Kto lubi muzykę z pogranicza Megadeth, Savage Messiah czy Rage ten powinien zapoznać się z debiutem amerykańskiej formacji Kryptaker. "Black death" to album może nie idealny, ale zagrany z pomysłem i dbałością o detale. To dzieło muzyków z umiejętnościami i pomysłem na siebie. Panowie grają na pograniczu heavy metalu i thrash metalu.
W sumie słychać tutaj, że główną rolę odgrywa gitarzysta i zarazem wokalista Zach. Nie da się ukryć skojarzeń z frontmanem niemieckiego Rage. Podobna barwa i podobny styl śpiewania. To za jego sprawą materiał nabiera topornego charakteru i nieco thrash metalowego pazura. Na płycie dominuje mroczny klimat i raczej stonowane kompozycje. Nie wszystko jest idealnie i może nie każdy utwór jest tutaj hitem, ale przemawia przez to wydawnictwo solidność i pracowitość.
Brzmienie tutaj jest troszkę przytłaczające i troszkę na styl niemieckich produkcji, ale nie jest to minusem. Sam materiał ma przebłyski i ogólnie sprawie dobre wrażenie. Otwierający "Every hour of every day" , który od razu zdradza nam styl grupy i jakość zawartości. Dobry utwór, aczkolwiek niczym nie zaskakuje. O wiele ciekawiej wypada przebojowy "Black death", w końcu pojawiają się jakieś przyspieszenia. Band rozkręca się w szybszym "Trapped" czy w technicznym "Decay". Nawet nie najgorzej wypada 9 minutowy kolos instrumentalny "In Pieces".
"Black Death" to solidna porcja heavy/thrash metalu i choć płyta jest solidna, to nie rozbudza większych emocji. Płyta troszkę na jedno kopyto i bez większych killerów. Szansa na ciekawą przyszłość jest, bowiem w kapeli drzemie potencjał.
Ocena: 6.5/10
piątek, 24 kwietnia 2020
piątek, 17 kwietnia 2020
EVIL MINDS - Eyes Of Tomorrow (2020)
"Eyes of Tomorrow" to debiutancki krążek brazylijskiej formacji Evil Minds. To młoda kapela, która gra muzykę z pogranicza heavy/thrash metalu. W ich stylistyce można doszukać się elementów spod znaku Metaliki, Iron Maiden, Judas Priest, czy Grave Digger. Troszkę tutaj toporności, troszkę zadziorności. Wszystko pięknie, tylko sama muzyka nie porywa jakością ani stylem, a do tego dochodzi specyficzny wokal Wellingtona. To sprawia, że debiutancki album Evil Minds pozostawia wiele do życzenia.
O ile pod względem technicznym płyta jako tako się broni, to w sferze zawartości już jest troszkę gorzej. Brakuje mi tutaj mocy, pazura i nutki przebojowości. Band gra bardzo ostrożnie i bardzo monotonnie. Mamy przebłyski w postaci rytmicznego "Eyes of Tomorrow" czy thrash metalowego "The Blood Storm". Potencjał jest w rozpędzonym "The face of the souls", ale czegoś brakuje. Dużo tutaj średniej klasy metalu, który na dłuższą metę męczy. Nie ma ciekawych zagrywek gitarowych, wszystko jest płytkie i bez emocji.
Ta płyta świata nie zwołuje i ciężko przebrnąć przez ten nijaki materiał. Niby są riffy, jest kilka ciekawych melodii, ale wszystko jest zagrane ostrożnie i bez wysiłku. Trzeba by zmienić wokalistę i przemyśleć trochę styl. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć.
Ocena: 3/10
O ile pod względem technicznym płyta jako tako się broni, to w sferze zawartości już jest troszkę gorzej. Brakuje mi tutaj mocy, pazura i nutki przebojowości. Band gra bardzo ostrożnie i bardzo monotonnie. Mamy przebłyski w postaci rytmicznego "Eyes of Tomorrow" czy thrash metalowego "The Blood Storm". Potencjał jest w rozpędzonym "The face of the souls", ale czegoś brakuje. Dużo tutaj średniej klasy metalu, który na dłuższą metę męczy. Nie ma ciekawych zagrywek gitarowych, wszystko jest płytkie i bez emocji.
Ta płyta świata nie zwołuje i ciężko przebrnąć przez ten nijaki materiał. Niby są riffy, jest kilka ciekawych melodii, ale wszystko jest zagrane ostrożnie i bez wysiłku. Trzeba by zmienić wokalistę i przemyśleć trochę styl. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć.
Ocena: 3/10
czwartek, 16 kwietnia 2020
ANGEL VENGEANCE - Angel of Vengeance (2020)
W tym roku nie ma nowego albumu Iron Savior, ale Piet Sielck czuwał nad debiutanckim krążkiem formacji Angel Vengeance.Ta kapela powstała w 2017r w Tajlandia z inicjatywy Nomkhona, Tuzza i Stouta. W głowie im prosty, europejski, a przede wszystkim melodyjny i chwytliwy power metal wzorowany na takich kapelach jak Helloween, Iron Savior czy Stratovarius. Jasne panowie nie odkrywają ameryki i na swoim debiutanckim krążku "Angel of Vengeance" brzmią wtórnie, to jednak zasługują na pochwały za to jak grają.
Grają na wysokim poziomie, bo zespół wie co chce grać i wie jak czerpać wzorce. Niby brzmi to wtórnie, a słucha się tego z wielką przyjemnością. Spora w tym zasługa utalentowanego wokalisty Stouta, który brzmi niczym Micheal Kiske i to słychać w wysokich rejestrach. Idealnie pasuje do takiego grania. Dobrze wypada duet gitarzystów, czyli Tuzz i Chen. Dużo energii i wciągających melodii usłyszymy w ich wykonaniu i podobają mi się nawiązania do twórczości Helloween.
Okładka jest uboga i raczej nie zachęca do zapoznania się z tym wydawnictwem, a tu taka niespodzianka. Zawartość jest spójna i przede wszystkim zachwyca jakością. "Before the Storm" to takie klasyczne power metalowe intro, które przypomina intra Dark Moor, czy Helloween. Czasy "Keeper of the seven keys" słychać w melodyjnym i przebojowym "Open your Eyes". Znakomicie się tego słucha i brakuje obecnie takiego prostego, klasycznego power metalu. Stonowany, troszkę marszowy "Unite" to prawdziwy hit. Prosty refren sprawdza się tutaj idealnie. Band potrafi też odnaleźć się w bardziej rozbudowanych kompozycjach i przykładem tego jest nieco progresywny "Karmaggedon (curse of evil)". Przyspieszamy w dynamicznym "Street of tommorow", który jest pięknym ukłonem dla klasycznego Helloween. Drugi kolos na płycie to "Angel of Vengeance" i znów band pokazuje jak dobrze odnajduje się w europejskim power metalu. Rycerski klimat można wyłapać w zamykającym "Blood of the brothers"
Egzotyczne rejony, a muzyka bardzo dobrze znana i lubiana. No bo kto z nas nie lubi europejskiego power metalu w stylu helloween. Angel Vengeance nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale grają na bardzo dobry poziomie. Znajdziemy tutaj hity, ciekawe melodie i przemyślany materiał, który łatwo wpada w ucho. Płyta idealna dla fanów power metalu.
Ocena: 8/10
Grają na wysokim poziomie, bo zespół wie co chce grać i wie jak czerpać wzorce. Niby brzmi to wtórnie, a słucha się tego z wielką przyjemnością. Spora w tym zasługa utalentowanego wokalisty Stouta, który brzmi niczym Micheal Kiske i to słychać w wysokich rejestrach. Idealnie pasuje do takiego grania. Dobrze wypada duet gitarzystów, czyli Tuzz i Chen. Dużo energii i wciągających melodii usłyszymy w ich wykonaniu i podobają mi się nawiązania do twórczości Helloween.
Okładka jest uboga i raczej nie zachęca do zapoznania się z tym wydawnictwem, a tu taka niespodzianka. Zawartość jest spójna i przede wszystkim zachwyca jakością. "Before the Storm" to takie klasyczne power metalowe intro, które przypomina intra Dark Moor, czy Helloween. Czasy "Keeper of the seven keys" słychać w melodyjnym i przebojowym "Open your Eyes". Znakomicie się tego słucha i brakuje obecnie takiego prostego, klasycznego power metalu. Stonowany, troszkę marszowy "Unite" to prawdziwy hit. Prosty refren sprawdza się tutaj idealnie. Band potrafi też odnaleźć się w bardziej rozbudowanych kompozycjach i przykładem tego jest nieco progresywny "Karmaggedon (curse of evil)". Przyspieszamy w dynamicznym "Street of tommorow", który jest pięknym ukłonem dla klasycznego Helloween. Drugi kolos na płycie to "Angel of Vengeance" i znów band pokazuje jak dobrze odnajduje się w europejskim power metalu. Rycerski klimat można wyłapać w zamykającym "Blood of the brothers"
Egzotyczne rejony, a muzyka bardzo dobrze znana i lubiana. No bo kto z nas nie lubi europejskiego power metalu w stylu helloween. Angel Vengeance nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale grają na bardzo dobry poziomie. Znajdziemy tutaj hity, ciekawe melodie i przemyślany materiał, który łatwo wpada w ucho. Płyta idealna dla fanów power metalu.
Ocena: 8/10
środa, 15 kwietnia 2020
CIRITH UNGOL - Forever Black (2020)
Czy ktoś wierzył, że kiedyś odrodzi się kultowy Cirith Ungol? Sądziłem, że jest to jeden z tych przypadków, kiedy kapela zrobiła co miała zrobić i przestała istnieć. Jeśli chodzi o Cirith Ungol to za sprawą działalności w latach 80 i 90 przeszli do historii. Każdy fan heavy metalu musi ich znać. Marzenie wielu fanów tej kultowej kapeli się spełniło i teraz po 29 latach wracają z nowym albumem. Szok i nie dowierzanie, a;e to prawda. Po tylu latach Cirith Ungol powraca i co ciekawe brzmią, jakby czas dla nich się zatrzymał. "Forever Black" to taki powrót do korzeni, płyta mocno kojarzy mi się z debiutem "Forst and fire" czy "King of the dead".
Płyta brzmi jakby powstała w latach 80 i brzmi bardzo autentycznie. To nie jakaś tam podróba i marne kopiowanie kogoś. Cirith Ungol jest sobą i dalej gra klimatyczny heavy metal z domieszką doom metalu. Okładka jest w stylu do jakiego przyzwyczaił nas band i ten klimat lat 80 jest wyczuwalny. Cieszy fakt, że kapelę tworzą muzycy, który przez lata wykreowali styl Cirith ungol. Jest wyrazisty i jedyny w swoim rodzaju wokalista Tim Baker. Mamy też gitarzystów Lindstroma i Barraza, co sprawia że styl z lat 80 i 90 został utrzymany. "Forever Black" to płyta dojrzała, przemyślana i bardzo gitarowa. Na taką płytę fani czekali, bo to klasyczny Cirith Ungol.
Kocham kiedy płytę otwiera melodyjne i wciągające intro, które buduje napięcie. "The Call" to mroczny i niezwykle mocarny kawałek, który szykuje nas na coś wielkiego. Dalej mamy dobrze nam znany "Legion Arise". Mocny riff, dobrze rozegrane partie gitarowe i ten mroczny klimat. Nic dodać, nic ująć. Kto kocha epickość i taki true metalowy wydźwięk ten z pewnością pokocha złożony i klimatyczny "the frost monstreme". Znalazło się miejsce na energiczny i przebojowy "The fire divine". Mocnym punktem albumu jest nieco progresywny "Fractus Promissum" czy marszowy i epicki "Nightmare". Całość zamyka stonowany i ponury "Forever black", który idealnie podsumowuje ten krążek.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że Cirith Ungol po tylu latach wrócił i to z tak mocnym albumem. Płyta jest dojrzała, przemyślana i przede wszystkim mroczna. Trendy się zmieniły, a band dalej gra swoje. Klasyczny Cirith Ungol. Gorąco polecam, ale pewnie wszyscy słuchają ten album.
Ocena: 9/10
Płyta brzmi jakby powstała w latach 80 i brzmi bardzo autentycznie. To nie jakaś tam podróba i marne kopiowanie kogoś. Cirith Ungol jest sobą i dalej gra klimatyczny heavy metal z domieszką doom metalu. Okładka jest w stylu do jakiego przyzwyczaił nas band i ten klimat lat 80 jest wyczuwalny. Cieszy fakt, że kapelę tworzą muzycy, który przez lata wykreowali styl Cirith ungol. Jest wyrazisty i jedyny w swoim rodzaju wokalista Tim Baker. Mamy też gitarzystów Lindstroma i Barraza, co sprawia że styl z lat 80 i 90 został utrzymany. "Forever Black" to płyta dojrzała, przemyślana i bardzo gitarowa. Na taką płytę fani czekali, bo to klasyczny Cirith Ungol.
Kocham kiedy płytę otwiera melodyjne i wciągające intro, które buduje napięcie. "The Call" to mroczny i niezwykle mocarny kawałek, który szykuje nas na coś wielkiego. Dalej mamy dobrze nam znany "Legion Arise". Mocny riff, dobrze rozegrane partie gitarowe i ten mroczny klimat. Nic dodać, nic ująć. Kto kocha epickość i taki true metalowy wydźwięk ten z pewnością pokocha złożony i klimatyczny "the frost monstreme". Znalazło się miejsce na energiczny i przebojowy "The fire divine". Mocnym punktem albumu jest nieco progresywny "Fractus Promissum" czy marszowy i epicki "Nightmare". Całość zamyka stonowany i ponury "Forever black", który idealnie podsumowuje ten krążek.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że Cirith Ungol po tylu latach wrócił i to z tak mocnym albumem. Płyta jest dojrzała, przemyślana i przede wszystkim mroczna. Trendy się zmieniły, a band dalej gra swoje. Klasyczny Cirith Ungol. Gorąco polecam, ale pewnie wszyscy słuchają ten album.
Ocena: 9/10
poniedziałek, 13 kwietnia 2020
ROAD WARRIOR - Mach II (2020)
Australijski Road Warrior nie marnuje czasu i po dwóch latach od wydania debiutu "Power" powraca z nowym krążkiem. "Mach II" to dzieło dopracowane i moim zdaniem o wiele ciekawsze pod względem materiału niż debiut. Kapela może nie jest jakoś długo na rynku muzycznym, ale grać potrafi i wiedzą co chcą grać. W głowie im stylistyka oparta na klasycznym heavy metalu z nutką progresywnego metalu.. Słychać w ich muzyce inspiracje Crimson Glory, Savatage czy Liege Lord.
Tak panowie kochają klimaty lat 80, kochają wyszukane melodie i rozwiązania, które czynią ich muzyką atrakcyjną. Na to składa się pokręcone tempa i złożone solówki. Band napędza utalentowany Denny Blake, który odpowiada za sekcję rytmiczną i partie wokalne. Danny daje czadu i nadaje całości charakteru. Dużo dzieje się pod względem partii gitarowych Tutaj zachwyca Ben Newsome.
Szybkość i agresywność przejawia się w kilku momentach, ale tak to jest to materiał stricte heavy metalowy osadzony w latach 80. "Fox Devils Wild" przemyca troszkę elementów power metalu i ten szybki utwór pokazuje w pełni potencjał ten formacji. Podoba mi się otwarcie krążka za sprawą "Tonights Nightmare". Niby prosty kawałek, ale ma w sobie to coś. Zwalniamy w klimatycznym i marszowym "Friends behind the scenes". Band potrafi wnieść troszkę epickości i ten utwór to potwierdza. Dobrze wypada zadziorny "Thunder'm fighting", który podkreśla klimat lat 80. Na płycie znajdziemy też przebojowy "Wired" czy rozbudowany i nieco progresywny "Rest for the wicked".
Road Warrior to zespół drugoligowy i choć band gra bardzo dobry heavy metal, to brakuje im odpowiedniego szlifu. Brakuje troszkę energii, jak i przebojowości, ale całość jest solidna i zapada w pamięci. "Mach II" to uczta dla fanów tradycyjnego heavy metalu i czekam że jeszcze rozwiną skrzydła.
Ocena: 8/10
Tak panowie kochają klimaty lat 80, kochają wyszukane melodie i rozwiązania, które czynią ich muzyką atrakcyjną. Na to składa się pokręcone tempa i złożone solówki. Band napędza utalentowany Denny Blake, który odpowiada za sekcję rytmiczną i partie wokalne. Danny daje czadu i nadaje całości charakteru. Dużo dzieje się pod względem partii gitarowych Tutaj zachwyca Ben Newsome.
Szybkość i agresywność przejawia się w kilku momentach, ale tak to jest to materiał stricte heavy metalowy osadzony w latach 80. "Fox Devils Wild" przemyca troszkę elementów power metalu i ten szybki utwór pokazuje w pełni potencjał ten formacji. Podoba mi się otwarcie krążka za sprawą "Tonights Nightmare". Niby prosty kawałek, ale ma w sobie to coś. Zwalniamy w klimatycznym i marszowym "Friends behind the scenes". Band potrafi wnieść troszkę epickości i ten utwór to potwierdza. Dobrze wypada zadziorny "Thunder'm fighting", który podkreśla klimat lat 80. Na płycie znajdziemy też przebojowy "Wired" czy rozbudowany i nieco progresywny "Rest for the wicked".
Road Warrior to zespół drugoligowy i choć band gra bardzo dobry heavy metal, to brakuje im odpowiedniego szlifu. Brakuje troszkę energii, jak i przebojowości, ale całość jest solidna i zapada w pamięci. "Mach II" to uczta dla fanów tradycyjnego heavy metalu i czekam że jeszcze rozwiną skrzydła.
Ocena: 8/10
niedziela, 12 kwietnia 2020
DARK FOREST - Oak, ash & thorn (2020)
Złego słowa o brytyjskim Dark Forest nie mogę napisać. Kapela działa od 2002r i dobrze radzi sobie na rynku muzycznym. "Oak, ash & thorn" to najnowsze dzieło tej formacji i warto wspomnieć, że to już 5 wydawnictwo w ich dyskografii. Płyta potwierdza tylko, że Dark Forest zasługuję na uwagę fanów heavy/power metalu, zwłaszcza tych którzy lubią twórczość Cloven Hoof, Iron Maiden czy Crystal Viper.
Obyło się bez niespodzianek i tym razem Dark Forest poszedł sprawdzonymi patentami. Dalej dostajemy to mocne, zadziorne brzmienie, która swoją naturalnością kupuje słuchacza od pierwszych dźwięków. Dark forest tworzy przede wszystkim utalentowany duet gitarzystów i tutaj popisują się Christian i Patrick. Panowie znają się na rzeczy i w każdym utworze znajdziemy pomysłowy riff, czy złożone, melodyjne solówki. Bardzo dobrze to brzmi. Na pochwałę zasługuje wokalista Josh, który momentami brzmi jak Bruce Dickinson, co jest sporym atutem.
To wszystko nie miałoby znaczenia gdyby materiał nie był dopracowany i przemyślany. "Wayfarer's Eve" to niezwykle melodyjny kawałek, o nieco folkowym zabarwieniu. Wszystko jest na miejscu i nie brakuje mu melodyjnego charakteru.Echa Crystal Viper czy iron maiden można wyłapać w lekkim, a zarazem przebojowym "Relics". 7 minutowy "Avalon Rising" potrafi oczarować marszowy klimatem i epickości, a to czyni ten utwór jednym z najlepszych na płycie. Podobny klimat mamy w kolosie "Oak, ash & thorn" i tutaj dzieje się sporo, a progresywny wydźwięk daje o sobie znać od samego początku. Hitów nie brakuje, bo jest taki "The woodlander", który wykorzystuje elementy Running Wild. Na sam koniec jest perełka w postaci przebojowego "Heart of the rose" i to jest potęga tej kapeli. Dopasowane melodie i pełne polotu zagrywki gitarowe.
Dark Forest idzie za ciosem i znów nagrał album z górnej półki. Płyta ma przemyślane kompozycje i sporą dawką przebojowości. Band kontynuuje swój styl z poprzedniej płyty i nie ma tutaj miejsca na nudę. "Oak, ash & thorn" to dojrzałe wydawnictwo i prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu.
