niedziela, 10 stycznia 2021

WOLF SPIDER - Wilczy pająk (1987)

 

Wilczy Pająk, a raczej Wolf Spider to jeden z tych polskich zespołów, który dzielnie przetrwał próbę czasu i umocnił swoją pozycję na polskiej scenie metalowej. Można ich śmiało wymieniać wśród takich wielkich kapel jak Turbo, Kat czy Destroyers. Wolf Spider to poznańska formacja, która powstała w 1985r i w sumie postanowili grać techniczny thrash metal, choć tutaj znajdziemy też elementy heavy i speed metalu. Band mocno czerpał z twórczości Metaliki, Kreator, Death Row, czy nawet Metal Church. Mieli swój pomysł na ten debiut i wyszedł w efekcie jeden z najlepszych albumów jakie powstały w Polsce. prawdziwa perełka, a panowie pokazali, że grają na światowym poziomie. Debiut zatytułowany "Wilczy pająk" ukazał się w roku 1987 i do dziś robi mega wrażenie.

Maciej Matuszak i Piotr Mańskowski stworzyli ponadczasowy duet gitarowy i tutaj jest ta chemia. Panowie się uzupełniają i wygrywają ciekawe pojedynki na solówki, czy mocne, wyraziste riffy. Każda partia gitarowa przyprawia o ciarki i to jest klasa światowa. Technika i brzmienie mówi sama za siebie.  Dla mnie gwiazdą Wolf Spider na tej płycie jest Leszek Szpigiel, którego poznałem wcześniej za sprawą niemieckiego Scanner. Jeden z najlepszych polskich wokalistów, którego głos wgniata w fotel. Zgrany zespół, masa ciekawych pomysłów i co mogło wyjść nie tak?

Płyta zaczyna się bez zbędnych intr, a od razu od energicznego i złowieszczego "Żądna ofiary twarz" i tutaj mamy mieszankę heavy/speed/power/thrash metalu. Jest coś z wczesnej Metaliki, Kreator, czy Metal Church i nie ma tutaj żadnych wad. Band potrafi wykreować przebój i to bez większego problemu. Znakomicie to odzwierciedla "Nocny strach". Z kolei nieco heavy metalowy "Momento mori", który pokazuje, że band potrafi się też odnaleźć w dłuższych kompozycjach. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "Książę Wojny" i tutaj band przypomina stare czasy Turbo. Band imponuje dynamiką i pomysłowością w szybkim "Upadek Imperium".Mamy też nieco bardziej heavy metalowy "Zemsta Mściciela" i znów band imponuje techniką i ciekawymi aranżacjami. A na koniec dostajemy energiczny "M.C" i warto pochwalić gitarzystów tutaj za wciągające solówki, które momentami przypominają mi Accept.

O tej płycie już wiele napisano, a moja recenzja może nic nowego nie mówi, to jednak przesłanie jest takie samo. "Wilczy pająk" to ponadczasowy album, który każdy fan polskiego metalu powinien znać. Tak zaczęła się historia jednego z najlepszych polskich zespołów. Klasyka!

Ocena: 10/10


CLAIRVOYANT - Curse of the golden skulls (2011)


 Polska scena metalowa kryje sporo ciekawych płyt to fakt, tylko widzę jest jeden dość spory problem. Wiele z tych jakże ciekawych kapel, wydaje jeden album i przepada. To tragiczne fatum dopadło też wrocławski Clairvoyant, który można śmiało zaliczyć do kategorii heavy/power metalu. Ta kapela miała wszystko, żeby podbić świat. Ciekawe pomysły, dopracowaną stylistykę, w której nie brakowało elementów Judas Priest, czy Running Wild. Brak odpowiedniej siły przebicia, brak marketingu czy właściwego kontraktu płytowego sprawiły, że kapela przepadła. Działali jeszcze pod nazwą Wolf Ride, ale i ta kapela to już przeszłość. Muzycy z Clairvoyant zasilili składy Bulletraid, Lost Soul, czy Dead Mind. Jeśli chodzi o Clairvoyant to debiut w postaci "Curse of the golden skull" z 2011r jest płytą godną uwagi.

Może i okładka jest straszna i niczym specjalnym nie zachęca słuchacza. Znacznie lepiej jest już z samym brzmieniem, które jest mocne i takie na wzór europejskich wydawnictw. Płyta utrzymana jest na równym poziomie i każdy utwór ma w sobie to coś. Band stawia na klasyczne rozwiązania, na sprawdzone riffy, na melodyjność i przebojowość. Słucha się tego jednym tchem.

"Intro" to nic innego jak hołd dla intr znanych nam z płyt Running Wild. Panowie odrobili zadanie domowe i przygotowali mega klimatyczne i oldschoolowe intro. Świetny start. Dalej dostajemy szybki i energiczny "Curse of the Golden Skull" i słychać tutaj echa "Pile of Skulls" czy "Death or Glory" running wild i Clairvoyant czerpie właściwe wzorce. Wokal Grzegorza Kolasińskiego idealnie pasuje do tego co band gra i znakomicie oddaje on piracki klimat. Za warstwę gitarową odpowiada Maciej Ostropolski i Kamil Turczynowicz i znów świetna robota. Jasne nie ma tutaj niczego nowego i band mocno inspiruje się Running Wild. Jednak ten szczery przekaz i dbałość o detale sprawia, że płyta jest bardzo atrakcyjna.  Nie często się pojawiają na polskie scenie zespoły, które inspirują się Running wild.  Dobrze wypada też dynamiczny i melodyjny "Bite the bullet". Cieszy mnie fakt pojawienia się charakterystycznych partii gitary akustycznej i typowe dla Running Wild otwarcia utworów. Jest spokojnie w "1410", ale szybko utwór nabiera mocy i pirackiego feelingu. Kolejny mocny punkt tej płyty. Jest jeszcze nieco mroczniejszy i heavy metalowy "Road to victory" i ten utwór nieco bardziej urozmaica ten album. Jeszcze więcej Running wild dostajemy w dwóch killerach, czyli podniosłym "Pirates fo the seven seas" i rozbudowany i pełen energii "Explorers".

Polski Running Wild to dobra nazwa dla Clairvoyant i cholernie żałuje, że tej kapeli już nie ma na naszej scenie metalowej. Prawdziwa perełka. Na debiucie jest wszystko. Mamy killery, szybkie kawałki, jak i bardziej klimatyczne, a całość mocno wzorowana na twórczości Running wild z przełomy lat 80 i 90. Kopalnia killerów i szkoda, że to kolejna kapela jednej płyty. Kto nie zna niech czym prędzej to zmieni.

Ocena: 9/10

HEKTOR - The inner Dementia (1989)



 W1989r na polskiej scenie metalowej ukazał się debiut Gdańskiej formacji Hektor. "The inner dementia" to jedyny album tej formacji. Sama kapela powstała w 1986r z inicjatywy perkusisty Wolina i basisty Gabrysia. Później do nich dołączył wokalista Criss i gitarzysta Judas. Można rzec to kapela, która brzmiała jak wiele kapel w naszym kraju w okresie lat 80. Tak więc mamy tutaj mieszankę thrash metalu i death metalu. Kapela czerpała z wczesnego Kreator, Sepultura, czy Voivod.

Surowe, garażowe brzmienie, brutalność i agresywny wokal Crissa to cechy charakterystyczne tego wydawnictwa. Troszkę może to i chaotyczne, troszkę nie przemyślane, ale ma swój urok. Sporo dobrego wnosi do zespołu duet gitarowy tworzony przez Paziu i Judasa. Na płycie nie brakuje agresywnych riffów i wciągających melodii. To przedkłada się na charakter tej płyty.

"All the ways people lie"
to energiczny i pełen agresji otwieracz. Bardzo udana mieszanka thrash metalu i death metalu. Dobrze wypada zadziorny i melodyjny "Back to primitive"  i to jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Jest jeszcze toporny i mroczny "War monger",a dla fanów szybkiego i melodyjnego thrash metalu atrakcyjny będzie "Blind Eyes". Reszta utworów dość szybko zlewa się w jedną papkę, z której nie wiele wynika.

Jest moc, agresja i sporo dobrego thrash i death metalu, ale brakuje tutaj dopracowanego brzmienia, czy większego urozmaicenia. Płyta jakich wiele było w tamtym czasie na polskiej scenie metalowej. Płyta do posłuchania, ale nie sieje takiego zniszczenia jakie powinna. Warto obczaić z ciekawości.

Ocena: 6/10

sobota, 9 stycznia 2021

VIRAL - Viral (2021)


 Co jak co, ale Szwedzi to specjaliści od klasycznego heavy metalu i wiele szwedzkich kapel w latach 80 robiło furorę. Nic się nie zmieniło i w obecnych czasach Szwedzka stal jest nie do zniszczenia. Wiele młodych kapel pokazuje, że mogą godnie reprezentować nową falę jaką jest NWOTHM. Viral to w sumie młody i głody sukcesu band, który tak naprawdę powstał w 2012r. Jednak nie staż się liczy, lecz zapał i pomysł na siebie. Viral ma pomysł i ikrę, a nagrywając debiutancki album zatytułowany "Viral" dali od siebie sporo szczerości i miłości do metalu. Chcesz poczuć magię lat 80? Chcesz być zniszczony przez chwytliwe melodie? a może chcesz posłuchać mieszanki Monument, Enforcer czy Blackslash? To dobrze trafiłeś! Pozycja obowiązkowa i nie tylko dla fanów klasyków spod znaku Iron Maiden, czy Judas Priest.

