojowego power metalu z elementami heavy metalu. Forma może się podobać, bo są szybkie melodie, takie bardzo proste i zapadające w pamięci, czyli to co do tej pory zespołowi zawsze wychodziło, mamy też specyficzny wokal Olivera Strassera, który może nie do końca pasuje do takiej oprawy, ale stara się i słychać gdzieś ten zadzior, jednak technika została tutaj nieco położona. Jest dynamiczna sekcja rytmiczna, jednak tym razem skierowana w stronę heavy metalu i to słychać zwłaszcza po partiach basu, gdzie Markus Berghammer stara się grać pod Steve;a Harrisa i to słychać w niemal każdym utworze. Tak więc jako nowy członek, który dołączył w 2009 roku spisuje się całkiem dobrze. „Infested By Anger” to album na którym swój debiut zalicza również gitarzystka Anna Olejniczak i tutaj mam nieco mieszane uczucia, bo jest nawet solidne granie, a le w dużej mierze są mało wyraziste owe partie gitarowe, nieco mało atrakcyjne, nieco zbyt ciężkie i takie zbyt proste.

Sama okładka sugeruje, że to nieco już inny CUSTARD bo o to mamy mrocznego rycerza na koniu co już podpowiada nam czego można się spodziewać po materiale, który jest nieco zbyt wydłużony w czasie. Album otwiera epicki można by rzec „Calls Of War”, który brzmi niczym bojowy hymn i ma w sobie to coś. Mogłoby się wydać, że motyw zostanie pociągnięty na „Gods Of War” lecz tutaj mamy jeszcze pozostałości po starym dobrym CUSTARD, który lubi czerpać z działalności HELLOWEEN, choć już można wyczuć zmianę w samej sekcji rytmicznej, która bardziej nasuwa heavy metalową konstrukcję. Ogólnie jest to solidny kawałek, jednak też nie wykraczający poza dobry poziom. Miks heavy metalu z power metalu już można uświadczyć w takim dynamicznym „Death From above”, który jest jednym z tych najlepszych kawałków na płycie, choć w porównaniu z innymi propozycjami tegorocznymi jest to nic specjalnego. Gdzie jeszcze usłyszymy power metal? W melodyjnym „300”, który jest najszybszą kompozycją na płycie, w bojowym „Fire And Sword”, czy też przebojowy „My Last breath” i to byłoby na tyle. Reszta utworów już bardziej heavy metalowa, posępna, momentami nieco mroczna, o bardziej stonowanym charakterze, z wolniejszą sekcją rytmiczną i bardziej bojowym, true metalowym wydźwięku i słychać to wyraźnie po energicznym „Black Friday”, nieco rozbudowany „Time To Bleed”, w ciężkim „A Knight” gdzie pojawiają się tez kobiecy wokal i gdzieś tam można poczuć urozmaicenie. Średniej klasy true heavy metal otrzymujemy w „Hell Heart”, czy też w „Death Shall Arise”.

CUSTARD miał ciekawy pomysł na urozmaicenie, nawet ciekawy kierunek obrali, szkoda tylko, że „Infested By Anger” jest raczej przeciętnym albumem z kilkoma ciekawymi momentami. Można rzec że jest to ciekawy pomysł, ale kiepskie wykonanie. Średni wokal Oliviera, niezbyt porywające partie gitarowe, niezbyt ciekawe pomysły na kompozycje, sprawiają że więcej jest tutaj wad niż zalet. Ot co kolejny przeciętny album, który nie zapada w pamięci. Chyba CUSTARD lepiej sobie radził jako kolejna kopia HELLOWEEN.

Ocena: 4/10

sobota, 27 października 2012

HELLFUELED - Emission Of Sins (2009)

Jeśli się lubi BLACK LABEL SOCIETY, BLACK SABBATH i OZZIEGO OSBOURNE, jeśli lubi się muzykę z pogranicza heavy metal i stoner rocka, to droga do polubienia szwedzkiego HELLFUELED jest bardzo krótka.

