środa, 17 kwietnia 2013

THE UNRIPES - This Is Not America (2012)



Ciężko dzisiaj o porządny hard rockowy album, a już z pewnością taki, który ma na celu zaprezentować nieco inne oblicze tego gatunku i gdzieś tam nasuwa się z pewnością VOLBEAT, ale nie tylko oni próbują ukazać hard rockową muzykę w innym świetle, bo włoski zespół THE UNRIPES, który ma na swoim demo „The Unripes” oraz debiutancki album „This Is not America” i zaczyna zyskiwać coraz to większą przychylność słuchaczy, fanów muzyki hard rockowej, a wszystko za sprawą ciekawego stylu, ciekawego pomysłu na swoją muzykę i innych czynników, które sprawiają że jest to kapela jedyna w swoim rodzaju.

Założona w 2005 roku kapela THE UNRIPES można zaliczyć do grona kapel grających bardziej nowoczesny hard rock. A dokładniej sleezecore, bo tak określa swoją muzykę sam zespół. Wcześniej się nie spotkałem z takim gatunkiem, ale trzeba przyznać, że jest tam coś zarówno z gatunku „core” a także „sleeze”, tak więc można zrozumieć owe skrzyżowanie i stworzenie nowej nazwy. Dla tych co nie wiele mówi to co zespół gra postaram się opisać to bardziej własnymi słowami, żebyście mogli choć trochę pojąć co gra ten młody zespół. Wyobraźcie sobie ciężkie gitary, utrzymane w nowoczesnym charakterze, z pewnymi zalotami kapel grających emocore, ale z zachowaniem ostrości, melodyjności i chwytliwości, w tle mocna i wyrazista sekcja rytmiczna, która zapewnia odpowiedni grunt pod wokal Axxia, który ma ciekawą manierę, ma opanowaną technikę, a wszystko śpiewa z zachowaniem melodii i zadziorności, taki prawdziwy rockowy wokal, który rozgrzeje każdego. Wyobraźcie sobie kapelę, która miesza glam metal lat 80, hard rock i nowoczesny rock czy też heavy metal w całość i to jest właśnie THE UNRIPES i to właśnie usłyszymy na ich debiutanckim albumie „This Is Not America”, który ukazał się w 2012 roku. Jeżeli styl kogoś nie przyciągnie to zrobi to kolorystyczna okładka czy też takie nazwiska jak basista Sappa ( MIDNIGHT SUN) czy perkusista Sevens ( TRICK OR TREAT), który też gwarantują pewien poziom muzyczny. Jestem fanem starego hard rocka, starych dobrych kapel i raczej nie kosztuję w nowoczesnych odmianach tego gatunku, ale muszę przyznać, że ta kapela zrobiła na mnie ogromne wrażenie i to pod każdym względem, a najbardziej tego co nagrali na swój debiutancki album.

Od pierwszych dźwięków daje się we znaki wysokobudżetowe brzmienie, ciężar gitar, ale też pomysłowe wykonanie. Już otwieracz „Track No 1” od razu uświadamia słuchacza, że będzie ciężko, ale melodyjnie i zarazem nowocześnie. Ciężko to połączyć, ale temu młodemu zespołowi się udało i do tego ta radość z grania, no czego można chcieć więcej? Jedynie więcej przebojów. Takim z pewnością jest energiczny, z wpływami muzyki core „Reload” do którego nakręcono klip i wiecie co? To jest znakomity przebój, który znakomicie odzwierciedla styl kapeli, ich mocne strony i umiejętności. Prawdziwy hit i tak się powinno grać nowoczesny hard rock. Znalazło się miejsce dla klawisze, a te dodają jeszcze więcej nowoczesnego brzmienia w „Get on This Rollercoster”, który momentami nasuwa LORDI. Hard rockowa ballada to ciężka rzecz do stworzenia, ale i w tym aspekcie zespół sobie poradził stworzył klimatyczny i rytmiczny, w nieco wolniejszym tempie „You Are The One” i jest to kawałek, który również słusznie został wybrany do promocji debiutu. Nie zabrakło mocnego uderzenia w nowoczesnym opakowaniu w postaci „Untill The day I Die” czy też przebojowego „My Muse is called Rock'n roll” z wyraźnymi wpływami hair metalu lat 80. Nieco słabszy jest „Damned Eletric” ale to wciąż solidne granie, z wyróżniającym się basem. Mrocznie i szybko jest w „Scream You wanna go Faster” zaś zamykający album „The star beyond Wall” to druga ballada, który podkreśla że zespół czuje się dobrze w lżejszym graniu i tutaj zwłaszcza urokliwy jest wokal Axxisa. Brak typowego wypełniacza i masa przebojów.

Nie sądziłem, że kiedyś będę tak się zachwycał jakimś młodym zespołem grającym nowoczesny hard rock z elementami metalcore, a jednak styl, aranżacje, pomysły co do kompozycji są argumentem, który dowodzi wielkości zespołu i ich ogromnego potencjału. Każdy fan muzyki hard rockowej powinien się zapoznać z debiutanckim albumem THE UNRIPES, który niszczy nie tylko ciężarem, zadziornością, ale i przebojowością. Czekam na kolejne wydawnictwo tego zespołu, bo drzemie w nich potencjał.

Ocena: 9/10

 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


SANGE: MAIN: MACHINE - By Your Side Ep (2012)

Postać Luigi „Sange” Sangermano znana jest głównie z pełnienia funkcji wokalisty w zespole heavy/power metalowym TARCHON FIST, jednak mało kto wie że w 2010 roku założył on hard rockowy zespół o specyficznej nazwie, a mianowicie SANGE: MAIN: MACHINE.

Szybko zebrany zespół składający się z przyjaciół owego muzyka rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem czyli „Ready for the show”, który ukazał się w roku 2011. Po tym wydawnictwie kapela ruszyła w trasę koncertową i w tym czasie odchodzi z kapeli gitarzysta Lucio Martelli, którego miejsce zajął Luca Capanni. Wraz z nowym muzykiem przygotowywano się do kolejnego wydawnictwa, a mianowicie „By Your Side”, który można potraktować jako swego rodzaju mini album, który zawiera 7 kompozycji, na które składają się 3 zremiksowane kawałki, które wcześniej ukazały się na różnych komplikacjach, w tym cover KISS „Creautures of The Night” , 3 nowe kawałki oraz jeden utwór zaśpiewany po włosku. Jaki styl kapela preferuje, czym się charakteryzuje, czy jest to płyta godna uwagi?

To co gra włoski SANGE:MAIN: MACHINE można śmiało określić jako miks hard rocka i heavy metalu i trzeba przyznać, że zespół potrafi zapaść w pamięci, pomimo że nie grają niczego odkrywczego. Ich receptą na przyciąganie fana i pozostawanie pozytywnego wrażenia to granie melodyjnego hard rocka z elementami heavy metalu w oparciu o melodyjne, proste motywy gitarowe, zapadające i atrakcyjne melodie, które zapewniają rozrywkę, a wszystko połączone mocnym i wyrazistym wokalem Luigiego, który śpiewać umie co zresztą pokazał na płytach TARCHON FIST. Nie ma tutaj jakieś agresji z jego strony, bardziej stawia na feeling i technikę, co jest tutaj właściwym wyborem. Należy jednak pamiętać, że nie jest to zespół jednej gwiazdy, bo przecież nie wiele gorzej wypada sekcja rytmiczna, która przecież sprawia wrażenie mocnej i dobrze zaaranżowanej bo nie ma jakiś wpadek czy też chaosu i właściwie podobnie jest z partiami gitarowymi wygrywanymi przez Gangemiego jak i Capanniego, którzy grają swoje i to na poziomie. Nie ma może tutaj żadnych oryginalnych motywów, nie ma również jakiś technicznych popisów gitarowych, a mimo to uświadczymy tutaj proste, chwytliwe motywy, duża dawkę melodii i zadziorność, która nadaje kompozycjom nieco drapieżności.

„Be Your Side” pod względem szaty graficznej nie zachwyca i z pewnością jest to jeden z minusów tego wydawnictwa, ale im bardziej się zagłębi w strukturę płyty, da się porwać kompozycjom, da się poczuć to soczyste brzmienie, które znakomicie podkreśla melodyjny charakter całości i dobrze radzących sobie muzyków, którzy znają się na swojej robocie. Co mnie od razu przekonało do samego zespołu jak i ich nowego mini albumu to fakt udanych kompozycji utrzymanych w hard rockowej stylizacji. Zaczyna się od kawałka, który promował ów mini album, a mianowicie „By Your Side”, który jest melodyjny utworem, który można rozpatrywać jako przebój, bo jest tutaj chwytliwy motyw, atrakcyjne solówki i zapadający w głowie refren. To wszystko zachęca do dalszego poznawania płyty, to odkrywania kolejnych utworów. Zespół nie kryje swojej fascynacji legendami hard rocka typu KISS i dowodem tego może być cover KISS w postaci „Creatures of The Night”, który został dobrze odegrany i nie ma tutaj jakiegoś zgrzytu. TARCHON FIST nie krył swojego zamiłowania do chwytliwych melodii i tutaj w SAGNE: MAIN: MACHINE też słychać tą słabość, ale to jest akurat plus tego zespołu. Ta cecha wyraźnie wybrzmiewa z melodyjnego „Run like Hell”, który jest kolejnym solidnym kawałkiem na owym mini albumie. Nieco AC/DC słychać w nieco stonowanym „Born To Be Bastard”, z kolei nieco DEF LEPPARD można wyłapać w nieco lżejszym „Beer'n Roll”. Najwolniejszym i zarazem najdłuższym utworem na płycie jest „Sea of Sadness”, w którym można wychwycić progresywne elementy i całość zamyka „Ill Sogno, il volo, la magia”.

Niczego odkrywczego nie znajdziemy na tym mini albumie, ale to co gra ten zespół powinno zadowolić fanów hard rocka z elementami heavy metalu, gdzie jest dużo atrakcyjnych, chwytliwych melodii, zabawiających refrenów, które zapewniają przednią rozrywkę. Mój pierwszy kontakt z tym zespołem i z pewnością nie ostatni. Czekam na nowy album, który ukaże się zapewne niebawem.

Ocena: 7/10

 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


poniedziałek, 15 kwietnia 2013

OPEN FIRE - Lwy Ognia (2013)

Polski speed/power metal z elementami wczesnego HELLOWEEN, RUUNNING WILD czy OVERKILL brzmi jak mało śmieszny dowcip, jednak mało kto wie, że w latach 80 na ziemi polskiej powstała kapela, która właśnie miała być odpowiedzią na te wyżej wymienione zespoły i miała pokazać, że w Polsce też może powstać świetna kapela grająca speed/power metal, a tą kapelą był OPEN FIRE. Okazją aby wspomnieć o nich jest oficjalnie wydanie ich debiutanckiego albumu, który właściwie został zarejestrowany 25 lat temu. Czy słusznie zespół zapisał się w historii polskiego metalu jako legenda za sprawą „Lwy ognia”?