Ocena: 8.5/10
Obyło się bez niespodzianek i tym razem Dark Forest poszedł sprawdzonymi patentami. Dalej dostajemy to mocne, zadziorne brzmienie, która swoją naturalnością kupuje słuchacza od pierwszych dźwięków. Dark forest tworzy przede wszystkim utalentowany duet gitarzystów i tutaj popisują się Christian i Patrick. Panowie znają się na rzeczy i w każdym utworze znajdziemy pomysłowy riff, czy złożone, melodyjne solówki. Bardzo dobrze to brzmi. Na pochwałę zasługuje wokalista Josh, który momentami brzmi jak Bruce Dickinson, co jest sporym atutem.
To wszystko nie miałoby znaczenia gdyby materiał nie był dopracowany i przemyślany. "Wayfarer's Eve" to niezwykle melodyjny kawałek, o nieco folkowym zabarwieniu. Wszystko jest na miejscu i nie brakuje mu melodyjnego charakteru.Echa Crystal Viper czy iron maiden można wyłapać w lekkim, a zarazem przebojowym "Relics". 7 minutowy "Avalon Rising" potrafi oczarować marszowy klimatem i epickości, a to czyni ten utwór jednym z najlepszych na płycie. Podobny klimat mamy w kolosie "Oak, ash & thorn" i tutaj dzieje się sporo, a progresywny wydźwięk daje o sobie znać od samego początku. Hitów nie brakuje, bo jest taki "The woodlander", który wykorzystuje elementy Running Wild. Na sam koniec jest perełka w postaci przebojowego "Heart of the rose" i to jest potęga tej kapeli. Dopasowane melodie i pełne polotu zagrywki gitarowe.
Dark Forest idzie za ciosem i znów nagrał album z górnej półki. Płyta ma przemyślane kompozycje i sporą dawką przebojowości. Band kontynuuje swój styl z poprzedniej płyty i nie ma tutaj miejsca na nudę. "Oak, ash & thorn" to dojrzałe wydawnictwo i prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu.
Ocena: 8.5/10
sobota, 11 kwietnia 2020
ORACLE - Sign of the hourglass (2020)
Dobra czas na dobry power metal z nieco progresywnym zacięciem. Tym razem jest to propozycja ze Stanów Zjednoczonych. Oracle to band, który działa od 2014r. i dorobił się dwóch albumów. Ktoś powie, co taka młoda kapela może wiedzieć o power metalu. Jednak tutaj jest niespodzianka, bo band wie co gra i wie jak porwać słuchacza. Trzeba przyznać, że najnowsze dzieło amerykanów to płyta z górnej półki. To płyta pełna dynamiki, atrakcyjnych melodii i każdy znajdzie coś dla siebie. Zarówno fan Dragonhammer, Helloween czy Statovarius.
Znakomicie prezentuje się klimatyczna okładka w takim rycerskim wydaniu. Dobrze to wygląda. Troszkę gorzej wypada brzmienie. Jest surowe, takie nie dopracowane i troszkę garażowe. Jednak mimo wszystko nie psuje to ostatecznego efektu. Materiał jest pomysłowy i wypełniony hitami. "Sign of the Hourglass" to dobrze skrojony album, który wypełniony jest wyrazistymi riffami. Płyta jest bardzo gitarowa i słucha się jej jednym tchem.
Mocnym atutem tej kapeli jest wokalista Andrew Ortega, który znakomicie sprawdza się w wysokich rejestrach. Frontman troszkę przypomina manierą Michaela Kiske.
Sam materiał jest dopracowany i już na starcie dostajemy energiczny i melodyjny "Through the storm". Złożone solówki i zagrywki gitarowe są tutaj po prostu urocze. Stonowany "Soldiers of the light" wyróżnia się pomysłową melodią i przebojowością. Marszowy "Demi human" cechują się epickością i rycerskim wydźwiękiem. Świetny kawałek, który pokazuje jaki potencjał drzemie w tym kawałku. Kolejny energiczny utwór na płycie to "Master the power", który może kojarzyć się ze starym Helloween. Bardzo dobrze wypada bardziej progresywny "Fly with me" i ta progresywność pojawia się również w zamykającym "Starborn Steel".
Może nie jest to czysta perfekcja, ale płyty słucha się tak przyjemnie że zasługuje na uwagę. Znajdziemy tutaj rycerski klimat i bardzo dobrą mieszankę progresywnego heavy metalu i power metalu. Przemyślany i dojrzały krążek, który zachwyca swoją pomysłowością i wykonaniem. Gorąco polecam!
Ocena: 8.5/10
Znakomicie prezentuje się klimatyczna okładka w takim rycerskim wydaniu. Dobrze to wygląda. Troszkę gorzej wypada brzmienie. Jest surowe, takie nie dopracowane i troszkę garażowe. Jednak mimo wszystko nie psuje to ostatecznego efektu. Materiał jest pomysłowy i wypełniony hitami. "Sign of the Hourglass" to dobrze skrojony album, który wypełniony jest wyrazistymi riffami. Płyta jest bardzo gitarowa i słucha się jej jednym tchem.
Mocnym atutem tej kapeli jest wokalista Andrew Ortega, który znakomicie sprawdza się w wysokich rejestrach. Frontman troszkę przypomina manierą Michaela Kiske.
Sam materiał jest dopracowany i już na starcie dostajemy energiczny i melodyjny "Through the storm". Złożone solówki i zagrywki gitarowe są tutaj po prostu urocze. Stonowany "Soldiers of the light" wyróżnia się pomysłową melodią i przebojowością. Marszowy "Demi human" cechują się epickością i rycerskim wydźwiękiem. Świetny kawałek, który pokazuje jaki potencjał drzemie w tym kawałku. Kolejny energiczny utwór na płycie to "Master the power", który może kojarzyć się ze starym Helloween. Bardzo dobrze wypada bardziej progresywny "Fly with me" i ta progresywność pojawia się również w zamykającym "Starborn Steel".
Może nie jest to czysta perfekcja, ale płyty słucha się tak przyjemnie że zasługuje na uwagę. Znajdziemy tutaj rycerski klimat i bardzo dobrą mieszankę progresywnego heavy metalu i power metalu. Przemyślany i dojrzały krążek, który zachwyca swoją pomysłowością i wykonaniem. Gorąco polecam!
Ocena: 8.5/10
piątek, 10 kwietnia 2020
TRAVELER - Termination Shock (2020)
Rok 2019 to było objawienie dwóch świetnych kapel specjalizujących się w heavy/speed metalu. Mowa oczywiście o Riot City i Traveler,który pokazały jak można znakomicie odtworzyć klimat lat 80. Traveler na debiucie brzmiał autentycznie i nie szczędził szybkich kawałków. Teraz po roku przyszedł czas na drugi album zatytułowany "Termination Shock". Jest to dalej świetna muzyka na wysokim poziomie, ale już nie ma takiego efekty "wow" jak na debiucie.
Band stara się zrobić wszystko, żeby można było czuć że mamy to samo co na debiucie. Jest identyczna okładka, jak i brzmienie. Mamy klimat lat 80 i dalej tą samą stylistykę heavy/speed metalową. "Termination Shock" ma więcej heavy metalu niż speed metalu, ale to wciąż wysokiej klasy materiał. Gwiazdą tutaj jest wokalista Jean Pierre Abboud, który cechuje się charyzmą i znakomitą techniką. W górnych rejestrach spisuje się fenomenalnie. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Materiał w zasadzie jest równy i na swój urozmaicony. Pod względem poziomu nie wielu mu brakuje do debiutu. W pamięci zostaje z pewnością klimatyczny i stonowany "After The Future", który ma coś z brytyjskiego metalu i NWOBHM. Taki speed metalowy Traveler wybrzmiewa w "Deepspace" i "Terra exodus". Fanom Iron Maiden może przypaść do gustu melodyjny i nie zwykle przebojowy "Shadded Mirror", który otwiera ten jakże udany krążek. Dużo dzieje się w rozpędzonym "Termination Shock". Ten utwór znakomicie odzwierciedla styl Traveler, a także w jakiej znakomitej formie są. Kolejny hicior na płycie to nieco lżejszy "Foreverman", który szybko wpada w ucho.Równie przebojowy jest "Stk", który niesie ze sobą sporo energii. Mamy też nieco bardziej epicki "Diary of Maiden" i to już troszkę nieco inny Traveler, ale wciąż mi się to podoba.
"Termination shock" to album troszkę słabszy od debiutu, ale to wciąż prawdziwa frajda dla maniaków heavy/speed metalu lat 80. Przemyślany i dobrze wyważony album, który w pełni oddaje styl i jakość Traveler. Oby jak najdłużej utrzymali taki poziom.
Ocena: 9/10
Band stara się zrobić wszystko, żeby można było czuć że mamy to samo co na debiucie. Jest identyczna okładka, jak i brzmienie. Mamy klimat lat 80 i dalej tą samą stylistykę heavy/speed metalową. "Termination Shock" ma więcej heavy metalu niż speed metalu, ale to wciąż wysokiej klasy materiał. Gwiazdą tutaj jest wokalista Jean Pierre Abboud, który cechuje się charyzmą i znakomitą techniką. W górnych rejestrach spisuje się fenomenalnie. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Materiał w zasadzie jest równy i na swój urozmaicony. Pod względem poziomu nie wielu mu brakuje do debiutu. W pamięci zostaje z pewnością klimatyczny i stonowany "After The Future", który ma coś z brytyjskiego metalu i NWOBHM. Taki speed metalowy Traveler wybrzmiewa w "Deepspace" i "Terra exodus". Fanom Iron Maiden może przypaść do gustu melodyjny i nie zwykle przebojowy "Shadded Mirror", który otwiera ten jakże udany krążek. Dużo dzieje się w rozpędzonym "Termination Shock". Ten utwór znakomicie odzwierciedla styl Traveler, a także w jakiej znakomitej formie są. Kolejny hicior na płycie to nieco lżejszy "Foreverman", który szybko wpada w ucho.Równie przebojowy jest "Stk", który niesie ze sobą sporo energii. Mamy też nieco bardziej epicki "Diary of Maiden" i to już troszkę nieco inny Traveler, ale wciąż mi się to podoba.
"Termination shock" to album troszkę słabszy od debiutu, ale to wciąż prawdziwa frajda dla maniaków heavy/speed metalu lat 80. Przemyślany i dobrze wyważony album, który w pełni oddaje styl i jakość Traveler. Oby jak najdłużej utrzymali taki poziom.
Ocena: 9/10
METAL CHURCH - From the vault (2020)
Kiedy Metal Church oznajmił w 2015r że do zespołu wraca Mike Howe to liczyłem, że band będzie przeżywał drugą młodość. Jednak tak nie jest. Cieszy mnie fakt, że Mike wrócił tam gdzie jego miejsce oraz to, że jego forma wokalna jest bardzo dobra. Szkoda tylko, że jego głos jest marnowany, bo nie ma ciekawej oprawy. To był problem na "Damned if you do", który już pokazał, że brakowało ciekawych pomysłów na kompozycje. Album, a raczej kompilacja "From The vault" pogłębia tylko niemoc Metal Church w obecnych czasach.
Album "XI" miał klimat, killery i masę przebojów. Na nowym dziele tego nie znajdziemy. O przepraszam, jest świetny otwieracz w postaci "Dead on the vine". Mocny riff i przybrudzone brzmienie nasuwają na myśl czasy "Hanging in the balance". Podoba mi się energia, a przede wszystkim stylistyka ocierająca się o power/thrash metal. Na całe wydawnictwo jedna perełka to za mało. Niczym nie wyróżnia się stonowany i zadziorny "For no reason". Broni też się melodyjny "Above the madness", który intryguje swoją dynamiką i przebojowością. No jest jeszcze nowa wersja "Conductor", która jest słabsza niż oryginał. To tyle jeśli chodzi o nowe kawałki. Dalej znajdziemy odrzuty z sesji "Damned if you do". Nie trafia do mnie "Mind thief" ani też "False Flag". Dużo wypełniaczy, którym nie warto poświęcać uwagi.
Rick i Kurdt grają bez polotu, bez jakiegoś pomysłu i w zasadzie przez cały album wieje nudą. Ciężko za coś pochwalić Metal Church na nowym wydawnictwie. Dwa dobre utwory to za mało, żeby mnie porwać. Mam nadzieję, że kiedyś dostanę album pokroju "XI".
Ocena: 4/10
Album "XI" miał klimat, killery i masę przebojów. Na nowym dziele tego nie znajdziemy. O przepraszam, jest świetny otwieracz w postaci "Dead on the vine". Mocny riff i przybrudzone brzmienie nasuwają na myśl czasy "Hanging in the balance". Podoba mi się energia, a przede wszystkim stylistyka ocierająca się o power/thrash metal. Na całe wydawnictwo jedna perełka to za mało. Niczym nie wyróżnia się stonowany i zadziorny "For no reason". Broni też się melodyjny "Above the madness", który intryguje swoją dynamiką i przebojowością. No jest jeszcze nowa wersja "Conductor", która jest słabsza niż oryginał. To tyle jeśli chodzi o nowe kawałki. Dalej znajdziemy odrzuty z sesji "Damned if you do". Nie trafia do mnie "Mind thief" ani też "False Flag". Dużo wypełniaczy, którym nie warto poświęcać uwagi.
Rick i Kurdt grają bez polotu, bez jakiegoś pomysłu i w zasadzie przez cały album wieje nudą. Ciężko za coś pochwalić Metal Church na nowym wydawnictwie. Dwa dobre utwory to za mało, żeby mnie porwać. Mam nadzieję, że kiedyś dostanę album pokroju "XI".
Ocena: 4/10
czwartek, 9 kwietnia 2020
ANCILLOTTI - Hell on Earth (2020)
Włoski Ancillotti nie poddaje się i dalej dostarcza swoim fanom solidny heavy metal w klimatach Sinner, Judas Priest, czy Accept. W maju przewidziana jest premiera trzeciego albumu tej włoskiej formacji, która działa od 2009r. "Hell on earth" to swoista kontynuacja "strikes back" i to wciąż solidne granie, które może znaleźć swoich fanów.
Co lubię w tej kapeli to wokal Daniela Ancillottiego, który swoją charyzmą czyni muzykę tej kapeli niezwykle zadziorną. To on sprawia, że można poczuć tu klimat lat 80. Dobrze spisuje się gitarzysta Luciano Toscani, który stawia na proste rozwiązania. Znajdziemy tutaj przede wszystkim zadziorne riffy, który mają nas oczarować swoją melodyjnością i klimatem lat 80. Album jest bardzo gitarowy i to sprawia, że odbiór jest bardzo łatwy.
Band dobrze otwiera ten album, bo od rozpędzonego "Fighting Man", który nawiązuje do Primal Fear. Sam riff i wokale Daniela o tym nas przekonują. W podobnych klimatach mamy ostry i agresywny "revolution" czy melodyjny "Firewind". Band potrafi wykorzystać patenty hard rockowe, co potwierdza "We are coming". Stonowany i również hard rockowy "Broken arrow" też pokazuje, że band potrafi odnaleźć się w takich klimatach. Dobry kawałek, który szybko zapada w pamięci. Najlepiej zespół sprawdza się w szybkich utworach i to słychać w zamykającym "Till the end", który imponuje mocnym riffem i przebojowością. Prawdziwa perełka i właśnie takich hitów mi tutaj brakuje.
"Hell on earth" to kawał solidnego heavy metalu, ale nic ponadto. Band dalej gra swoje i nie ma tutaj niespodzianek. Dla fanów Accept czy Primal Fear jest to pozycja obowiązkowa.
Ocena : 7/10
Co lubię w tej kapeli to wokal Daniela Ancillottiego, który swoją charyzmą czyni muzykę tej kapeli niezwykle zadziorną. To on sprawia, że można poczuć tu klimat lat 80. Dobrze spisuje się gitarzysta Luciano Toscani, który stawia na proste rozwiązania. Znajdziemy tutaj przede wszystkim zadziorne riffy, który mają nas oczarować swoją melodyjnością i klimatem lat 80. Album jest bardzo gitarowy i to sprawia, że odbiór jest bardzo łatwy.
Band dobrze otwiera ten album, bo od rozpędzonego "Fighting Man", który nawiązuje do Primal Fear. Sam riff i wokale Daniela o tym nas przekonują. W podobnych klimatach mamy ostry i agresywny "revolution" czy melodyjny "Firewind". Band potrafi wykorzystać patenty hard rockowe, co potwierdza "We are coming". Stonowany i również hard rockowy "Broken arrow" też pokazuje, że band potrafi odnaleźć się w takich klimatach. Dobry kawałek, który szybko zapada w pamięci. Najlepiej zespół sprawdza się w szybkich utworach i to słychać w zamykającym "Till the end", który imponuje mocnym riffem i przebojowością. Prawdziwa perełka i właśnie takich hitów mi tutaj brakuje.
"Hell on earth" to kawał solidnego heavy metalu, ale nic ponadto. Band dalej gra swoje i nie ma tutaj niespodzianek. Dla fanów Accept czy Primal Fear jest to pozycja obowiązkowa.
Ocena : 7/10
AXXIS - Virus of a modern time EP (2020)
Axxis znalazł czas i wydał mini album, który jest wydawnictwem nawiązującym do tego co obecnie się dzieje na świecie i tytuł "Virus of a modern time" jest adekwatny. Tak to tylko epka, ale wypada lepiej niż 2 ostatnie pełne krążki.
W dalszym ciągu nie podoba mi się szata graficzna, ale band nadrabia mocniejszym brzmieniem i stylem, który troszkę przypomina mi czasy "Utopia" co jest zmianą na plus. W bardzo dobrej formie wokalnej jest Bernhard i to on cały czas napędza ten zespół. W stylistykę Axxis znakomicie wpisał się gitarzysta Matthias Degener, który zasilił band w 2019r. Oczywiście mimo kilku dobrych momentów całość prezentuje się co najwyżej dobrze. Brakuje jakiś wyraźnych hitów, ale ta epka daje nadzieje na lepsze czasy w obozie Axxis.
Bardzo spodobał mi się energiczny i ocierający się o power metal "Babylon" i to jest Axxis jaki lubię. Przypominają mi się czasy "Utopia". Słabszy jest toporny i nijaki "Boats of Hope". Za dużo komercji, hard rocka, a za mało konkretów. Ciężki riff i nowoczesny wydźwięk to cechy "Last Eagle" i to też co najwyżej dobry kawałek. Drugi killer na płycie to "Mother money" i jest nieco szybciej, z domieszką power metalu. Ostatnio brakowało mi takich energicznych utworów w wykonaniu Axxis. Nawet nieco nowoczesny "Virus of a modern time" dobrze się słucha i potrafi porwać słuchacza mocnym riffem i przebojowym refren. Udany kawałek i proszę więcej takich na następnym albumie. Słabo wypada zamykający "war games", który tak naprawdę nic nie wnosi do tego wydawnictwa.
Dobrze widzieć, że mimo całej akcji z wirusem Axxis funkcjonuje i wraca do swojej właściwej formy. To tytko mini album, ale jest kilka mocnych momentów i mam nadzieję, że to przyniesie lepsze płyty w przyszłości.
Ocena: 6/10
W dalszym ciągu nie podoba mi się szata graficzna, ale band nadrabia mocniejszym brzmieniem i stylem, który troszkę przypomina mi czasy "Utopia" co jest zmianą na plus. W bardzo dobrej formie wokalnej jest Bernhard i to on cały czas napędza ten zespół. W stylistykę Axxis znakomicie wpisał się gitarzysta Matthias Degener, który zasilił band w 2019r. Oczywiście mimo kilku dobrych momentów całość prezentuje się co najwyżej dobrze. Brakuje jakiś wyraźnych hitów, ale ta epka daje nadzieje na lepsze czasy w obozie Axxis.
Bardzo spodobał mi się energiczny i ocierający się o power metal "Babylon" i to jest Axxis jaki lubię. Przypominają mi się czasy "Utopia". Słabszy jest toporny i nijaki "Boats of Hope". Za dużo komercji, hard rocka, a za mało konkretów. Ciężki riff i nowoczesny wydźwięk to cechy "Last Eagle" i to też co najwyżej dobry kawałek. Drugi killer na płycie to "Mother money" i jest nieco szybciej, z domieszką power metalu. Ostatnio brakowało mi takich energicznych utworów w wykonaniu Axxis. Nawet nieco nowoczesny "Virus of a modern time" dobrze się słucha i potrafi porwać słuchacza mocnym riffem i przebojowym refren. Udany kawałek i proszę więcej takich na następnym albumie. Słabo wypada zamykający "war games", który tak naprawdę nic nie wnosi do tego wydawnictwa.