Gdzie tkwi fenomen? Niby przecież Viral nie odkrywa niczego nowego, ani też nie tworzy podwaliny pod nowy gatunek, ale niczym prawdziwy magik czaruje i sprawia że czerpiemy frajdę z owego show. Styl już wiemy jaki band preferuje, ale warto wspomnieć, że tutaj nie tylko patenty klasycznego heavy metalu uświadczymy, bo mamy echa speed metalu, hard rocka, a nawet trafi się coś z thrash metalu. Viral to dobrze na oliwiona machina i każda element odgrywa kluczową rolę. Jest przecież charyzmatyczny wokalista Albini Forsell, który ma w swoim głosie pazur i świeżość. Za energiczne solówki i wciągające riffy odpowiada duet Larri i Marcus. Tutaj należy pochwalić panów za ciekawe pomysły, za technikę i poszanowanie dla klasyków. No odrobili zadanie domowe i nie ma tutaj fuszerki.  Klasa światowa i nie ma tu mowy o jakimś tam debiucie.

Piękna, klimatyczna okładka czy dobrze wyważone brzmienie w klasycznym wydaniu znakomicie uzupełniają te 40 minut energicznej muzyki. Czy tylko ja słyszę coś z speed czy thrash metalu w agresywnym "Scarred"?  Viral to specjaliści od chwytliwych melodii i "Going Down" to żywy dowód na to. Ten kawałek zachwyca przebojowością i nutką hard rockowego feelingu. Jakbym słyszał nowe wcielenie Enforcer. Melodyjny "Machine" brzmi znajomo, ale w niczym to nie przeszkadza bo jest to zagrane z polotem i pomysłem. Troszkę odstaje od reszty, stonowany, bardziej hard rockowy "Gallows", ale i tutaj band trzyma wysoki poziom. Dalej mamy rozpędzony "Gonna loose it", który brzmi troszkę jak Kiss w szybszym tempie. Mocna rzecz! Klimatyczny "Mephorius" przemyca sporo elementów Iron maiden i band pokazuje w pełni swój potencjał. Pozwolę sobie wyróżnić energiczny i rozbudowany "Selo's tale", który również zaskakuje dynamiką i patentami wyjętymi z twórczości żelaznej dziewicy.

Szwedzki Viral błyszczy na debiutanckim albumie i tutaj jest wszytko co jest potrzebne do idealnej płyty z kręgu NWOTHM. Pomysłowe riffy, duża dawka przebojowości i poszanowanie dla lat 80. Nie ma miejsca na nudne granie, które nic nie wnosi. Porządne skrojony heavy metalowy album, który można zaliczyć do ważnych płyt roku 2021.

Ocena: 9/10

KONQUEST - The night goes on (2021)

Pod skrzydłami polskiej wytwórni płytowej Iron Oxide Records ukazał się w tym roku debiut włoskiej formacji Konquest.To młoda kapela, która powstała w 2019r z inicjatywy Alexa Rossiego. Początkowo to był projekt muzyczny Alexa i w sumie debiut został przygotowany przez niego. Odpowiada nie tylko za komponowanie, ale też za warstwę instrumentalną. Dobrze czuje się w klasycznym heavy metalu, a nawet w epickim metalu, bowiem znajdziemy tu wpływy Visigoth, Eternal Champrion, czy też Iron Maiden.

To kolejne wydawnictwo w tym roku, które stawia na klimat i stylistykę lat 80. Wystarczy spojrzeć na kiczowatą okładkę, czy przybrudzone brzmienie. Wszystko brzmi tak jak powinno i tutaj można jedynie ponarzekać na brak agresywności, czy większej dawki mocy. Alexi spełnia się jak multiinstrumentalista, czy wokalista. Na płycie znajdziemy proste i melodyjne riffy. Wszystko jest niestety bardzo przewidywalne i brakuje tutaj jakby większego zróżnicowania. Dobrze się tego słucha, ale żeby mówić o geniuszu muzycznym to sporo jednak brakuje. Głos Alexiego też jest niczego sobie i idealnie pasuje do klimatu lat 80. Tak wszystko jest ugrzecznione i choć jest radość z odsłuchu, to płyta niczym specjalnym się nie wyróżnia.

Utwory, które trafiły na debiut Konquest są solidne i fani heavy metalu z lat 80 na pewno będą czerpać radość podczas odsłuchu, pomimo wtórności czy braku mocy w gitarach. "The night goes on" to utwór melodyjny, może nieco hard rockowy, ale pokazuje że Konquest radzi sobie w takim graniu, "Too late" opiera się na oklepanych motywach i w zasadzie niczym nie zaskakuje ten kawałek. Jest prosto i melodyjnie, ale dalej czegoś mi tu brakuje do pełnej satysfakcji. Troszkę więcej emocji wzbudza zadziorny "keep me alive", w którym band stawia na szybsze tempo. Końcówka płyty to prosty i wciągający "Heavy heart", który mimo łagodnego wydźwięku jest największym hitem na płycie. Jest jeszcze rozbudowany "The vision", który pokazuje że band wie co chce grać i dobrze się czują w takich klimatach.

"The night goes on" to płyta jakich wiele ostatnio i może nie jest to najlepsze co słyszałem w kategorii NWOTHM, to jednak szczerość i solidność przesądza o tym, że trzeba znać to wydawnictwo. Kawał porządnego klasycznego metalu prosto z Włoch. Kto wie może w przyszłości nas jeszcze czymś zaskoczą?

Ocena: 6.5/10
 

MIDNIGHT SPELL - Sky Destroyer (2021)

Bart Gabriel to nie tylko mąż Marty Gabriel z Crystal Viper, to również człowiek, który potrafi stanąć murem za mało znanymi zespołami i dać im nowe życie. To znakomity producent i manager wielu kapel i w sumie dobrze że za jego sprawą powstała wytwórnia Iron Oxide Records. To pod jej skrzydłami ukazał się 8 stycznia tego roku debiut amerykańskiej formacji Midnight Spell. "Sky destroyer" to płyta na pewno warta uwagi, zwłaszcza dla fanów heavy metalu z lat 80  i fani Enforcer, czy White Wizzard będą w pełni zachwyceni.

Kapela opiera się na solidnych fundamentach, który tworzą uzdolniony wokalista Paolo Valezquez, który nadaje całości klimatu lat 80, a także zgrany duet gitarowy. Jest tu znany z Predator The Hammer i z NZM Denver Cooper, którzy wygrywają solidne i melodyjne riffy. Wszystko jest, tylko brakuje mi elementu zaskoczenia i większej liczby killerów. Jednak mimo pewnych wad to wciąż jest płyta godna uwagi.

Band zadbał o detale, by jeszcze bardziej zbliżyć się do klimatu lat 80. Wystarczy spojrzeć na okładkę, czy wsłuchać się w samo brzmienie gitar i perkusji. Ma to swój odpowiedni klimat i podobnie jest z zawartością. Dostajemy dobrze skrojony album heavy metalowy, w którym nie brakuje też patentów stricte hard rockowych. Dobrze się tego słucha, a to już spory sukces.

"Lady of Moonlight" to taki lekki i hard rockowy kawałek, który przemyca sporo elementów starego, dobrego Def Leppard. Band najlepiej wypada w szybkich, heavy metalowych utworach i taki "Blood for blood", który otwiera ten album. Ta młoda kapela działa od 2017r i potrafi czerpać z heavy metalu lat 80 i taki "Between the eyes" to udany hołd dla Accept. O szybsze bicie serca przyprawia słuchacza energiczny "Midnight Ride" czy rozpędzony "Sky destroyer", które zabierają nas w rejony najlepszych płyt Enforcer. Właśnie te utwory ukazują w pełni potencjał tej formacji. Całość wieńczy lekki i hard rockowy " Headbang till death" i znów mamy coś z starych płyt Accept, ale nie tylko.

"Sky destroyer" to solidna porcja heavy metalu, a raczej NWOTHM. Band czerpie wzorce z Def Leppard, Accept czy Judas Priest. Stawiają na klasyczne rozwiązania i w tej stylistyce dobrze wypadają. Brakuje po prosty wysokiej klasy hitów czy świeżości. Jednak mimo pewnych nie dociągnięć to wciąż dobry krążek w swojej kategorii. Warto dać im szansę.

Ocena: 7/10
 

czwartek, 7 stycznia 2021

MAYHAYRON -Still Want it heavy (2006)


 O matko jaka kiczowata okładka. Odstrasza i to tak skutecznie, że nie chce się sięgać po zawartość. Jednak uwierzcie mi, że warto się przełamać. W końcu "nie ocenia się książki po okładce". Tutaj jest element zaskoczenia, bowiem ta krakowska formacja o nazwie Mayhayron dostarcza nam klasycznego heavy metalu, w którym można znaleźć coś z Cirith Ungol, czy Iron Maiden.

Sporo minęło od premiery debiutanckiego krążka zatytułowanego "still want it heavy" , który mimo upływu czasu się broni i wciąż brzmi atrakcyjnie. Jasne, nie wszystko jest idealnie. Słychać niedociągnięcia w brzmieniu czy samych aranżacjach, ale wszystko jest zagrane z miłości do metalu i ta szczerość jest sporym atutem Mayhayron. Klasyczny, bojowy heavy metal w ich wykonaniu jest uroczy i wpada w ucho, za sprawą chwytliwych melodii i prostych, wciągających riffów. Troszkę brakuje mi mocy w głosie wokalisty Staszka Wysopała, ale tragedii też nie ma. Motorem napędowym kapeli są bez wątpienia gitarzyści i tutaj Grelson i Seta dają niezły popis umiejętności. Nie ma w tym oryginalności, ale to nie żadna ujma. Stawiają na klasyczne rozwiązania i to zdaje egzamin.

Na pewno cieszą takie energiczne kawałki jak otwierający "Still want it heavy", który został zbudowany w oparciu o prosty i wyrazisty riff. Stonowany i melodyjny "Bushido Blade" ma sporo z Iron Maiden czy Cirith ungol i to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Imponuje też pomysłowy i bardzo energiczny "Crackerjack Team" i szkoda tylko że brzmienie jest niedopracowane. Mamy też heavy metalowy hymn w postaci "Heavy Metal Army" i momentami słyszę tutaj coś z Manowar. No brzmi to naprawdę ciekawie i słychać, że band dobrze czuje się w takich rytmach. Dużo true metalu przejawia się w końcowej fazie płyty i tutaj można wyróżnić marszowy "Broken Sword" czy złożony "The Blade Reforged".