Ten legendarny zespół powstał w 1985 roku i już w 1987 roku miał zarejestrowany materiał na swój debiutancki album, jednak „Lwy ognia” nie został oficjalnie wydany. Mimo tego faktu, owe demo szybko zostało przyjęte przez polskich, a także zagranicznych fanów i szybko zyskało status klasyka. Dlaczego? Z jednej strony pokazał, że w naszym kraju też może powstać kapela, która gra speed/power metal i to na poziomie światowym, który może konkurować z najlepszymi. Z drugiej strony sam materiał i wykonanie sprawiało, że inaczej o tym materiale nie można było pisać jak w kategoriach klasyka. Jednak mimo owego statusu, mimo tego, że zespół okrzyknięto legendą, to jednak wciąż nie było oficjalnego wydania i teraz po upływie 25 lat miało to ulec zmianie, a wszystko za sprawą wydawcy KLUB PLYTOWY „RAZEM”, który postanowił wydać owe dzieło w digipacku z nową okładką i innymi bajerami, których wcześniej nie miało demo. Muzyka jednak pozostała nie zmieniona i dalej jest to materiał z lat 80, który wyróżnia się na tle nowoczesnych wydawnictw z kręgu heavy/speed/power metal.

Nie jestem fanem polskiego heavy metalu, albo inaczej mało która nasza polska kapela potrafi mnie tak oczarować jak zagraniczne zespoły, ale OPEN FIRE to inna bajka. Kij z tym, że śpiewają po polsku, że nie dotrą ze swoim przesłaniem do zagranicznych fanów metalu, ale muzyka to za nich zrobi. Właśnie wykonanie, pomysłowość, styl, który przesiąknięty starym HELLOWEEN z okresu mini albumu czy „Walls of Jerycho” jak i RUNNING WILD potrafią przełamać wszelkie lody, wszelkie granice i bariery językowe. Podobieństwa do tych kapel, zwłaszcza HELLOWEEN można uświadczyć w samej sferze riffowania, dynamiczności, stawiania na szybkie tempo, czy też śpiewanie wokalisty w wysokich rejestrach i Mariusz Sobiela ma specyficzną manierą i choć nie powala techniką, to jednak niczym młody Kai Hansen stara się zachwycić swoją charyzmą, temperamentem i zaangażowaniem. Jest on istotnym elementem muzyki OPEN FIE. Jednak największym atutem HELLOWEEN jest to, że od samego początku zaprezentowali się jako maszyna do tworzenia hitów. Tą cechę też udało się odtworzyć polskiemu zespołowi i w tej dziedzinie „Lwy Ognia” też niszczy konkurencję.

Choć okładka nie jest wysokich lotów, choć brzmienie pozbawione nowoczesnych trików i ulepszeń, to jednak ta naturalność i dopracowanie, jak i sam materiał zagrany z zachowaniem zasady szybko, melodyjnie i do przodu. Jazda bez trzymanki, z mocną, energiczną i rozpędzoną sekcją rytmiczną i ciętymi, zaskakująco dobrymi, wręcz rewelacyjnymi partiami gitarowymi duetu Kowalczyk/ Różycki to najlepszy opis tego co nas czeka podczas słuchania całości. Można się tutaj zachwycać rozbudowanym otwieraczem „Dzień Tysiąca Słońc” , melodyjnym „Open Fire” z pewnymi wpływami NWOBHM, instrumentalnym „Ognie Sw Elma” utrzymany w stylu starego HELLOWEEN, szybki „Metal Top 20” z chwytliwym refrenem, czy też nieco thrash metalowy „Widmowy Władca”. Utwory pędzą i nie ma męczenie długimi kolosami, czy też eksperymentami, co jest zaletą tego wydawnictwa. Kolejną szybką petardą jest tutaj „Twardy jak skała” i „Ogień i Stal Zwycięża” , które nasuwają choćby „Judas” HELLOWEEN. Więcej stonowanych dźwięków i mrocznego klimatu można uświadczyć w „Oddech śmierci” a urozmaicenie w zamykającym „Lwy Ognia”. Nie ma słabych utworów, tylko same killery, co już najlepiej świadczy o tym krążku.

Koniec czekania. Można się w końcu delektować oficjalnym wydawnictwem OPEN FIRE, które można śmiało nazwać klasyką polskiego heavy/speed/ power metalu. 25 lat czekania to kawał czasu , ale warto było, bo płyta to prawdziwa perła. Atrakcyjne popisy gitarowe na poziomie światowy, specyficzny wokalista i masa przebojów nie gorszych niż te wykreowane przez HELLOWEEN czy RUNNING WILD to właśnie cały OPEN FIE i ich jedyny album „Lwy Ognia”. Czy to oficjalne wydania zmieni sytuację zespołu, który tak marnie skończył w latach 80? Czy to przyczyni się do ożywienia legendy? Czas to zweryfikuje, a ja wyczekuję odpowiedzi na te pytania. Każdy fan heavy/speed/power metalu, każdy fan metalu lat 80 powinien to znać, zwłaszcza kiedy teraz pojawiło się oficjalne wydanie. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10

niedziela, 14 kwietnia 2013

SODOM - Epitome of Torture (2013)

14 albumów studyjnych, 4 albumy koncertowe, 4 komplikacje i 32 lata działalności. Takimi dumnymi statystykami może się pochwalić niemiecka kapela thrash metalowa, która działa do dziś, nieustannie od roku 1981. Kapela ta od lat nagrywała solidne albumy, wypracowała sobie styl nie do podrobienia, który pozwolił zespołowi awansować do największej trójki niemieckiego thrash metalu. Ta kapela właśnie cieszy się wydaniem nowego albumu, który potwierdza ich wielkość i fakt, że zawsze nagrywali bardzo dobre albumu. O jakim zespole mowa? Oczywiście o SODOM, który w tym roku z wielką dumą prezentuje „Epitome of Torture”.

Ostatni album tej formacji ukazał się w 2010 roku i był to „In War And Pieces” i kto pamięta tamten album, jego dopracowanie, agresywność, melodyjność, dopracowanie ten z pewnością przekona się bez większych oporów do „Epitome of Torture”, który jest swoistą kontynuacją. W dalszym ciągu mamy wysokobudżetowe brzmienie, które podkreśla soczystość perkusji, czy też ostrość partii gitarowych. Ponownie można uświadczyć dopracowanie materiału i wysoką formę muzyków. Mimo swoich lat lider grupy, czyli basista i wokalista Tom Angelripper śpiewa wciąż agresywnie, bez kompromisowo i w swoim stylu, a pomysły na utwory mu się jeszcze nie skończyły, co zresztą na albumie to słychać bardzo dobitnie. Gitarzysta Barnemann w zespole jest od 1997 roku i się już dawno wpisał w konwencję zespołu i to on nadaję zespołowi tej ostrości, tych mocnych, prawdziwie thrash metalowych solówek, motywów. Pod tym względem SODOM niszczy konkurencję, bo partie gitarowe są pełne agresji, brutalności, ale mają też aspekt melodyjny, ba nawet przebojowy. Nie jest to też takie melodyjne jak to ostatnio miał okazje pokazać KREATOR. SODOM brzmi dalej jak stary SODOM tak więc starzy fani nie będą marudzić, a i ci którzy nie mieli z nimi do czynienia mogą się przekonać, bo nowy album ma cechy, które sprawiają ze jest dobry albumem, żeby zacząć też przygodę z tym zespołem, ale czy jest możliwe, żeby ktoś ich nie znał? Wątpię. Wracając do muzyków, nie można zapomnieć o perkusiście Makka, który jak zwykle wyczynia cuda i sprawia, że materiał jest szybki, energiczny, po prostu mocny. Norma utrzymana, ale przecież ten zespół już do tego nas przyzwyczaił.

To, że mamy do czynienia z SODOM już daje nam znać bez zagłębiania się w zawartość okładka, czy też logo. Pod tym względem widać gołym okiem, że to wielki SODOM w swojej całej okazałości. Jednak co przesądza o potędze nowego albumu, to nie detale, okładka, czy naprawdę z górnej półki brzmienie, lecz właśnie przemyślana i znakomita zawartość, która odzwierciedla brutalność czy też agresję, z której zawsze słynął SODOM. Co ciekawe nie brakuje w tym wszystkim melodyjności, chwytliwości, czy przebojowości. Nie ma tutaj też mowy o graniu na jedno kopyto, a zespołowi mimo graniu agresywnie udało się wykreować zróżnicowany materiał, który zapada w pamięci. Zaczyna się spokojnie, klimatycznie i „My Final Bullet” prezentuje też heavy metalowe oblicze zespołu, które tutaj się objawi w paru momentach. Sam utwór dość dynamiczny, agresywny, czyli to co fani SODOM lubią najbardziej. Tutaj też można się przekonać, że na tym albumie pojawia się przebojowość czy też melodyjność co słychać po tym otwieraczu. Te cechy związane z przebojowością wyraźnie dają o sobie znać w energicznym „S.O.D.O.M.”, który jest prawdziwym killerem i moim kawałkiem z całej płyty. Cały album promował „Epitome Of Torture” czyli można rzec kawałek, który znakomicie podkreśla co to jest niemiecki thrash metal z owymi kwadratowymi melodiami i lekką dozą toporności. Regułą szybko i do przodu zespół posłużył się w dynamicznym „Stigmatized” czy też w melodyjnym „Shoot Today Kill Tommorow”. Więcej heavy metalu słychać w dość ciężkim „Cannibal” i jest to może nieco słabsze ogniowo tego krążka, ale to wciąż solidne granie. Jeśli chodzi o takie heavy metalowe wcielenie to dobrze one wypada w takich utworach jak „Into The Skies of war” czy też zamykający „Tracing The Victim”. Do grona szybkich killerów śmiało można zaliczyć melodyjny „Katjuscha” czy też „Invoke The Demons” , który podkreśla znakomicie, że mimo heavy metalowych zalotów jest to wciąż thrash metalowy SODOM.

Nie jest to może klasyka na miarę „Agent orange” ale ten najbardziej wyczekiwany album thrash metalowy nie zawiódł i jest to jeden z najlepszych albumów thrash metalowych roku 2013. Wysoka forma SODOM utrzymana, co podkreśla że ta marka nigdy nie zawodzi i nie bez podstaw należy ten zespół do wielkiej trójki niemieckiego thrash metalu. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

NERGARD - A Memorial For A Wish (2013)

Z niecierpliwością wyczekiwałem na nowy album AVANTASIA, ale to co otrzymałem nie zaspokoiło moich żądań, tak więc rozpoczęło się poszukiwanie czegoś co można nazwać operą z dużą liczbą gości i tak dotarłem do norweskiego NERGARD, który w tym roku wydał swój drugi album pod tytułem „Memorial For A Wish”

Podobnie jak w przypadku AVANTASIA wszystko tutaj się skupia wokół jednej osoby, od której wszystko się właściwie zaczęło. To osobą jest tutaj Andreas Nergard, który w 2010 założył projekt NERGARD, który miał na celu skupieniu kilku gwiazda w formie gości, jako dodatek i upiększenie muzyki NERGARD. W 2011 roku Andreas wydał debiutancki album, a teraz można się zapoznawać z nowym wydawnictwem. Rock, metal, pop – rock, progresywny rock/metal przypomina album „The Mystery Of Time” AVANTASIA, choć klimat i styl muzyczny nasuwa bardziej AYREON. Tak więc, jeśli ktoś szuka metalowego łojenia ten nie będzie zadowolony, zaś osoba która ceni sobie klimat i pokręcone melodie może docenić to wydawnictwo i doszukać się pewnych zalet. Co mnie przyciągnęło do tego nieznanego mi wcześniej zespołu? Oczywiście lista gości, którą wygląda następująco:Andreas Nergard(RUDHIRA) – perkusja, bas, klawisze,Age Sten Nilsen (WIG WAM) – wokal, RALF SCHEEPERS ( PRIMAL FEAR) – wokal, Goran Edman (ex YNGWIE MALMSTEEN)- wokal, Mike Vescera (ex Yngwie Malmsteen)- wokal, Nils K Rue (PEGAN'S MIND)- wokal, Michele Luppi (SECRET SPHERE) – wokal, David Reece (ex ACCEPT)- wokal, Tony Milis (TNT) – wokal, Helge Engelke (FAIR WARNING)- gitara, Stig Nergard ( TELLUS REQUIEM)- gitara, Ole Martin Thornes ( RUDHIRA) – wokal i Sunniva Unsgard – wokal. Jak widać goście nie najgorsi i nie które nazwiska przyciągają, szkoda tylko że sama muzyka zawarta na tym albumie jest ciężkostrawna, pełna smaczków i wyszukanych dźwięków, może odzywa się u mnie niezbyt wielkie uczucie do progresywnego grania? Najwidoczniej tak, ale jak wiele płyt można tutaj wytknąć plusy i minusy.