Dobrze widzieć, że mimo całej akcji z wirusem Axxis funkcjonuje i wraca do swojej właściwej formy. To tytko mini album, ale jest kilka mocnych momentów i mam nadzieję, że to przyniesie lepsze płyty w przyszłości.
Ocena: 6/10
PALACE - Reject The System (2020)
Palace zawsze był postrzegany jako solidny niemiecki band grający prosty, toporny, teutoński heavy metal, który wzorowany jest na takich kapelach jak Udo, Accept, Primal fear, czy Headhunter. W tej kapeli zawsze drzemał potencjał, ale jakoś nie mieli okazji w sumie się wykazać. Najnowsze dzieło zatytułowane "Reject the system" to porcja rasowego niemieckiego metalu w najlepszym wydaniu. 6 lat Palace kazał czekać swoim fanom na nowy krążek, ale warto było.
Tym razem band zadbał o ciekawszą okładkę frontową, która już tak nie odstrasza. Brzmienie też bardziej dopieszczone, bardziej mocarne i to tylko podkreśla jakość owej płyty. Palace to tak naprawdę Herald "Hp" Piller, który odpowiada za partię wokalne, jak i gitarowe. Spisuje się w tej podwójnej roli i to on nadaje całości takiego niemieckiego charakteru. Brzmi to mocarnie i to przedkłada się na poziom zawartości.
Dużo tutaj z Udo, czy Accept, ale czy to źle? Mroczny "Final Call of Destruction" i przebojowy "Soulseeker" wpisują się w tą konwencję. Na płycie nie brakuje killerów i jednym z nich jest energiczny otwieracz "Force of Steel", który ma coś z Primal Fear, co mi się bardzo podoba. Brawa za niezwykle mocny i urokliwy riff. Bardzo dobrze wypada szybki "Bloodstained World", w którym nie brakuje ostrych partii gitarowych i wciągających melodii. Jeden z mocniejszych momentów na płycie. Wejście melodyjnego riffu w "Valhalla Land" troszkę skojarzyło mi się z Crystal Viper i gdzieś ten styl naszego rodzimego bandu można wyłapać. Klimaty Primal Fear i Udo wracają w dynamicznym "Legion of Resistance", który idealnie odzwierciedla styl Palace i ich znakomitą formę. Całość zamyka prosty i przebojowy "No one break my will".
"Reject the System" to definicja niemieckiego heavy metalu i wybierając ten krążek, wiemy na co się piszemy. Mocne riffy, zadziorny wokal i duża dawka przebojowości. To jest to co znajdziemy tutaj. Dla fanów Udo, Accept czy Primal Fear pozycja obowiązkowa. Jak dla mnie jest to jeden z najlepszych albumów tej grupy.
Ocena: 8.5/10
Tym razem band zadbał o ciekawszą okładkę frontową, która już tak nie odstrasza. Brzmienie też bardziej dopieszczone, bardziej mocarne i to tylko podkreśla jakość owej płyty. Palace to tak naprawdę Herald "Hp" Piller, który odpowiada za partię wokalne, jak i gitarowe. Spisuje się w tej podwójnej roli i to on nadaje całości takiego niemieckiego charakteru. Brzmi to mocarnie i to przedkłada się na poziom zawartości.
Dużo tutaj z Udo, czy Accept, ale czy to źle? Mroczny "Final Call of Destruction" i przebojowy "Soulseeker" wpisują się w tą konwencję. Na płycie nie brakuje killerów i jednym z nich jest energiczny otwieracz "Force of Steel", który ma coś z Primal Fear, co mi się bardzo podoba. Brawa za niezwykle mocny i urokliwy riff. Bardzo dobrze wypada szybki "Bloodstained World", w którym nie brakuje ostrych partii gitarowych i wciągających melodii. Jeden z mocniejszych momentów na płycie. Wejście melodyjnego riffu w "Valhalla Land" troszkę skojarzyło mi się z Crystal Viper i gdzieś ten styl naszego rodzimego bandu można wyłapać. Klimaty Primal Fear i Udo wracają w dynamicznym "Legion of Resistance", który idealnie odzwierciedla styl Palace i ich znakomitą formę. Całość zamyka prosty i przebojowy "No one break my will".
"Reject the System" to definicja niemieckiego heavy metalu i wybierając ten krążek, wiemy na co się piszemy. Mocne riffy, zadziorny wokal i duża dawka przebojowości. To jest to co znajdziemy tutaj. Dla fanów Udo, Accept czy Primal Fear pozycja obowiązkowa. Jak dla mnie jest to jeden z najlepszych albumów tej grupy.
Ocena: 8.5/10
środa, 8 kwietnia 2020
AXEL RUDI PELL - Sign of the Times (2020)
Czego można spodziewać się po 18 albumie Axela Rudi Pella? Na pewno nie eksperymentów, czy próby tworzenia czegoś nowego. Ten uzdolniony gitarzysta i kompozytor przyzwyczaił nas do swojego stylu, tak więc każdy album nie zaskakuje nas niczym. Zawsze dostajemy to samo, czyli wysokiej klasy melodyjny metal, który zachwyca swoją finezją, lekkością i przebojowością. "Sign of the Times" to najnowsze Axela i jest to album jakich pełno w jego bogatej dyskografii. Płyta skrojona w sprawdzony sposób i to płytę można słuchać w ciemno.
Nie zmienia się skład i to od paru lat, zresztą jak i sama muzyka. Wiemy jak album Axela wygląda. Zaczynamy od intra, potem szybki kawałek, potem w międzyczasie rozbudowany kolos, ballada, jakiś hard rockowy hit i zamknięciem kolosem. Tak "Sign of the Times" to schematyczny do bólu album, który wiemy jak będzie brzmiał nim go odpalimy. Jest to może i pułapka dla samego muzyka i błędne koło, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Po co zmieniać swój styl, kiedy wszystko się sprawdza a fani są zadowoleni?
Co mi nie pasuje w tym albumie to na pewno nijaka okładka, która jest jakoś nie w stylu Axela. Zawartość też może i jest wysokich lotów, choć nie ma takiego kopa jak poprzedni album, a przede wszystkim troszkę kuleje przebojowość. Reszta bez większych zarzutów z mojej strony.
"The Black Serenade" to rasowe intro w wykonaniu Axela. Mamy klimatyczny instrumentalny kawałek, który wciąga. Jest dobrze, ale w fotel mnie nie wgniotło. Więcej emocji wzbudza rozpędzony i bardzo energiczny "Gunfire". Typowy, szybki utwór w wykonaniu Axela. Nic dziwnego, że ta kompozycja promowała nowy album.Stonowany i nieco hard rockowy "Bad reputation" to już kolejny rasowy szlagier Axela. Takich utworów na jego płycie nigdy nie brakuje i one zawsze znakomicie urozmaicają materiał. Bardzo dobry utwór, aczkolwiek nie błyszczy pod względem przebojowości. Z pewnością owe niedociągnięcia tej kompozycji rekompensuje rozbudowany i klimatyczny "Sign of the Times". To podręcznikowy kolos do jakich już nie raz nas przyzwyczajaj Axel. Stonowane tempo i popisowe wokale Johny'ego Gioeli'ego to urok tej kompozycji. Jeden z najlepszych utworów na płycie to na pewno. Band przyspiesza w dynamicznym "The end of the line", który brzmi jak zaginiony kawałek z czasów "Black moon pyramid" i brakowało mi takiego energicznego i radosnego utworu. Dobra robota Axel. Oczywiście obowiązkowa musi być ballada, no i jest w postaci "As blind as a fool can be". Lekki, rockowy kawałek o romantycznym zabarwieniu. Utwór wciąga i to od samego początku. Podniosły refren i echa Rainbow czy Deep Purple to jest to co mi się podoba w przebojowym "Wings of the storm". Kolejna perełka na płycie. Dalej mamy rockowy "Waiting For Your Call" i znów czegoś mi brakuje. Może mocy? może jakiegoś ciekawszego riffu? Co mnie zaskoczyło? Bez wątpienia motyw reegee w "Living in a Dream". Ciekawie to wyszło i to pokazuje, że można nieco odświeżyć sprawdzoną formułę. Całość zamyka klimatyczny "Into the Fire" i znów te patenty Black Sabbath. Świetna kompozycja i to jeden z najlepszych utworów na tym krążku, jeśli nie najlepsza.
Nie jest to drugi "Knights Call", nie jest to też drugi "Tales of the Crown", ale ta płyta to wciąż Axel Rudi Pell wysokich lotów. Co z tego, że to wszystko już było, co z tego że płyta może nie jest tak przebojowa jak poprzednia. Panowie są w formie i dobrze się tego słucha, a to jest najważniejsze. Osobiście "Knights Call" jest lepszym albumem.
Ocena: 9/10
niedziela, 5 kwietnia 2020
STARGAZERY - Constellation (2020)
Nic nie trwa wiecznie. Fiński band o nazwie Stargazery przekonał się o tym. W końcu zespół przez 5 lat zbierał się na wydanie nowego krążka, a wszystko było podyktowane zmianami personalnymi. "Constellation" to wydawnictwo nagrane w nowym składzie i po długiej przerwie, ale muzycznie słychać, że to dalej Stargazery, który błyszczał na pierwszych dwóch płytach. Dalej jest to mieszanka rocka i melodyjnego metalu. Poprzednie były mocniejsze, zadziorniejsze, ale nowy krążek również trzyma wysoki poziom.
Pod względem technicznym płyta zachwyca lekkim i zarazem bardzo czystym brzmienie. Od razu wiadomo, że to fińska kapela. Okładka też taka typowa dla tej kapeli, ale to nie jest tak istotne jak zawartość. Tutaj też nie jest źle i jest co podziwiać.
Podstawą tej kapeli jest charyzmatyczny wokalista Jari Tiura oraz gitarzysta Pete Ahonen i panowie wciąż wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. To lekka i klimatyczna muzyka, która ma łapać za serce i tak w sumie jest. To bardzo udana mieszanka melodyjnego metalu i rocka.
Zaczynamy od singlowego "Sinners in Shadows", który w pełni oddaje styl tej kapeli. Jest melodyjnie, jest przebojowo i tak lekko. Bardzo udany otwieracz. Podoba mi się klimatyczny i stonowany "War Torn". Klawisze tutaj budują niezłą atmosferą i to jest urocze. Niby nie ma tutaj agresji czy mocy, a utwór potrafi oczarować. Znakomicie prezentuje się marszowy, troszkę epicki "Self proclaimed King". Co mnie urzekło w tym utworze to bez wątpienia podniosły i pomysłowy refren. W podobnym stylu utrzymany jest zadziorny i przebojowy "Ripple the water". Rockowa ballada w postaci "I found angels" to prawdziwa perełka. Kocham tego typu ballady, które potrafią poruszyć słuchacza. W tytułowym "Constellation" można doszukać się elementów power metalu i to jest prawdziwa petarda. Mocny riff, duża dawka przebojowości i w zasadzie dzieje się tutaj dużo pod względem partii gitarowych. Na sam koniec mamy dwa hity czyli "In my blood" oraz zamykający "raise the flag".
Stargezery może nie dobił do poziomu z debiutu, ale "Constellation" to wartościowy album, który zachwyca swoją lekkością i przebojowością. Płyta zasługuję na uwagę i jest to stargazery jaki kocham.
Ocena: 8/10
Pod względem technicznym płyta zachwyca lekkim i zarazem bardzo czystym brzmienie. Od razu wiadomo, że to fińska kapela. Okładka też taka typowa dla tej kapeli, ale to nie jest tak istotne jak zawartość. Tutaj też nie jest źle i jest co podziwiać.
Podstawą tej kapeli jest charyzmatyczny wokalista Jari Tiura oraz gitarzysta Pete Ahonen i panowie wciąż wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. To lekka i klimatyczna muzyka, która ma łapać za serce i tak w sumie jest. To bardzo udana mieszanka melodyjnego metalu i rocka.
Zaczynamy od singlowego "Sinners in Shadows", który w pełni oddaje styl tej kapeli. Jest melodyjnie, jest przebojowo i tak lekko. Bardzo udany otwieracz. Podoba mi się klimatyczny i stonowany "War Torn". Klawisze tutaj budują niezłą atmosferą i to jest urocze. Niby nie ma tutaj agresji czy mocy, a utwór potrafi oczarować. Znakomicie prezentuje się marszowy, troszkę epicki "Self proclaimed King". Co mnie urzekło w tym utworze to bez wątpienia podniosły i pomysłowy refren. W podobnym stylu utrzymany jest zadziorny i przebojowy "Ripple the water". Rockowa ballada w postaci "I found angels" to prawdziwa perełka. Kocham tego typu ballady, które potrafią poruszyć słuchacza. W tytułowym "Constellation" można doszukać się elementów power metalu i to jest prawdziwa petarda. Mocny riff, duża dawka przebojowości i w zasadzie dzieje się tutaj dużo pod względem partii gitarowych. Na sam koniec mamy dwa hity czyli "In my blood" oraz zamykający "raise the flag".
Stargezery może nie dobił do poziomu z debiutu, ale "Constellation" to wartościowy album, który zachwyca swoją lekkością i przebojowością. Płyta zasługuję na uwagę i jest to stargazery jaki kocham.
Ocena: 8/10
piątek, 3 kwietnia 2020
LADY BEAST - The vultures amulet (2020)
Kochasz Heavy metal? Wychowałeś się na muzyce z lat 80? Jeśli odpowiedź brzmi "Tak" to amerykański Lady Beast ma coś dla Ciebie drogi czytelniku. Wszystko zależy od Twojego podejścia do płci pięknej w heavy metalu. Dla wielu słuchaczy to jest problem, kiedy to kobieta jest za mikrofonem. Niby to nie jest to samo i nigdy nie będzie to ta sama agresja i moc co u mężczyzny. Szczerze? Jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało. Wychowałem się na takich formacjach jak Steelover, Hellion czy Warlock. Czasami kobieta potrafi wnieść ciekawy klimat i wnieść troszkę urozmaicenia do heavy metalu. Jeśli nie jesteś fanem kobiecego głosu w heavy metalu to nowy album Lady Beast tego nie zmieni. Dla fanów tego typu metalu ta płyta będzie prawdziwą ucztą. "The Vultures Amulet" to naprawdę udany album, który może się podobać.
Lady Beast w dalszym ciągu robi swoje i gra prosty, zadziorny heavy metal, który mocno osadzony jest w latach 80. Nie tworzą niczego nowego i trzymają się z dala od eksperymentów. Ma to swój urok, bo band gra z pomysłem i wie jak stworzyć ciekawe kompozycje. Deborah Levine to wokalistka, która śpiewać potrafi, a że troszkę brakuje jej pary to nie ma to większego znaczenia. Wokalistka odnajduje się w tym co słyszymy i to ona sprawia, że wiemy że jest to Lady Beast. Ta płyta to przede wszystkim dobra praca gitarzystów. Andy i Chris to bardzo pracowici gitarzyści i wygrywają mocne riffy. Pod tym względem płyta jest bardzo atrakcyjna.
Płytę otwiera rozpędzony"Metal Machine", który nawiązuje do starych bandów z lat 80. Jest pozytywna energia i dawka przebojowości, a to zawsze działa. Wpada w ucho zadziorny "Runes of rust", który może kojarzyć się z twórczością Iron Maiden. Kawałek imponuje swoje skocznością i taką lekkością. Partie basu w "The gift" są pomysłowe i od razu wpadają w ucho. Bardzo mocny kawałek, który tylko pokazuje w jakiej formie jest band. Fanom Judas Priest może przypaść do gustu zadziorny i taki bardziej tradycyjny "Betrayer". Mamy też stonowany "The champion", który napędza pomysłowy główny motyw. Nutka epickości pojawia się w "The vultures amulet", z kolei zamykający "Vow of the valkyrie" to speed metalowa jazda bez trzymanki.
"The vultures amulet" to płyta bardzo klasyczny i ten klimat lat 80 udziela się od pierwszych sekund. Bardzo dobrze wyważony krążek, który imponuje przebojowością i dobrymi partiami gitarowymi. To typowy album Lady beast. Nie ma niespodzianki i dobrze. Eksperymenty zostawmy innym zespołom.
Ocena: 8.5/10
Lady Beast w dalszym ciągu robi swoje i gra prosty, zadziorny heavy metal, który mocno osadzony jest w latach 80. Nie tworzą niczego nowego i trzymają się z dala od eksperymentów. Ma to swój urok, bo band gra z pomysłem i wie jak stworzyć ciekawe kompozycje. Deborah Levine to wokalistka, która śpiewać potrafi, a że troszkę brakuje jej pary to nie ma to większego znaczenia. Wokalistka odnajduje się w tym co słyszymy i to ona sprawia, że wiemy że jest to Lady Beast. Ta płyta to przede wszystkim dobra praca gitarzystów. Andy i Chris to bardzo pracowici gitarzyści i wygrywają mocne riffy. Pod tym względem płyta jest bardzo atrakcyjna.
Płytę otwiera rozpędzony"Metal Machine", który nawiązuje do starych bandów z lat 80. Jest pozytywna energia i dawka przebojowości, a to zawsze działa. Wpada w ucho zadziorny "Runes of rust", który może kojarzyć się z twórczością Iron Maiden. Kawałek imponuje swoje skocznością i taką lekkością. Partie basu w "The gift" są pomysłowe i od razu wpadają w ucho. Bardzo mocny kawałek, który tylko pokazuje w jakiej formie jest band. Fanom Judas Priest może przypaść do gustu zadziorny i taki bardziej tradycyjny "Betrayer". Mamy też stonowany "The champion", który napędza pomysłowy główny motyw. Nutka epickości pojawia się w "The vultures amulet", z kolei zamykający "Vow of the valkyrie" to speed metalowa jazda bez trzymanki.
"The vultures amulet" to płyta bardzo klasyczny i ten klimat lat 80 udziela się od pierwszych sekund. Bardzo dobrze wyważony krążek, który imponuje przebojowością i dobrymi partiami gitarowymi. To typowy album Lady beast. Nie ma niespodzianki i dobrze. Eksperymenty zostawmy innym zespołom.
Ocena: 8.5/10
FURY - The Grand Prize (2020)
W tym roku brytyjski band o nazwie Fury obchodzi 10 lecie działalności i świętują ten jubileusz nowym wydawnictwem. "The grand prize" to ich trzecie dzieło i z pewnością tylko utwierdza, że to solidna kapela, która potrafi grać. Najlepiej wychodzi im prosty, melodyjny heavy metal z domieszką hard rocka, czy też NWOBHM.
Jasne nie ma tutaj zaskoczenia, nie ma też niczego nowego co by oczarowało słuchacza. Band gra troszkę odtwórczo, ale mimo pewnych wad i tak warto poświęcić czas tej brytyjskiej formacji. Nowy krążek jest solidny i ma kilka mocniejszych momentów. Brakuje może ostatecznego szlifu i troszkę mocniejszych partii gitarowych. Julian i Jake stawiają na proste motywy gitarowe i riffy są bardzo ostrożne i troszkę pozbawione emocji. Wokal Juliana też nie wywołuje dreszczy, ani też nie potrafi wgnieść w fotel. Wiadomo, że zespół grać potrafi i dzięki temu jest solidny materiał. Jednak daleko do ideału.
Okładka troszkę nietypowa, bo bardziej kojarzy się z jakąś grą komputerową. Brzmienie też troszkę takie stłumione i bez mocy. Po otwieraczu "You re the fire" można od razu poczuć ten brytyjski klimat. Jest coś z Saxon czy Iron Maiden i od razu lepiej się tego słucha. Wtórne, ale przyjemne granie. Niczym nie wyróżnia się nieco hard rockowy "Galactic Rock". Troszkę lepiej wypada energiczny "Burnout", który wyróżnia się udaną partią basu w początkowej fazie utworu.Band potrafi grać też interesująco co potwierdza w tytułowym "The grand prize", w którym zespół nawiązuje do twórczości Iron maiden. Podobne emocje wywołuje nieco zadziorny i przebojowy "Casino Soleil". Prawdziwa petarda i najlepszy kawałek na płycie. Całość zamyka złożony "Road warrior", w którym słychać naprawdę ciekawe zagrywki gitarowe.
Fury to band, który jak prawdziwy rzemieślnik tworzy solidny heavy metal. To band, który stawia na klimat lat 80 i na proste motywy. Dobrze im idzie, ale jeszcze do perfekcji daleko. Zobaczymy gdzie band dojdzie za kilka lat.