Mayhayron dalej istnieje, gra i daje koncerty. Nowego materiału póki co nie ma, ale chętnie bym posłuchał kontynuacji tego co band zaprezentował na swoim debiucie "Still want it heavy". Jest potencjał i miło słyszeć polski, rycerski, taki true heavy metal. Dobrze się tego słucha i jest kilka świetnych momentów. Czekam na więcej!

Ocena: 7/10

GOMOR - Apocalyptic Rise (2012)


 Gomor to kolejny ciekawy przypadek na polskiej scenie metalowej.Ta poznańska formacja rozpoczęła swoją działalność w latach 80. Kapela zaliczyła również występ na festiwalu Metalmania, ale z powodu różnych przeciwności losu Gomor się rozpadł. Odrodzili się w 2010r i tym razem udało się pokazać światu swój własny materiał. "Apocalyptic Rise" ukazał się w 2012r i do dzisiaj ten album wzbudza sporo pozytywnych emocji.

Album nagrał w dość mocnym składzie, który w owym czasie tworzyli Compass z Syndicate na wokalu, gitarzyści Popcorn z acid Drinkers i Frydrych z Psychodancing, a także basista Dziara z Babajaga Ojo oraz perkusista Ślepy z Candida. Doświadczeni muzycy, którzy postanowili grać w stylu Motorhead. No i to się udało. Mając w składzie utalentowanego Compassa, który swoim zadziornym i z specyficzną chrypą wokalem mocno przypomina Lemmiego. No jest ta sama pasja i styl śpiewania, a to już połowa sukcesu. Sami gitarzyści też dają czadu i w efekcie dostajemy kawał solidnego heavy metalu i rock'n rolla w stylu starego dobrego Motorhead.

Okładka może i kiczowata, ale nie to jest przecież ważne. Tak samo nieco kuleje nieco garażowe brzmienie, ale zawartość to w zupełności wynagradza. Czy można wybrać lepszego otwieracza od rozpędzonego "Crazy Train"? Oczywiście, że nie! Motorhead w polskim wydaniu i ja to kupuje. Lekki i stonowany "Rambler" potrafi oczarować swoim prostym i hard rockowym feelingiem. Dobrze to brzmi! Płyta kryje też petardy takie jak "Alcohol Forever" i tutaj band po prostu szaleje. Oczywiście zaraża tą pozytywną energią. Gitarzyści dają niezły popis umiejętności w energicznym "Crew from a frozen Hell". Podobne emocje wywołuje killery w postaci "Ride now" czy "Medicine man". Całość wieńczy "Like a wolf", który ma też coś z Ac/Dc.

Gomor dalej ma status jako aktywny, więc pozostaje czekać na kolejne wydawnictwa. Skład już jest nieco inny, ale wciąż jest to formacja z ogromnym potencjałem. Na debiucie dostaliśmy kawał solidnego heavy metalu i hard rocka w stylu Motorhead. Nie ma wstydu, a wręcz przeciwnie. Polski band podołał zadaniu! Brawo!

Ocena: 7.5/10

LORD VADER - Goliath (2001)


 Lord Vader to już zapomniany zespół, jeśli chodzi o polską scenę metalową. Kapela mogła siać naprawdę spustoszenie, ale wyszło zupełnie inaczej.  Początki tej formacji tak naprawdę sięgają roku 1980, kiedy grupa działała pod nazwą Fatum. Nie powodzenia podczas Festiwalu w Jarocinie band zmienił nazwę na Lord Vader. Początki może nie były złe, ale brak kontaktów, brak wytwórni powodowało że kapeli brakowało sił i i wiarę w dalsze granie. Rozpadł nadszedł w 1987r i w sumie za sprawą Barta Gabriela w 2001r ukazał się jedyny album tej formacji zatytułowany "Goliath", który został wydany za sprawą wytwórni Karthago Records. To płyta skierowana do fanów Metaliki, Overkill, Kreator, czy Kat. Wszystko podlane heavy metalem rodem z pierwszych płyt Running Wild. Czego można chcieć więcej?

Przybrudzone brzmienie, surowość i klimatyczna okładka czynią ten album już na starcie bardzo wyjątkowym. No ale prawdziwą frajdę dostarcza przemyślana i pełna ikry zawartość. No tak się gra heavy metal z domieszką thrash metalu. Kluczową rolę odgrywa bez wątpienia wokalista Dariusz Hałas, który ma charyzmę i agresywność w swoim głosie. No nadaje on całości charakteru i takiego mrocznego klimatu. Momentami brzmi to jak debiut Kreator. Warto też pochwalić pomysłowe i złożone partie gitarowe duetu stworzonego przez Adama i Jarosława. No brzmi to oldschoolowo i wciąga słuchacza od pierwszych dźwięków.

Pomówmy o zawartości. Płytę otwiera "Just a Life", który w rzeczy samej czerpie to co najlepsze z twórczości Metaliki, czy Kreator. Prosty i techniczny riff pełni tutaj kluczową rolę. Mocna rzecz! Coś z wczesnego Running wild można wyłapać w speed metalowym "Goliath". Band imponuje tutaj pomysłowością i techniką. Mroczny klimat i heavy metalowy charakter dostajemy w "Desire of the Body", który brzmi jak mieszanka stylów Accept i Kinga Diamonda. Kolejny killer na płycie to zadziorny "Fraternity of the blood", który też zabiera nas w rejony Metaliki i znów band popisuje się swoimi umiejętnościami. Znakomicie wypada też rozpędzony i dynamiczny "Retrospection". Znów znakomita mieszanka speed/thrash metalu. Echa hard rockowej działalności Fatum można uświadczyć w lekkim i melodyjnym "In searching". W podobnej stylistyce utrzymany jest "Go on", który może nie wzbudza większych emocji i to jak dla mnie najsłabszy moment tej płyty.

Lord Vader miał ogromny potencjał, jednak sytuacja na rynku i wiele różnych przeciwności sprawiły, że band nie przetrwał próby czasu. Wielka szkoda. Na szczęścia został po nich ślad w postaci naprawdę udanego debiutu w postaci "Goliath". Każdy fan heavy/speed/thrash metalu powinien znać to wydawnictwo! Klasyka !

Ocena: 8.5/10

środa, 6 stycznia 2021

BALLBREAKER - Evil Town (2019)

Minęło troszkę czasu od premiery debiutanckiego krążka warszawskiego bandu Ballbreaker i powiem Wam, że "Evil Town" nic nie straciło na atrakcyjności. W roku 2019 miał premierę owy album, który stał się dumą dla polskich fanów heavy metalu i hard rocka. W końcu możemy się pochwalić, że ma swój rodzimy Ac/Dc czy Airbourne. Nazwa Ballbreaker zobowiązuje i warszawski band podobał wyzwaniu i stworzył niezwykle atrakcyjną muzykę, które trafi do wielu słuchaczy. Zachwyca nie tylko poziom i atrakcyjność "Evil Town", ale też szczerość jaka bija z tej płyty.

Choć używamy słowo debiut w stosunku do Ballbreaker, to jednak band tworzą doświadczeni muzycy.  Jest Tomasz Trzeszczyński, którego znamy z śpiewania w Thermit. Jego charyzmatyczny głos mocno przypomina Briana Johnssona z Ac/Dc, tak więc wybór wokalisty trafiony.  Na basie jest Kamil Podgórski, który grywał w War-Saw, z kolei perkusista Misiek Ślusarski jest znany choćby z Exlibris. Skład uzupełniają gitarzyści Tomasz i Rafał Sekulak. Mocny skład i to doświadczenie przedłożyło się na jakość płyty.  Świetna i taka oldschoolowa okładka i soczyste, zadziorne brzmienie rodem z płyt lat 80 znakomicie współgrają z zawartością. Wszystko zostało przemyślane i nie ma tutaj miejsca na chybione pomysły.

Nie ma to jak dobrze zacząć album, a Ballbreaker już na start daje nam przebojowy "One night Queen", który oddaje to co najlepsze w hard rocku. Jak to miło usłyszeć wpływy Ac/Dc w polskim zespole. Klasycznie brzmi tytułowy "Evil town", w którym band zabiera nas w rejony lat 80 i miesza twórczość Ac/Dc z Scorpions. Mocny riff, duża dawka przebojowości i czego można chcieć więcej? Ballbreaker potrafi też brzmieć agresywniej i może nawet bardziej heavy metalowo co potwierdza zadziorny "Hide and Seek", w którym jest też coś z Accept. Band bez problemu tworzy kolejne hity na płycie i "Evil Town" to kopalnia hitów. "Sinderella" to kolejna dawka hard rocka na wysokim poziomie. Ileż frajdy ma się z słuchania tych przebojów. Ciekawie wypada stonowany i zadziorny "Acid God". Całość wieńczy energiczny i rock'n rollowy "Never too old".

"Evil Town" to pozycja obowiązkowa dla fanów Ac/Dc, Scorpions czy Airbourne. To wysokiej klasy album w kategorii hard rocka, który przypadnie do gustu fanom lat 80, ale nie tylko. Tutaj jest wszystko co potrzebuje album hard rockowy. Zadziorne riffy, wyrazisty wokalista i duża dawka przebojowości, no i oby więcej takich płyt i zespołów w naszym kraju, Mocna rzecz!

Ocena: 9/10
 

RAVENGER - You'd Better Run ! (2019)


 Nawet w Polsce można natrafić na przedstawicieli ostatnio popularnego NWOTHM i jednym z takich zespołów obracających się w tym gatunku muzycznym jest Ravenger. To młoda kapela, która powstała w 2017r w Katowicach. W roku 2019 wydali debiutancki krążek zatytułowany "You'd better Run!". Nie jest może to najlepsze co słyszałem jeśli chodzi o polski heavy metal, może też nie ma w tym za grosz oryginalności1, ale muszę przyznać że jest radość z odsłuchu tej płyty.