Do grona plusów na pewno trzeba zaliczyć dopieszczone i takie wyrafinowane brzmienie, które podkreśla znakomite partie wokalne na tym albumie oraz taki tajemniczy klimat, momentami nieco epicki, co jest oczywiście kolejnym plusem. Tak lista gości to kolejny atut tego wydawnictwa, szkoda tylko, że wykonanie, poziom kompozycji i ich wyszukana forma sprawiają, że nie jest to muzyka, która łatwo wchodzi i która zapada głęboko w pamięci. Fani różnych dziwnych dźwięków i progresywnego grania na pewno bardziej docenią te kompozycje, ja niestety poległem na tej linii frontu. Z utworów najbardziej zapadł mi ostry, dynamiczny „Hell On Earth”, który utrzymany jest w stylizacji heavy/power metalowej i gdyby było więcej takich petard, to kto wie. Swoje ciekawe momenty ma też „Nightfall” w której potrafią urzec finezyjne solówki, które brzmią jak solówki z innego świata, krainy magii. Niestety reszta to już inna bajka i kto lubi progresję, wyszukane melodie i ciekawy klimat powinien posłuchać takich kolosów jak „Angels” czy tez 14 minutowy „Requiem”, który zamyka album. Rockowa ballada w stylu „An Everlasting Dreamscape” też jakby skierowana do fanów progresywnego rocka. Metalowy „A Question For God” też utworem średniej klasy jest, a przynajmniej dla mnie.

Miała być alternatywa dla nowego albumu AVANTASIA, a jest coś nie wiele lepszego, a przynajmniej dla fana heavy metalu i power metalu. Jednak fani progresywnego grania, fani AYREON, czy też rockowego grania mogą znaleźć tutaj coś dla siebie. Lista gości to największy atut tego wydawnictwa, ale nie można pominąć ciekawej konstrukcji utworów czy też w końcu epickiego, tajemniczego klimatu, który jest tutaj też mocną stroną. Fan heavy/power metalu, fan metalowych oper, czyli ja poległ podczas słuchania tego albumu i nieco się wynudziłem, a jak będzie z Tobą, drogi czytelniku?

Ocena: 3.5/10

sobota, 13 kwietnia 2013

SILENT KNIGHT - Masterplan (2013)

Australia nigdy nie słynęła z power metalu i to się już raczej nigdy nie zmieni. Gdy się przyjrzymy tamtejszej scenie to zobaczymy, że power metalowych kapel jest mało, ale to wcale nie oznacza, że nie ma żadnych godnych uwagi kapel na światowym poziomie grających power metal. Wystarczy spojrzeć na dokonania BLACK MAJESTY, DRAGONSCLAW, TEBERAH czy też debiutującego w tym roku SILENT KNIGHT.

Nie da się ukryć, że kapela niczym się nie wyróżnia, chyba, że wokalistą, który nie ma w sobie agresji, ani zadziorności. Zoran Cunjak nie jest uzdolnionym technicznie wokalistą i trzeba się z tym pogodzić i albo oswoić się z tym albo odpuścić sobie i być przeciwko zespołowi. Wokal to nie jedyna wada jaką można zarzucić temu zespołowi, bo przecież jest wtórność i oparcie swojego stylu o schematyczne melodie czy też motywy, które w muzyce metalowej pojawiały się dość licznie w latach 80 czy też 90. Brak wirtuozerskich popisów gitarowych, brak świeżości, średniej klasy brzmienie, czy też brak wyrazistych przebojów, które proszą się o zapamiętanie. Nie jest to więc zespół, który nie popełnia błędów i na debiutanckim albumie „Masterplan” nie obeszło się bez tych niektórych wad, jednak mimo tego wciąż jest to solidny album utrzymany w stylistyce power metalowej z elementami heavy metalowymi przesiąkniętymi latami 80. Styl niczym się nie wyróżniającym i właściwie pełno kapel z takim stylem, jednak solidne kompozycje, dobrze radzący sobie muzycy, zwłaszcza rozpędzona i mocna sekcja rytmiczna, czy też zgrany duet gitarzystów, który zapewnia chwytliwe melodie i godne uwagi motywy sprawiają, że album zyskuje w oczach słuchacza i staje się bardziej przyjaznym albumem, któremu warto poświęcić te paręnaście minut.

Słuchając zawartości nie trudno nie usłyszeć w pływów takich kapel jak BLIND GUARDIAN, zwłaszcza w takich kompozycjach jak „Prophet Of War” czy klimatycznym „Dare To Dream” z elementami akustycznymi, czy balladowymi. HAMMERFALL czy też HELLOWEEN można się doszukać w „Prelude” czy też rozpędzonym „The Curse of Black Rose”, który jest miksem właśnie power metalowej formuły z heavy metalem lat 80. „Masterplan” właściwie dalej kontynuuje tą stylistykę, z tym że pojawiają się tutaj wyraźne wpływy IRON MAIDEN. Perkusista Paul z pewnością zasługuje tutaj na słowo uznania, bo dzięki niemu całość nie wpada w stagnację, jest urozmaicone, pełne werwy i zwrotów, co zresztą wyraźnie słychać choćby w takim„Silent Apparitions (In the Night)” . W innym klimacie utrzymany jest „Pay your dues” bo słychać tutaj true heavy metal spod znaku MANOWAR i ten epicki charakter daje tutaj osobie znać, zwłaszcza w tej rozbudowanej formie. Również dużo heavy metalu w rozbudowanej formie, bo aż ponad 6 minutowej słychać w melodyjnym „When the Fallen Angel Flies” i szkoda tylko, że wokalista tak średnio z tą swoją manierą tutaj pasuje. Te dłuższe kawałki świetnie pokazują jak dobrze radzą sobie gitarzyści, którzy wygrywają zgrabne i godne uwagi solówki, zaś mój faworyt „Evil is thy name” pokazuje, że zespół potrafi stworzyć przebój, który zapada w pamięci.

„Masterplan” to przykład, że power metal istnieje w Australii, że są kapele, które próbują się wybić w tej dziedzinie poza granicami kraju. To dobry przykład, że można grać wtórnie, ale na poziomie godnym uwagi. Mimo pewnych wad, niedociągnięć jest to udany debiut, który miło się słucha, a przecież to się liczy. Każdy kto lubi granie przesiąknięte heavy metalem lat 80 ten powinien się zapoznać z tym wydawnictwem. Może to sygnał, że power metal się rozwija w tamtejszy rejonie świata? Oby tak było...

Ocena: 6/10

RUSTED BRAIN - High Voltage Thrash (2013)

Rok 2013 pod względem thrash metalu to póki co udany rok, było kilka fajnych, udanych debiutów, stara gwardia też w formie, a to dowodzi że thrash metal ma się całkiem dobrze i nie można narzekać na brak materiału do słuchania. Również jest to rok udany dla polskich kapel thrash metalowych bo pojawił się WAR-SAW czy też RUSTED BRAIN. Młode kapele, które próbują się wedrzeć do grona kapel rozpoznawalnych za granicą i są one blisko tego celu. W przypadku RUSTED BRAIN byłem nieco z szokowany, że jest to kapela z polski. Wiele cech, które zespół prezentuje na debiutanckim albumie „High Voltage Thrash” nasuwa zagraniczną kapelę, co akurat dobrze o nich świadczy. Maniacy thrash metalu, którzy nigdy nie mają dość ostrego, bez kompromisowego thrash metalu, nie koniecznie oryginalnego i wyróżniającego się na tle innych, ci mogą śmiało czytać dalej poniższą recenzję dotyczącą owego albumu RUSTED BRAIN.

Ciężko być oryginalnym, ciężko jest stworzyć coś innego, coś świeżego i wyróżniającego się stylu i RUSTED BRAIN nawet nie podejmuje próby osiągnięcia tego. Ta młoda kapela, która została założona w 2009 roku od razu postawiła na wtórny charakter zbudowany w oparciu o sprawdzone patenty wypracowane przez takie kapele jak METALLICA czy SLAYER. Można zarzucić temu zespołowi brak jakiegoś własnego charakteru, można zarzucić przewidywalny i momentami nieco niedopracowany styl, jednak mimo to RUSTED BRAIN zachwyca swoją agresywnością, prostą, niezbyt skomplikowana formą i dobrymi kompozycjami, które znakomicie definiują co to jest solidny thrash metal na światowym poziomie.

RUSTED BRAIN to kapela młoda i niezbyt doświadczona, a mimo to muzycy pokazują, że znają się na swojej robocie. Lider zespołu Damian śpiewa niczym sam Hetfield, co już podziała jak magnez dla niektórych osób, ale również i partie basowe w jego wykonaniu są dobre i budują odpowiedni klimat, co słychać choćby w takim energicznym „Burn'em”. Debiutancki album „High Voltage Thrash” to przede wszystkim udana praca gitarowego duetu Rogalski/Czerniakowski, który stawia na dynamiczność, na proste i ostre granie, które sprawi, że będziemy machać głową już od pierwszych dźwięków. Nie ma mowy o oryginalności ani też jakiś wirtuozerskich popisach, ale słychać solidność i dopracowanie, co już zapewnia swego rodzaju rozrywkę. Znaczącą rolę również odgrywa tutaj sekcja rytmiczna, bo przecież to ona nadaję całości odpowiedniej dynamiki i szybkości, a przecież to właśnie dominują na debiutanckim albumie RUSTED BRAIN. Szybko, prosto i do przodu tak można by opisać to co nas czeka podczas słuchania tego wydawnictwa. Nie ma co wybrzydzać, bo są killery czego dowodem jest „Caught In The Fire”, melodyjny „Waiting For Death” czy złowieszczy „Terrorzone”. Na wyróżnienie za sługuje tutaj z pewnością „Bloodbath”, który prezentuje nieco innych styl,charakter, a także pomysłowość zespołu. Wypełniaczy nie uświadczyłem, co jest kolejną zaletą tego wydawnictwa.

W skrócie RUSTED BRAIN nagrał solidny thrash metalowy album, który umacnia thrash metal na naszym rodzimym podwórku. Zespół pokazał swoje mocne strony i dał fanom album, który mimo swojej wtórności i oklepanych motywów zapewnia przednią zabawę i dostarcza sporo emocji. Nie jest to arcydzieło, ale udany krążek, który nie przyniesie wstydu za granicą. Nic tylko słuchać i czekać na kolejne wydawnictwo polskiego RUSTED BRAIN.