Co można więcej napisać o tej młodej kapeli? Że powstali w roku 1998 pierwotnie pod nazwą FIREBUG jednak nazwa ta nie przyjęła się ostatecznie i zmieniono ją na „HELLFUELED” i w 2004 roku ukazał się debiutancki album „Volume One”. I po upływie 5 lat kapela wydała swój czwarty i póki co ostatni album, który się się zwie „ Emissions of Sins”, który jest dobrym przykładem tego jak kapela dobrze się czuje w rytmach BLACK SABBATH, BLACK LABEL SOCIATY czy OZZIEGO OSBOURNE. Powiązania z owymi kapelami słychać przede wszystkim w instrumentarium, gdzie gitarzysta Jocke Lundgren stara się być drugim Zakkiem Wylde i słychać wyraźne inspiracje owym gitarzystą. Jest gdzieś ta zadziorność, nieco lekki mrok, ciężar. Może klasa nie ta, może wyszkolenie techniczne też nie te, jednak klimat identyczny i solidności też nie można odmówić Lundgrenowi. Idąc dalej tropem składu mamy Andy Alkmana, który brzmi niczym Ozzy Osbourne i nie żartuję. Ten styl, ta specyfika i na pewno nie jednego słuchacza zachwyci owym podobieństwem i bez wątpienia jest to najmocniejszy element muzyki szwedzkiej kapeli. Styl nie jest skomplikowany, bo wszystko idzie zgodnie z zasadą panującą w heavy metalu, a więc dynamicznie, melodyjnie, w oparciu o mocne riffy, zadziorny i zapadający w pamięci wokal, chwytliwe refreny i takie granie przesiąknięte elementy heavy metalu z lat 80. Jest to dla tego zespołu ciekawe zjawisko, bo początki tej formacji wiąże się bardziej z death metalem, ale to jest jeszcze inna bajka, którą można sobie darować. Wracając do opisywanego albumu, wartoz wrócić, że zespół nie ma zamiaru wytaczać nowych ścieżek w muzyce, nie ma zamiaru zaprezentować niczego nowego, a jedynie pokazać, że wychowali się na starym dobrym metalu i starają się oddać temu hołd, hołd dobrej muzyce, która pochodzi z serca, z miłości do muzyki i słychać, że zespół świetnie się przy tym bawi. Tak więc jest to wtórne i oklepane granie, jednak z dobrym brzmieniem, ciekawą okładką i melodyjnym materiałem sprawia, że jest to ciekawa propozycja dla fanów starego metalu, zwłaszcza BLACK LABEL SOCIATY czy BLACK SABBATH, OZZY OSBOURNE.

Materiał? Właściwie utrzymany w jednej tonacji, cały czas z naciskiem na ciężar, mroczny klimat, stonowane lub nieco szybsze tempo i to może nieco zmęczyć, zanudzić na dłuższa metę, ale to już zależy od tego jak mocno lubimy wpływy wcześniej wspomnianych kapel. Mocnych, z wykopem kompozycji nie brakuje, bo mamy cięższy „Where Angels Die” , rytmiczny „I am Blind”, dynamiczny „Stone By Stone”, energiczny „End Of The Road”, czy też nieco rockowy „For My Family And Satan”. Niczym im nie ustępują takie utwory jak „Los Forever” z ciekawymi partiami gitarowymi, żywiołowy „Save Me” czy też cięższy „I'm the Crucifix”, ale to właśnie te 3 utwory są dla mnie najciekawsze, takie najbardziej zapadający w pamięci, najbardziej wyraziste, że tak ujmę.

Emissions of Sins” to kolejny solidny album heavy metalowy, to kolejny wtórny i nieco przewidywalny i nieco jednostajny album, jednak dla fanów BLACK SABBATH, BLACK LABEL SOCIATY, a także głosy Ozziego jest to pozycja obowiązkowa.i najlepiej po prostu samemu na własne uszy się przekonać, że muzycy dają radą i dostarczają słuchaczowi solidnego heavy metalu z elementami stoner rocka, że brzmienie jest mocne, dość ciężkie, podobnie jak partie gitarowe.