Ocena: 6/10
Jasne nie ma tutaj zaskoczenia, nie ma też niczego nowego co by oczarowało słuchacza. Band gra troszkę odtwórczo, ale mimo pewnych wad i tak warto poświęcić czas tej brytyjskiej formacji. Nowy krążek jest solidny i ma kilka mocniejszych momentów. Brakuje może ostatecznego szlifu i troszkę mocniejszych partii gitarowych. Julian i Jake stawiają na proste motywy gitarowe i riffy są bardzo ostrożne i troszkę pozbawione emocji. Wokal Juliana też nie wywołuje dreszczy, ani też nie potrafi wgnieść w fotel. Wiadomo, że zespół grać potrafi i dzięki temu jest solidny materiał. Jednak daleko do ideału.
Okładka troszkę nietypowa, bo bardziej kojarzy się z jakąś grą komputerową. Brzmienie też troszkę takie stłumione i bez mocy. Po otwieraczu "You re the fire" można od razu poczuć ten brytyjski klimat. Jest coś z Saxon czy Iron Maiden i od razu lepiej się tego słucha. Wtórne, ale przyjemne granie. Niczym nie wyróżnia się nieco hard rockowy "Galactic Rock". Troszkę lepiej wypada energiczny "Burnout", który wyróżnia się udaną partią basu w początkowej fazie utworu.Band potrafi grać też interesująco co potwierdza w tytułowym "The grand prize", w którym zespół nawiązuje do twórczości Iron maiden. Podobne emocje wywołuje nieco zadziorny i przebojowy "Casino Soleil". Prawdziwa petarda i najlepszy kawałek na płycie. Całość zamyka złożony "Road warrior", w którym słychać naprawdę ciekawe zagrywki gitarowe.
Fury to band, który jak prawdziwy rzemieślnik tworzy solidny heavy metal. To band, który stawia na klimat lat 80 i na proste motywy. Dobrze im idzie, ale jeszcze do perfekcji daleko. Zobaczymy gdzie band dojdzie za kilka lat.
Ocena: 6/10
czwartek, 2 kwietnia 2020
DYNAZTY - The dark delight (2020)
W tym roku niemiecki The Unity pokazał jak atrakcyjnie połączyć elementy power metalu, melodyjnego metalu i hard rocka. Jednak mamy odpowiedź ze Szwecji. Wrócił specjalista od takiego grania czyli słynny Dynazty. Ta utalentowana kapela działa od 2007r i szybko uzyskała status gwiazdy i to nic dziwnego. W tym roku Szwedzi wydali swój 7 album zatytułowany "The dark delight", który jest idealną kontynuacją "Firesign". Band od lat trzyma wysoki poziom i znów nagrał album praktycznie perfekcyjny.
Tradycyjnie band zadbał o soczyste, mocne i czyste brzmienie, które idealnie sprawdza się przy stylistyce hard rockowej czy melodyjnego metalu. Najlepsze jednak jest to, że od lat panowie wciąż zachwycają swoją muzyką i zaskakują swoimi pomysłami. Z lekkością przychodzi im tworzenie przebojów i to słychać. Płyta kipi energia i dostarcza słuchaczowi naprawdę wciągających melodii. W Dynazty kluczową rolę odgrywa utalentowany wokalista Nils, który potrafi budować napięcie i nadawać kompozycjom melodyjności. Kawał dobrej roboty robią gitarzyści czyli Mike i Rob. Panowie z lekkością wygrywają bardzo chwytliwe melodie rodem z płyt Abba. Prawdziwa plejada świetnych melodii.
Nowa płyta to 12 kawałków. Płytę otwiera przebojowy "Presence of Mind" i to jest Dynazty jaki uwielbiam. Niby kryje się za tym prosta melodia i łatwo przyswajalny refren, to jednak imponuje pomysłowość i taki nowoczesny charakter. Troszkę progresywności można wyłapać w "Paradise of Architect". Melodia na miarę Abby mamy w przebojowym "The Black" i to jest kawałek, który ukazuje piękno tej kapeli. Mało kto ma taką smykałkę do melodii. Troszkę bardziej rockowy jest spokojniejszy "Hologram". Moim faworytem jest "Heatless Madness", który brzmi troszkę jak Beast in black. Utwór szybko wpada w ucho i to jest prawdziwy killer. Podobne emocje wywołuje nowocześnie brzmiący "Waterfall". Popisy gitarowe w energicznym "Apex" czy "The man and the elements". Płytę zamyka również lekki i chwytliwy "The dark delight", który również mocno czerpie z twórczości Abba.
"The dark delight" to bardzo dobrze wyważony album pomiędzy zadziornym hard rockiem, a przebojowym i melodyjnym heavy/power metalu. To płyta urozmaicona, lekka, dynamiczna i zarazem bardzo przebojowa. To kolejny mocny album tej szwedzkiej formacji. Prawdziwa perełka.
Ocena: 9.5/10
Tradycyjnie band zadbał o soczyste, mocne i czyste brzmienie, które idealnie sprawdza się przy stylistyce hard rockowej czy melodyjnego metalu. Najlepsze jednak jest to, że od lat panowie wciąż zachwycają swoją muzyką i zaskakują swoimi pomysłami. Z lekkością przychodzi im tworzenie przebojów i to słychać. Płyta kipi energia i dostarcza słuchaczowi naprawdę wciągających melodii. W Dynazty kluczową rolę odgrywa utalentowany wokalista Nils, który potrafi budować napięcie i nadawać kompozycjom melodyjności. Kawał dobrej roboty robią gitarzyści czyli Mike i Rob. Panowie z lekkością wygrywają bardzo chwytliwe melodie rodem z płyt Abba. Prawdziwa plejada świetnych melodii.
Nowa płyta to 12 kawałków. Płytę otwiera przebojowy "Presence of Mind" i to jest Dynazty jaki uwielbiam. Niby kryje się za tym prosta melodia i łatwo przyswajalny refren, to jednak imponuje pomysłowość i taki nowoczesny charakter. Troszkę progresywności można wyłapać w "Paradise of Architect". Melodia na miarę Abby mamy w przebojowym "The Black" i to jest kawałek, który ukazuje piękno tej kapeli. Mało kto ma taką smykałkę do melodii. Troszkę bardziej rockowy jest spokojniejszy "Hologram". Moim faworytem jest "Heatless Madness", który brzmi troszkę jak Beast in black. Utwór szybko wpada w ucho i to jest prawdziwy killer. Podobne emocje wywołuje nowocześnie brzmiący "Waterfall". Popisy gitarowe w energicznym "Apex" czy "The man and the elements". Płytę zamyka również lekki i chwytliwy "The dark delight", który również mocno czerpie z twórczości Abba.
"The dark delight" to bardzo dobrze wyważony album pomiędzy zadziornym hard rockiem, a przebojowym i melodyjnym heavy/power metalu. To płyta urozmaicona, lekka, dynamiczna i zarazem bardzo przebojowa. To kolejny mocny album tej szwedzkiej formacji. Prawdziwa perełka.
Ocena: 9.5/10
BONFIRE - Fistful Of Fire (2020)
Lata lecą, mody się zmieniają, a niemiecki Bonfire wciąż istnieje i ma się dobrze. Ta kapela działa od 1986r i wykreował swój styl, który jest mieszanką melodyjnego metalu i hard rocka. W ich muzyce słychać nawiązania do Dokken, Pink Cream 69, Pretty Maids, Eclipse czy nawet Scorpions. Najnowsze dzieło zatytułowane "Fistful of Fire" to 19 album w ich dyskografii. Zespół trzyma wysoki poziom i to jeden z ich cięższych albumów. Prawdziwa perełka.
Nie ma to jak klasyczne rozwiązania podane w współczesnym brzmieniu. Bonfire jest dalej tym zespołem, który pokochaliśmy w latach 80. Panowie znakomicie balansują miedzy melodyjnym metalem, a hard rockiem. Nowa płyta to przede wszystkim duża dawka przebojowości i masa atrakcyjnych melodii, które sprawiają że odsłuch tej płyty to czysta frajda.
Z klasycznego składu został gitarzysta Hans Ziller i to on nadaje klasycznego wydźwięku całości.Razem z Frankiem Panem tworzą zgrany duet i wygrywają naprawdę ciekawe motywy gitarowe. Pod tym względem album jest bardzo atrakcyjny i dynamiczny. Dzieje się sporo i nie ma miejsca na nudę. Nową jakość Bonfire stworzył uzdolniony wokalista Alexx Stahl. Ma w sobie to coś i to on tutaj jest prawdziwą gwiazdą.
Dobrze, pomówmy o tej intrygującej zawartości. Już na początku dostajemy killer, czyli przebojowy "Gotta Get Away". Prosty motyw czyni tutaj cuda. Ciężar i heavy metalowy pazur można wyłapać w chwytliwym "The devil made me do it". Troszkę w tym z twórczości Axel Rudi Pell czy Dokken. Utwór wgniata w fotel i wszystko za sprawą bardzo mocnego riffu i przebojowego refrenu. Prawdziwa petarda. Band pokazuje pazur w stonowanym i nieco bardziej metalowym "Ride the Blade" i to kolejny utwór, który szybko wpada w ucho. Dobrze sprawdzi się na koncertach lekki i niezwykle melodyjny "Rock'n roll survivors" i to jest hard rock na jaki czekałem ze strony Bonfire, W podobnych klimatach utrzymany jest "Fire and ice", z kolei zamykający "Gloryland" to pełnoprawny heavy metalowy killer, który jest utrzymany w szybszym tempie.
No trzeba przyznać, że Bonfire zaskoczył i to pewnie nie jednego fana. Nagrali naprawdę dojrzały przemyślany krążek, który jest urozmaicony i nie zwykle przebojowy. Bonfire wspiął się na swoje wyżyny możliwości i nagrał jeden z cięższych albumów. Prawdziwa petarda!
Ocena: 9/10
Nie ma to jak klasyczne rozwiązania podane w współczesnym brzmieniu. Bonfire jest dalej tym zespołem, który pokochaliśmy w latach 80. Panowie znakomicie balansują miedzy melodyjnym metalem, a hard rockiem. Nowa płyta to przede wszystkim duża dawka przebojowości i masa atrakcyjnych melodii, które sprawiają że odsłuch tej płyty to czysta frajda.
Z klasycznego składu został gitarzysta Hans Ziller i to on nadaje klasycznego wydźwięku całości.Razem z Frankiem Panem tworzą zgrany duet i wygrywają naprawdę ciekawe motywy gitarowe. Pod tym względem album jest bardzo atrakcyjny i dynamiczny. Dzieje się sporo i nie ma miejsca na nudę. Nową jakość Bonfire stworzył uzdolniony wokalista Alexx Stahl. Ma w sobie to coś i to on tutaj jest prawdziwą gwiazdą.
Dobrze, pomówmy o tej intrygującej zawartości. Już na początku dostajemy killer, czyli przebojowy "Gotta Get Away". Prosty motyw czyni tutaj cuda. Ciężar i heavy metalowy pazur można wyłapać w chwytliwym "The devil made me do it". Troszkę w tym z twórczości Axel Rudi Pell czy Dokken. Utwór wgniata w fotel i wszystko za sprawą bardzo mocnego riffu i przebojowego refrenu. Prawdziwa petarda. Band pokazuje pazur w stonowanym i nieco bardziej metalowym "Ride the Blade" i to kolejny utwór, który szybko wpada w ucho. Dobrze sprawdzi się na koncertach lekki i niezwykle melodyjny "Rock'n roll survivors" i to jest hard rock na jaki czekałem ze strony Bonfire, W podobnych klimatach utrzymany jest "Fire and ice", z kolei zamykający "Gloryland" to pełnoprawny heavy metalowy killer, który jest utrzymany w szybszym tempie.
No trzeba przyznać, że Bonfire zaskoczył i to pewnie nie jednego fana. Nagrali naprawdę dojrzały przemyślany krążek, który jest urozmaicony i nie zwykle przebojowy. Bonfire wspiął się na swoje wyżyny możliwości i nagrał jeden z cięższych albumów. Prawdziwa petarda!
Ocena: 9/10
środa, 1 kwietnia 2020
NIGHTWISH - Human. :II: Nature (2020)
Nie tak dawno czytałem wywiad z basistą Iron Maiden i najlepsze co mi zapadło w pamięci, to że Nightwish może być gwiazdą pokroju Iron Maiden. Kiedyś może Nightiwsh był gwiazdą i potrafił tworzyć płyty genialne i klimatyczne. To się już skończyło. Nie ma Tarji, jest za to również uzdolniona Floor Jansen. Pierwszy album z Floor był udany i miał swoje dobre momenty. Teraz po 5 latach Nightwish wraca z nowym krążkiem. "Human. :II: Nature" to album, który ciężko z recenzować. Jedno jest pewne. Nie jest to wydawnictwo do którego będę wracał. To już nie jest Nightwish jaki znam i kocham. To już muzyka zmierzającą w kierunku innym niż metal.
Band zasilił utalentowany perkusista Kai Hahto, którego znamy z Wintersun. Szkoda, że marnuje się w tym co teraz gra Nightwish. Ten kultowy fiński band grał niegdyś symfoniczny power metal, a teraz tworzą symfoniczną muzykę, która brzmi bardziej jak soundtrack jakiegoś filmu przygodowego. Nie sądziłem, że Nightwish tak skończy. Floor brzmi miło, ale nie ma miejsca na rozwinięcia skrzydeł. Płyta jest przesadzona i te dźwięki przytłaczają. Za dużo wszystkiego i za mało konkretów. Nie ma w tym metalu, a jak już jest to jest go mało. Płyta ma charakter bardzo komercyjny i ciężko go ocenić. Plusem jest brzmienie i próba stworzenia płyty z rozmachem. "Human. :II: Nature" to album, który może oczarować mocnym, wysokiej klasy brzmieniem i ciekawymi aranżacjami. Jednak to już nie jest ten sam band co kiedyś.
Nightwish poszedł za modą i nagrał 2 płytowy album. Pierwszy krążek to 9 kompozycji. Jest tutaj rozbudowany i podniosły "Music". Tak utwór ma może potencjał i ma ciekawe motywy, ale jako całość jest jakiś taki nijaki i rozlazły. Płytę promował w sumie słaby, ale i tak najlepszy z tej płyty "Noise". Utwór brzmi jak ostatnie dwie płyty i to nie jest dobry znak. "Harvest" w otoczeniu akustycznych gitar brzmi za bardzo komercyjnie. Ciężko strawny utwór i przykład jak nisko upadł Nightwish. Dalej mamy rockowy "How's the heart ?", który też niczego nie wnosi do płyty. W sumie z całej płyty na uwagę zasługuje nieco mocniejszy "Tribal", choć i ten utwór jest daleki od ideału. Druga płyta to jeden 28minutowy kawałek "All the Works of Nature Which Adorn the World", który rozbity jest na 8 kawałków. Tutaj jest dopiero test na cierpliwość. Straszne nudy.
Nightwish to był kiedyś zespół, który tworzył symfoniczny power metal. Pamiętam jak band mnie oczarował "Wishmaster". To co słyszę na tym albumie to kpina i prawdziwa parodia Nightwish. Tak wiem, band ma się rozwijać itp itd, ale ja jestem na nie. Szkoda, że band oddalił się od swojego stylu. Nawet nie wiem czy zagorzały fan Nightwish polubi ten nowy krążek.
Ocena. : 2/10
Band zasilił utalentowany perkusista Kai Hahto, którego znamy z Wintersun. Szkoda, że marnuje się w tym co teraz gra Nightwish. Ten kultowy fiński band grał niegdyś symfoniczny power metal, a teraz tworzą symfoniczną muzykę, która brzmi bardziej jak soundtrack jakiegoś filmu przygodowego. Nie sądziłem, że Nightwish tak skończy. Floor brzmi miło, ale nie ma miejsca na rozwinięcia skrzydeł. Płyta jest przesadzona i te dźwięki przytłaczają. Za dużo wszystkiego i za mało konkretów. Nie ma w tym metalu, a jak już jest to jest go mało. Płyta ma charakter bardzo komercyjny i ciężko go ocenić. Plusem jest brzmienie i próba stworzenia płyty z rozmachem. "Human. :II: Nature" to album, który może oczarować mocnym, wysokiej klasy brzmieniem i ciekawymi aranżacjami. Jednak to już nie jest ten sam band co kiedyś.
Nightwish poszedł za modą i nagrał 2 płytowy album. Pierwszy krążek to 9 kompozycji. Jest tutaj rozbudowany i podniosły "Music". Tak utwór ma może potencjał i ma ciekawe motywy, ale jako całość jest jakiś taki nijaki i rozlazły. Płytę promował w sumie słaby, ale i tak najlepszy z tej płyty "Noise". Utwór brzmi jak ostatnie dwie płyty i to nie jest dobry znak. "Harvest" w otoczeniu akustycznych gitar brzmi za bardzo komercyjnie. Ciężko strawny utwór i przykład jak nisko upadł Nightwish. Dalej mamy rockowy "How's the heart ?", który też niczego nie wnosi do płyty. W sumie z całej płyty na uwagę zasługuje nieco mocniejszy "Tribal", choć i ten utwór jest daleki od ideału. Druga płyta to jeden 28minutowy kawałek "All the Works of Nature Which Adorn the World", który rozbity jest na 8 kawałków. Tutaj jest dopiero test na cierpliwość. Straszne nudy.
Nightwish to był kiedyś zespół, który tworzył symfoniczny power metal. Pamiętam jak band mnie oczarował "Wishmaster". To co słyszę na tym albumie to kpina i prawdziwa parodia Nightwish. Tak wiem, band ma się rozwijać itp itd, ale ja jestem na nie. Szkoda, że band oddalił się od swojego stylu. Nawet nie wiem czy zagorzały fan Nightwish polubi ten nowy krążek.
Ocena. : 2/10
poniedziałek, 30 marca 2020
FIREWIND - Firewind (2020)
Gus G zawodzi w swojej solowej karierze i tam w zasadzie ciężko pochwalić go za jakiś album. Na szczęście ten utalentowany gitarzysta nie zapomina o swoim macierzystym zespole jakim jest Firewind. To kultowa już formacja, która nagrała wiele znakomitych albumów. Co ciekawe każde wydawnictwo ma swój charakter i każdy wnosi coś innego do twórczości zespołu. Kiedy w 2017r ukazał się "Immortals" to świat wstrzymał oddech i ze zdziwieniem obserwował nową jakość Firewind. Wokalista Henning Basse wniósł do Firewind sporo świeżości i energii. Tak zrodził się pierwszy koncept album i jak dla mnie jeden z najlepszych krążków greckiego Firewind. Wszystko pięknie i wielu z nas oczekiwała kolejnych rozdziałów tej nowej historii Firewind. Niestety odszedł Bob Katsionis i Henning Basse, co nie wróżyło dobrze zespołowi. Za partie klawiszowe odpowiada sam Gus G, z kolei Herbie Langhans (Avantasia, ex Sinbreed) dołączył do Firewind jako nowy wokalista. To właśnie z nim powstał nowy album zatytułowany "Firewind".
Pierwsze 3 wydawnictwa Firewind cechowała agresja, taki nieco amerykański feeling i power metalowa moc. No jeszcze na dwóch pierwszych dziełach był charyzmatyczny Frederick. To był klasyczny styl Firewind. Tytuł nowego krążka w postaci "Firewind" sugeruje jakoby band miał wrócić do swoich korzeni. Mając na pokładzie utalentowanego Harbiego, który brzmi jak Frederick można wiele zdziałać i można faktycznie nawiązać do pierwszych płyt. Gra Gusa bardzo przypomina dokonania z pierwszych płyt. Jest agresja, melodyjność, ale i finezja i taka nutka hard rockowego feelingu. To wszystko brzmi autentycznie i sam materiał to takie nawiązanie do "Between heaven and hell" czy "Forged by Fire". Brzmienie nowej płyty jest dopieszczone i tylko podkreśla jak silny jest teraz Firewind.
Wiadomo nie od dziś, że Gus G potrafi grać z polotem i ma talent do tworzenia chwytliwych riffów czy złożonych solówek. Na nowym krążku to wszystko słychać i Gus G jest w bardzo dobrej formie. Byłem ciekaw jak Herbie sobie poradzi w Firewind. Przypomina pierwszego wokalistę Firewind, ale też przypomina swoje występy w Sinbreed. Taki styl bardzo mu leży i potrafi to wykorzystać.