 P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za możliwość posłuchania tego albumu:D

Ocena: 7/10

piątek, 12 kwietnia 2013

BEAST - Like Living In A Cage (1985)

Obok takich wielkich tuz niemieckiego heavy metalu jak ACCEPT, RUNNING WILD, WARLOCK, czy STEELER pojawiało się też sporo kapel, które wraz z tymi legendami tworzyły trzon niemieckiego heavy metalu lat 80/90 umacniając go, podtrzymując jego charakter, określając jego wyróżniające cechy, jak kwadratowe melodie czy toporność w większym lub mniejszym stopniu. Do grona tych kapel śmiało można zaliczyć UNREST czy też BEAST. Na tym drugim zespole chciałbym się skupić, bo choć nie są znani szerszej publiczności, to jednak godnie prezentują bardzo czy też dobry poziom niemieckiego heavy metalu lat 80. Tą solidność i przebojowość, ten specyficzny klimat i dopracowanie, a jeśli chodzi o BEAST to z pewnością warto skupić się na drugim albumie z 1985 roku „Like Living A Cage”.

Ten album Album ten przypadł na najlepszy okres twórczości tego zespołu, który powstał w 1974 roku, odzwierciedlając te najważniejsze cechy niemieckiego heavy metalu lat 80. Jest tutaj proste, nieco kwadratowe, z lekką topornością, surowością taki miks heavy metalu i hard rocka, z wyraźnymi wpływami ACCEPT czy SCORPIONS. Ktoś powie takich płyt, takich zespołów było pełno w owym okresie, jednak ten niemiecki zespół zasługuje na uwagę i powodów jest przynajmniej kilka. Takie charakterystyczne niemieckie brzmienie z lekkim przybrudzeniem, czy nawiązanie do stylistyki ACCEPT czy SCORPIONS to tylko jedne z wielu zalet owego debiutanckiego albumu. Choć okładka wieje kiczem, choć zespół nie gra niczego oryginalnego, to jednak nagrał album dopracowany, przemyślany, wypchany po brzegi hitami i w połączeniu z charyzmatycznymi muzykami stanowi to zgrany duet nie do przebicia. Na pewno szczególną uwagę przykuwa rasowy śpiewak H.J Bergt, który stawia na technikę i nieco rockowy feeling i z pewnością przyczynia się do melodyjnego charakteru utworów. Za świetnie melodyjne i energiczne partie gitarowe, będące na skraju heavy metalu i hard rocka odpowiedzialni są bracia Bergt, którzy może nie znają się wirtuozerii ani na technicznym graniu, ale wiedzą jak przykuć uwagę słuchacza, jak go zainteresować. To też pojawia się sporo prostych, chwytliwych melodii, riffów, solówek, które oddają to co najlepsze w niemieckim heavy metalu i brytyjskim hard rocku w stylu DEF LEPPARD co słychać w takim „ Do or Die”. Nie można też zapomnieć o zgranej i dynamicznej sekcji rytmicznej, która nadaje całości odpowiedniej dynamiki.

Jednak to wszystko to szczegóły, drobnostki, liczy się materiał i to w jakiej formie jest zaprezentowany. Kto lubi melodyjne, zadziorne i przebojowe granie będące miksem heavy metalu w stylu ACCEPT i hard rocka w stylu DEF LEPPARD ten z pewnością w chłonie przebojowy „Run For Yopur Life”, balladowy „Don't Let Me Down Again”, rock'n rollowy „The Leader of The Gang” , szybki „Black Woman” czy klimatyczny otwieracz „Like Living In a Cage”.

Niemiecka bestia to kawał solidnego heavy metalu z elementami hard rocka, które zapewni nie lada ucztę dla fanów muzyki lat 80, czy też fanom niemieckiej sceny. Znajdziemy tutaj te wszelkie cechy z których słynie ta scena, ale i też cechy które można by przypisać brytyjskiej scenie, jak choćby właśnie zaloty pod DEF LEPPARD czy sam wokalista. „Like Living In A Cage” to pozycja obok której nie można przejść obojętnie. Klasa sama w sobie!

Ocena: 8.5/10

czwartek, 11 kwietnia 2013

WOSLOM - Time To Rise (2010)

Brazylijska scena metalowa jest pełna heavy metalowych zespołów, tych progresywnych, power czy heavy metalowych, a takim mniej znanym wciąż gatunkiem w tamtejszym zakątku świata jest thrash metal. No oczywiście nasuwa się marka typu SEPULTURA, jednak o tym gatunku jest coraz głośniej za sprawą młodych kapel jak choćby WOSLOM, który sprawia że płomień thrash metalu wciąż płonie i sprawia, że nigdy nie zgaśnie.

Ta młoda i pełna energii kapela została założona w 1997 roku i po wydaniu kilku dem postanowili w 2010 roku wydać w końcu swój debiutancki album, który miał porwać nie tylko brazylijskich fanów mocnego brzmienia i thrash metalu w starym stylu. Cele tej młodej kapeli zostały jasno określone już znacznie wcześniej i można było zauważyć, że nie należy do nich oryginalność, czy też chęć wprowadzania jakiś muzycznych rewolucji. Kapela postanowiła podążyć znacznie łatwiejszą drogą wybierając agresję, sprawdzone chwyty, nawiązywanie do znanych kapel, wtórność i energiczność. Ta prosta formuła okazała się słusznym wyborem, bo w takiej konwencji ten brazylijski zespół radzi sobie całkiem dobrze. Wydany w 2010 roku „Time to Rise” znakomicie piętnuje te cechy i nie ma zamiaru wciskać słuchaczowi jakiegoś kitu, czegoś czego nie ma. Prosty, agresywny, dynamiczny, z rozpędzoną sekcją rytmiczną, wyrazistym wokalem i technicznymi riffami thrash metal to właśnie cały WOSLOM jaki wybrzmiewa na debiutanckim albumie.

Skojarzenia z innymi zespołami jest tutaj na porządku dziennym i obejmują nie tylko sferę melodii, stylu, czy konstrukcji utworów, bo przejawia się także w samych umiejętnościach muzyków. Sekcja rytmiczna nasuwa niemiecką scenę thrash metalową ocierając się o twórczość DESTRUCTION, SODOM, czy KREATOR, zaś to co wyprawia duet gitarowy Silvano Aguilera/ Rafa Iak przenosi nas na rejony Bay Arena i znajdziemy wiele odniesień w tej sferze. Nie ma niczego nowego, nie ma też jakiś super technicznych popisów, ale możemy być spokojni jeśli chodzi o ich agresywność, dynamikę czy melodyjność. Wszystko brzmi solidnie i dość dopracowanie, ale mimo tego znaczną uwagę przyciąga osoba wokalisty Silvano, który pod względem stylu czy maniery przypomina tylko jednego wokalistę, a mianowicie Jamesa Hetfielda. Tak więc nie jeden fan zespołu METALLICA ma powód, żeby zapoznać się z debiutanckim albumem tej formacji.

Nie ca co oczekiwać jakiś wyróżniających się kompozycji, nie ma sensu doszukiwać się tutaj oryginalności czy też utworów, które prezentuje ciekawy styl jeśli chodzi o thrash metal. Czego należy się spodziewać po zawartości to solidnego, prostego thrash metalu z wpływami METALLICA. Mocne otwarcie w postaci chwytliwego „Time To Rise”, bardziej złożone i urozmaicone granie w „Power & Misery”, rytmiczny „The Deep Null”, czy długaśny „Checkmate” to tylko jedne z wielu atrakcji tej płyty na które warto zwrócić uwagę. Jednak jak mam tutaj swoich faworytów, a są nimi rozpędzony, techniczny „Mortal Effect” czy też bardziej przebojowy „Downfall”.

Solidny thrash metal w stylu zespołu METALLICA tak można by podsumować debiutancki album WOSLOM, który obecnie pracuje nad nowym albumem. Komu nie przeszkadza wtórność i oklepane motywy, kto ceni sobie agresję i na dobrym poziomie thrash metalową jazdą opartą na agresji i dynamice ten będzie zadowolony z tego co gra ten zespół. Płyta godna uwagi.

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za możliwość posłuchania tego albumu:D

Ocena: 7/10

środa, 10 kwietnia 2013

GHOST - Infestissumam (2013)

Jednym z ostatnich fenomenów muzycznych w dziedzinie muzyki metalowej jest bez wątpienia szwedzki zespół GHOST i to nie podlega żadnej wątpliwości. Choć sam zespół nie wykreował niczego nowego, to jednak grzebiąc w przeszłości, wyszukując bardziej zapomniane patenty, które nasuwają lata 70, dodając trochę innych skrajnych elementów i trochę własnego pomysłu na siebie jak i muzykę stworzyli coś co wyróżniło ich na tle innych. Mało kto mógł pochwalić się tym, że gra muzykę którą ciężko zaszufladkować, mało kto ukrywa swoją tożsamość, chowa się za przebraniem scenicznym, nie pokazując swojej twarzy, mało kto stara się stworzyć oryginalną muzykę, mało kto stara się czymś zaskoczyć i w sumie GHOST, ten młody zespół poszedł własną drogą nie patrząc się na inne zespołu. Założony w 2008 roku ten fenomenalny zespół w tym roku wydał drugi album o tytule „Infestissumam” i to wydawnictwo zweryfikuje na ile GHOST to fenomen muzyczny i odpowie na pytanie czy zespół nagrał równie przebojowy album co poprzedni.

Debiut w postaci „Opus Eponymous” był czymś nowym na rynku, był powiewem jeśli chodzi o muzykę rockową czy też metalową, ale nie tylko pod względem stylu, nie tylko pod względem tajemniczości czy też ich wizerunku zachwycał, sama muzyka, pomysły, wykonania, aranżację się broni, były potęgą tego wydawnictwa. Gdyby nie to, gdyby nie przebojowy charakter krążka to nie wiadomo jakby to wyglądało. Wysoko postawiona poprzeczka przez debiut sprawiła, że względem nowego albumu były wielkie oczekiwania i niestety, ale nie zostały one zaspokojone i po głębszym zapoznaniu z nowym dziełem szwedów czuję niedosyt. Niby jest to kontynuacja stylu z poprzedniego wydawnictwa, dalej jest mieszanka psychodelicznego rocka, stoner, heavy metal rodem z MERCYFUL FATE czy KING DIAMOND, dalej mamy ten charakterystyczny wokal, klawisze, które budują napięcie, klimat, dalej te ciekawe partie gitarowe nasuwające lata 70, jednak mimo tego nowy album jest słabszy. Jego głównymi zaletami jest tajemnicze i takie rockowe brzmienie, na miarę lat 70, z wpływami BLACK SABBATH, mroczny i znacznie straszniejszy klimat niż na poprzednim albumie i jakby większe wykorzystanie klawiszy, które w szerszym zakresie zostały tutaj zastosowane i nasuwa się momentami DEEP PURPLE czy KING DIAMOND z albumu „The Eye”. Jednak te trzy elementy to nieco za mało, żeby ten krążek mógł konkurować z poprzednim wydawnictwem. Przede wszystkim kapela poległa tutaj w sferze kompozycyjnej, gdzie kawałki są niższych lotów niż te z poprzedniego albumu, a ich głównym problemem jest brak chwytliwości, bo pomysły jako tako na utwory są, ale wykonanie nie zachwyca i nie zapada w pamięci. Album po prostu leci i przelatuje i naprawdę co za pada w pamięci to klimat i styl kapeli czy też dopieszczone brzmienie.