Ocena: 6.5/10

piątek, 26 października 2012

SISTER SIN - Now And Forever (2012)

Pamięta ktoś poprzednie albumy SISTER SIN? Pamięta ktoś jakiś konkretny utwór z poprzednich wydawnictw? Czy może też ogarnęła was pustka, mrok i nic nie pamiętacie?

Nic dziwnego, bo przecież szwedzki zespół SISTER SIN, który gra heavy metal prosty i dość wtórny czerpiąc z działalności JUDAS PRIEST, WARLOCK,DORO, czy też ACCEPT i nic się właściwie nie zmieniło w tej kwestii od momentu powstania zespołu tj 2002 roku i tak też jest i dzisiaj kiedy po 10 latach zespół prezentuje światu 4 album w swojej historii i „Now And Forever” to nic innego jak powtórzenie jasno oklepanego stylu, dość prostego i wtórnego, bez większego zaangażowania, prób urozmaicenia formy, czy też dostarczenia większych emocji słuchaczowi. Jest to kolejna solidna porcja heavy metalu z mocnym, energicznym wokalem Liv Jargell, który jest pod dużym wpływem Doro Pesch, z dynamiczną sekcją rytmiczną i zadziornymi partiami gitarowymi Jimmiego Hitula, który daleki jest od stylu związanego z wirtuozerią czy wysokim poziomem technicznym, jednak grać potrafi i robi to solidne, stawiając na zadziorność i melodyjność. Tak więc jest to kolejny solidny album tej młodej formacji, oddający to co najlepsze w metalu, a więc dynamika, przebojowość i melodyjność, szkoda tylko że poziom nie wykracza poza przeciętność, tudzież dobry. Właśnie zespół jest skuty łańcuchem wtórności i solidnego grania, bez szans na coś więcej. „Now And Forever” to krążek który kipi energią, który zawiera pełno ciekawych zagrywek, chwytliwych refrenów, nie brakuje mocnego, nowoczesnego brzmienie, a jednak słuchając materiału, czuć niedosyt i oklepane granie jakiego pełno jest teraz na rynku.

Materiał składa się 11 krótkich, zwartych, dynamicznych utworów z czego jeden utwór to intro. Jednym z pierwszych mocnych uderzeń na albumie jest oczywiście melodyjny, energiczny „End Of Line”, który jest rasowym przebojem, z tym, że ma mowy i strukturę taką dość oklepaną, przez co traci nieco na atrakcyjności czy też świeżości. Podobnie jest z rytmicznym „Fight Song” utrzymany w nieco hard rockowym feelingu, czy też z szybszym „In It for Life” lecz są to solidne kawałki, które zapewniają porządną rozrywkę. Fanom mocnego heavy metalu, przesiąkniętym ACCEPT na pewno przypadnie do gustu „Hearts of Cold” z chwytliwym refrenem, który gdzieś tam zapada w pamięci. Oprócz szybszych kawałków, mamy też nieco bardziej stonowane jak choćby „The Choosen Few”, który jest kolejnym utworem o hard rockowym zacięciu. Warto wspomnieć także o melodyjnym „Running low”, czy też hymnowym „Shades Of Black”.

Ten kto oczekuje od SISTER SIN czegoś ambitnego,czegoś świeżego ten może się grubo rozczarować, bo szwedzka formacja gra dalej swoje, dalej wtórny i oklepany heavy metal, gdzie nie ma mowy o zrywie w kierunku czegoś nowego, powiewu świeżości. Jednak mimo tego, mimo że utwory są tylko dobre, albo momentami nieco ponad przeciętność, to jednak miło się tego słucha i na pewno nie było to wielką stratą czasu, jednak w owym roku były o wiele ciekawsze rzeczy jeśli mowa o gatunku heavy metal.