Album zaczyna się spokojnym wejściem gitary i troszkę tutaj neoklasycznego wydźwięku. Tak band zaprasza nas do otwierającego "Welcome to the empire". Pierwsza minuta mija dojść spokojnie, ale potem band przyspiesza. Popisy gitarowe Gusa odgrywają tutaj kluczową rolę. Sam utwór to mocny i zadziorny kawałek. Taki stary dobry Firewind, jaki pokochaliśmy w 2002r. Jestem fanem kawałka "Into the Fire" i coś z tego utworu słychać w energicznym "Devour". Co za petarda, co prosty i chwytliwy refren. Powiem krótko, to jest jeden z najlepszych kawałków Firewind ever. Od razu wiadomo, że jest to power metal z górnej półki. Słuchając płyty zyskał u mnie nieco toporniejszy, nieco prostszy "Rising Fire" z hard rockowym refrenem. Jest to przebój i tego nie da się ukryć. Kocham przeboje typu "Tyranny", w których można doszukać się rasowego power metalu i elementów klasycznego Helloween. Kilka tego typu hitów Firewind nagrał i do tego grona zaliczę "Break Away". Z kawałka bije radosna energia i taka lekkość. Nie jest to jakaś ballada, a pełno prawny power metalowy killer. Bardzo dobrze się tego słucha, a to co wyprawia tutaj Gus w partiach solowych przyprawia o dreszcze. To jest Firewind jaki znam i kocham. Elementem zaskoczenia jest stonowany, epicki, nieco taki rycerski "Orbitual Sunrise". Tutaj band pokazuje nieco inne oblicze i podoba mi się ta nowa jakość. Ta lekkość i podniosły refren jest czarująca. Znalazło się miejsce dla spokojnej, klimatycznej ballady jaką jest "Longing to know You". Już kiedyś Firewind czerpał ze Scorpions i to właśnie czuje w tej rockowej balladzie. Czas na kolejny killer. Wytaczamy ciężki, zadziorny i niezwykle melodyjny "Perfect strangers". Nowoczesny wydźwięk dodaje uroku, a najlepsze jest to że jest to utwór, który mógłby śmiało trafić na płytę Sinbreed. Ja to kupuję. Kolejne zaskoczenie to lekki, marszowy "Ovedrive", który wyróżnia się rockowymi partiami klawiszowymi i stylem rodem z płyt Black Sabbath z okresu "Headless Cross". Jestem mega zaskoczony tym co słyszę. Firewind stał się odważny w tym co robi. Nie kopiują samych siebie, a wręcz przeciwnie starają się pójść na przód i wejść w nieco inne rejony. Magiczny utwór! Hard rockowe zabarwienie mamy w rytmicznym i chwytliwym "All my Life". Mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka pojawia się w przebojowym "Space cowboys". Brzmi to znajomo, ale nie mam nic przeciwko temu. Firewind Ach to wejście perkusji w "Kill the Pain". Ten utwór mógłby trafić na "Forged By Fire", ale też na krążek Primal Fear, Gamma Ray czy jakiego innego mocarnego zespołu power metalowego. Szczęka mi tutaj opadła, no co za killer.
Każdy album Firewind ma w sobie to coś. Pierwsze wydawnictwa to płyty agresywne i z taka troszkę amerykańskim feelingiem. Potem band zaczął wykorzystywać elementy hard rocka i nastała era świetnego Apollo. Kocham krążek "The premonition" i jego przebojowość, a "Immortals" z Henningiem jest epickie i wciąga w tą swoją historię. Najnowszy krążek ma przebojowość "The premonition", ale jest tu agresja i styl z pierwszych płyt. Najlepsze jest to, że słychać że to krążek power metalowy. Były obawy, ale teraz już wiem że nie potrzebnie. Jedna z najlepszych płyt Firewind, a może i nawet najlepsza? Trzeba byłoby zrobić szybkie odświeżenie i zestawienie wszystkich płyt. W końcu płyta, która może powalczyć o tytuł płyty roku.
Ocena: 10/10
Pierwsze 3 wydawnictwa Firewind cechowała agresja, taki nieco amerykański feeling i power metalowa moc. No jeszcze na dwóch pierwszych dziełach był charyzmatyczny Frederick. To był klasyczny styl Firewind. Tytuł nowego krążka w postaci "Firewind" sugeruje jakoby band miał wrócić do swoich korzeni. Mając na pokładzie utalentowanego Harbiego, który brzmi jak Frederick można wiele zdziałać i można faktycznie nawiązać do pierwszych płyt. Gra Gusa bardzo przypomina dokonania z pierwszych płyt. Jest agresja, melodyjność, ale i finezja i taka nutka hard rockowego feelingu. To wszystko brzmi autentycznie i sam materiał to takie nawiązanie do "Between heaven and hell" czy "Forged by Fire". Brzmienie nowej płyty jest dopieszczone i tylko podkreśla jak silny jest teraz Firewind.
Wiadomo nie od dziś, że Gus G potrafi grać z polotem i ma talent do tworzenia chwytliwych riffów czy złożonych solówek. Na nowym krążku to wszystko słychać i Gus G jest w bardzo dobrej formie. Byłem ciekaw jak Herbie sobie poradzi w Firewind. Przypomina pierwszego wokalistę Firewind, ale też przypomina swoje występy w Sinbreed. Taki styl bardzo mu leży i potrafi to wykorzystać.
Album zaczyna się spokojnym wejściem gitary i troszkę tutaj neoklasycznego wydźwięku. Tak band zaprasza nas do otwierającego "Welcome to the empire". Pierwsza minuta mija dojść spokojnie, ale potem band przyspiesza. Popisy gitarowe Gusa odgrywają tutaj kluczową rolę. Sam utwór to mocny i zadziorny kawałek. Taki stary dobry Firewind, jaki pokochaliśmy w 2002r. Jestem fanem kawałka "Into the Fire" i coś z tego utworu słychać w energicznym "Devour". Co za petarda, co prosty i chwytliwy refren. Powiem krótko, to jest jeden z najlepszych kawałków Firewind ever. Od razu wiadomo, że jest to power metal z górnej półki. Słuchając płyty zyskał u mnie nieco toporniejszy, nieco prostszy "Rising Fire" z hard rockowym refrenem. Jest to przebój i tego nie da się ukryć. Kocham przeboje typu "Tyranny", w których można doszukać się rasowego power metalu i elementów klasycznego Helloween. Kilka tego typu hitów Firewind nagrał i do tego grona zaliczę "Break Away". Z kawałka bije radosna energia i taka lekkość. Nie jest to jakaś ballada, a pełno prawny power metalowy killer. Bardzo dobrze się tego słucha, a to co wyprawia tutaj Gus w partiach solowych przyprawia o dreszcze. To jest Firewind jaki znam i kocham. Elementem zaskoczenia jest stonowany, epicki, nieco taki rycerski "Orbitual Sunrise". Tutaj band pokazuje nieco inne oblicze i podoba mi się ta nowa jakość. Ta lekkość i podniosły refren jest czarująca. Znalazło się miejsce dla spokojnej, klimatycznej ballady jaką jest "Longing to know You". Już kiedyś Firewind czerpał ze Scorpions i to właśnie czuje w tej rockowej balladzie. Czas na kolejny killer. Wytaczamy ciężki, zadziorny i niezwykle melodyjny "Perfect strangers". Nowoczesny wydźwięk dodaje uroku, a najlepsze jest to że jest to utwór, który mógłby śmiało trafić na płytę Sinbreed. Ja to kupuję. Kolejne zaskoczenie to lekki, marszowy "Ovedrive", który wyróżnia się rockowymi partiami klawiszowymi i stylem rodem z płyt Black Sabbath z okresu "Headless Cross". Jestem mega zaskoczony tym co słyszę. Firewind stał się odważny w tym co robi. Nie kopiują samych siebie, a wręcz przeciwnie starają się pójść na przód i wejść w nieco inne rejony. Magiczny utwór! Hard rockowe zabarwienie mamy w rytmicznym i chwytliwym "All my Life". Mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka pojawia się w przebojowym "Space cowboys". Brzmi to znajomo, ale nie mam nic przeciwko temu. Firewind Ach to wejście perkusji w "Kill the Pain". Ten utwór mógłby trafić na "Forged By Fire", ale też na krążek Primal Fear, Gamma Ray czy jakiego innego mocarnego zespołu power metalowego. Szczęka mi tutaj opadła, no co za killer.
Każdy album Firewind ma w sobie to coś. Pierwsze wydawnictwa to płyty agresywne i z taka troszkę amerykańskim feelingiem. Potem band zaczął wykorzystywać elementy hard rocka i nastała era świetnego Apollo. Kocham krążek "The premonition" i jego przebojowość, a "Immortals" z Henningiem jest epickie i wciąga w tą swoją historię. Najnowszy krążek ma przebojowość "The premonition", ale jest tu agresja i styl z pierwszych płyt. Najlepsze jest to, że słychać że to krążek power metalowy. Były obawy, ale teraz już wiem że nie potrzebnie. Jedna z najlepszych płyt Firewind, a może i nawet najlepsza? Trzeba byłoby zrobić szybkie odświeżenie i zestawienie wszystkich płyt. W końcu płyta, która może powalczyć o tytuł płyty roku.
Ocena: 10/10
niedziela, 29 marca 2020
NIGHTTRAIN - Hell Central (2020)
Niemiecki Nighttrain zabiera nas swoim pociągiem w podróż w rejony piekła. To niemiecki band, który wie jak zadowolić słuchacza i jak ich zadowolić. Tym razem Nighttrain funduje nam wycieczkę do świata, w którym rządzi się nowoczesny, melodyjny heavy metal.W zasadzie to ta kapela działa od 2008r i ich muzyka troszkę nawiązuje do Brainstorm, czy Bullet for my valentine, choć band tworzy swój własny styl. Ich priorytetem jest nowoczesny, melodyjny heavy metal, która ma łatwo wpadać w ucho i zaskakiwać swoją przebojowością. Najnowsze dzieło zatytułowane "Hell central" to przemyślany album, który może się podobać!
7 lat przyszło czekać na kontynuację "7 sins", ale warto bo ten niemiecki band stworzył dzieło dopieszczone, a przede wszystkim bardzo melodyjne, agresywne i nowoczesne. To jest heavy metal naszych czasów i do tego bardzo atrakcyjny. Już sama okładka zachęca do odpalenia tej płyty. Nighttrain to przede wszystkim dobrze zgrany duet gitarzystów tworzonych przez Dominika i Tobiasa. Panowie stawiają na proste i melodyjne motywy, a to przedkłada się na atrakcyjność tej płyty. Najbardziej kto mi zaimponował to wokalista Kevin, który wie nadać całości aktualnego charakteru.
Wszędzie dużo ciekawych melodii i nie ma tutaj miejsca na nudę. Zaczynamy od szybkiego i treściwego "Monument of ignorance", który pokazuje jak owe melodie odgrywają kluczową rolę na tym albumie. Jest mocny główny motyw i ciekawe partie gitarowe. No nie sposób się nudzić, przy takim hicie. Dalej mamy nieco hard rockowy "Child of Desire", który pokazuje jak band potrafi się bawić i grać z lekkością. Bardzo dobrze wypada zadziorny i nieco szybszy "Saved by the bell" i to jest to co mi się najbardziej w tym zespole. Jest ta nutka nowoczesnego heavy metalu i brzmi to bardzo dobrze. Nie brakuje killerów i jednym z nich jest niezwykle przebojowy "Shifted View". Band tutaj wykorzystuje mocny, zadziorny riff i lekki, przyjemny refren. Wszystko ze sobą znakomicie współgra. "From sparks to fire" to kolejny mocny, wyrazisty kawałek w heavy metalowym stylu i tu dzieje się sporo. Znakomicie wypada melodyjny "Almost perfect" czy zadziorny "The Cage" w lekko rockowym wydaniu.
Trzeba przyznać, że Nighttrain nagrał solidny krążek z nowoczesnym heavy metalem. Jest zadziornie, mocarnie i zarazem bardzo melodyjnie. Nie jest to może płyta roku, ale potrafi zapewnić słuchaczowi udaną rozrywkę. To wydawnictwo warto znać i wyrobić swoje zdanie.
Ocena: 8/10
7 lat przyszło czekać na kontynuację "7 sins", ale warto bo ten niemiecki band stworzył dzieło dopieszczone, a przede wszystkim bardzo melodyjne, agresywne i nowoczesne. To jest heavy metal naszych czasów i do tego bardzo atrakcyjny. Już sama okładka zachęca do odpalenia tej płyty. Nighttrain to przede wszystkim dobrze zgrany duet gitarzystów tworzonych przez Dominika i Tobiasa. Panowie stawiają na proste i melodyjne motywy, a to przedkłada się na atrakcyjność tej płyty. Najbardziej kto mi zaimponował to wokalista Kevin, który wie nadać całości aktualnego charakteru.
Wszędzie dużo ciekawych melodii i nie ma tutaj miejsca na nudę. Zaczynamy od szybkiego i treściwego "Monument of ignorance", który pokazuje jak owe melodie odgrywają kluczową rolę na tym albumie. Jest mocny główny motyw i ciekawe partie gitarowe. No nie sposób się nudzić, przy takim hicie. Dalej mamy nieco hard rockowy "Child of Desire", który pokazuje jak band potrafi się bawić i grać z lekkością. Bardzo dobrze wypada zadziorny i nieco szybszy "Saved by the bell" i to jest to co mi się najbardziej w tym zespole. Jest ta nutka nowoczesnego heavy metalu i brzmi to bardzo dobrze. Nie brakuje killerów i jednym z nich jest niezwykle przebojowy "Shifted View". Band tutaj wykorzystuje mocny, zadziorny riff i lekki, przyjemny refren. Wszystko ze sobą znakomicie współgra. "From sparks to fire" to kolejny mocny, wyrazisty kawałek w heavy metalowym stylu i tu dzieje się sporo. Znakomicie wypada melodyjny "Almost perfect" czy zadziorny "The Cage" w lekko rockowym wydaniu.
Trzeba przyznać, że Nighttrain nagrał solidny krążek z nowoczesnym heavy metalem. Jest zadziornie, mocarnie i zarazem bardzo melodyjnie. Nie jest to może płyta roku, ale potrafi zapewnić słuchaczowi udaną rozrywkę. To wydawnictwo warto znać i wyrobić swoje zdanie.
Ocena: 8/10
SNAKEYES - Evil must die (2020)
W tym roku wiele premier na które czekałem skończyły się porażką. Doświadczenie i magia nazwy to nie wszystko. Trzeba mieć pomysł na nowy, świeży materiał, trzeba umieć zaskoczyć słuchacza. Czasami młode kapele, które rozpoczynają swoją karierę mają więcej dopowiedzenia niż wielkie zespoły. W końcu przyszedł czas na premierę najnowszego dzieła hiszpańskiej formacji Snakeyes. Do tej pory ten zespół trzymał bardzo wysoki poziom i pokazał nie raz że można stworzyć nowoczesny, zadziorny heavy metal w klasycznym wydaniu. Ich muzyka skierowana jest do fanów takich zespołów jak Judas Priest, Dio,Bloodbound, czy Primal Fear. "Evil must die" to trzeci album w dyskografii Hiszpanów i to kolejna perełka w ich dyskografii.
Snakeys to kapela, która wykorzystają swój potencjał i grają to co potrafią najlepiej czyli heavy metal w klasycznym wydaniu. Ich muzyka jest niezwykle melodyjna, ale też agresywna i zadziorna. To definicja heavy metalu i każdy utwór na nowej płycie zasługuje na szczególną uwagę. W tej kapeli podoba mi się jak dogadują się gitarzyści. To taki klasyczny duet, który idealnie się rozumie. Pineda i Bala tworzą mocne riffy i naprawdę wciągające melodie. Pod tym względem dzieje się sporo i to jest taki znak rozpoznawczy Snakeyes. Atutem tej formacji jest bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Cosmin, który dysponuje ciekawą barwą i techniką. To jest naprawdę utalentowany muzyk i to on napędza ten band.
Tak wiem, może okładka jest kiczowata, ale brzmienie tej płyty jest z górniej półki. To takie brzmienie, które przypomina ostatnie wydawnictwa Primal Fear, czy bloodbound. Podobne pozytywne emocje wywołuje sam materiał.
Czy ktoś jest wstanie przejść obojętnie obok takiego killera jaki jest "war machine"? Niezwykle dynamiczny i agresywny kawałek, który przypomina troszkę Primal Fear czy Judas Priest. Jeszcze ciekawszy jest "The evil Dead", który ma bardziej złożony riff i marszowe tempo. Troszkę przypomina mi to stary dobry Bloodbound. Na płycie roi się od killerów i jednym z nich jest rozpędzony "New world Order". Snakeyes potrafi bawić się konwencją i potrafi nieco urozmaicić swój styl. W takim "Lose control" band wykorzystuje hard rockowe patenty i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Band najlepiej czuje się w klimatach heavy/power metalowych i to słychać dobitnie w agresywnym "I am evil". Mocny riff i ostry wokal robią tutaj robotę. Klimat lat 80 słychać w przebojowym "Dead dont Ride", który brzmi jak mieszanka Accept i Judas Priest. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "The clown and the god", który nawiązuje do twórczości Primal Fear. Band ma swój styl i bardzo dobrze odzwierciedla melodyjny "Sing of our Times" . Lekki i przyjazny refren szybko zapada w pamięci. Całość zamyka epicki, marszowy "All gods are dead".
Kiedy inni zawodzą to Snakeyes robi swoje i nagrywa kolejny świetny album z mocnym, melodyjnym heavy metalem. Ten band nie wie co to nuda i brak pomysłów. Idą za ciosem i ten band to dla mnie prawdziwy fenomen! Gorąco polecam !
Ocena: 9/10
Snakeys to kapela, która wykorzystają swój potencjał i grają to co potrafią najlepiej czyli heavy metal w klasycznym wydaniu. Ich muzyka jest niezwykle melodyjna, ale też agresywna i zadziorna. To definicja heavy metalu i każdy utwór na nowej płycie zasługuje na szczególną uwagę. W tej kapeli podoba mi się jak dogadują się gitarzyści. To taki klasyczny duet, który idealnie się rozumie. Pineda i Bala tworzą mocne riffy i naprawdę wciągające melodie. Pod tym względem dzieje się sporo i to jest taki znak rozpoznawczy Snakeyes. Atutem tej formacji jest bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Cosmin, który dysponuje ciekawą barwą i techniką. To jest naprawdę utalentowany muzyk i to on napędza ten band.
Tak wiem, może okładka jest kiczowata, ale brzmienie tej płyty jest z górniej półki. To takie brzmienie, które przypomina ostatnie wydawnictwa Primal Fear, czy bloodbound. Podobne pozytywne emocje wywołuje sam materiał.
Czy ktoś jest wstanie przejść obojętnie obok takiego killera jaki jest "war machine"? Niezwykle dynamiczny i agresywny kawałek, który przypomina troszkę Primal Fear czy Judas Priest. Jeszcze ciekawszy jest "The evil Dead", który ma bardziej złożony riff i marszowe tempo. Troszkę przypomina mi to stary dobry Bloodbound. Na płycie roi się od killerów i jednym z nich jest rozpędzony "New world Order". Snakeyes potrafi bawić się konwencją i potrafi nieco urozmaicić swój styl. W takim "Lose control" band wykorzystuje hard rockowe patenty i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Band najlepiej czuje się w klimatach heavy/power metalowych i to słychać dobitnie w agresywnym "I am evil". Mocny riff i ostry wokal robią tutaj robotę. Klimat lat 80 słychać w przebojowym "Dead dont Ride", który brzmi jak mieszanka Accept i Judas Priest. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "The clown and the god", który nawiązuje do twórczości Primal Fear. Band ma swój styl i bardzo dobrze odzwierciedla melodyjny "Sing of our Times" . Lekki i przyjazny refren szybko zapada w pamięci. Całość zamyka epicki, marszowy "All gods are dead".
Kiedy inni zawodzą to Snakeyes robi swoje i nagrywa kolejny świetny album z mocnym, melodyjnym heavy metalem. Ten band nie wie co to nuda i brak pomysłów. Idą za ciosem i ten band to dla mnie prawdziwy fenomen! Gorąco polecam !
Ocena: 9/10
sobota, 28 marca 2020
WARBRINGER - Weapons of tommorow (2020)
Kiedy w 2008r ukazał się debiutancki krążek Warbringer to wiedziałem, że narodziła się nowa gwiazda thrash metalu. Ta amerykańska formacja w swojej początkowej działalności nie kryła inspiracji takimi zespołami jak Metallica, Exodus, czy Testament. W 2017r coś się zmieniło w muzyce Warbringer, bowiem kapela obrała styl niemiecki. To co band zapoczątkował na "Woe to the vanquished" kontynuuje na najnowszym dziele zatytułowanym "Weapons of Tommorow". Warbringer brzmi na tym krążku niczym Kreator czy Destruction. Agresywny, melodyjny thrash metal to jest to co znajdziemy tutaj.