Kościelne chórki, mroczny klimat, podniosłość i przebojowy charakter intra „Infestissumam” zwiastuje o dziwo nie wiadomo jaki dobry album, jednak im dalej tym owa rzeczywistość znacznie szybciej dociera do słuchacza. „Per Aspera Ad Inferi” przesiąknięty jest muzyką BLACK SABBATH, czy też DEEP PURPLE, zaś klimat nasuwa MERCYFUL FATE i jest to kompozycja która pasowałaby do poprzedniego albumu. Jest moc i chwytliwy refren, który gdzieś zapada w pamięci. Klawisze na tym wydawnictwie są bardziej wyeksponowane, bardziej mroczne, bardziej klimatyczne co słychać po świetnym „Secular Haze” i szkoda, że nie ma więcej takich hitów. Tempo zaczyna siadać w rockowym „Jigolo Har Megiddo”, który jest mało wyrazisty i pozbawiony przebojowego charakteru. Ponad 7 minut spokojnego rocka w „Ghuleh / Zombie Queen” to przykład kawałka, który ma swoje ciekawe momenty, ale też po dłuższym czasie przynudza swoją monotonnością. Klimatyczne chórki nasuwające kino grozy, z naciskiem na film „Omen”, które pojawiają się w „Year zero” są godne uwagi, ale całościowo znów utwór nie powala i po dłuższym czasie poza chórami nic nie zostaje. „Body and Blood” bardziej komercyjny utwór, taki lekki i jak dla mnie zbyt spokojny. W końcówce albumu pojawia się dość melodyjny „Idolatrine”, mroczniejszy „Depth of Satans Eyes” czy też zamykający album „Monster Clock”, które podkreślają wyjątkowy styl zespołu i ich zamiłowanie do psychodelicznego rocka, a także brak ciekawych aranżacji czy samego wykonania, który pozwolił by w jakiś sposób zapamiętać owe kompozycje.

GHOST w dalszym pozostaje jednym z ciekawszych zespołów jakie pojawiły się w ciągu ostatnich lat, jednak ma dziwne wrażenie, że ten zespół pokazał wszystko co najlepsze, wszystkie ciekawe patenty i warianty już na debiucie i teraz nie ma czym zaskoczyć. Nowy album był bardzo wyczekiwany przeze mnie, a teraz po przesłuchaniu szargają mnie w dużej mierze negatywne emocje, że mogło to lepiej brzmieć, że mogło być bardziej przebojowo i bardziej atrakcyjne dla słuchacza. Niestety nie wystarczy stworzyć klimat i sięgnąć po stare, zakurzone patenty, trzeba tez umieć coś z nich fajnego stworzyć, tym razem się nie udało i wątpię żeby kiedyś w przyszłości się udało tak jak za pierwszym razem przy okazji debiutu. Czas pokaże, czy się mylę....

Ocena: 4/10

wtorek, 9 kwietnia 2013

SANITY'S RAGE - You Are what You swallow (2012)

Nie często ma się do czynienia z belgijskim thrash metalem, ale SANITY'S RAGE to znakomity przykład tego, że ten gatunek heavy metalu tam istnieje i ma się całkiem dobrze. Jeśli ktoś szuka thrash metal z wpływami TESTAMENT, DESTRUCTION, MEGADETH, ATROPHY czy też ICED EARTH to z pewnością znajdzie takowy w muzyce SANITY'S RAGE, która została zawarta na jedynym albumie tego zespołu, a mianowicie „”You are what you swallow” z 2012 roku.

Debiutancki album, jak i sama kapela ma swoje wady i zalety. Do grona wad na pewno można zaliczyć fakt, że stylistycznie belgijska kapela niczego odkrywczego nie gra i jest to w sumie thrash metal jakiego pełno. Jest to techniczny thrash z elementami melodyjnymi, z zachowaniem agresji czy dynamiki, ale bez powiewu świeżości, bez jakiegoś ciekawego pomysłu. W zamian za to dostajemy muzykę ubraną w proste, ostre riffy, w niezbyt wyszukane melodie, czy też bardziej charakterystyczne elementy thrash metalowej muzyki. Tak więc naturalnym następstwem jest tutaj pojawienie się wokalisty po kroju Schmiera i Kenny Molly spisuje się w roli frontmana całkiem dobrze. Odpowiedni szkielet muzyki thrash metalowej tworzy tutaj zwarta, energiczna i pełna werwy sekcja rytmiczna, a ten szkielet zostaje wypełniony przez duet Deschamps/ Bossche, który za sprawą ostrych partii gitarowych, w który jest pełno agresji, bezkompromisowości i spontaniczności. Wszystko brzmi tak żywiołowo i czuć ducha starego thrash metalu lat 80/90, a przecież całość pochodzi z roku 2012, a sam zespół działa przecież od roku 2002. Jednak jest to możliwe, zwłaszcza jeśli wykreuje się odpowiednie soczyste i nieco przybrudzone brzmienie, jeśli wybierze się odpowiedni rodzaj kompozycji, postawi się na sprawdzony styl i zapomni się o byciu oryginalnym. Wtedy jest wszystko możliwe, a na pewno granie w stylu starych i zasłużonych kapel. Takich kapel jak SANITY'S RAGE czyli młodych i głodnych sukcesu, zapatrzonych w lata 80/90 jest pełno i jeśli się chce przetrwać na rynku trzeba potrafić nagrać solidny i dopracowany album, który jeśli nie oryginalnością, to właśnie wtórnością, melodiami i zadziornością porwie słuchacza i ta sztuka się udała belgijskiemu zespołowi.

Można zarzucić, że jest tutaj sporo kompozycji jakby na jedno kopyto, że jest niezbyt urozmaicony album, bo dominują właściwie kawałki szybkie, z rozpędzoną sekcją rytmiczną i ostry riffem na tapecie. Jednak właśnie słuchając takiej petardy jak „You are what you swallow” , technicznego „Product of Calamity”, rozpędzonego „Kisses with fangs” czy przebojowego „Taste of Decay” od razu wie się co to za muzyka, jaki jest styl zespołu i na jakim poziomie grają, że solidność to podstawa tego wydawnictwa. Do grona tych najlepszych utworów śmiało można zaliczyć rytmiczny „Shackles and Shades” z dość ciekawie wyeksponowanym basem i melodyjnymi partiami gitarowymi, co jest tutaj dość dużym plusem aniżeli minusem. Na równi na podium ustawiam złowieszczy, oddający to co najlepsze w thrash metalu „Trinity of Sorrow” i to jest dowód, że zespół stać na granie na dość wysokim poziomie. Reszta utworów nie jest wiele gorsza.

Belgijski SANITY'S RAGE nagrał udany debiut, który podkreśla znajomość tematyki thrashu i umiejętności grania tego gatunku przez muzyków, podkreśla również że zespół ma potencjał aby grać coś bardziej złożonego, bardziej zaskakującego aniżeli wtórny i nieco przewidywalny thrash metal w stylu DESTRUCTION czy TESTAMENT. Nie jest to może arcydzieło, ale udany, solidny album, któremu warto poświęcić czas i uwagę. Coś w sam raz dla wygłodniałych fanów thrash metalu. 

 P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za możliwość posłuchania tego albumu :D

Ocena: 6.5/10

niedziela, 7 kwietnia 2013

THE STORYTELLER - Dark Legacy (2013)

Pamięta ktoś jeszcze szwedzki zespół THE STORYTELLER, który działał w latach 2000- 2005 i nagrywał solidne heavy/power metalowe albumy i który przeszedł do historii metalu jako odpowiednik BLIND GUARDIAN? Przez ostatnie lata było cicho o samym zespole, później w roku 2006 kapela się rozwiązała i nic nie wskazywało na powrót w przyszłości. W 2011 kapela zebrała się na nowo, ze starego składu został wokalista L.G Person, gitarzysta Jacob Wennerqvist, perkusista Matjin Herpe, a nowym nabytkiem został basista Marcus Backlund i tak po cichu zespół pracował nad nowym albumem i wreszcie bez większego szumu, bez większych zapowiedzi po 8 latach od „Underworld” pojawia się nowe wydawnictwo zespołu zatytułowane „Dark Legacy”. Czy udało się utrzymać dotychczasowy poziom granie muzyki? Czy w dalszym ciągu zespół czerpie z BLIND GUARDIAN? Czy 8 lat przerwy wpłynęło na styl zespół?

Mało kto się spodziewał, że ten znany i lubiany szwedzki zespół powróci, również i ja nie rozmyślałem nad ich powrotem, bo w sumie było co słuchać, patrząc na 4 poprzednie albumy, jednak wraz pojawieniem się nowego albumu zrodziło się wiele wątpliwości i pytań, czy warto było ryzykować dotychczasowe osiągnięcia, status na rzecz nowego albumu, który nie wiadomo jaki będzie. Czy udźwignie poziom poprzednich albumów, czy będzie w podobnym stylu, czyli z ostrymi, melodyjnymi partiami gitarowymi, drapieżnym, wyraźnym wokalem L. G Persona i wpływami BLIND GUARDIAN czy STEEL ATTACK? Na wstępie trzeba zaznaczyć, że mimo trzymania się w dalszym ciągu stylizacji heavy/power metal, mimo trzymania się melodyjnego charakteru, zespół za sprawą „Dark Legacy” otwiera nowy rozdział w ich karierze. Tym razem zespół obiera nieco inny kierunek muzyczny, bardziej rejony STORMWARRIOR, WIZARD czy IRON FIRE się kłaniają. Są tutaj epickie, bojowe chórki, są te riffy, motywy, które w dużej mierze kojarzą się właśnie z takim rycerskim heavy/power metalem i jest to dość ciekawa zmiana, na pewno stawia ich w nieco innym świetle. Zmiana wniosło nieco świeżości do muzyki zespołu, sprawiła że ich styl nie skostniał, a brzmi dość świeżo. Dynamiczna perkusja jest tutaj mocarna i godna uwagi, jednak pierwsze skrzypce gra tutaj wokalista L.G Person, który ma odpowiedni charakter i manierę do takiego grania. Ma chrypę, ma zadzior i słychać w pływy Biffa z SAXON czy Larsa z STORMWARRIOR. Drugą ważnym elementem układanki i nowego wcielenia zespołu jest bez wątpienia gitarzysta Jacob, który stawia na technikę, na solidność, ale przede wszystkim na energię, melodyjność i wpadające w ucho motywy, solówki i pod tym względem jest to album bardzo dopieszczony. W tym roku płyt z tak dopracowanymi i żywiołowymi partiami gitarowymi nie było aż tak pełno.