Ocena: 6/10

czwartek, 25 października 2012

DARK ANGEL - Leave Scars (1989)

Najbrutalniejszy thrash metal? SLAYER? KREATOR? MORBID SAINT? Czy jest jakaś kapela, która może się pochwalić albumem, równie ciężkim, agresywnym, złowieszczym, oddającym to co najlepsze w gatunku thrash metal, jednocześnie sprawiając, że na nowo definiuje się pojęcie „agresji” czy też „brutalności”?

Tak jest taka kapela i się zwie DARK ANGEL. Już sama nazwa zapada w pamięci i przez dłuższy czas sprawia, że przechodzą dreszcze. Amerykańska kapela, która została założona w 1983 roku, która dostarczała fanom thrash metalu niezwykłych emocji w latach 80 i 90 dorobiła się 4 albumów, z czego największym ich osiągnięciem na tle całej działalności jest bez wątpienia „Leave scars”, który ukazał się w roku 1989 i jest to dzień na pewno istotny dla fanów prawdziwego thrash metalu, bo to właśnie w tym roku ukazał się jeden z najciekawszych thrash metalowych albumów jakie znam. „Leave scars” to album, która sprawia, że na nowo definiuje się takie słowa jak „agresja” czy tez „brutalność” , album odzwierciedla to co najlepsze w gatunku thrash metal, a więc agresywny, mocny, złowieszczy wokal i Ron Rineheart takim głosem jest obdarzony. Śpiewa z werwą, z dzikością, szaleństwem przypominający nieco Hatfielda, a także Petrozze, jednak ma swój styl i brzmi świetnie na tle ostrych gitar, które są kolejnym ważnym elementem thrash metalowego grania i uważam że duet Meyer/Durkin to maszyna, która napędza ów zespół, która sprawia że „Leave scars” jest agresywny, dziki, momentami szalony, dynamiczny, ostry, że jest to album 100 % thrash metalowy, że jest to album który oddaje to co najlepsze w tym gatunku, stając się jednym z najlepszych w tym gatunku. Duet gitarzystów wie jak zadowolić słuchaczy, zarówno tych wymagających, dostarczając im długie, rozbudowane, zróżnicowane, złożone, pełne różnych zwrotów utworów typu „No One Answers” , „Older Than time Itself” , rytmiczny „The Promise Of Agony” czy też zamykający „Leave scars” i są to utwory w których dzieje się dużo, które pokazują że można tworzyć długie, trwające 7-8 minut kolosy utrzymane w dynamicznej, agresywnej stylistyce thrash metalowej. Dzieje się sporo i nie ma mowy o zanudzaniu i graniu na siłę. Kto lubi ambitny thrash metal, jednocześnie oddający jego agresywny, bez kompromisowy charakter ten pokocha te utwory. Muzycy, zwłaszcza gitarzyści potrafią taż zadowolić fanów bardziej prostszych rozwiązań, bardziej melodyjnych i zwartych partii gitarowych co świetnie odzwierciedla otwierający „The death Of innocence”, energiczny „Never to Rise Again”, zaś utworami które sprawiają że album brzmi dość zróżnicowanie są ponad 7 minutowy instrumentalny „Cauterization” który znakomicie prezentuje melodyjne oblicze zespołu, zaś instrumentalny „Worms” zachwyca mrocznym klimatem, a „Immigrant Song” pokazuje że kapela potrafi też nagrać ciekawy cover znanej i zasłużonej kapeli jaką bez wątpienia jest LED ZEPPELIN.

Amerykańska kapela DARK ANGEL dorobiła się 4 albumów, z czego bez wątpienia najlepszym ich wydawnictwem jest „Leave Scars”, który jest jednym z najlepszych albumów thrash metalowych jakie słyszałem, oddając co najlepsze w tym gatunku. Ci którzy, mają słabość do agresywnego, brutalnego thrash metalu z ostrymi gitami i mocnym wokalem bez wątpienia docenią styl DARK ANGEL na ich albumie z roku 1989. Klasyka thrash metalu, którą wstyd nie znać.

Ocena: 10/10