Od kiedy band zapowiedział nowy krążek, to było wiadomo że szykuje się nam jedna z najciekawszych premier roku 2020. Band zadbał o każdy detal i dostaliśmy jeden z najlepszych albumów Warbringer. Piękna okładka autorska Andrea Marschella przyprawia o dreszcze o też oczywiście nasuwa nam niemiecką scenę metalową. Ostre niczym brzytwa brzmienie też nadaje całości niezwykłej mocy i drapieżności. Całość brzmi mocarnie i można się delektować tym znakomitym soundem.
"Weapons of tommorow" to płyta bardzo gitarowa i każdy riff, solówka jest zagrana z polotem i pomysłem. W tej kwestii dzieje się sporo, a najlepsze jest to że panowie nie zapominają o klasycznym charakterze i chwytliwych melodiach. Duet Carroll i Becker nie idzie na łatwiznę i czerpią radość z tego co grają, a przy tym zachwycają słuchacza. Nie można zapomnieć o wokaliście, bowiem i Kevill rozwinął się wokalnie. Dużo w tym agresji, ale też i śpiewania technicznego. Brawo Panowie.
Płytę otwiera taki klasyczny "Firepower Kills", który zabiera nas w rejony niemieckiego thrash metalu. To zderzenie melodyjnego metalu i thrash metalu. Jest moc i słychać, że band bardzo się rozwinął.Techniczny thrash metal wybrzmiewa w stonowanym "The black hand reaches out". Prosty kawałek, który imponuje swoją aranżacją i wykonaniem. Miłym zaskoczeniem jest spokojny, wręcz balladowy "Defiance of Fate". To dobry przykład tego, że band nie gra na jedno kopyto i potrafi urozmaicić zawartość płyty. Przyspieszamy w rozpędzonym "Unraveling" i tutaj dostajemy niezwykle pomysłowe partie gitarowe. Co za killer. Z kolei przebojowy "Heart of Darkness" ukazuje melodyjne oblicze zespołu. Podobne emocje wywołuje lekki i melodyjny "Power unsurpassed". Kto lubi klimaty Sodom czy Kreator ten polubi złowieszczy i agresywny "Outer Reaches". To się nazywa thrash metal z górnej półki. Całość zamyka przebojowy "Glorious End", który idealnie podsumowuje całość.
Ekipa z Warbringer nie zawiodła i nagrał album niemal perfekcyjny. "Weapons of tommorow" to płyta z jednej strony energiczna, agresywna i bardzo thrash metalowa, ale z drugiej strony bardzo urozmaicona i melodyjna. Czuć niemiecki charakter na miarę Sodom i Kreator, a to jest to co mi najbardziej podoba się w tej płycie. Jedna z najlepszych płyt Warbringer!
Ocena: 9/10
Od kiedy band zapowiedział nowy krążek, to było wiadomo że szykuje się nam jedna z najciekawszych premier roku 2020. Band zadbał o każdy detal i dostaliśmy jeden z najlepszych albumów Warbringer. Piękna okładka autorska Andrea Marschella przyprawia o dreszcze o też oczywiście nasuwa nam niemiecką scenę metalową. Ostre niczym brzytwa brzmienie też nadaje całości niezwykłej mocy i drapieżności. Całość brzmi mocarnie i można się delektować tym znakomitym soundem.
"Weapons of tommorow" to płyta bardzo gitarowa i każdy riff, solówka jest zagrana z polotem i pomysłem. W tej kwestii dzieje się sporo, a najlepsze jest to że panowie nie zapominają o klasycznym charakterze i chwytliwych melodiach. Duet Carroll i Becker nie idzie na łatwiznę i czerpią radość z tego co grają, a przy tym zachwycają słuchacza. Nie można zapomnieć o wokaliście, bowiem i Kevill rozwinął się wokalnie. Dużo w tym agresji, ale też i śpiewania technicznego. Brawo Panowie.
Płytę otwiera taki klasyczny "Firepower Kills", który zabiera nas w rejony niemieckiego thrash metalu. To zderzenie melodyjnego metalu i thrash metalu. Jest moc i słychać, że band bardzo się rozwinął.Techniczny thrash metal wybrzmiewa w stonowanym "The black hand reaches out". Prosty kawałek, który imponuje swoją aranżacją i wykonaniem. Miłym zaskoczeniem jest spokojny, wręcz balladowy "Defiance of Fate". To dobry przykład tego, że band nie gra na jedno kopyto i potrafi urozmaicić zawartość płyty. Przyspieszamy w rozpędzonym "Unraveling" i tutaj dostajemy niezwykle pomysłowe partie gitarowe. Co za killer. Z kolei przebojowy "Heart of Darkness" ukazuje melodyjne oblicze zespołu. Podobne emocje wywołuje lekki i melodyjny "Power unsurpassed". Kto lubi klimaty Sodom czy Kreator ten polubi złowieszczy i agresywny "Outer Reaches". To się nazywa thrash metal z górnej półki. Całość zamyka przebojowy "Glorious End", który idealnie podsumowuje całość.
Ekipa z Warbringer nie zawiodła i nagrał album niemal perfekcyjny. "Weapons of tommorow" to płyta z jednej strony energiczna, agresywna i bardzo thrash metalowa, ale z drugiej strony bardzo urozmaicona i melodyjna. Czuć niemiecki charakter na miarę Sodom i Kreator, a to jest to co mi najbardziej podoba się w tej płycie. Jedna z najlepszych płyt Warbringer!
Ocena: 9/10
środa, 25 marca 2020
ART OF SHOCK - Dark Angeles (2020)
"Dark Angeles" to debiutancki krążek amerykańskiej formacji o nazwie Art of Shock. Mówi się, że to muzyka skierowana do maniaków melodyjnego thrash metalu spod znaku Artillery, czy Overkill. Ja pokuszę się o stwierdzenie, że ta młoda kapela brzmi momentami jak Persuader i to mnie skłoniło do zapoznania się z całym materiałem. Sam album bez wątpienia zasługuje na uwagę fanów ciężkiego grania.
Okładka może nie robi większego wrażenia, ale już sama muzyka i umiejętności muzyków to już tak. Art Geezar to motor napędowy tej kapeli. To człowiek, który spełnia się jak wokalista i gitarzysta. Jego wokal mocno przypomina mi styl i manierę Jensa Carlssona z Persuader. Operuje nie tylko harsh wokalem, ale i takim bardziej power metalowym wokalem. Brzmi to obłędnie i podoba mi się taki styl śpiewania. Pod względem gitarowym stawiają na szybkie, agresywne partie, choć nie brakuje tutaj stonowania i troszkę urozmaicenia. Całość jest mocno gitarowa i jest to wszystko dobrze przemyślane. Całość spina soczyste, zadziorne brzmienie, które idealnie podkreśla agresywność partii gitarowych.
Mamy 10 kawałków i każdy ma w sobie to coś. Otwierający "I cast a Shadow" to niezwykle dynamiczny utwór. Już wiadomo co nas czeka. Jest szybko, agresywnie, thrash metalowo, ale słychać też echa Persuader. Praca gitar i sama jakość partii gitarowych nawiązują do szwedzkiej formacji i to dobitnie słychać w bardziej zadziorny i power metalowym "Execution song". Dalej mamy przebojowy "Declaration of War", w którym Art śpiewa niczym Jens Carlsson. W podobnych klimatach mamy "Final Strike", który też utrzymany jest w stylistyce heavy/power metalu. Mocny riff i mroczny klimat robią swoje. Oczywiście cały czas słychać nawiązania do Persuader i to jest urocze. Kolejny killer na płycie to rozpędzony i złowieszczy "Peace on earth", który pokazuje jak band znakomicie czuje się w stylistyce heavy/power/thrash metal. Dużo dzieje się w energicznym "Speed master" i tutaj band pokazuje pazury. Nawet nieco rockowy "Lust for life" broni się.
Art of Shock to band, który dopiero rozpoczyna swoją karierę. "Dark Angeles" to ich debiutancki krążek, który może się podobać fanom heavy/power/ thrash metalu. To nie tylko agresywne granie, ale też duża dawka mocnych i wciągających melodii. Panowie czerpią z Overkill, Artillery, a przede wszystkim z Persuader, co wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Polecam!
Ocena: 8.5/10
Okładka może nie robi większego wrażenia, ale już sama muzyka i umiejętności muzyków to już tak. Art Geezar to motor napędowy tej kapeli. To człowiek, który spełnia się jak wokalista i gitarzysta. Jego wokal mocno przypomina mi styl i manierę Jensa Carlssona z Persuader. Operuje nie tylko harsh wokalem, ale i takim bardziej power metalowym wokalem. Brzmi to obłędnie i podoba mi się taki styl śpiewania. Pod względem gitarowym stawiają na szybkie, agresywne partie, choć nie brakuje tutaj stonowania i troszkę urozmaicenia. Całość jest mocno gitarowa i jest to wszystko dobrze przemyślane. Całość spina soczyste, zadziorne brzmienie, które idealnie podkreśla agresywność partii gitarowych.
Mamy 10 kawałków i każdy ma w sobie to coś. Otwierający "I cast a Shadow" to niezwykle dynamiczny utwór. Już wiadomo co nas czeka. Jest szybko, agresywnie, thrash metalowo, ale słychać też echa Persuader. Praca gitar i sama jakość partii gitarowych nawiązują do szwedzkiej formacji i to dobitnie słychać w bardziej zadziorny i power metalowym "Execution song". Dalej mamy przebojowy "Declaration of War", w którym Art śpiewa niczym Jens Carlsson. W podobnych klimatach mamy "Final Strike", który też utrzymany jest w stylistyce heavy/power metalu. Mocny riff i mroczny klimat robią swoje. Oczywiście cały czas słychać nawiązania do Persuader i to jest urocze. Kolejny killer na płycie to rozpędzony i złowieszczy "Peace on earth", który pokazuje jak band znakomicie czuje się w stylistyce heavy/power/thrash metal. Dużo dzieje się w energicznym "Speed master" i tutaj band pokazuje pazury. Nawet nieco rockowy "Lust for life" broni się.
Art of Shock to band, który dopiero rozpoczyna swoją karierę. "Dark Angeles" to ich debiutancki krążek, który może się podobać fanom heavy/power/ thrash metalu. To nie tylko agresywne granie, ale też duża dawka mocnych i wciągających melodii. Panowie czerpią z Overkill, Artillery, a przede wszystkim z Persuader, co wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Polecam!
Ocena: 8.5/10
NATUR - Afternoon Nightmare (2020)
Cofnijmy się w czasie o 8 lat. Mamy rok 2012 i światło dzienne ujrzał debiutancki krążek amerykańskiej formacji Natur. O kapeli nikt nic nie wiedział i w zasadzie nawet nie była ta marka nagłaśniana. Jednak "Head of Death" to był jeden z ciekawszych albumów roku 2012, który zachwycił mnie swoim mrocznym klimatem grozy i szczerym przekazem. Band znakomicie wymieszał patenty NWOBHM z twórczością Iron Maiden, Mercyful Fate czy Satan. Świetny debiut i potem długa cisza ze strony Natur. Nie zapomniałem o nich i tylko czekałem na ich powrót. O to przyszedł czas na drugie wydawnictwo. Czy "Afternoon nightmare" jest równie udany co debiut? O to jest pytanie!
Skład został bez zmian, tak więc pojawiła się nadzieja, że band pójdzie drogą obraną w roku 2012. Klimatyczna okładka, która jest utrzymana w latach 80 sugeruje od razu, że band nic nie zmienił i dalej gra swoje. Faktycznie tak jest. To czysta mieszanka NWOBHM i patentów Marcyful Fate czy Satan. W zespole wciąż kluczową rolę odgrywa wokalista i gitarzysta Rayan Weibust. To właśnie on buduje ten znakomity mroczny klimat i tą całą tajemniczą otoczkę. Sama partie gitarowe to ukłon w stronę lat 80. Wszystko jest tak jak być powinno, choć tym razem można odnieść wrażenie, że położono większy nacisk na klimat i bardziej stonowane granie. Jednym to się spodoba, a innym może wydać się to nudne. Ja kocham takie klimaty, a jak jeszcze słychać w tym kinga diamonda, to już w ogóle jestem za.
No jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale nie ma takiego efektu zaskoczenia jak na debiucie. Płytę otwiera rozpędzony "Afternoon nightmare". Słychać, że to kontynuacja z debiutu. Mocny riff i klimat rodem z płyt Kinga Diamonda sprawiają, że ten utwór musi się podobać. Ach ta surowość i drapieżność, które przeszywają nas w stonowanym "Poison King". Tutaj band pokazuje swoje bardziej rockowe oblicze. Wciąż brzmi to nadzwyczaj dobrze. Echa NWOBHM i nawiązania do wczesnej ery Iron Maiden słychać w melodyjnym i przebojowym "The contract". Dużo elementów Mercyful Fate można wyłapać w mrocznym i posępnym "Metal Henge". W tym kawałku band próbuje pójść w rejony bardziej epickiego metalu z domieszką doom metalu. Znów ciekawe zagrywki gitarowe, które potrafią wciągnąć słuchacza w ten mroczny świat. W muzyce Kinga Diamonda klawisze potrafią wykreować klimat grozy i nadać kompozycjom przebojowego charakteru. Natur postanowił też wykorzystać ten patent, a efektem tego jest killer w postaci "Mary Cross". Czysty King Diamond z okresu "the eye" . Całość zamyka 7 minutowa kompozycja "Unsolved mysteries". Intro w tym utworze jest delikatne, a zarazem bardzo mroczne i niepokojące. Gitary brzmią fenomenalnie i do tego czuć ten klimat lat 80. Znów hołd dla Kinga Diamonda, choć tutaj band pokazuje pazur i stawia na szybsze granie. Prawdziwa petarda.
W roku 2012 ta kapela mnie zachwyciła i po 8 latach potrafi wywołać u mnie podobne emocje. Prawdziwy fenomen. Amerykańska formacja pokazuje, że można grać autentyczny heavy metal w klimatach Kinga Diamonda i być przy tym sobą, a nie jakąś marną kopią. Mają swój styl i pomysł na granie i póki co sprawdza się on. Kibicuję im bardzo mocno, bo grają prosto z serca. Płyta godna polecenia.
Ocena: 9/10
Skład został bez zmian, tak więc pojawiła się nadzieja, że band pójdzie drogą obraną w roku 2012. Klimatyczna okładka, która jest utrzymana w latach 80 sugeruje od razu, że band nic nie zmienił i dalej gra swoje. Faktycznie tak jest. To czysta mieszanka NWOBHM i patentów Marcyful Fate czy Satan. W zespole wciąż kluczową rolę odgrywa wokalista i gitarzysta Rayan Weibust. To właśnie on buduje ten znakomity mroczny klimat i tą całą tajemniczą otoczkę. Sama partie gitarowe to ukłon w stronę lat 80. Wszystko jest tak jak być powinno, choć tym razem można odnieść wrażenie, że położono większy nacisk na klimat i bardziej stonowane granie. Jednym to się spodoba, a innym może wydać się to nudne. Ja kocham takie klimaty, a jak jeszcze słychać w tym kinga diamonda, to już w ogóle jestem za.
No jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale nie ma takiego efektu zaskoczenia jak na debiucie. Płytę otwiera rozpędzony "Afternoon nightmare". Słychać, że to kontynuacja z debiutu. Mocny riff i klimat rodem z płyt Kinga Diamonda sprawiają, że ten utwór musi się podobać. Ach ta surowość i drapieżność, które przeszywają nas w stonowanym "Poison King". Tutaj band pokazuje swoje bardziej rockowe oblicze. Wciąż brzmi to nadzwyczaj dobrze. Echa NWOBHM i nawiązania do wczesnej ery Iron Maiden słychać w melodyjnym i przebojowym "The contract". Dużo elementów Mercyful Fate można wyłapać w mrocznym i posępnym "Metal Henge". W tym kawałku band próbuje pójść w rejony bardziej epickiego metalu z domieszką doom metalu. Znów ciekawe zagrywki gitarowe, które potrafią wciągnąć słuchacza w ten mroczny świat. W muzyce Kinga Diamonda klawisze potrafią wykreować klimat grozy i nadać kompozycjom przebojowego charakteru. Natur postanowił też wykorzystać ten patent, a efektem tego jest killer w postaci "Mary Cross". Czysty King Diamond z okresu "the eye" . Całość zamyka 7 minutowa kompozycja "Unsolved mysteries". Intro w tym utworze jest delikatne, a zarazem bardzo mroczne i niepokojące. Gitary brzmią fenomenalnie i do tego czuć ten klimat lat 80. Znów hołd dla Kinga Diamonda, choć tutaj band pokazuje pazur i stawia na szybsze granie. Prawdziwa petarda.
W roku 2012 ta kapela mnie zachwyciła i po 8 latach potrafi wywołać u mnie podobne emocje. Prawdziwy fenomen. Amerykańska formacja pokazuje, że można grać autentyczny heavy metal w klimatach Kinga Diamonda i być przy tym sobą, a nie jakąś marną kopią. Mają swój styl i pomysł na granie i póki co sprawdza się on. Kibicuję im bardzo mocno, bo grają prosto z serca. Płyta godna polecenia.
Ocena: 9/10
sobota, 21 marca 2020
NITE - Darkness silence mirror flame (2020)
Kiedy kapela bierze na warsztat teksty o horrorach, okultyzmie czy złu to jasne że oczekuje się mrocznego klimatu i patentów black metalu. Amerykański band Nite pokazuje, że można elementy black metalu wymieszać z klasycznym heavy metalem. Choć Nite istnieje od 2018r to tworzą go ludzie, którzy grali w High Spirits czy Dawnbringer. Jest doświadczenie, jest pomysł na styl i wszystko zapowiada prawdziwy hit roku 2020, ale czy faktycznie debiutancki krążek Nite zatytułowany "Dakness Silence Mirror flame" może być czymś co może porwać słuchacza?
Okładka jest piękna. Minimalizm i mroczny klimat powala i jest to jedna z ciekawszych okładek metalowych roku 2020. O black metalowy feeling dba wokalista Van Labrakis. Razem z Scottem Hoffmanem tworzy zgrany duet gitarowy i te klasyczne rozwiązania są tutaj na wysokim poziomie. Znajdziemy zarówno mocne riffy, a także duże pokłady chwytliwych melodii. Wszystko otoczone mrocznym klimatem. Znakomicie współgrają ze sobą te dwa różne świata, jakimi są heavy metal i black metal.
Pomówmy o zawartości. Otwieracz w postaci "Genesis" to murowany koncertowy hit. Melodyjny riff potrafi porwać słuchacza od pierwszych sekund. Jest przebojowo i zarazem mrocznie, a ja to kupuje. Popisy gitarowe i epicki wydźwięk to atuty rozbudowanego "The way". Mamy też rockowe zacięcie w stonowanym "Ezelia". Minusem całości jest to, że brzmi to trochę jednostajnie i mało tutaj elementów zaskoczenia. Jednym z najciekawszych utworów jest bez wątpienia "Chains". Bardzo chwytliwy kawałek w klasycznym wydaniu. Band przyspiesza w zamykającym "Acolytes".
Nite zaskoczył mnie bez wątpienia mrocznym klimatem i dobrą mieszanką black metalu i heavy metalu. Troszkę brakuje mi tutaj mocy, pazura i troszkę większej dawki przebojowości. Solidny debiut amerykańskiego Nite.
Ocena: 7/10
Okładka jest piękna. Minimalizm i mroczny klimat powala i jest to jedna z ciekawszych okładek metalowych roku 2020. O black metalowy feeling dba wokalista Van Labrakis. Razem z Scottem Hoffmanem tworzy zgrany duet gitarowy i te klasyczne rozwiązania są tutaj na wysokim poziomie. Znajdziemy zarówno mocne riffy, a także duże pokłady chwytliwych melodii. Wszystko otoczone mrocznym klimatem. Znakomicie współgrają ze sobą te dwa różne świata, jakimi są heavy metal i black metal.
Pomówmy o zawartości. Otwieracz w postaci "Genesis" to murowany koncertowy hit. Melodyjny riff potrafi porwać słuchacza od pierwszych sekund. Jest przebojowo i zarazem mrocznie, a ja to kupuje. Popisy gitarowe i epicki wydźwięk to atuty rozbudowanego "The way". Mamy też rockowe zacięcie w stonowanym "Ezelia". Minusem całości jest to, że brzmi to trochę jednostajnie i mało tutaj elementów zaskoczenia. Jednym z najciekawszych utworów jest bez wątpienia "Chains". Bardzo chwytliwy kawałek w klasycznym wydaniu. Band przyspiesza w zamykającym "Acolytes".