Zostało logo, tajemniczy, mroczny klimat okładek frontowych, zostali ci sami muzycy, z wyjątkiem basisty, zostało solidność, dopracowanie, dopieszczenie albumu pod każdym względem, zostało mocne, mięsiste brzmienie, została przebojowość i melodyjność, zmieniła się nieco koncepcja, styl oraz inspiracje, które słychać niemal przez cały album. Otwierający album „Release Me” pod względem melodii głównej gdzieś tam może przypominać BLIND GUARDIAN, jednak szybko te skojarzenia zostają wyparte. Pojawia się dynamiczna perkusja, ostry riff i duża rytmiczność, pojawiają się dość epickie chóry, a sam refren i styl śpiewania L.g Persona szybko podsuwa właśnie takie kapele jak STORMWARRIOR. Heavy metalowy wydźwięk riffu z kolei podsuwa IRON FIRE, jednak mimo owych skojarzeń jest to heavy/power z najwyższej półki. Energiczny, dynamiczny, chwytliwy, mocarny i bardzo melodyjny. Pierwsze wrażenie jak najbardziej pozytywne i apetyt na całość jeszcze bardziej wzrósł. Skoro jest epicki charakter, skoro jest rycerski heavy/power metal to dziwne gdyby nie było utworu o Vallhalli. Tutaj mamy szybki, energiczny, power metalowy „Strength of Valhalla”, który nasuwa oczywiście WIZARD i STORMWARRIOR. Kolejny rasowy przebój i w dodatku bardzo energiczny i jednocześnie ukazujące to co najlepsze w twórczości wyżej wymienionych kapel. Bardziej urozmaicony, z pewnym różnymi smaczkami i epickim wydźwiękiem jest tutaj „Dark Legacy” i sam bojowy, podniosły refren jest tutaj prawdziwym majstersztykiem. Nieco słabszym kawałkiem na płycie jest ponury, mroczny i taki nieco przekombinowany pod względem ciężaru „The Univited Guest”, który przypomina mi poniekąd twórczość Blaze Bayleya. Wracamy jednak szybko do epickiego, mocnego heavy/power metal i „Forever They Shall Kneel”, który melodyjnie nasuwa jakieś folkowe kapele, czy też nawet AMON AMARATH, zaś samo tempo, zadziorność przypomina wielki MANOWAR, ciekawa mieszanka i kolejny przykład znakomitej formy szwedzkiej kapeli. Folkiem zalatuje również w stonowanym i spokojniejszym „God of Gods” i jest to tylko solidna kompozycja, która pozostaje nieco w tyle. Znów podniosłość, szybkość, zadziorność oraz wpływy WIZARD, czy STORMWARRIOR pojawiają się w „Upon Your Icy Throne” i w końcu jakiś zespół nagrał coś co może konkurować z GLORYHAMMER, który nagrał również fantastyczny i pełen epickości album. Pojawienie się klawiszy oraz włoskiego języka w „Sancto Spirito” sprawiają że nasuwa się od razu twórczość RHAPSODY. Melodyjny, lekki, power metalowy „Break the Bounds” to kolejna petarda w której można doszukiwać się wpływów największych marek w gatunku power metal. Dopracowane partie gitarowe i dynamiczna sekcja rytmiczna są tutaj sporym atutem. Oczywiście znalazło się miejsce dla klimatycznej ballady „Sands of Time” która jest nieco w stylu FALCONER czy BLIND GUARDIAN oraz miejsce dla 8 minutowego kolosa w postaci „ Battle of Yggdrasil” która jest pełna smaczków, zawirowań i wpływów IRON MAIDEN.

Wiele bardziej zapowiadanych i oczekiwanych albumów zawiodło, albo nie zniszczyło tak jakby się tego oczekiwało, tak tutaj THE STORYTELLER bez jakiś szumnych zapowiedzi powracają z nowym albumem i sieją prawdziwe zniszczenie, którym niektórym bardziej zapowiadanym albumom brakowało. „Dark Legacy” to znakomity album utrzymanym w stylu epickiego heavy/power metalu, odzwierciedlającym najlepsze lata STORMWARRIOR czy WIZARD. Płyta dopracowana pod względem brzmieniowym jak i kompozytorskim. Jest to prawdziwa uczta dla fanów tego zespołu jak i takiego grania. „Dark Legacy” to wielki powrót szwedów, którzy chcą zerwać z etykietą „klon BLIND GUARDIAN” i z tym albumem jest to możliwe. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10

VOLBEAT - Outlaw Gentleman & Shady ladies (2013)

Dania dała światu kilka wielkich zespołów, które zdobyły światową sławę, a mianowicie MERCYFUL FATE, solowy KING DIAMOND, CORNERSTONE, PRETTY MAIDS czy DEMONICA. Jednak King Diamond od 2007 roku nic nowego nie wydał, a tutaj od 2001 roku z dużym sukcesem wdzierał się nowo powstały band na duńskiej ziemi, a mianowicie VOLBEAT, który przez ten cały czas wyrobił swój dość wyjątkowy styl, wyrobił swoją markę i jest to dzień dzisiejszy jeden z najbardziej znanych i lubianych zespołów z tamtego rejonu. 4 albumy studyjne na koncie, masa singli, koncert dvd i koncertowanie z wieloma gwiazdami. Mamy rok 2013 i długo wyczekiwany album „Outlaw Gentleman & Shady Ladies” i czy jest to album na który warto zwrócić uwagę?

Samym zespołem nigdy się nie zachwycałem się i nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem, ale kiedy przypadkiem usłyszałem „Still Counting” to spodobała mi się świeżość w muzyce tej kapeli oraz ich dość wyjątkowy styl muzyczny, który łączył heavy metal z hard rockiem i thrash metalem. W muzyce tej kapeli słychać też inspirację muzyczne z lat 60, co rzuca się kiedy się wsłucha w linie melodyjne kompozycji. Kapela powstała w 2001 r z inicjatywy Michaela Poulsena, który bez wątpienia jest gwiazdą i liderem w VOLBEAT. Ciekawa, wyjątkowa, bardziej rockowa maniera i specyficzny styl śpiewania czynią go wyjątkowym i rozpoznawalnym wokalistą. Pracę nad nowym albumem poprzedziło odejście gitarzysty Thomasa Bredahla, który był w zespole od 2006 roku. Na trasach koncertowych jego miejsce zajął Henk Shermann, czyli człowiek legenda znany z występów MERCYFUL FATE. Jednak na pełen etap został zatrudniony Roba Caggiano, który na początku roku odszedł z innego wielkiego zespołu, a mianowicie ANTHRAX. Tym większe oczekiwania były względem nowego albumu VOLBEAT. Duńska formacja wiedziała jak podgrzać emocje fanów, jak pobudzić wyobraźnię i jak zachęcić słuchaczy do sięgnięcia po nowe wydawnictwo tego zespołu. Postanowiła zaprosić jako gościa do jednego utworu samego Kinga Diamonda, który właśnie cieszy się ze swojego powrotu do metalu po ciężkiej walce z chorobą. King pierwszy raz wystąpił gościnnie co również jest warte odnotowania. Oczekiwania wielkie były względem nowego wydawnictwa i czy je spełnił o to jest pytanie?

Outlaw Gentleman & Shady Ladies” to właściwie kontynuacja tego do czego zespół nas przyzwyczaił, bowiem pojawia się tutaj rock progresywny, heavy metal, thrash metal, czy rock'n roll, jest tutaj ten specyficzny wokal Micheala, jest urozmaicony materiał, jest dopracowane, soczyste, mięsiste, wysoko budżetowe brzmienie, jest bawienie się akustycznymi patentami. Oczywiście jest urozmaicenie, jest dobrze wyważony materiał, jest masa chwytliwych i zapadających w głowie riffów czy melodie, ale przecież Rob w tym aspekcie świetnie sobie radził w ANTHRAX, zwłaszcza na ich ostatnim albumie, aczkolwiek tutaj pokazuje wszechstronność i niezwykłą biegłość w przechodzeniu między różnymi stylami i charakteryzacją. Dostarcza on kawał porządnej jazdy gitarowej, która cechuje się zadziornością, lekkością i melodyjnością. Kto kochał poprzednie albumu, ten z pewnością przekona się do tego wydawnictwa, ale atut tego nowego krążka jest taki, że może zarazić słuchaczy nie mających wcześniej styczności z tym zespołem. Mają w sobie to coś, mają ciekawe pomysły i grają dość oryginalny heavy metal z elementami hard rocka. Okładka, brzmienie, aranżacje, konstruowanie utworów wszystko zostało po staremu, jedynie zmiana gitarzysty i ciekawy gość w postaci Kinga Diamonda.

Nie mogło zabraknąć klimatycznego intra, które nasuwa oczywiście klimaty westernu tudzież muzyki country, co dowodzi jak zespół lubi mieszać, jak lubi urozmaicać swoją muzykę. „Pearl Heart” to utwór, który podkreśla, to że zespół nie ma zamiaru grać czegoś innego niż do tej pory. Jest to miks heavy metalu i hard rocka i to całkiem udany. Lekkość, rytmiczność jest tutaj prawdziwym atutem, który czyni utwór rasowym przebojem. Brak ognia, brak dynamiki? Poniekąd tak, ale w tej stylistyce bardziej rockowej zespół też spełnia się, co nie raz już pokazał. Więcej drapieżności, więcej dynamiki zespół więcej zaprezentował w „The Nameless One”, gdzie można znaleźć wpływy ANTHRAX. Pytacie się gdzie ten heavy metal, gdzie ten ostry thrash metal? A ja odpowiadam w „Deat But Rising”, w dynamicznym, ostrym „Doc Holliday” , w rozpędzonym i bez wątpienia najszybszym na albumie „Black Bart”. Fani chwytliwych melodii i zapadającego motywu czy refrenu też powinni być zadowoleni z „Cape of Out Hero” . Mocny riff, mocna perkusja są mocnym atutem heavy metalowego „The hangmans Body Count”. Zespół potrafi stworzyć ciekawe hard rockowe kawałki, z takim niezłym feelingiem i świetnie to obrazuje „My Body”, przebojowy „Lola Montez” czy „The Sinenr is You”, które mogłyby spokojnie być emitowane w jakiejś komercyjnej stacji radiowej. Z całej płyty mam dwa kawałki, które stały mi się dość bliskie sercu. Pierwszym jest dość komercyjny „The Lonesome Rider”, który przypomina „Still Counting”, czyli znów taki rock;n rollowy kawałek z gościnnym udziałem Sary Blackwood. Drugim utworem jest oczywiście mroczny, heavy metalowy i przyprawiający o dreszcze „Room 24” z gościnnym udziałem Kinga Diamonda, który wypada naprawdę znakomicie. Śpiewa znacznie lepiej niż na ostatnich swoich solowych albumach.

Warto było czekać 3 lata na nowy album duńskiej formacji, która rośnie w siłę i szybko wyrobiła sobie markę, stając się jednym z najbardziej rozpoznawalnych kapel z tamtego rejonu. Nowy album mimo zmiany gitarzysty w pełni kontynuuje styl poprzednich wydawnictw, kładąc nacisk na przebojowość i hard rockowy feeling. Oczywiście jest i miejsce na metal i nie brakuje tutaj prawdziwych, ognistych utworów. Znakomita mieszanka heavy,thrash metalu i hard rocka, z ciekawymi aranżacjami, z pomysłowymi kompozycjami. VOLBEAT wciąż zachwyca świeżością, ciekawym stylem i graniem na wysokim poziomie. Czy tylko mi dzięki tej płycie wzrósł apetyt na nowe wydawnictwo Kinga? Tak czy siak gorąco polecam nowy album VOLBEAT!

Ocena: 8/10

sobota, 6 kwietnia 2013

SABRE - On the Prowl (1985)

SABRE to dość popularna nazwa wśród kapel metalowych i można tutaj wymienić aż sześć kapel o takiej nazwie, jednak ja chciałbym podzielić się z wami wrażeniami na temat jedynego albumu kanadyjskiego zespołu hard rockowego SABRE o tytule „On the prowl”, który ukazał się w 1985 roku.

Sama kapela jak i album nie zdobyły większej sławy, nie zdobyły popularności i nie przebiły się przez dość silną konkurencję. Słaba promocja, niczym nie wyróżniający się styl czy tylko średniej klasy utwory nie mogły sprzyjać rozwojowi kariery zespołu, ani w zdobywaniu szerokiego grona fanów. Zespół został założony w latach 80 i ich celem było granie hard rocka z elementami heavy metalu czy NWOBHM i w muzyce tej kapeli słychać wpływy DEF LEPPARD, NITHWING, WITCHFYNDER GENERAL czy MEAT LOAF. Tak więc można rzec, że kanadyjski zespół grał muzykę bardzo brytyjską z ciepłymi, prostymi, zapadającymi melodiami, popartymi wyraźną, urozmaiconą i pełną niespodzianek sekcją rytmiczną i finezyjnymi, energicznymi partiami Stephena Malcolma Fife'a, który wszystko spina swoim mocnym, wyraźnym wokalem, który jest zadziorny i melodyjny. To wszystko sprzyja łatwemu odbiorowi całości, która przecież niczym się nie wyróżnia na tle innych hard rockowych płyt lat 80. Co charakteryzuje debiutancki album tej formacji to dopracowanie swojego debiutu pod każdym względem, zarówno tym wzrokowy tj szata graficznym jak i audialnym czyli brzmienie, które jest soczyste i takie nasuwające hard rock brytyjski.