Ravenger w swojej muzyce czerpie garściami z twórczości Iron Maiden, Saxon czy Judas Priestami. Momentami brzmią jak obecnie Enforcer czy Steelwing. Jest potencjał i kto wie co jeszcze ten band w przyszłości pokaże? Możliwości jest sporo. Motorem napędowym tego zespołu jest bez wątpienia Stanley Cioska, który potrafi śpiewać z pazurem i nadaje całości klimatu lat 80. Na płycie nie brakuje solidnych i chwytliwych partii gitarowych, które potrafią przypaść do gustu mimo braku oryginalności.   Wszystko jest spójne i słucha się tego z wielką radością.

Płytę otwiera dynamiczny i taki oldschoolowy "Follow Me", który mocno nawiązuje do dokonań Iron Maiden i to spory plus. Troszkę brakuje nieco mocy w "Dreams far away" i sama perkusja też jakby taka okrojona z mocy. Niby wszystko ok, a czegoś brakuje. Band najlepiej wypada w takich szybszych utworach jak "Age of War" i to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Jeszcze ciekawszy jest rozpędzony rozpędzony "Trick or treat" i znów można doszukać się elementów Iron Maiden. Płycie na pewno nie brakuje energii i band to potwierdza również w tytułowym "You;d better run!"

Debiut tej katowickiej formacji jest jak najbardziej udany. To solidna porcja klasycznego heavy metalu w stylu lat 80. Jest prosto i bardzo melodyjnie. Nie ma może takiej siły przebicia, ani też świeżości, ale całość dobrze się prezentuje. Warto znać Ravenger i na pewno jeszcze o nich usłyszymy.

Ocena: 7/10

STOS - Jeźdźcy nocy (2012)


 Polski Warlock to w sumie nie takie złe określenie dla polskiej formacji o nazwie Stos. Kapela powstała w 1981r i tak funkcjonowała do 1989r. Dopiero ponownie kapela się reaktywowała. Mimo pewnych trudności ze znalezieniem wytwórni i mimo pewnych roszad personalnych udało się przetrwać i wydać dwa wydawnictwo w ramach owej działalności. Ostatnie dzieło to "Jeźdźcy nocy", który jest skierowany do fanów starego Turbo, Ceti, czy właśnie Warlock. Nie brakuje też odesłań do NWOBHM. To wszystko sprawia, że "Jeźdźcy nocy" to prawdziwa perełka polskiego heavy metalu.

Skojarzenia z Warlock nie wynikają tylko z tego, że na wokalu jest równie charyzmatyczna Irena Bol, ale również na samą stylistykę w jakiej obraca się band. Na płycie znajdują się utwory, które powstały w różnych etapach funkcjonowania Stos, ale mimo tego płyta jest bardzo spójna. Troszkę przeszkadza w odbiorze garażowe brzmienie. Dobra muzyka nie potrzebuje ozdobników i sama się będzie bronić. Tak też jest tutaj. Oprócz Ireny warto też pochwalić zgrany duet gitarowy tworzony przez Łukasza i Marcina. Panowie dobrze czują klasyczny heavy metal i tą miłość słychać niemal w każdym utworze.

Fanów Ceti czy Turbo powinien na pewno zainteresować "Ognisty Ptak", w którym gościnnie pojawia się Grzegorz Kupczyk. Klimatyczny utwór z ciekawymi przejściami i naprawdę dobrze się tego słucha. Wróćmy jednak do samego otwieracza, bo to też kolejna perełka o której warto wspomnieć. "Schizofremia" zaskakuje spokojnym i tajemniczym początkiem, jednak utwór nabiera potem mocy i mrocznego klimatu. Można znaleźć coś z twórczości Warlock, ale też Black Sabbath.  Imponuje też pomysłowy riff w "Heavy metal" i to kolejny utwór na który warto zwrócić uwagę słuchając "Jeźdźcy nocy". Marszowy "Hej ty" imponuje true metalowym feelingiem i tutaj można znaleźć coś z twórczości Manowar. Stos ma smykałkę do tworzenia chwytliwych melodii i dobrze to obrazuje "Ludzie Ciemności" czy rozpędzony "Za Horyzont".

Mało znana formacja Stos ma na swoim koncie 2 albumy i póki co nic więcej nie wydali. Ostatnie dzieło "Jeźdźcy nocy" to kawał wartościowego heavy metalu w polskim wydaniu. Materiał jest urozmaicony i ma w sobie to coś. Produkcja może nieco niszowa, ale nie przeszkadza to aż tak w odbiorze. Warto znać tą formację i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy w przyszłości.

Ocena: 8/10

HIROSHIMA - 1642 (2017)


 Tak, wiem mało tutaj na blogu recenzji rodzimego heavy metalu, ale czas to zmienić. Ostatnio trafiłem na kapelę Hiroshima, która powstała w 2005r w Olsztynie. To żywy przykład, że w naszym kraju można grać mieszankę heavy metalu oraz hard rocka i to na wysokim poziomie. Kapela ma na swoim koncie dwa albumy i wciąż istnie i ma się dobrze. Ostatnie dzieło to "1642" z 2017r. Okładka sugeruje nam płytę w klimatach Running Wild, choć band idzie bardziej w rejony Judas Priest, Primal fear czy Udo. No jest bardzo heavy metalowo i nic więcej do szczęścia nie trzeba.

Band stawia na proste, mocne riffy i dużą dawkę przebojowością. Nie ma większego kombinowania i zespół wykorzystuje klasyczne rozwiązania, które przedkładają się na jakość płyty. Roland Groger i Bartosz Kurpiewski stworzyli zgrany duet gitarowy i panowie stawiają na solidne rzemiosło. Może czasami brakuje świeżości czy finezji, ale i tak nie ma powodów do narzekania. Zespołowi charakteru dodaje mocny i wyrazisty wokalista Adam Ślipikio. Skład jest mocny i zgrany, a sama muzyka trzyma poziom.

Płytę otwiera "Chevy 69" i tutaj dostajemy rasowy heavy metal. No brzmi to naprawdę dobrze i skojarzenia z Primal Fear są tutaj jak najbardziej na miejscu. Nawet rozbudowany i nieco mroczniejszy "The necromancer" brzmi ciekawie. Tutaj band pokazuje nieco hard rockowe oblicze. Prosty i zadziorny "Booty Call" to taka mieszanka Judas Priest czy Udo i jest tutaj dużo klasycznego heavy metalu. Jeden z ciekawszych utworów na płycie. Elementy NWOBHM można doszukać się w melodyjnym "Jack the Ripper". Ozdobą tego krążka jest tytułowy "1642", który rozbito na 3 części. Bardzo przypadł mi do gustu "The krakens hug", który jest drugą odsłoną "1642". Mocna rzecz, w którym mamy elementy power metalu. Troszkę gorzej wypada nijaki "Lust for their Hate".

Hiroshima to jeden z tych zespołów, które grać heavy metal potrafi i to na naprawdę dobrym poziomie. Band błyszczy i pokazuje, że dobrze czuje się w klasycznym metalu z mocnymi riffami. "1642" to przemyślana płyta, która przemyca sporo ciekawych utworów. Mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o Hiroshima. Póki co polecam gorąca ten band! Warto ich znać !

Ocena: 7.5/10

IMMORTAL GUARDIAN - Psychosomatic (2021)


 Kto szuka świeżości, oryginalności i wyszukanych motywów czy melodii, ten powinien sięgnąć po najnowsze dzieło amerykańskiej formacji Immortal Guardian. "Psychosomatic" to dopiero drugie wydawnictwo tej kapeli, a już można mówić że to jedna z ciekawszych kapel młodego pokolenia. To z specjaliści od łączenia patentów neoklasycznego power metalu, progresywnego metalu, ale są też elementy rocka, czy melodyjnego metalu. Wszystko jest wymieszane z pomysłem i z niezwykłą finezją. To prawdziwi czarodzieje i nic dziwnego, że swój styl określają mianem "super metalu". Coś w tym jest.

O potędze tej kapeli stanowi bez wątpienia gitarzysta Gabriel Guardiola, który również odpowiada za partie klawiszowe. Kryje on w sobie ciekawy pomysł i to przedkłada się na świeżość tej płyty. Jest tu sporo intrygujących melodii i ostrych riffów. Stylistycznie momentami może przypominać Symphony X, czy Evegrey, ale to nie jedyne skojarzenia, ale band nikogo nie kopiuje i ma swój własny styl. Mocnym atutem tej formacji jest równie utalentowany wokalista Carlos Zema. Wokalista potrafi czarować swoim głosem i nadaje kompozycjom sporo emocji i klimatu. To dzięki niemu band brzmi tak oryginalnie i ma charakter.Nowy album został zarejestrowany z nową sekcją rytmiczną i trzeba przyznać, że spisuje się bardzo dobrze.

Okładka jest może nie do końca w moich klimatach, ale jest za to mocne, soczyste brzmienie, które podkreśla nowoczesny wydźwięk całości. Sam materiał jest bardzo urozmaicony i przemyślany.  Otwierający "Psychosomatic" opiera się na orientalnym motywie i brzmi to klimatycznie. Nie brakuje również tutaj elementów neoklasycznych. Całość wypada naprawdę ciekawie. Progresywny "read between the lines" zaskakuje pomysłowymi melodiami i zadziornością. Carlos tutaj popisuje się swoim niezwykłym głosem. Dalej mamy melodyjny "Lockdown" i tutaj mamy więcej rasowego power metalu i brzmi to po prostu obłędnie. Podobne emocje wywołuje przebojowy "Phobia", który zabiera nas w rejony europejskiego power metalu. Dużo energii i agresywności dostajemy w rozpędzonym "Goodbey To farewells". Więcej rasowego progresywnego metalu dostajemy w stonowanym i nieco mroczniejszym "Find A Reason". Całość wieńczy pomysłowy i dynamiczny "New Day rising".