Nite zaskoczył mnie bez wątpienia mrocznym klimatem i dobrą mieszanką black metalu i heavy metalu. Troszkę brakuje mi tutaj mocy, pazura i troszkę większej dawki przebojowości. Solidny debiut amerykańskiego Nite.
Ocena: 7/10
BLACK PHANTOM - Zero Hour is Now (2020)
Włoski Black Phantom powraca z nowym albumem. "Zero hour is now" to drugi krążek tej młodej formacji, która działa na rynku muzycznym od 2014r. Nowy album to tak naprawdę swoista kontynuacja debiutanckiego "Better Beware !", tak więc mamy wciąż solidny heavy metal w brytyjskim klimacie. Dużo tutaj słychać nawiązań do Iron Maiden czy Black Sabbath, co nie jest takie złe.
To co nas zbliża do żelaznej dziewicy to charyzmatyczny wokalista Manuel Malini, który swoim stylem śpiewaniem przypomina troszkę Bruce'a Dickinson. Sporo dobrej roboty robi też basista Andrea Tito, który stara się odtworzyć brytyjski klimat lat 80 i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Band zadbał o każdy detal, co widać po miłej dla oka okładce a także po mocnym, przybrudzonym brzmieniu. Wszystko fajnie, tylko szkoda że sam materiał jest co najwyżej dobry. Brakuje troszkę zaskoczenia, pomysłowości, a na pewno przebojowości. Płytę dobrze się słucha, ale bez większych emocji.
Płytę otwiera dynamiczny "redemption", który stylistycznie nawiązuje do brytyjskiego metalu, co jest naprawdę urocze. Mamy też nieco stonowany z nutka rockowego zacięcia "Hordes of Destruction". Jednym z ciekawszych utworów na płycie jest rozbudowany i marszowy "The road", który potrafi porwać swoim epickim klimatem. Dalej mamy spokojny, rockowy "Either You or me" i to jest muzyka bardziej old schoolowa i nawiązująca do lat 70. Na płycie nie brakuje hitów i jednym z nich jest "Begone!". Najwięcej energii ma w sobie nieco szybszy "Hands of time", który ukazuje w pełni potencjał Black phantom.
"Zero hour is now" to kawał porządnego heavy metalu w brytyjskim klimacie. Dla fanów żelaznej dziewicy to pozycja obowiązkowa, bo klimat Iron maiden jest tutaj wyczuwalny od samego początku. Nie jest to album idealny, ani coś co powala na kolana, ale ta płyta zasługuje na uwagę fanów heavy metalu.
Ocena: 7/10
To co nas zbliża do żelaznej dziewicy to charyzmatyczny wokalista Manuel Malini, który swoim stylem śpiewaniem przypomina troszkę Bruce'a Dickinson. Sporo dobrej roboty robi też basista Andrea Tito, który stara się odtworzyć brytyjski klimat lat 80 i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Band zadbał o każdy detal, co widać po miłej dla oka okładce a także po mocnym, przybrudzonym brzmieniu. Wszystko fajnie, tylko szkoda że sam materiał jest co najwyżej dobry. Brakuje troszkę zaskoczenia, pomysłowości, a na pewno przebojowości. Płytę dobrze się słucha, ale bez większych emocji.
Płytę otwiera dynamiczny "redemption", który stylistycznie nawiązuje do brytyjskiego metalu, co jest naprawdę urocze. Mamy też nieco stonowany z nutka rockowego zacięcia "Hordes of Destruction". Jednym z ciekawszych utworów na płycie jest rozbudowany i marszowy "The road", który potrafi porwać swoim epickim klimatem. Dalej mamy spokojny, rockowy "Either You or me" i to jest muzyka bardziej old schoolowa i nawiązująca do lat 70. Na płycie nie brakuje hitów i jednym z nich jest "Begone!". Najwięcej energii ma w sobie nieco szybszy "Hands of time", który ukazuje w pełni potencjał Black phantom.
"Zero hour is now" to kawał porządnego heavy metalu w brytyjskim klimacie. Dla fanów żelaznej dziewicy to pozycja obowiązkowa, bo klimat Iron maiden jest tutaj wyczuwalny od samego początku. Nie jest to album idealny, ani coś co powala na kolana, ale ta płyta zasługuje na uwagę fanów heavy metalu.
Ocena: 7/10
środa, 18 marca 2020
TRICK OR TREAT - The legend of the XII Saints (2020)
W dzieciństwie oglądało się wiele bajek i pamiętam czas, kiedy obsesyjnie oglądało się mange zatytułowaną "Rycerze Zodiaku". Opowiada ona o 12 złotych rycerzach zodiaku, którzy charakteryzują się specjalnymi siłami i charakterystyczną zbroją. Każdy był związany z danym znakiem zodiaku i do tego wszystko było znakomicie powiązane z mitologią grecką. Mangę stworzył w 1985r Masami Kurumade i to jest kultowe anime. Nic dziwnego, że włoski Trick or Treat postanowił wykorzystać to na potrzeby koncepcyjnego albumu. Tak zrodził się "The legend of the XII saints", który jest jednym z tych ciekawszych dzieł tej formacji.
Ten zespół nie istniałby bez wyśmienitego Alessandro Conti, który wokalnie wciąż wymiata. W Trick or Treat cały czas stara się brzmieć niczym Kiske w latach 80 i wychodzi mu to bardzo dobrze. Mamy ciekawą historię, mocne riffy, a także pomysłowe aranżacje. To wszystko składa się w spójną całość. Stylistycznie Trick or treat trzyma się klimatów helloween czy freedom call.
Płytę otwiera energiczny i przebojowy "Aries : Stardust Revolution" , który pokazuje co to znaczy power metal w najlepszym wydaniu. Bardzo dobry start. Dalej mamy zadziorny i nieco stonowany "Taurus : Great horn". W tym kawałku położono nacisk na epicki wydźwięk. Band przyspiesza w rozpędzonym "Gemini : Another Dimension" , który przypadnie do gustu fanom Beast in black czy Rhapsody of Fire. Gościnny występ Yannisa Papadopoulusa robi tutaj swoje. Baśniowy "Cancer: underworld wave" zachwyca podniosłym i chwytliwym refren. Bardzo dobrze się tego słucha. Mamy progresywne zacięcie w "Virgo Tenbu Horin", trochę folkowego feelingu mamy w "One Hundred Dragons Force". Kolejny mocny punkt płyty to dynamiczny "Capricorn :Excalibur", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Nawiązania do Helloween bardzo słyszalne.
Album jest bardzo urozmaicony. Mamy tutaj i klimatyczne utwory, jak i te spokojniejsze kawałki. Nie brakuje też power metalowych killerów. Dostaliśmy typowy album Trick or treat, szkoda tylko że materiał nie jest dopracowany. Całość dobrze się słucha i to wciąż jeden z ich ciekawszych krążków. Warto posłuchać!
Ocena: 8/10
Ten zespół nie istniałby bez wyśmienitego Alessandro Conti, który wokalnie wciąż wymiata. W Trick or Treat cały czas stara się brzmieć niczym Kiske w latach 80 i wychodzi mu to bardzo dobrze. Mamy ciekawą historię, mocne riffy, a także pomysłowe aranżacje. To wszystko składa się w spójną całość. Stylistycznie Trick or treat trzyma się klimatów helloween czy freedom call.
Płytę otwiera energiczny i przebojowy "Aries : Stardust Revolution" , który pokazuje co to znaczy power metal w najlepszym wydaniu. Bardzo dobry start. Dalej mamy zadziorny i nieco stonowany "Taurus : Great horn". W tym kawałku położono nacisk na epicki wydźwięk. Band przyspiesza w rozpędzonym "Gemini : Another Dimension" , który przypadnie do gustu fanom Beast in black czy Rhapsody of Fire. Gościnny występ Yannisa Papadopoulusa robi tutaj swoje. Baśniowy "Cancer: underworld wave" zachwyca podniosłym i chwytliwym refren. Bardzo dobrze się tego słucha. Mamy progresywne zacięcie w "Virgo Tenbu Horin", trochę folkowego feelingu mamy w "One Hundred Dragons Force". Kolejny mocny punkt płyty to dynamiczny "Capricorn :Excalibur", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Nawiązania do Helloween bardzo słyszalne.
Album jest bardzo urozmaicony. Mamy tutaj i klimatyczne utwory, jak i te spokojniejsze kawałki. Nie brakuje też power metalowych killerów. Dostaliśmy typowy album Trick or treat, szkoda tylko że materiał nie jest dopracowany. Całość dobrze się słucha i to wciąż jeden z ich ciekawszych krążków. Warto posłuchać!
Ocena: 8/10
poniedziałek, 16 marca 2020
BRAVE - The Oracle (2020)
"The Oracle" to trzeci album brazylijskiej formacji Brave. Kapela powstała w 1998r, ale swoją działalność tak na dobre rozpoczął w 2005r. Co ciekawe ta brazylijska kapela idzie w ślady niemieckich kapel obracających się w rejonach epickiego, rycerskiego heavy/power metalu. Czerpią garściami z patentów Accept, Wizard, czy Grave Digger. Świata tym albumem nie zwojują, ale sprawiają sporo radości fanom takich klimatów.
Tak na dobrą sprawę to już okładka sporo podpowiada, co nas czeka na płycie. Brave stylem przypomina Grave Digger i to skojarzenia urzeczywistnia wokalista Sidney Milano, który brzmi jak Chris Boltendahl. Brave to nie tylko zadziorny wokal, ale również toporne, mocne partie gitarowe i tutaj swoją pracą imponuje Carlos. Zespół wie co chce grać i robi to bardzo dobrze. Słychać, że jest to muzyka prosto z serca. Naprawdę dobrze się tego słucha.
Podoba mi się wejście w "Firestorm". Jest pazur, mamy pomysłowe aranżacje i dużo niemieckich patentów. Słychać, że to miks Paragon i Grave Digger. Band przyspiesza w szybszym "The oracle" i tutaj dopiero można poczuć przebojowy charakter tej płyty. Świetny epickim klimat udało się uchwycić można w przepięknym "Valhalla". Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym "Wake the fury", z kolei "Fall to the empire" potrafi zaskoczyć agresywniejszym riffem.
Podsumowując najnowsze dzieło Brave to kawał solidnego heavy metalu z domieszką power metalu w niemieckim wydaniu. Jest epickość, jest toporność i dużo smaczków nawiązujących do twórczości Grave Digger. Płyta godna uwagi, to na pewno.
Ocena: 7.5/10
Tak na dobrą sprawę to już okładka sporo podpowiada, co nas czeka na płycie. Brave stylem przypomina Grave Digger i to skojarzenia urzeczywistnia wokalista Sidney Milano, który brzmi jak Chris Boltendahl. Brave to nie tylko zadziorny wokal, ale również toporne, mocne partie gitarowe i tutaj swoją pracą imponuje Carlos. Zespół wie co chce grać i robi to bardzo dobrze. Słychać, że jest to muzyka prosto z serca. Naprawdę dobrze się tego słucha.
Podoba mi się wejście w "Firestorm". Jest pazur, mamy pomysłowe aranżacje i dużo niemieckich patentów. Słychać, że to miks Paragon i Grave Digger. Band przyspiesza w szybszym "The oracle" i tutaj dopiero można poczuć przebojowy charakter tej płyty. Świetny epickim klimat udało się uchwycić można w przepięknym "Valhalla". Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym "Wake the fury", z kolei "Fall to the empire" potrafi zaskoczyć agresywniejszym riffem.
Podsumowując najnowsze dzieło Brave to kawał solidnego heavy metalu z domieszką power metalu w niemieckim wydaniu. Jest epickość, jest toporność i dużo smaczków nawiązujących do twórczości Grave Digger. Płyta godna uwagi, to na pewno.
Ocena: 7.5/10
WISHING WELL - Do or Die (2020)
Ostania zacząłem szperać w hard rockowych wydawnictwach z roku 2020. Dużo przewinęło się nowych nazw dla mnie i pokierowałem się frontowymi okładkami. Tak padło na "Do or Die" od kapeli o nazwie Wishing Well. Ta formacja działa od 2016r i do tej pory udało się wydać 3 albumy i najnowszy ukazał się 13 marca. "Do or die" to znakomita porcja hard rocka z domieszką melodyjnego metalu.. To muzyka skierowana do fanów Voodoo Circle, Uriah Heep, Rainbow czy Deep Purple.
Co ciekawa okładka jest taka w klimatach Rainbow, czy Dio. Widać, że ten fiński band stawia na klasyczne rozwiązania. Nieco przybrudzone, surowe brzmienie przypomina płyty z lat 70 czy 80. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia charyzmatyczny Rafael Castillo. Jego wokal jest mocny, wyrazisty i imponuje w wysokich rejestrach. Na pochwałę zasługuje również gitarzysta Anssi Korkiakoski, który z polotem i finezją. Jego gra przypomina momentami Ritchiego Blackmore;a. Brzmi to bardzo dobrze. Wszystko znakomicie podkreśla gra Arto Teppo na klawiszach hammonda.
Materiał jest dojrzały, przemyślany i wypełniony hitami. Pierwszy z nich to niezwykle szybki, przebojowy "Do or die", który brzmi jak kawałek wyjęty z płyt Voodoo Circle. Uroczy jest zadziorny bardziej heavy metalowy "Made of Metal". Dużo Deep Purple czy Rainbow można wyłapać w rytmicznym "We shall never surrender" . Bardzo dobrze zagrany kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Przepiękny jest "Sermon on mount", który potrafi oczarować swoją lekkością i pomysłowym riffem. Kocham taki hard rock. Z kolei "Lost in the night" wyróżnia ciekawe partie klawiszowe i tutaj panuje bardzo magiczny klimat. Na płycie mamy też balladę "Live and learn" i mroczniejszy "To be or not to be", które urozmaicają owy krążek. Warto też wspomnieć o progresywnym "The gates of Hell", który przemyca sporo ciekawych motywów i dzieje się tutaj dużo dobrego.
"Do ord Die" to bardzo udana mieszanka hard rocka i melodyjnego metalu. Jest tu trochę rainbow, trochę uriah heep czy Voodoo Circle. Klimatyczne granie z dużą dawką przebojowości. Nie ma tutaj słabych punktów i płyta jest z górnej półki.
Ocena: 8.5/10
Co ciekawa okładka jest taka w klimatach Rainbow, czy Dio. Widać, że ten fiński band stawia na klasyczne rozwiązania. Nieco przybrudzone, surowe brzmienie przypomina płyty z lat 70 czy 80. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia charyzmatyczny Rafael Castillo. Jego wokal jest mocny, wyrazisty i imponuje w wysokich rejestrach. Na pochwałę zasługuje również gitarzysta Anssi Korkiakoski, który z polotem i finezją. Jego gra przypomina momentami Ritchiego Blackmore;a. Brzmi to bardzo dobrze. Wszystko znakomicie podkreśla gra Arto Teppo na klawiszach hammonda.
Materiał jest dojrzały, przemyślany i wypełniony hitami. Pierwszy z nich to niezwykle szybki, przebojowy "Do or die", który brzmi jak kawałek wyjęty z płyt Voodoo Circle. Uroczy jest zadziorny bardziej heavy metalowy "Made of Metal". Dużo Deep Purple czy Rainbow można wyłapać w rytmicznym "We shall never surrender" . Bardzo dobrze zagrany kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Przepiękny jest "Sermon on mount", który potrafi oczarować swoją lekkością i pomysłowym riffem. Kocham taki hard rock. Z kolei "Lost in the night" wyróżnia ciekawe partie klawiszowe i tutaj panuje bardzo magiczny klimat. Na płycie mamy też balladę "Live and learn" i mroczniejszy "To be or not to be", które urozmaicają owy krążek. Warto też wspomnieć o progresywnym "The gates of Hell", który przemyca sporo ciekawych motywów i dzieje się tutaj dużo dobrego.
"Do ord Die" to bardzo udana mieszanka hard rocka i melodyjnego metalu. Jest tu trochę rainbow, trochę uriah heep czy Voodoo Circle. Klimatyczne granie z dużą dawką przebojowości. Nie ma tutaj słabych punktów i płyta jest z górnej półki.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 15 marca 2020
ILIUM - Carcinogeist (2020)
Czas na troszkę klasyczny power metal w europejskim wydaniu. Każdy fan power metalu kocha Blind Guardian, Helloween, Sonata arctica czy Gamma Ray. Australijski Ilium powraca po 3 latach ze swoim nowym albumem zatytułowanym "Carcinogeist", który jest skierowany do maniaków klasycznego, europejskiego power metalu. Ten ósmy krążek w dorobku kapeli tylko potwierdza jej doświadczenie i wysoką formę. To bez wątpienia jeden z ich najlepszych albumów.
Gwiazdą tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Lance King, który gra w wielu kapelach i jest dobrze znaną osobistością w świecie melodyjnego metalu. Trzeba przyznać, że Lance jest w znakomitej formie. Nadaje on kompozycjom mocy i przebojowości. Jason i Adam stworzyli bardzo udany duet gitarowy i słychać pasję oraz finezję. Panowie grają z pomysłem i to przedkłada się na jakość kompozycji.
Sam album od strony technicznej wypada bardzo dobrze i trzeba pochwalić zespół za mocny sound, który idealnie pasuje do power metalu. Fakt, że okładka jest paskudna i odstrasza, ale zawartość to znakomicie rekompensuje. Na start mamy killer w postaci "Imbecylum" i to jest kwintesencja power metalu. Znakomity klimat w stylu Sonata Arctica czy Helloween. Sam riff wgniata w fotel. "Carcinogeist" to kolejna petarda i tutaj troszkę brzmi to jak Bloodbound. Co za energia i co za znakomite partie gitarowe. To jest to. Dalej mamy zadziorny i nieco w klimatach Sonata Arctica melodyjny "Anachronistica". Bardzo dobry start. Dużo tutaj pozytywnej energii i to się udziela w chwytliwym "Messiah for the broken". Słodkie melodie, rozpędzona sekcja rytmiczna i dużo patentów Sonata Arctica. Band dobrze się czuje w takich klimatach.Mamy też rozbudowany "Harlequin tree", który pokazuje bardziej epickie oblicze zespołu. Całość zamyka nieco progresywny "Vigilante Vagrant".
"Carcinogeist" to solidny power metalowy album w klimatach Sonata Arctica. Znajdziemy tutaj dużo melodyjnych kawałków i całość słucha się z wielką przyjemnością. Bez wątpienia jest to jeden z najlepszych krążków Ilium.
Ocena: 8/10
Gwiazdą tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Lance King, który gra w wielu kapelach i jest dobrze znaną osobistością w świecie melodyjnego metalu. Trzeba przyznać, że Lance jest w znakomitej formie. Nadaje on kompozycjom mocy i przebojowości. Jason i Adam stworzyli bardzo udany duet gitarowy i słychać pasję oraz finezję. Panowie grają z pomysłem i to przedkłada się na jakość kompozycji.
Sam album od strony technicznej wypada bardzo dobrze i trzeba pochwalić zespół za mocny sound, który idealnie pasuje do power metalu. Fakt, że okładka jest paskudna i odstrasza, ale zawartość to znakomicie rekompensuje. Na start mamy killer w postaci "Imbecylum" i to jest kwintesencja power metalu. Znakomity klimat w stylu Sonata Arctica czy Helloween. Sam riff wgniata w fotel. "Carcinogeist" to kolejna petarda i tutaj troszkę brzmi to jak Bloodbound. Co za energia i co za znakomite partie gitarowe. To jest to. Dalej mamy zadziorny i nieco w klimatach Sonata Arctica melodyjny "Anachronistica". Bardzo dobry start. Dużo tutaj pozytywnej energii i to się udziela w chwytliwym "Messiah for the broken". Słodkie melodie, rozpędzona sekcja rytmiczna i dużo patentów Sonata Arctica. Band dobrze się czuje w takich klimatach.Mamy też rozbudowany "Harlequin tree", który pokazuje bardziej epickie oblicze zespołu. Całość zamyka nieco progresywny "Vigilante Vagrant".
"Carcinogeist" to solidny power metalowy album w klimatach Sonata Arctica. Znajdziemy tutaj dużo melodyjnych kawałków i całość słucha się z wielką przyjemnością. Bez wątpienia jest to jeden z najlepszych krążków Ilium.