Choć na płycie jest sporo kawałków, bo aż 12, to jednak całość trwa około 45 minut, co akurat można uznać za plus, bo przy dłuższym trwaniu mogłoby zmęczyć jeszcze bardziej słuchacza. Całość otwiera „Crusin”, który jest utrzymany w stylizacji DEF LEPPARD, jednak nie do końca przekonuje mnie w tym utworze główny motyw czy sam refren, jednak partie gitarowe są tutaj bardzo atrakcyjne. Nieco AC/DC można wyłapać w „Bring On The Night” zwłaszcza w początkowej fazie utworu, zaś same solówki tutaj nasuwają NWOBHM i IRON MAIDEN czy DEF LEPPARD. Bardziej stonowany, bardziej posępny jest tutaj „Feel ( My rage)” z wyeksponowanym basem i mocną zadziorną gitarą, która momentami ociera się o QUEEN. Wspomniany wcześniej MEAT LOAF dość mocno wybrzmiewa z romantycznej ballady „Worlds Away”. Jednym z największych przebojów na płycie jest bez wątpienia energiczny „Lets Ride”, który brzmi jak zagubiony utwór DEF LEPPARD. Podobnie można napisać o kolejnych utworach w tym „Take the Wheel”, rockowym „Taste The Fear” czy heavy metalowym, rock'n rollowym „Savage tales”, które są prawdziwą ucztą dla fanów hard rocka i właściwie złego słowa nie można napisać o pozostałej części.

Solidny materiał, dobrzy muzycy, którzy znają się na swojej robocie, jednak mimo tego, kapeli nie udało się przebić przez konkurencję i nagrać kolejne albumy. Po wydaniu debiutanckiego albumu kapela się rozpadła, jednak SABRE zapisał się w historii hard rocka. Kto kocha brytyjskie granie, brytyjski hard rock i DEF LEPPARD ten z pewnością przekona się do tego co zaprezentował na tym krążku SABRE.

Ocena: 6.5/10

SUDDENFLAMES - Death might be late (2009)

Co raz częściej spotykane wśród metalowych kapel amerykańskich jest zjawisko zapatrzenia na europejskie zespoły heavy metalowe. Tak jak kiedyś amerykański metal był jedynym w swoim rodzaju, z lekkim thrash metalowym zacięciem, z mocnym, agresywnym wokalistą i innymi cechami charakterystycznymi dla tamtego heavy metalu, tak ostatnia dekada pokazuje, że co raz częściej można znaleźć kapele, które czerpią garściami z Europy i nasuwa się tutaj choćby takie kapele jak CELLADOR, RAVAGE czy też w końcu kanadyjski SUDDENFLAMES, który będzie przedmiotem niniejszej recenzji.

Obecnie zespół przymierze się do wydania drugiego albumu Under The Sign of The Alliance”, który ma się ukazać jeszcze w tym roku i jest na co czekać, bo zespół przeszedł kilka zmian personalnych. Zmieniła się sekcja rytmiczna po tym jak perkusista Eric Morissette i basista Pascal Landry opuścili szeregi zespołu z powodu odmiennych poglądów co do muzyki zespołu. W 2011 roku pojawił się też nowy gitarzysta, a mianowicie Daves Couture. Te zmiany mogą wpłynąć na jakość zespołu, ale to czas pokarze czy owe roszady personalne miały ogromny wpływ na muzykę zespołu. Póki co zostaje przyjrzeć się debiutanckiego albumowi „Death Might Be late”, który ukazał się w roku 2009, a w tym roku doczekał się remasteringu i ponownego wydania. Jaki jest album? Jaki styl muzyczny zespół obrał? Co można powiedzieć o samym zespole? Na te i inne pytania postaram się odpowiedzieć w dalszej części niniejszej recenzji.



Ta młoda kapela została założona w 2001 roku z inicjatywy wokalisty Jean Roberta Letarte i zespół ciężką pracą przygotowywał swoje pierwsze demo w postaci „Bewitched Boat”, które ukazało się w 2005 roku. Dopiero w 2009 roku zespołowi udało się wydać debiutancki album „Death Might be late”, który potwierdza, że mamy do czynienia z młodym i debiutującym zespołem, który ma jeszcze kilka nie dociągnięć, nie dopracowań, który wciąż krystalizuje swoje umiejętności, pomysły, czy styl. Ten album też znakomicie obrazuje owe zjawisko zapatrzenia się młodych amerykańskich zespołów w europejską scenę heavy/power metalową. SUDDENFLAMES gra właściwie muzykę, którą można sklasyfikować jako heavy / power metal z wyraźnymi wpływami taki power metalowych kapel jak HELLOWEEN, GAMMA RAY, INSANIA, czy HAMMERFALL, a także heavy metalowych formacji jak RUNNING WILD, IRON MAIDEN czy JUDAS PRIEST. Takich zespołów można rzec jest pełno dzisiaj na rynku, więc dlaczego niby ten kanadyjski zasługuje na uwagę?

Dość udany miks melodyjności i konstrukcji utworów w stylu europejskim z amerykańskim brzmieniem jest tutaj dość atrakcyjny. Choć jest tutaj sporo sprawdzonych patentów, nie ma za grosz oryginalności, choć brzmienie nie jest najwyższych lotów, choć sekcja rytmiczna nie powala techniką, ani mocą to jednak trzeba przyznać, że ostatecznie dominują tutaj pozytywne aspekty. Przypominający manierę Kiske, Hansena, Cansa wokalista Jean Robert Letarte, który potrafi zachwycić śpiewaniem w wysokich rejestrach, piskiem czy specyfiką. Może brakuje mu ognia, drapieżności, ale z pewnością nie brakuje mu potencjału i zapału, co dobrze rzutuje na całość płyty. Do kolejnych plusów można dorzucić przebojowość, wyrównany, urozmaicony materiał, chwytliwe melodie, czy w końcu niesamowite, dopieszczone partie gitarowe w wykonaniu Sebastiena Latulippe i Erica Vaillancourta. To właśnie ten aspekt tutaj najbardziej zachwyca, bo każda melodia, motyw, solówka odegrana jest z gracją, zadziorem i finezją. Jest na debiucie bardzo gitarowe i te pojedynki na solówki są bardzo atrakcyjne i przesądzają o solidności tego materiału. Latulippe jest tutaj odpowiedzialny za wygrywanie ostrych partii gitarowych oraz wzbogacenia kompozycji wokalami death metalowymi, zaś Eric Vaillancourt swoim stylem, shredowym zacięciem przypomina dokonania Axela Rudiego Pella, czasami nawet Yngwiego Malmsteena i słychać inspirację najlepszymi gitarzystami. Sam tutaj wygrywa melodyjne i godne zapamiętana partie, które sprawiają, że cały materiał jest bardzo melodyjny i gitarowy.

Mimo tego, że brzmienie jest niższych lotów, że perkusja brzmi jak automat, bez mocy i bez przekonania, mimo tego, że partie basu nie są atrakcyjne to jednak kompozycje tutaj są solidne i warte uwagi, nawet tych bardziej wymagających słuchaczy. Dobry otwieracz to podstawa udanego materiału i SUDDENFLAMES w tej roli umieścił energiczny, power metalowy „Son Of doom” z wpływami GAMMA RAY, czy też heavy metalowych kapel typu JUDAS PRIEST. Już od pierwszych minut kanadyjski zespół zachwyca melodyjnością i przebojowością, ale najbardziej co tutaj zachwyca to praca gitar. Gdyby owe shredowe solówki w wykonaniu Erica i Sebastiena były wsparte lepszym brzmieniem i sekcją rytmiczną to brzmiało by to jeszcze lepiej. Nieco RUNNING WILD wdziera się w heavy metalowy kawałek „Bewitched Boat” i to nie tylko za sprawą tematyki związanej ze statkiem i morzem. W tym utworze zespół też pierwszy raz przekonuje słuchacza, że nie mają większych problemów z stworzeniem bardziej rozbudowanej kompozycji i nie ostatni. Bowiem na płycie długimi utworami są „Nativitas in Tenebris” będącym skupiskiem rozbudowanych i złożonych solówek, czy też 8 minutowa opowieść o jeźdźcu bez głowy czyli „The Legend of the heandless horseman of Sleepy Hollow” z motywami gitarowymi nawiązującymi do „A light in the black” RAINBOW. Coś z GRAVE DIGGER i „Tunes of War” słychać w „The piper (hymn of sorrow)”. Power metal pełną parą z wpływami HELLOWEEN czy GAMMA RAY słychać w „Wonderland No More” nawiązujący do „I want out” czy „Suddenflames”. Zespół nie kryje swoich inspiracji, tak więc nikogo nie powinno zdziwić pojawienie się coveru JUDAS PRIEST w postaci „Hell Patrol”.

SUDDENFLAMES i ich debiutancki album „Death might be late” są żywym dowodem, że na amerykańskiej scenie metalowej coraz więcej kapel zapatrzonych w heavy/power metal europejskich spod znaku HELLOWEEN, GAMMA RAY czy heavy metalu spod znaku JUDAS PRIEST. Mimo słabego brzmienia, mało wyrazistej sekcji rytmicznej album się broni zwłaszcza za sprawą świetnie odegranych partii gitarowych czy przebojowego charakteru kompozycji. Udany debiut, który jest godny uwagi, każdego fana heavy/power metalu.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 4 kwietnia 2013

IRON KINGDOM - The Curse of Voodoo Queen (2011)

Nie macie dość już tych wszystkich zespołów klonów, które zapatrzone są w swoich idoli typu IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST czy SCORPIONS? Jesteście odporni na młode kapele, które w dużej mierze wolą grać wtórny, tradycyjny heavy metal zakorzeniony w latach 80? Nie przeszkadza wam wykorzystanie już oklepanych motywów? Cenicie sobie dobre melodie, dobre wykonanie i chwytliwe kompozycje? Jeżeli tak to debiutancki album kanadyjskiego zespołu IRON KINGDOM, który jest zatytułowany „Curse of the Voodoo Queen” jest dla was.

Ten kanadyjski zespół dość krótko pracował nad swoim debiutanckim albumem zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że kapela powstała w tym samym roku tj. 2011 roku. Mogłoby się wydawać, że młody wiek muzyków, nie wielkie doświadczenie oraz krótki czas pracy nad albumem da w efekcie słaby, mizerny, bez energii i wyrazu album z wtórną muzyką. Rzeczywistość jest zupełnie inna i można śmiało rzec, że młoda kapela zrealizowała w pełni swój cel, a tym celem było grać tradycyjny heavy metal, oddając hołd swoim idolom z lat dziecięcych typu IRON MAIDEN czy JUDAS PRIEST. IRON KINGDOM postanowił stworzyć styl na wzór tamtych kapel, tych zespołów lat 80 i ta sztuka się udała. Na ten aspekt złożyło się wiele czynników tych mniejszej wagi jak kiczowata okładka, nieco przybrudzone, bez jakiś fajerwerków brzmienie, czy te większej wagi jak choćby umiejętności muzyków czy sam materiał.