Immortal Guardian wykorzystuje patenty różnych gatunków, ale nie ma w tym chaosu i jest w tym miejsce na melodyjność i świeżość. "Psychosomatic" to płyta niezwykła, pełna intrygujących melodii i wyszukanych motywów. Band pokazuje, że można w dzisiejszych czasach brzmieć świeżo. Płyta godna uwagi, a band po prostu zachwyca swoją muzyką.

Ocena: 9/10

sobota, 2 stycznia 2021

RUBICON - Demonstar (2021)


 Rosyjski Rubicon po 3 latach przerwy wraca z nowym albumem i "Demonstar" to udana mieszanka heavy i power metalu, a wszystko podane w nieco mroczniejszym klimacie. Jest to pierwszy album z francuskim gitarzystą Bobem Salibą. Sama muzyka skierowana do fanów Lions Share, Helstar, czy może nawet Metal Church. W tym wszystkim jest wokalista Ivan, który sprawia że pojawiają się skojarzenia z solową twórczością Bruce'a Dickinsona. To wszystko składa się na ciekawą pozycję, której nie można  w żaden sposób pominąć.

Kapela funkcjonuje od 2008r i już ma wypracowany styl i potrafią grać heavy/power metal i to na wysokim poziomie. Jeśli ktoś lubi mocne, agresywne brzmienie, mroczny klimat i dużą dawkę energicznego power metal ten dobrze trafił, bo Rubicon potrafi dostarczyć emocji. Już sama okładka daje jasny sygnał, na co mamy się szykować. Duże pochwały należą się Ivanowi, który imponuje swoją techniką i manierą. To już jest klasa światowa, nie ma się do czego przyczepić.

Sama zawartość też zachwyca. Wystarczy odpalić rozpędzony "Demonstar", który zaskakuje szybkością i przebojowością. Dobrze wypada też stonowany i agresywny "Neon Gladatiors". Zespół bawi się konwencją heavy metalu i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Bardzo dobrze wypada energiczny "Last Floor of Hell", który ma coś z Metal Church czy Lions Share. Mocny kawałek.  W "Down in Darkness" jest epickość, rozmach i brzmi to równie dobrze. Band przyspiesza w "Speed of night" i tutaj jest momentami ocieramy się o thrash metal. Mimo swojej agresji kawałek jest bardzo melodyjny i przebojowy. Troszkę tempo siada w "If it bleeds" i tutaj troszkę wkrada się nuda. Brzmi to troszkę jak słabsza wersja Cage. W "Robot God" mamy elementy progresywne, ale całość jakoś taka chaotyczna i tutaj znów band wypada niezbyt korzystnie.  Band rekompensuje owe zgrzyty w melodyjnym i klimatycznym "I immortal". To też jeden z najdłuższych utworów na płycie. Całość wieńczy lekki i bardzo przebojowy "Line of Dreams". Końcówka pokazuje, że kapela ma charakter i ma pomysł na siebie.

"Demonstar" to bardzo udany album w kategorii heavy/power metalu. Mamy mroczny klimat, masę hitów i mocne riffy, tak więc nie ma tutaj miejsca na nudę. Pojawiają się słabsze momenty, ale jako całość album wypada korzystnie. Rubicon to już kolejna udana kapela z Rosji, która ma szansę na międzynarodową karierę. Płyta warta uwagi, to na pewno !

Ocena: 8/10

OMINOUS GLORY - The Elven Dream (2021)


 No i pojawiła się kolejna ciekawa produkcja na początku nowego roku 2021. Mowa o amerykańskim Ominous Glory, który po 20 latach istnienia postanowił wydać swój debiutancki album. "The elven dream" to ciekawa pozycja, którą fani power metalu spod znaku Avantasia z czasów "Metal Opera", ale nie tylko. Panowie mocno czerpią z europejskiego power metalu z przełomu lat 90. Nie boją się czerpać z twórczości Helloween, Heavenly, czy Rhapsody. To bardzo dobry kierunek muzyczny i "the elven dream" to bardzo poukładany i przemyślany album, który zasługuje na uwagę fanów power metalu.

Klimat fantasy, który uchwycono w kolorystycznej okładce znakomicie współgra z zawartością. Zresztą to wiadomo nie od dziś, że fantasy i power metal to zgrany duet. Ominous Glory imponują bogatymi aranżacjami i rozmachem. Dużo się dzieje i nie ma powodów do nudy. Jest epickość, jest urozmaicenie i wszystko band przemyślał. Każdy utwór ma ciekawy styl i klimat, ale ma jedno "ale", które ujmuje całości. Jak to możliwe że album trwa 80 minut? Strasznie długo i pod koniec włącza się znużenie, ale zawartość i styl w jakim obraca się band  potrafi to wynagrodzić w zupełności.

Ominous Glory to przede wszystkim uzdolniony i wysokiej klasy wokalista Rick Anthony, który odnajduje się w wysokich rejestrach i tym symfonicznym power metalu. Znaczącą rolę odgrywa również Alistar Blackmane, który na albumie stworzył masę ciekawych riffów i wciągających solówek. Dużo się dzieje w sferze partii gitarowych i nie ma tutaj miejsca na nudę.

Zawartość zaczyna się od podniosłego intra, dopiero potem wkracza "Eternal Destiny" i choć zaczyna się spokojnie, to dość szybka nabiera energii i dynamiki.  Tak dostajemy klasyczny, europejski power metalu i to mnie bardzo cieszy, bo co raz ciężej o takiej klasy power metal w starym stylu. Epickość i rozmach to atuty rozbudowanego "The elven dream" . Nie brakuje elementów folkowych i przebojowości, co pokazuje "Oraekja", który wyciąga to co najlepsze z Rhapsody, czy Helloween. Mocna rzecz! Band potrafi oczarować tajemniczym klimatem i tutaj należy wyróżnić zadziorny "Julianna". Dynamiczny i melodyjny "The kingdom of light" brzmi jak zaginiony track z debiutanckiej płyty Timeless Mirracle. Tak dobijamy do kilera jakim jest "The ice demons of ragnarok"  i tutaj band po prostu błyszczy. Echa Rhapsody, Helloween czy Dark moor są jak najbardziej na plus. Oj tęskniłem za takim power metalem. Band nawet poradził sobie z klimatyczną balladą i trzeba przyznać, że "Love knows no distance" nie nudzi. "Echeos in Time" brzmi jak mieszanka Blind Guardian z czasów "Somewhere far beyond" z Gaia Epicus i Rhapsody. Kolejny szybki power metalowy killer na płycie to "Arrows of cronon" i można doszukać się tutaj elementów Avantasia. Jest podniosłość, złożone partie gitarowe i taki operowy feeling. Finał płyty to 9 minutowy "Ominous Glory" i to hołd dla Edguy, Gamma ray czy Helloween. To znakomity przykład jak uzdolniony jest band i jak dobrze czuje się w power metalowej stylistyce.

80 minut muzyki to dużo, ale Ominous Glory wybrnął z tego tworząc niezwykle atrakcyjny materiał. Jest przebojowo, jest podniośle i bardzo old schoolowo. Band stworzył prawdziwe wehikuł czasu i zabiera nas w podróż do lat 90, kiedy power metal rozkwitał w najlepsze. Kawał dobrej roboty i ta płyta zasługuje na pochwałę od fanów power metalu. Brawo Ominous Glory! Świetny debiut!

Ocena: 9/10

piątek, 1 stycznia 2021

SABER - Without warning (2021)


 Ciężko dzisiaj o coś oryginalnego w heavy metalu. Mam wrażenie, że zespoły idą na łatwiznę i troszkę żerują na odczuciach fanów tej muzyki i ich zamiłowania do metalu z lat 80. Tamte lata nie wrócą, ale wiele młodych kapel stara się odtworzyć klimat tamtych płyt. Robi się wszystko, żeby przypodobać się tej licznej grupie słuchaczy. Wykorzystywać czyjeś emocje i sentyment to jest jedno. Druga rzecz, że nie ma  w tym nic odkrywczego. Pozostaje to albo akceptować i czerpać radość z tego, że ktoś odświeża sprawdzone patenty i podaje nam je na nowo, albo wracać do znanych nam klasyków z lat 80. Cóż ja tam lubię dawać szansę młodym kapelom i lubię sięgać po materiały z tzw NWOTHM. Nowy rok czas zacząć od debiutanckiego krążka amerykańskiej formacji Saber. Mowa o albumie zatytułowanym "Without warning".

Pierwsza aktywność tej kapeli była już w 2019r, ale dopiero rok 2021 przynosi pełnowymiarowy album tej grupy. To co znajdziemy na tym wydawnictwie to prosty, melodyjny heavy metal, który jest mocno wzorowany na kapelach z lat 80. Przypominają takie formacje jak Haunt, Traveller, ale też Eforcer czy Skull Fist. Trzeba przyznać, że grać potrafią i dużo w tym wszystkim szczerości i miłości do metalu z lat 80. To przedkłada się na jakość tej płyty, bo jest to kawał dobrego, solidnego heavy metalu. Brakuje może nieco mocy i większej przebojowości, ale mimo to jest to płyta godna uwagi.

W kapeli kluczową rolę odgrywa Joel i Jesus, którzy zasypują nas solidnymi i chwytliwymi riffami. Nie możemy narzekać na nudę pod tym względem. Za perkusję odpowiada Trevor Church i odwalił kawał dobrej roboty. Mnie osobiście przypadł wokal Stevena, który ma w swoim głosie to coś i to właśnie dzięki niemu ta płyta jest tak przesiąknięta latami 80.