Ocena: 8/10
AMBUSH - Infidel (2020)
Enforcer, a Steelwing też dawno niczego nie wydał, a z kolei Wolf jakoś nie powalił na kolana swoim nowym albumem. Z pomocą nadciąga inny szwedzki band, a mianowicie Ambush. Od 2013r działa ta kapela i szybko wyrośli na prawdziwą gwiazdę, która gra klasyczny heavy metal i to na bardzo wysokim poziomie. Pierwsze dwa albumy pokazały, że band dobrze czuje się w klimatach Accept czy Judas Priest. Ten duch lat 80 wybrzmiewa w każdym albumie Ambush i nic dziwnego, że najnowszy krążek zatytułowany "Infidel" to prawdziwa uczta dla maniaków heavy metalu z lat 80.
Ambush przyzwyczaił nas do miłych dla oka okładek albumu i tym razem jest tak samo. Piękna okładka i znów można podziwiać prawdziwe cudo. Tak samo jest z brzmieniem, które z płyty na płytę jest jeszcze bardziej dopieszczone. Wszystko brzmi tak jak powinno.
"Infidel" to stylistycznie kontynuacja "Desecrator", choć tym razem band bardziej akcentuje hard rockowe patenty i jest jakby więcej Accept niż Judas Priest w ich muzyce. Nowy album to pierwszy krążek z nowym gitarzystą. Karl Dotzek wnosi sporo świeżości do kapeli. Jego współpraca z Olofem jest imponująca. Panowie znakomicie przechodzą od hard rockowych riffów przez heavy metalowe docierając aż po speed metalowe. Bardzo dobrze zróżnicowany materiał, który potrafi oczarować.
Dobra przejdźmy do samej zawartości. Płytę otwiera rozpędzony "Infidel", który oddaje w pełni styl tej szwedzkiej formacji. Jest szybko, jest pazur i duża dawka przebojowości. Prawdziwa petarda. Pierwszy hit w stylu Accept to nieco hard rockowy "Yperite". Świetne nawiązanie do kultowego "Metal Heart" Accept. W podobnym klimacie mamy energiczny "Leave them to die", który jeszcze bardziej podgrzewa atmosferę n płycie. Przebojowy "Hellbiter" to taka mieszanka Accept oraz Judas Priest z czasów "Turbo". Lekki i łatwo w padający w ucho hit. Miłym dodatkiem są takie agresywne petardy jak "The demon within". To co tutaj się dzieje w solówkach to normalnie przyprawia o dreszcze. Dalej mamy równie efektywny i melodyjny "A silent killer", który też wpisuje się w konwencję tego krążka. Toporny i nieco stonowany "Heart of Stone" to również hołd dla niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept. Na koniec mamy spokojniejszy i również bardziej hard rockowy "Lust for blood".
Ambush znów zrobił swoje i nagrał kolejny świetny album. Piękna wycieczka w rejony accept z czasów "Metal Heart'. Szwedzi znakomicie wymieszali patenty heavy metalowe i hard rockowe. Dużo hitów sprawia, że krążek słucha się jednym tchem. To trzeba znać!
Ocen: 9/10
Ambush przyzwyczaił nas do miłych dla oka okładek albumu i tym razem jest tak samo. Piękna okładka i znów można podziwiać prawdziwe cudo. Tak samo jest z brzmieniem, które z płyty na płytę jest jeszcze bardziej dopieszczone. Wszystko brzmi tak jak powinno.
"Infidel" to stylistycznie kontynuacja "Desecrator", choć tym razem band bardziej akcentuje hard rockowe patenty i jest jakby więcej Accept niż Judas Priest w ich muzyce. Nowy album to pierwszy krążek z nowym gitarzystą. Karl Dotzek wnosi sporo świeżości do kapeli. Jego współpraca z Olofem jest imponująca. Panowie znakomicie przechodzą od hard rockowych riffów przez heavy metalowe docierając aż po speed metalowe. Bardzo dobrze zróżnicowany materiał, który potrafi oczarować.
Dobra przejdźmy do samej zawartości. Płytę otwiera rozpędzony "Infidel", który oddaje w pełni styl tej szwedzkiej formacji. Jest szybko, jest pazur i duża dawka przebojowości. Prawdziwa petarda. Pierwszy hit w stylu Accept to nieco hard rockowy "Yperite". Świetne nawiązanie do kultowego "Metal Heart" Accept. W podobnym klimacie mamy energiczny "Leave them to die", który jeszcze bardziej podgrzewa atmosferę n płycie. Przebojowy "Hellbiter" to taka mieszanka Accept oraz Judas Priest z czasów "Turbo". Lekki i łatwo w padający w ucho hit. Miłym dodatkiem są takie agresywne petardy jak "The demon within". To co tutaj się dzieje w solówkach to normalnie przyprawia o dreszcze. Dalej mamy równie efektywny i melodyjny "A silent killer", który też wpisuje się w konwencję tego krążka. Toporny i nieco stonowany "Heart of Stone" to również hołd dla niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept. Na koniec mamy spokojniejszy i również bardziej hard rockowy "Lust for blood".
Ambush znów zrobił swoje i nagrał kolejny świetny album. Piękna wycieczka w rejony accept z czasów "Metal Heart'. Szwedzi znakomicie wymieszali patenty heavy metalowe i hard rockowe. Dużo hitów sprawia, że krążek słucha się jednym tchem. To trzeba znać!
Ocen: 9/10
sobota, 14 marca 2020
DEXTER WARD - III (2020)
Marco Concoreggi to jeden z najbardziej rozpoznawalnych włoskich wokalistów i popularność przyniosła mu kapela Battleroar. Obecnie Marco funkcjonuje pod szyldem Dexter Ward i tak też nazwał swój band. Dexter Ward powstał w 2009r i w sumie nagrał 3 płyty pod tym szyldem. Co ciekawe każdy z tych albumów coś innego wnosi do twórczości Dexter Ward i każdy z nich pokazał nieco inne oblicze zespołu. Najnowsze dzieło zostało zatytułowane po prostu "III", ale na pierwszy rzut oka widać, że będzie to inny album niż poprzednie. Nowe logo, bardziej rycerski klimat okładki i od razu na myśl przychodzi Battleroar.
Dwa pierwsze albumy Dexter Ward uderzały w rynek melodyjnego metalu, z kolei "III" to powrót do korzeni, czyli do epickiego heavy metalu w rycerskim wydaniu. Dla fanów Battleroar, a także Manilla Road czy Ironsword. Znajdziemy tutaj sporo klasycznych patentów i tutaj brawa dla Akisa i Manolisa, którzy tworzą naprawdę ciekawe motywy gitarowe. Jest energia, jest pomysłowość i finezja. Każdy utwór zaskakuje i nie ma tutaj miejsca na nudę i monotonność. Do tego sam Dexter, który jest w naprawdę świetnej formie. To właśnie on buduje ten epicki, rycerski klimat. Bart Gabriel zadbał o uroczy, mocny sound, który nadaje całości klasycznego wydźwięku.
Na płycie znajdziemy 8 utworów i razem tworzą znakomitą ucztę dla fanów epickiego heavy metalu. Rozpędzony "Return of the Blades" to prawdziwy pokaz mocy Dexter Ward. Zmiana stylistyki okazała się strzałem w dziesiątkę. Dalej mamy melodyjny i bardzo energiczny "Soldiers of light", który potrafi zauroczyć klasycznym riffem i swoją przebojowością. Epickość i znakomity rycerski klimat są fundamentem marszowego "In the days of epic metal", czy true metalowego "The eyes of merlin". Mamy też szybki i bardzo melodyjny "Conan the barbarian" , który oddaje to co najlepsze w klasycznym heavy metalu. Uroczy jest marszowy i epicki "The dragon of the mist", który nawiązuje do twórczości Manilla Road czy Manowar. Całość zamyka stonowany i mroczny "The demonslayer", który jest pięknym zwieńczeniem tego pięknego albumu.
Dexter Ward zaskoczył wszystkich i nagrał z klasycznym epickim heavy metalem i nawiązał do swoich korzeni, czyli do twórczości w Battleroar. "III" to płyta dojrzała i bardzo dopracowana. Wszystko jest spójne i zachwyca od samego początku. Oby taki styl i poziom dexter ward utrzymał jak najdłużej. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
Dwa pierwsze albumy Dexter Ward uderzały w rynek melodyjnego metalu, z kolei "III" to powrót do korzeni, czyli do epickiego heavy metalu w rycerskim wydaniu. Dla fanów Battleroar, a także Manilla Road czy Ironsword. Znajdziemy tutaj sporo klasycznych patentów i tutaj brawa dla Akisa i Manolisa, którzy tworzą naprawdę ciekawe motywy gitarowe. Jest energia, jest pomysłowość i finezja. Każdy utwór zaskakuje i nie ma tutaj miejsca na nudę i monotonność. Do tego sam Dexter, który jest w naprawdę świetnej formie. To właśnie on buduje ten epicki, rycerski klimat. Bart Gabriel zadbał o uroczy, mocny sound, który nadaje całości klasycznego wydźwięku.
Na płycie znajdziemy 8 utworów i razem tworzą znakomitą ucztę dla fanów epickiego heavy metalu. Rozpędzony "Return of the Blades" to prawdziwy pokaz mocy Dexter Ward. Zmiana stylistyki okazała się strzałem w dziesiątkę. Dalej mamy melodyjny i bardzo energiczny "Soldiers of light", który potrafi zauroczyć klasycznym riffem i swoją przebojowością. Epickość i znakomity rycerski klimat są fundamentem marszowego "In the days of epic metal", czy true metalowego "The eyes of merlin". Mamy też szybki i bardzo melodyjny "Conan the barbarian" , który oddaje to co najlepsze w klasycznym heavy metalu. Uroczy jest marszowy i epicki "The dragon of the mist", który nawiązuje do twórczości Manilla Road czy Manowar. Całość zamyka stonowany i mroczny "The demonslayer", który jest pięknym zwieńczeniem tego pięknego albumu.
Dexter Ward zaskoczył wszystkich i nagrał z klasycznym epickim heavy metalem i nawiązał do swoich korzeni, czyli do twórczości w Battleroar. "III" to płyta dojrzała i bardzo dopracowana. Wszystko jest spójne i zachwyca od samego początku. Oby taki styl i poziom dexter ward utrzymał jak najdłużej. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
DAVID REECE - Cacophony of souls (2020)
Wokalista Dawid Reece kojarzy mi się przede wszystkim z Bonfire i Accept. Przez lata nagrywał płyty, ale jakoś żadna nie odniosła takiego sukcesu jak "Eat the Heat" Accept. Czas to zmienić i David w końcu nagrał album, który nawiązuje do stylu wypracowanego przez Accept czy Udo. To jest dobra informacja dla fanów "Eat the heat". Trzeba przyznać, żę "Cacophony of Souls" to dobrze skrojony heavy metalowy album, który pokazuje że można powrócić po latach do swoich korzeni.
Skojarzenia z Udo czy Accept są oczywiste kiedy w zespole jest były wokalista Accept czyli David oraz były gitarzysta Udo - Andy Susemihl. Skład uzupełnia basista Malte Frederik i perkusista Andrea Gianangeli. Zespół dobrze się rozumie i wie co chce grać, a to przedkłada się na jakość zawartość. Mamy mocne riffy, kilka killerów i trochę przebojów, a wszystko utrzymane w niemieckim stylu. Toporność jest tutaj wszechobecna. Niby panowie ameryki nie odkrywają, ale taka płyta była konieczna dla Davida, aby mógł się odrodzić i wrócić do swoich korzeni. Ta wycieczka jest bardzo nostalgiczna.
Materiał jest zróżnicowany i dopieszczony, tak więc nie ma mowy o nudzie. Całość uzupełnia mocne, zadziorne brzmienie rodem z płyt Accept. Wszystko stanowi znakomitą spójność. "Chasing the Shadows" to czysty Accept. Jest pazur, jest dynamiczna sekcja rytmiczna i chwytliwy refren. Mocny start. Jeszcze lepszy wydaje się rozpędzony i niezwykle melodyjny "Blood on Your hands". Ach ten klimat lat 80 i co za lekkość w sferze partii gitarowych. To jest to.Zwalniamy w marszowym i nieco bardziej klimatycznym "Jugment Day". Imponuje pomysłowy riff w rockowym "Cacophony of Souls" i choć nie ma tutaj heavy metalu pazura to utwór zapada w pamięci. Refren robi tutaj robotę. Mówiłem, że są na tej płycie killery i jednym z nich jest energiczny "Metal Voice". Tutaj David kieruje nas w stronę twórczości Saxon, czy Judas Priest. Jest też nutka hard rocka w lekkim i przyjemnym " Back in the days". Echa Accept czy Scorpions można wyłapać w zadziornym "Bleed". Na sam koniec kolejny hit w klimatach Accept czyli "No disguise".
Oczekiwałem od Davida czegoś w stylu "Eat the heat" Accept i to właśnie dostałem. To kawał solidnego heavy metalu z domieszką hard rocka w niemieckim stylu. Mamy hity i bardzo urozmaicony materiał, który jest prawdziwą frajdą dla fanów Accept czy Udo. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
Skojarzenia z Udo czy Accept są oczywiste kiedy w zespole jest były wokalista Accept czyli David oraz były gitarzysta Udo - Andy Susemihl. Skład uzupełnia basista Malte Frederik i perkusista Andrea Gianangeli. Zespół dobrze się rozumie i wie co chce grać, a to przedkłada się na jakość zawartość. Mamy mocne riffy, kilka killerów i trochę przebojów, a wszystko utrzymane w niemieckim stylu. Toporność jest tutaj wszechobecna. Niby panowie ameryki nie odkrywają, ale taka płyta była konieczna dla Davida, aby mógł się odrodzić i wrócić do swoich korzeni. Ta wycieczka jest bardzo nostalgiczna.
Materiał jest zróżnicowany i dopieszczony, tak więc nie ma mowy o nudzie. Całość uzupełnia mocne, zadziorne brzmienie rodem z płyt Accept. Wszystko stanowi znakomitą spójność. "Chasing the Shadows" to czysty Accept. Jest pazur, jest dynamiczna sekcja rytmiczna i chwytliwy refren. Mocny start. Jeszcze lepszy wydaje się rozpędzony i niezwykle melodyjny "Blood on Your hands". Ach ten klimat lat 80 i co za lekkość w sferze partii gitarowych. To jest to.Zwalniamy w marszowym i nieco bardziej klimatycznym "Jugment Day". Imponuje pomysłowy riff w rockowym "Cacophony of Souls" i choć nie ma tutaj heavy metalu pazura to utwór zapada w pamięci. Refren robi tutaj robotę. Mówiłem, że są na tej płycie killery i jednym z nich jest energiczny "Metal Voice". Tutaj David kieruje nas w stronę twórczości Saxon, czy Judas Priest. Jest też nutka hard rocka w lekkim i przyjemnym " Back in the days". Echa Accept czy Scorpions można wyłapać w zadziornym "Bleed". Na sam koniec kolejny hit w klimatach Accept czyli "No disguise".
Oczekiwałem od Davida czegoś w stylu "Eat the heat" Accept i to właśnie dostałem. To kawał solidnego heavy metalu z domieszką hard rocka w niemieckim stylu. Mamy hity i bardzo urozmaicony materiał, który jest prawdziwą frajdą dla fanów Accept czy Udo. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
piątek, 13 marca 2020
WOLF - Feeding the machine (2020)
Zawsze jest tak, że jak band karze czekać swoim fanom bardzo długo na nowy album, to tym samym oczekiwania rosną i rosną. Tak miałem właśnie z nowym albumem szwedzkiego Wolf. "Feeding The Machine" miał być następną bardzo udanych wydawnictw typu "Devil Seed " czy "Legions of Bastards". To bez wątpienia udało się, ale poziomu z "Revenous" nie udało się osiągnąć. Czuję się troszkę rozczarowany, ale cieszę się że mimo pewnych zmian personalnych Wolf istnieje i ma się naprawdę dobrze.
Band zasilili doświadczenie muzycy, a mianowicie perkusista Johan Koleberg (ex Hammerfall, ex Lions Share) oraz basista Pontus Egberg (ex King Diamond). Można byłoby spodziewać się cudów, ale niestety album nie rzuca na kolana. To dobrze zagrany album z mocnymi riffami i ciekawymi melodiami, ale brakuje wyrazistych hitów czy wyłamania się ponad sprawdzone patenty Wolf. To jest właśnie problem, że band zagrał bardzo ostrożnie i nieco schematycznie.
Wolf zawsze dba o ciekawe okładki i dopieszczone brzmienie. Tak też jest i tym razem. Z kolei materiał też bardzo dobrze się słucha i jest kilka mocnych momentów. Jednym z nich jest rozpędzony i przebojowy "Shoot to Kill", który nawiązuje do najlepszych płyt Wolf. Echa Mercyful Fate czy klimatów Kinga można wyłapać w zadziornym "Guilotine" i podobnie wygląda sprawa w przypadku mrocznego, stonowanego "Dead Mans Hand". Troszkę słaby się wydaje nieco hard rockowy "Midnight Hour". Klimaty Lions share można wyłapać w agresywniejszym "Mass Confussion". Dobrze wypada bez wątpienia zadziorny i melodyjny "The Cold Empitness". Band próbuje nas zaskoczyć żywszym i bardziej pomysłowym "Feeding the machine". Przyspieszamy w dynamicznym "Devil in the flash" i szkoda że ten killer pojawia się tak późno, bo troszkę wiało nudą. Element zaskoczenia pojawia się w zakręconym "The raven", który zachwyca ciekawymi popisami gitarowymi. Całość zamyka nieco monotonny "A thief inside" i to tylko pokazuje w jaką niemoc popadł Wolf.
"Feeding the machine" to dobrze skrojony heavy metalowy album z mocnym brzmieniem, soczystymi riffami i mrocznym klimatem. Wszystko jest tak jak być powinno i od razu wiadomo, że to Wolf jaki znamy. Tylko tym razem nie porywa i nie rozkłada na łopatki. Słucha się i to całkiem dobrze, ale daleko do totalnego szału. Szkoda, bo troszkę Wolf zmarnował potencjał jaki ten album miał.
Ocena: 7.5/10
Band zasilili doświadczenie muzycy, a mianowicie perkusista Johan Koleberg (ex Hammerfall, ex Lions Share) oraz basista Pontus Egberg (ex King Diamond). Można byłoby spodziewać się cudów, ale niestety album nie rzuca na kolana. To dobrze zagrany album z mocnymi riffami i ciekawymi melodiami, ale brakuje wyrazistych hitów czy wyłamania się ponad sprawdzone patenty Wolf. To jest właśnie problem, że band zagrał bardzo ostrożnie i nieco schematycznie.
Wolf zawsze dba o ciekawe okładki i dopieszczone brzmienie. Tak też jest i tym razem. Z kolei materiał też bardzo dobrze się słucha i jest kilka mocnych momentów. Jednym z nich jest rozpędzony i przebojowy "Shoot to Kill", który nawiązuje do najlepszych płyt Wolf. Echa Mercyful Fate czy klimatów Kinga można wyłapać w zadziornym "Guilotine" i podobnie wygląda sprawa w przypadku mrocznego, stonowanego "Dead Mans Hand". Troszkę słaby się wydaje nieco hard rockowy "Midnight Hour". Klimaty Lions share można wyłapać w agresywniejszym "Mass Confussion". Dobrze wypada bez wątpienia zadziorny i melodyjny "The Cold Empitness". Band próbuje nas zaskoczyć żywszym i bardziej pomysłowym "Feeding the machine". Przyspieszamy w dynamicznym "Devil in the flash" i szkoda że ten killer pojawia się tak późno, bo troszkę wiało nudą. Element zaskoczenia pojawia się w zakręconym "The raven", który zachwyca ciekawymi popisami gitarowymi. Całość zamyka nieco monotonny "A thief inside" i to tylko pokazuje w jaką niemoc popadł Wolf.
"Feeding the machine" to dobrze skrojony heavy metalowy album z mocnym brzmieniem, soczystymi riffami i mrocznym klimatem. Wszystko jest tak jak być powinno i od razu wiadomo, że to Wolf jaki znamy. Tylko tym razem nie porywa i nie rozkłada na łopatki. Słucha się i to całkiem dobrze, ale daleko do totalnego szału. Szkoda, bo troszkę Wolf zmarnował potencjał jaki ten album miał.
Ocena: 7.5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)