Warto zaznaczyć, że muzycy nie są super uzdolnienie, jednak dają z siebie naprawdę sto procent, starają się wypaść jak najlepiej i znają się na swojej robocie. Nie ma tutaj może wokalisty o niezwykłych zdolnościach technicznych, ale jest za to Chris Osterman ze swoją specyficzną manierą, ciekawym stylem śpiewania, może nieco nie okiełznany, ale świetnie oddający klimat lat 80. Nie ma może tutaj duetu gitarowego, który wygrywa technicznie solówki, bardziej wyszukane melodie i bardziej złożone motywy, ale jest duet Kroecher/Osterman, który stawia na prostotę, na melodyjność, na stylizację na miarę IRON MAIDEN, czy JUDAS PRIEST co słychać zresztą po tym jak są skomponowane utwory, jakie mają aranżację. Nie ma może tutaj ostrej i mocarnej sekcji rytmicznej, ale jest sekcja, która jest na miarę tej z wczesnego IRON MAIDEN, co też nie jednego fana tradycyjnego heavy metalu czy NWOBHM ucieszy. Muzycy choć nie powalają techniką, to jednak zapadają w pamięci za sprawą zaangażowania, za sprawą solidności i dopracowania, czy też radosnym podejściem do całego tego grania.

Nic nie zapowiadało udanego i solidnego materiału, który przeniesie nas do lat 80, do wczesnego okresu twórczości IRON MAIDEN i nic nie zapowiadają, że całość będzie bardzo chwytliwa, przebojowa. Instrumentalne otwarcie w postaci „The Ritual” od pierwszych dźwięków nasuwa oczywiście dwie pierwsze płyty IRON MAIDEN. Ten sam klimat, podobnie zagrana sekcja rytmiczna i podobna melodyjność. „Voodoo Queen” jeszcze bardziej utwierdza w przekonaniu, że kapela jest bardzo zapatrzona w IRON MAIDEN. Choć jest to wtórne do bólu i takie oklepane, to jednak miłe w odsłuchu i szkoda, że żelazna dziewica już tak nie gra. Chwalenie heavy metalu ma tutaj miejsce, co słychać w nieco rozbudowanym i bardziej stonowanym „Legions Of Metal”. Nie mogło zabraknąć tutaj również krótkich, zwartych, dynamicznych utworów jak „Uleash the Kraken” będący również instrumentalnym utworem i w podobnym stylu jest jeszcze tutaj „Fired Up”. Bardziej epicki, bardziej mroczniejszy jest tutaj „The Heretic” czy rytmiczny „Nightrider”. Podobnie jak IRON MAIDEN zespół skonstruował tutaj prawdziwego kolosa trwającego koło 13 minut i „Montezuma”, który zawiera wszystko co składa się na styl IRON MAIDEN i znajdziemy tutaj wszystko od wolnych temp, po szybsze, spory rozrzut melodii i całościowy jest to znakomity kawałek.


Kto lubi stare IRON MAIDEN, kto lubi solidny heavy metal przesiąknięty latami 80, kto bardziej przywiązuje uwagę do samych melodii, a mniejszą do świeżości i oryginalności, ten polubi debiutancki album IRON KINGDOM. Pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy metalu lat 80 i IRON MAIDEN.

Ocena: 8/10

środa, 3 kwietnia 2013

ABSINTHIUM - One For The road (2012)

Specyficzny wokal, ostre, dość agresywne partie gitarowe, nieco przybrudzone brzmienie, prosta formuła nastawiona na melodie i inspiracje takimi zespołami jak METALLICA, MEGADETH czy IRON MAIDEN czy to jest wszystko co jest potrzebne do nagrania solidnego thrash metalowego albumu? Czy mając powyższe cechy można mówić o wydawnictwie ciekawym i wartym uwagi? Czy włoski zespół jest w pełni oddać to co najlepsze w thrash metalu? Zwłaszcza jeśli jest to młody zespół o nazwie ABSINTHIUM?

Ten młody zespół został założony w 2003 r z inicjatywy basisty Dario Nuzzolo i choć przeszedł kilka zmian personalnych, mimo pewnych zawirowań wydał w końcu w 2012 swój debiutancki album w postaci „One For The road”. Stylistycznie zespół nie gra niczego odkrywczego i można ich muzykę określić jako heavy/thrash metal z wpływami kapel lat 80/90 z głównym naciskiem na MEGADETH czy METALLICA. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale zespół potrafi dostarczyć solidny materiał, solidne melodie i motywy, co już dobrze o nich świadczy. Znajdziemy tutaj te wszystkie cechy o których wcześniej wspomniałem, lecz nie odgrywają one aż taką rolę jaką mogłyby odgrywać. Co z tego, że wokal Alessandro Granato jest specyficzny i taki nieco w stylu Belladony, taki nieco heavy metalowy, charakteryzujący się specyficzną manierą, jak brakuje mu nieco mocy i pazura? Brzmienie może i surowe, pasujące do stylu, ale też jakieś takie bez wyrazu, bez odpowiedniego kopa. Niby sekcja rytmiczna jest dynamiczna, ale jakaś taka bez polotu, bez przekonania. Również gitary mimo swojego urozmaicenia i ostrego wydźwięku nie niszczą i też można posądzić grę Franco o to, że jest taka na jedno kopyto i brakuje w tym wszystkim ciekawego pomysłu na melodie czy agresywności, a wszystko co najwyżej solidne. Można to przeboleć, ale fakt, że kompozycje na owym wydawnictwie są mało atrakcyjne, nieco chaotyczne i niezbyt zapadające w pamięci już nie.


Otwierający album „The Curse Of Blood” utrzymany w średnim tempie, z pewnymi mocniejszymi uderzeniami nie robi większego wrażenia. Więcej dynamiki, zadziorności uświadczyć można w „Hail”,ale tutaj też brakuje ciekawej melodii, zapadającego motywu i jedynie co przykuwa uwagę to melodyjne i złożone solówki gitarowe. Kto lubi granie w stylu METALLICA ten z pewnością przekona się do takich kompozycji jak „Absinthium” , nieco przekombinowany „Circular Saw” czy będący na skraju ballady „Skull”. W podobnej tonacji utrzymany jest najdłuższy utwór na płycie, a mianowicie „Blackgown”, który jest pełen zwrotów i urozmaiceń. Zaś najlepszym utworem z całej płyty jest bez wątpienia dynamiczny, energiczny, agresywny i zarazem melodyjny „Waste” i szkoda, że jest to utwór jedyny w swoim rodzaju.

Można spełniać wiele aspektów thrash metalowego zespołu, można mieć muzyków potrafiących grać, można mieć surowe brzmienie, ale to wciąż za mało, bo jednak w tym wszystkim liczy się pomysłowość, umiejętność tworzenia materiału, który przykuje uwagę słuchacza i zapadnie w pamięci. Niestety ten młody zespół z Włoch jeszcze nie opanował tej sztuki i jeszcze sporo przed nimi. Debiut tej kapeli nie należy zbytnio do udanych, bo muzyka z tego krążka przelatuje i niczym nie zachwyca. Miało się do czynienia z lepszymi zespołami, z ciekawszymi albumami, a „One For the Road” czy sam zespół do tej grupy nie należą. 

P.s Podziękowania  dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie niniejszego materiału :D

Ocena: 3.5/10

SAINTS N' SINNERS - Saints n' sinners (2013)


Jednym z tych egzotycznych rejonów, gdzie heavy/power metal nie należy do popularnych gatunków jest z pewnością Turcja. Właściwie takim najbardziej znanym mi zespołem z tamtego rejonu jest PENTAGRAM znany również jako MEZARKABUL i jest to zespół, który zdobył sławę także poza granicami Turcji. Losy tureckiej sceny metalowej mogą niebawem zostać nieco odmienione, ponieważ na podbój Europy i innych krajów wyruszył debiutujący w tym roku SAINTS N' SINNERS, który chce wszystkim udowodnić, że tam też może narodzić się kapela grająca tą odmianę metalu i to na całkiem wysokim poziomie.

Ten założony w 2002 roku przez gitarzystę Deniza Tuncera zespół odbył długą drogę, aby nagrać w końcu debiutancki album, który został nazwany po prostu „Saints N' Sinners” i jest to album, który mimo kiepskiej promocji przyciąga uwagę. Znakomita, kolorystyczna okładka, sygnowanie albumu, że jest to power metal i że pochodzi z Turcji, też potrafią zaintrygować. Tak też było ze mną i po prostu ciekawość zwyciężyła i wiecie co? Niespodziewanie otrzymałem bardzo dobry album z muzyką, która rzeczywiście jest utrzymana w stylistyce power metalowej, jednak poza tym nurtem uświadczymy tutaj elementy heavy metalu, czy hard rocka i właśnie owa mieszanka stylistyczna jest jedną z takich głównych atrakcji i takim elementem, który chroni przed nudzeniem się, bo turecki zespół niczego nowego nie odkrywa i jest to raczej podążaniem za innymi, jednak mieszanie różnych gatunków muzycznych i dobre wykonanie wyróżnia już ten zespół w przedbiegach. Jak przystało na płytę na bardzo dobrym poziomie mamy dopieszczone, soczyste, takie z górnej półki brzmienie, mamy też ciekawie skonstruowane kompozycje, które zbudowane są na prostych, chwytliwych riffach, które potrafią zapewnić niezłą rozrywkę. Wszystko łatwo wpada w ucho i zapada w pamięci, co już jest małym sukcesem. Pewien poziom muzyczny tutaj zapewnili sami muzycy i ich umiejętności. Można pochwalić sekcję rytmiczną za zapewnienie dynamiki, mocy utworom, duetowi gitarowe Tuncer/Dogruoz za zgranie, rytmiczność, lekkość przechodzenia między melodiami, motywami, za zróżnicowanie i sporą dawkę energii oraz wokalistę Mahmeta Kaya za profesjonalizm, bo jego maniera będąca krzyżówką Kiske/ Dickinson/Papathanasio jest tutaj nie lada atrakcją. Właśnie wokal jest tutaj najbardziej wyróżniającym się elementem i takim ciągnącym wszystko.

Wokal wokalem, ale kompozycje właściwie bronią się tutaj same i każdy z nich potrafi czymś zaskoczyć, zachwycić słuchacza. „Renegade Lawmakers” to mocny, energiczny otwieracz, z rozpędzoną sekcją rytmiczną, melodyjnością godną przebojów IRON MAIDEN, zaś sam kawałek utrzymany w stylistyce BLOODBOUND czy FIREWIND. W innej tonacji utrzymany jest „Max Schreck” , gdzie pojawiają się elementy bardziej heavy metalowe, hard rockowe. W „One For The road” słychać w pływy DEEP PURPLE czy też RAINBOW i brzmi to o wiele lepiej niż to co ostatnio prezentuje Tobias Sammet ze swoimi zespołami. W dalszej kolejności pojawia się „Lost Horizons” czyli rozbudowana, ciepła i finezyjna ballada. Dużo EDGUY i twórczości Tobiasa Sammeta słychać w przebojowym, również nieco hard rockowym „Doomsday Dreaming”, energicznym „Snake Eyes” czy melodyjnym „Saints N' Sinners”. Stary, słodki EDGUY w power metalowym wydaniu wybrzmiewa z 6 minutowego „One Glorious Night”, który jest bez wątpienia najszybszym kawałkiem na płycie. Największym przebojem na płycie jest chwytliwy „Seven Yers in Hell”, zaś „Psycho Maniac” to bardzo udany hard rockowy kawałek z wpływami DEEP PURPLE. Każdy utwór to prawdziwa frajda dla uszu i ducha.

Bardzo udany debiut ze strony tureckiego zespołu i w końcu ktoś warty uwagi, z potencjałem z tamtego rejonu. Udana mieszanka heavy/power metalu i hard rocka, która pozwala myśleć pozytywnie o przyszłości tego zespołu. Gorąco polecam!

Ocena: 8/10