Motyw z rozpędzonego "Storm of Steel" brzmi bardzo znajomo. Pierwsze skojarzenie to choćby Skull Fist, choć każdy będzie miał swoje skojarzenie. Mocny riff, szybkie tempo i to dobry kierunek w jakim idzie ten młody band. Tytułowy "Without Warning" ma nieco hard rockowy feeling i kawałek bardzo chwytliwy i nawet ma elementy starego Accept. Mocna rzecz! Band pokazuje pazur w stonowanym 'Midnight Rider", choć tutaj tempo nieco siada i już nie ma takich ogromnych emocji. Dalej mamy hard rockowy "Strike of the Witch" i to również solidne granie, ale też mi czegoś brakuje do zachwytu. Może nieco agresji? Może elementu zaskoczenia? O wiele lepiej wypada prosty "Outlaw", który ma coś z Judas Priest czy Accept. Prosty kawałek, który szybko zapada w pamięci i po proszę więcej takich hitów.  Saber bez wątpienia korzystnie wypada w szybszych utworach i znów to potwierdza rozpędzony "speed racer".

Widząc okładkę od razu wiadomo na co się szykujemy. To właśnie dostajemy, czyli sporo solidnego heavy metalu osadzonego w latach 80. Jeśli ktoś szuka płyty idealnej i pełnej świeżych pomysłów to źle trafił, ale dla wszystkich co lubią posłuchać solidnego i chwytliwego metalu mogą śmiało sięgnąć po ten album. Udany start młodej amerykańskiej formacji.

Ocena: 7/10


sobota, 26 grudnia 2020

PODSUMOWANIE ROKU 2020

 Podsumowanie Roku 2020


W wielkimi krokami zbliża się koniec roku 2020. To dobry czas, żeby podsumować to co się działo w tym roku. Dla wielu z nas to był dziwny rok i zostanie w pamięci przede wszystkim jako rok, w którym królowała pandemia korona-wirusa. Jednak mimo tego trudnego czasu uzbierało się sporo ciekawych wydawnictw, które pokazały że zespoły nie poddały się i potrafi też znaleźć w sobie siły żeby przetrwać ten ciężki czas, w którym nie ma miejsca na koncerty i spotkania z fanami. Powiem Wam, że kiedy pojawiały się pierwsze płyty roku 2020 to byłem zniesmaczony, wręcz zawiedziony. Sporo znanych mi kapel nagrywało płyty słabe. Mam tutaj na myśli choćby Almanac, Demons and Wizards, czy Ross The Bossa. Kocham te zespołu, jednak nowe wydawnictwa mnie rozczarowały. Jednak z każdym miesiącem przybywało co raz to więcej nowych płyt, które potrafiły oczarować. Pojawiło się sporo nowych zespołów, które oczarowały swoją pomysłowością i miłością do danego gatunku, który prezentują. Nie brakowało interesujących płyt za równo w hard rocku, power metalu czy thrash metalu. Mam wrażenie, że to właśnie thrash metal zdominował ten rok, jeśli chodzi o płytę prezentujących wysoki poziom. Większość płyt z tego gatunku po prostu rzuca na kolana. Tyle tego wszystkiego się nagromadziło, że pierwszy raz miałem taki problem stworzyć listę tych najlepszych płyt, które rzuciły na kolana, które definiują dany gatunek i które zostają na długo w pamięci. Dużo płyt zasłużyło na obecność w tym zestawieniu, ale wybrałem te które mnie osobiście najbardziej zaskoczyły.

1. Lords of Black - alchemy of souls part 1


Oj było niezłe zamieszanie w obozie Lords of Black. Odszedł Ronnie Romero, ale w końcu wrócił do zespołu i to z nim ukazał się "Alchemy of souls part 1". Panowie nagrali swój najlepszy i tutaj jest wszystko. Jest pazur, szybkość, pomysłowość i przebojowość. Ronnie pokazuje po raz kolejny, że jest wokalistą klasy światowej. W tym roku błyszczał również w hard rockowym vandenberg i The ferryman. Obie płyty warto obczaić. Lords of Black od kilku lat imponuje swoim geniuszem i chyba nikogo nie powinno dziwić ich obecność na pierwszym miejscu.

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/11/lords-of-black-alchemy-of-souls-part-1.html


2. Sacred Outcry - Damned for all Time


Jeden z najlepszych debiutów tego roku. Biłem się z myślami odnośnie ulokowania tego albumu na pierwszym miejscu. To jest prawdziwa perełka. Band tutaj tworzy niesamowity, pełen patosu i epickości klimat. Coś niesamowitego i cały czas słuchacz ma ciarki na plecach. Ten band to nie tylko uzdolnieni muzycy, którzy wiedzą jak grać wysokiej klasy epicki heavy/power metalu. Jest tutaj czarodziej w postaci Yannisa Papadopoulosa, który zaliczany jest do najlepszych wokalistów na rynku. Nic dziwnego, bo to prawdziwa bestia. Piękna płyta z emocjami, która na długo zostaje w pamięci.

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/09/sacred-outcry-damned-for-all-time-2020.html

3. Cristiano Fillippini's Flames of Heaven - The force Wtihin


Płyta, która ukazała się w listopadzie. To kolejny genialny debiut roku 2020 i kolejna płyta, która zasługuje na pierwsze miejsce w topie. Jedni powiedzą, że to jakiś pop metal i muzyka dla chłopczyków, ale będę bronił tego wydawnictwa. Cristiano Filippinis zdefiniował na nowo symfoniczny power metal. Ta płyta wbija w fotel i to od pierwszych dźwięków i to nie za sprawą agresji, ale wciągających melodii i magicznego klimatu. Włosi potrafią tworzyć prawdziwy symfoniczny power metal i to taki najwyższych lotów. Majstersztyk !

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/11/cristiano-filippinis-flames-of-heaven.html

4. Persuader - Necromancy


Dopiero 4 miejsce? Oj nie, bowiem Persuader stawiam na równi z tymi powyższymi perełkami. W tym topie akurat Persuader jest przedstawicielem rasowego, brutalnego, dynamicznego power metalu. Panowie kontynuują starą szkołę Blind Guardian z pierwszych płyt, ale tym razem dają sporo od siebie. Płyta, która łączy to co najlepsze w "When eden burns" i " evolution purgatory". Persuader od lat zaliczam do moich ulubionych zespołów i tu nic się nie zmienia. Mogę im zarzucić jedynie to, że tak długo trzeba czekać na ich nowe wydawnictwa.


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/12/persuader-necromancy-2020.html




5. Warfect - spectre of devestation




Jak wspomniałem wcześniej, rok 2020 zdominowały thrash metalowy petardą. Czy okładka Andre Marschalla zdobiła kiedyś jakiś słaby album? Ja takowego nie pamiętam. W tym wypadku zdobi najnowsze dzieło szwedzkiego Warfect. To rasowy thrash metal, który oddaje to co najlepsze w tym gatunku. Fani Kreator, czy Slayer będą tutaj w siódmym niebie. Thrash metalowa uczta!

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/11/warfect-spectre-of-devastation-2020.html


6. Dynazty - The Dark Delight



Znów Szwedzki zespół w moim Topie. Tym razem jest to fenomenalny Dynazty, który jak mało kto potrafi wymieszać patenty melodyjnego metalu, power metalu i hard rocka. Lata lecą, a oni wcią zachwycają swoją pomysłowością i świeżym spojrzeniem na owy gatunek melodyjnego metalu. Ich przebojowość nie raz przypomina mi o twórczości Abba, ale to żadna ujma dla zespołu. Mistrzowie w swoim fachu.

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/04/dynazty-dark-delight-2020.html



7. The lightbringer of Sweeden - Rise of Beast



I znów płyta, która zasługuje na 1 miejsce. Debiut w kategorii power metalu i to jaki. Herbie Langhans przynióśł ze sobą moc i pazur z Sinbreed i właśnie taki ładunek energii tutaj znajdziemy. Płyta w najlepszy sposób definiuje power metal i to w takim wydaniu jaki kocham. Band pokazuje, że można czerpać z najlepszych, a przytym być bardzo oryginalnym i świeżym. Kopalnia hitów i killerów! Płyta, którą można wychwalać pod niebiosa!


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/07/the-lightbringer-of-sweden-rise-of.html



8. Sorcerer - Lamenting of the innocent




Nie robię tego specjalnie, ale znów płyta ze Szwecji. Tym razem płyta, która pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie dość, że sam band Sorcerer nie był mi szerzej znany, to w dodatku obracają się w gatunku muzycznym, który nie jest mi tak bliski. Band gra klimatyczny, epicki doom metal z domieszką heavy metalu. No nie brakuje tutaj elementów Black Sabbath z czasów Tony Martina. Niezwykła płyta, która od samego początku rzuca na kolana. Oj dzieje się tutaj i za każdym razem można coś pieknego odkryć w tej płycie.

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/05/sorcerer-lamenting-of-innocent-2020.html


9. Biowarfare - Wiping out Human Race


Kolejny thrash metalowa nieszpodzianka roku 2020. Jest agresywnie, szybko i bardzo klasycznie. Band gra w starym stylu i słychać tutaj szkołę choćby kreator, ale mamy też echa Running wild, co jeszcze bardziej mnie zaskoczyło. Debiut z Wenezueli i to jaki.

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/12/biowarfare-wiping-out-human-race-2020.html


10. Exarsis - Sentenced to Life


Nowe dzieło greckiej formacji Exarsis to frajda nie tylko dla fanów thrash metalu. Jest tutaj sporo elementów heavy/speed metalu co mnie osobiście bardzo cieszy. Płyta imponuje energią i wciągającymi solówkami. Oj dużo się tutaj dzieje i muszę przyznać, że płyta bardzo mnie pozytywnie zaskoczyła. Co za emocje !

http://powermetal-warrior.blogspot.com/2020/12/exarsis-sentenced-to-life-2020.html




11.Firewind - Firewind
12. Glory Force - the restoration of erathia
13. Damnation Angels - Fiber of our being
14. Cloven Hoof - age of steel
15.Death Dealer - Conquered lands
16. Battalion - Bleeding till death
17. Sodom - Genesis XIX
18. Chainbreaker - Relentless Night
19.Primal Fear - Metal commando
20. Jet Jaguar - Endless Night

21.Grave Digger - Fields of Blood
22. Mystic Prophecy - Metal Division
23. Divine Weep - The omega Man
24.Kenziner - Phoenix
25.Heiligen - Shadows in the church
26.Iron Mask - Master of masters
27. Terra Atlantica - age of steam
28. Dangerous Project - Cosmic vision
29. Wildness - Ultimate demise
30.Ignition - call of the sirens

I tak w sumie można byłoby ciągnąć i ciągnąc, bowiem jest jeszcze naprawdę sporo płyt, z których można stworzyć zupełnie inny równie udany top 10. To był świetny rok pod względem muzyki i z każdego gatunku pojawiły się świetne płyty. Czy hard rock, czy thrash metal, czy właśnie power metal. Niektóre kapele powróciły po latach i niektóre były naprawdę udane. Wystarczy wspomnieć choćby równie świetny Cirith Ungol. Ac/Dc też powrócił po długiej przerwie czy moja ukochana Budka Suflera, która swoim nowym albumem skradli moje serce. To równie specjalna płyta, którą zaliczam do najlepszych płyt tego roku, ale to już materiał na inny top, może nieco w innych kategoriach. Wierzę, że i Wam udało się stworzyć własny top 10, że macie swoje ulubione płyty do których wracacie. Jeśli macie czas i chęć podzielcie się nimi. Może jednak gdzieś w natłoku różnych płyt pominąłem jakieś perełki? Wszystko możliwe! Oby następny rok był równie udany!

Tak ja czekam na te płyty, na które tak czekałem w tym roku. Chodzi mi choćby o nowy Helloween, Running Wild, King Diamond czy Scorpions.  Teraz dochodzi choćby Crystal Viper, Accept czy Wizard.

piątek, 25 grudnia 2020

FALCAR - I am your Destiny (2020)


 Symfoniczny power metal bardziej kojarzy się z Finlandią niż z Czechami, ale jak się okazuje to i w tym kraju pojawiają się zespoły grające taką muzykę. Falcar to młody band, który powstał w 2009r.  i teraz 20 grudnia ukazał się ich debiutancki krążek " I am your destiny". Płyta ma w sobie to "coś" i zapada na długo w pamięci. To muzyka, która powinna zadowolić fanów Dark Moor, czy też Timeless Mirracle.

Nazwa Falcar nie jest jeszcze rozpoznawalna i minie pewnie trochę czasu zanim ktoś będzie ich kojarzył. Jednak to jest jeden z tych zespołów, który ma pomysł na siebie i ma talent do tworzenia ciekawych kompozycji. Band imponuje ciekawym pomysłem na symfoniczny heavy/power metal z nutką folk metalu. Jest ta magiczna otoczka i melodyjność, która mocno przypomina mi kultowy debiut Timeless Miracle. Dodatkowo band stawia na złożone i wciągające solówki gitarowe i tutaj brawa dla lidera grupy tj Marty Palounek, który odpowiada za partie gitarowe, wokal, a także całą otoczkę orkiestrową. Każdy element stylu Falcar nawiązuje do Timeless Mirracle i nawet sam wokal jest niemal identyczny. To dobry znak.

Okładka nasuwa klimaty doom metalu, jednak to co tutaj znajdziemy to melodyjny, symfoniczny  heavy/power metal. Na wstępie wkracza złożony i podniosły "I am Your Destiny". Z jednej strony słychać, że to jeszcze nie profesjonaliści, ale sam motyw i styl jest imponujący. Band potrafi też grać szybko i z hołdem dla twórczości Dark Moor czy Timeless Mirracle.  Świetnym tego przykładem jest energiczny "Bloodshed". Piękny, folkowy klimat mamy w rozbudowanym "Jester's Mask" i tutaj band postawił na podniosły refren i to zdaje egzamin. "Unchained" nawet zaczyna się jak jeden z utworów Timeless Mirracle i sam utwór zachwyca melodyjnością i tajemniczym klimatem. Podobne emocje wywołuje rozpędzony "Death on black Wings", który imponuje folkowymi ozdobnikami i power metalową stylistyką. Nie do końca przemawia mnie takie spokojniejsze granie jak te w "Inn of the last home".

Mimo takich wpadek jak te w "Inn of the last home" płyta ma ciekawy tajemniczy klimat i dużo wciągających melodii. Czechy nie słyną jakoś specjalnie z symfonicznego heavy/power metalu i tutaj Falcar nas miło zaskakują. Ich debiutancki album jest czarujący i zaskakuje ciekawą formułą i aranżacjami. Prawdziwa frajda dla maniaków grania w stylu Timeless Mirracle, ale nie tylko.

Ocena: 8.5/10

LOANSHARK - the queen of hearts (2020)


 Tak, to kolejna płyta z klasycznym heavy metalem, który mocno inspiruje się na heavy metalu z lat 80. Fiński band Loanshark uderza w ten gatunek, który jest ostatnio mocno eksploatowany i mamy tutaj naprawdę spory wybór spośród wielu kapel prezentujących podobną muzykę. Loanshark działa od 2008r i teraz udało im się wydać debiutancki krążek zatytułowany " The queen of hearts".

Nie znajdziemy na tej płycie może czegoś nowego niż to co już znamy, ani też niczego oryginalnego. Jednak jeśli komuś nie przeszkadza kolejna wariacja na temat twórczości Iron Maiden, Judas Priest, Enforcer ten polubi "The queen of hearts". Band wie co chce grać i robi to naprawdę dobrze. Przyłożyli się do melodii, do partii gitarowych i to przedkłada się na jakość muzyki zawartej na debiutanckim krążku. Loanshark napędza bez wątpienia wyrazisty i utalentowany wokalista Ville Shaikko. Jego głos nadaje całości pazura i klimatu lat 80. Idealny wybór do takiego grania.

Jest tu kilka naprawdę mocnych momentów, który przyprawiają słuchacza o szybsze bicie serca. Jednym z nich jest zadziorny i rozpędzony "The final hour", który mocno nawiązuje do Enforcer i ich najlepszych płyt. Na taki heavy metal zawsze znajdzie się popyt! Podobne emocje wywołuje tytułowy "The queen of hearts", który ma coś z Iron Maiden, a coś z Dio. Jest klasycznie, jest melodyjnie i do tego świetny klimat lat 80. Niby band niczego nowego tutaj nie gra, a słucha się tego z niesamowitą frajdą. Czasem siła danej płyty tkwi w prostych motywach i tutaj jest tak samo. Dynamiczny "Burning Out" to znakomicie potwierdza. Co za hicior! Loanshark potrafi też wykorzystać elementy hard rocka i słychać to w lekkim i klimatycznym "When the blind leads blind". Band imponuje pomysłowością i dbałością o detale. Troszkę emocje opadają w nijakim "Till the city sleeps".

Do czego można się przyczepić? Nie wszystkie kompozycje są idealne i czasami brakuje elementu zaskoczenia. Jednak mimo pewnych wad to wciąż debiut wart uwagi. Band stawia na proste i chwytliwe melodie, a także na klimat lat 80, który wciąż jest w modzie. Loanshark postawił pierwszy poważny krok w swojej muzycznej karierze i mam nadzieje, że utrzymają wysoki poziom na kolejnych wydawnictwach.

Ocena: 8.5/10

VANDENBERG - 2020 (2020)


 W latach 80 funkcjonował holenderski band Vandenberg i to był wartościowy hard rockowy band, który czerpie garściami z Deep Purple, Rainbow, czy Scorpions. Od ostatniego krążka zatytułowanego "Alibi" minęło aż 35 lat. Mało kto przypuszczał, że formacja wróci jeszcze kiedyś z nowym materiałem, ale jednak stało się. Do współpracy zaproszono Randy Elsena, czyli perkusista Tank oraz wszędobylski Ronnie Romero. Akurat Ronnie wnosi sporo energii i zadziorności, a klimaty hard rockowe są mu znane, bo przecież pełni rolę wokalisty Rainbow. Wraz z nowym składem powstał nowy album i "2020" to prawdziwa uczta dla fanów klimatów Deep Purple, czy Rainbow.

Ronnie jak to Ronnie jest świetny w tym co robi i to jeden z najlepszych wokalistów na rynku metalowym i rockowym. Jednak w tym zespole kluczową rolę tak naprawdę odgrywa nie kto inny gitarzysta Adrian Vandenberg, który odpowiada za komponowanie kawałków, jak i sferę gitarową. Mimo upływu czasu wciąż ma smykałkę do grania klasycznego hard rocka na wysokim poziomie. W jego zagrywkach jest finezja, drapieżność, no i pomysłowość. To przedkłada się na jakość zawartego materiału na "2020". Nie ma tutaj miejsca na nudę i można poczuć się jak w latach 80.

Płyta zachwyca mocnym wyrazistym brzmieniem i dobrze wyważonym materiałem. Jest sporo perełek i chwytliwych przebojów, a już otwieracz "Shadows of the night" to rasowy killer. Mocny riff, który inspirowany jest twórczością Deep Purple i jest też świetny Ronnie. Brzmi to obłędnie. Dalej mamy zadziorny "Freight Train" i tutaj można doszukać się elementów Scorpions. Bardzo fajnie buja melodyjny "Hell and high water", który potrafi zauroczyć bluesowym feelingiem. Band potrafi też zagrać z nutką komercji i elementami AOR. Dobrym tego przykładem jest "Let it rain". Lekki i melodyjny "Shout" to też kwintesencja hard rocka i to kolejny mocny punkt tej płyty. Całość wieńczy równie wciągający i pomysłowy "Skyfall" . Nie ma tutaj wypełniaczy i każdy utwór zasługuje na uwagę.

Co raz mało płyt z takim klasycznym hard rockiem w klimatach Deep Purple czy Scorpions. Vandenberg powraca po 35 latach z nowym krążkiem zatytułowanym "2020", który zabiera nas w właśnie takiej rejony muzyczne. Przepiękna podróż i ta płyta jest urocza. Mamy hity i mocne riffy, a to przedkłada się na jakość płyty.  Vandenberg jest w formie, a mając u boku Romero można czynić cuda. Płyta godna polecenia.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 21 grudnia 2020

ORACLE SUN - Machine man (2020)

 Kto by pomyślał, że włoski Oracle sun wróci po 15 latach z nowym albumem. Jednak stało się to faktem i światło dzienne ujrzał drugi krążek tej formacji zatytułowany "Machine man", Płyta skierowana jest do fanów Secret Sphere, Vision Divine czy też Labyrinth. Jednym słowem jest to prawdziwa uczta dla miłośników progresywnego power metalu.

Oracle Sun to doświadczona kapela i choć obecnie band tworzą inni ludzi niż na początku, to wciąż trzymają się swojego wypracowanego stylu. Dobrze spisuje się nowy wokalista, czyli Wild Steel który wymiata w wysokich rejestrach. Jest obdarzony niezłą techniką i charyzmatyczną barwą. Giacomo i Tomasso to ostoja tego zespołu, bowiem to oni odpowiadają za warstwę instrumentalną. W tej sferze panowie zachwycają i pokazują, że progresywny power metal nie musi być zakręcony i mało atrakcyjne. Na "machine man" roi się od mocnych riffów i chwytliwych melodii. To bardzo poukładany i przebojowy album, który ma w sobie to "coś".

Tym razem band zgotował 9 kawałków i w zasadzie album jest przemyślany i każdy kawałek coś niesie ze sobą. "Edge of Life" to prosty i zadziorny utwór, który od razu daje nam przedsmak całości. Jest przebojowo, melodyjnie i nie brakuje mocnego riffu. Dużo progresywności mamy w nastrojowym "Fallin Time" i tutaj power metal schodzi na dalszy plan.Tytułowy "Machine man" to kolejny hicior na płycie i znów czuć power metal.  Podobać może się rozpędzony "Sunset Feelings" i w takiej stylizacji band brzmi bardzo atrakcyjnie. Jest też bardziej rockowy "Daydream". Bardzo emocjonalny kawałek, który wyróżnia się ciekawą linią melodyjną. Całość wieńczy pomysłowy i przebojowy "Coming Back", w którym band znów pokazuje uroki progresywnego power metalu.

"Machine man" to poukładany album z progresywnym power metalem i tutaj Oracle Sun pokazuje, że pomysł na taką muzykę. Jest pomysłowo, a przede wszystkim melodyjnie i bardzo przebojowo. Nie ma tutaj miejsca na nudę. Oracle Sun błyszczy tutaj i troszkę brakuje momentami agresji, czy nieco większej dawki power metalu, ale i tak to wciąż bardzo urokliwy album, które może się podobać.  Mam nadzieję, że kolejny album ukaże się znacznie szybciej.

Ocena: 8/10



niedziela, 20 grudnia 2020

NORTHERN FLAME - Twisted reality (2020)

6 lat przyszło czekać fanom Northern flame na nowy album. "Twisted reality" to swoista kontynuacja debiutu "Glimpse of hope". Tak więc dalej mamy klasyczny power metal, który przypomina najlepsze dokonania Helloween, Gamma ray, czy Gaia Epicus. Nowy album fińskiej grupy to bez wątpienia uczta dla fanów klasycznego power metalu i miło że postanowili wrócić z nowym wydawnictwem.

Northern Flame to przede wszystkim wysokiej klasy wokalista Simon Granlund, który sprawdza się w wysokich rejestrach. Od razu można dostrzec jego potencjał i miłość do power metalu. Jednym słowem właściwy człowiek na właściwym miejscu. W tej kapeli kluczową rolę odgrywa też Niclas i Alexander, którzy tworzą zgrany duet i panowie tworzą znakomity klimat. Stawiają na proste i chwytliwe motywy, a to zdaje egzamin. Na taki power metal zawsze jest zapotrzebowanie.

Słuchając płyty czuć ten fiński klimat wyjęty z Sonata arctica i nawet brzmienie jest bardzo podobne do tego z najlepszych płyt Sonata Arctica.  Sama zawartość jest poukładana, przemyślana i zróżnicowana, tak więc nie ma tutaj miejsca na nudę. Płytę otwierał "Twisted Reality", który zachwyca szybkością, dynamiką."Santification of the world" to nieco bardziej złożony utwór, który brzmi jak mieszanka Sonata Arctica czy Gaia Epicus. Od razu wiadomo co band gra. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "Glowing Flower" i można tutaj doszukać nawet elementy progresywnego metalu. Dużo klasycznego power metalu znajdziemy w rozpędzonym i przebojowym "Stone of Grace". Band tutaj błyszczy i w pełni pokazuje swój potencjał. Mamy też podniosły i klimatyczny "Heaven and Hell", który pokazuje po raz kolejny progresywne oblicze zespołu. Całość wieńczy "Paradise", który przemyca sporo intrygujących solówek.

"Twisted Reality" to może nie najlepszy album power metalowy album tego roku, ale to bez wątpienia bardzo udany krążek w tej kategorii. Znajdziemy tutaj solidne melodie i sporo mocnych riffów. Czasami wkrada się nuda i nieco komercyjne patenty, ale i tak to wciąż album godny uwagi.

Ocena: 8/10
 

piątek, 18 grudnia 2020

THERAGON - Where the stories begin (2020)



Zawsze znajdzie się jakiś młody band, który będzie szedł w ślady wczesnego Hellowen, Heavenly czy Edguy. W takim kierunku idzie również młody, hiszpański Theragon. Ci którzy liczą na coś oryginalnego i pomysłowego, mogą sobie śmiało odpuścić debiut tej grupy. Jeśli jednak chcecie znów poczuć stary, dobry, europejski power metal osadzony w latach 90, to śmiało może sięgnąć po "Where the stories Begin". To taka miła, sentymentalna wycieczka do klasyków power metalu.

Oryginalność to nie jest może mocna strona Theragon, ale band grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Kapela wie jak grać power metal i jak porwać słuchaczy, którzy wychowali się na klasykach power metalu. Przede wszystkim jest to niezła dawka melodyjnego, energicznego power metalu i band zadbał o chwytliwe melodie, dynamikę i mocne riffy. Jednym słowem dzieje się tutaj sporo dobrego. Klimatyczna okładka i dobrze wyważone brzmienie to dopiero początek. W tej kapeli mocnym atutem jest utalentowany wokalista Ferran, który momentami przypomina styl i manierę Kiske, a to dobry znak. Z kolei gitarzysta Alejandro znakomicie współpracuje z klawiszowcem Hectorem. Jest chemia i zgranie, a to w efekcie dają sporo wciągających melodii. Brzmi tak klasycznie i to jest akurat spory plus dla Theragon.

Pomówmy o zawartości. Kiedy odpalimy taki "Theragon" to od razu można sobie powiedzieć "skądś to znam". Każdy znajdzie tutaj echa swoich idoli i to żadna ujma dla Theragon. Mamy echa wczesnego Helloween czy może i nawet Freedom Call. Jest melodyjnie, jest słodko i bardzo przebojowo. Radosny "Blazeborn" niszczy swoją lekkością i przebojowością. Rasowy hicior, który od razu wpada w ucho. Jednak nie tylko power metal w głowie muzykom z Theragon, bowiem taki "The eternal War" przemyca sporo patentów Manowar czy Hammerfall. Bardzo uroczy kawałek w epickiej oprawie. Nastrojowy "As the wind" to miła wycieczka  w rejony Heavenly czy nawet i Freedom Call. Przepięknie płyną partie gitarowe i te słodkie klawisze. To wszystko ze sobą znakomicie współgra. Warto też wspomnieć o 10 minutowym kolosie "Talisman of Tears", który ukazuje pełen potencjał tej grupy. Świetny kawałek z różnymi ciekawymi motywami. Kwintesencja power metalu.

Jak to dobrze, że są jeszcze kapele jak Theragon, które nie zajmują się eksperymentowaniem, lecza dają fanom to na co czekają. Mało takich płyt z klasycznym power metalem, który zabiera nas do lat 80 Helloween, czy lat 90 spod znaku Heavenly czy freedom Call. Bardzo udana płyta, która daje widoki na świetlaną przyszłość tej grupy.

Ocena: 8.5/10


ROYAL HUNT - Dystopia (2020)

Jednym z ważniejszych zespołów metalowych na duńskiej scenie metalowej jest bez wątpienia Royal Hunt. Ekipa od melodyjnego metalu z domieszką progresywnego metalu, hard rocka czy neoklasycznego metalu. To specjaliści od nastrojowej i emocjonalnej muzyki i w sumie nigdy nie zawiedli. Również i teraz przy okazji premiery "Dystopia" nie ma powodów do narzekania. To wciąż wysoki poziom, jeśli chodzi o zawartość. Obyło się bez większego eksperymentowania i dostajemy to do czego przyzwyczaił nas band.

Jednak mimo takiej klasy sam zespół wpada w pułapkę, że czasami brakuje im pomysłu jak tu stworzyć coś chwytliwego. Czasami po prostu może gdzieś tam nas przytłoczyć bogata aranżacja i próba stworzenia czegoś bardziej pomysłowego. Tak album jest troszkę nie równy, ale w ostatecznym rozrachunku jest wciąż bardzo dobrze. Na pewno cieszy fakt, Dc Cooper jest w znakomitej formie, ale warto mieć na uwadze, że mamy tutaj również świetnych gości i jest choćby dawny wokalista tej grupy czyli Mark Boals, czy choćby Mats Leven. Band zadbał również o mocne, soczyste, nieco neoklasyczne brzmienie, ale nie ma się do czego przyczepić.

Co może się podobać to podniosłość i nieco epicki wydźwięk poszczególnych dźwięków. Jest taki symfoniczny rozmach i to może się podobać. Wystarczy wsłuchać się w "Inception F451". Na pewno mocno wbija w fotel zadziorny i finezyjny riff wygrywany przez Jonasa Larsena w "Burn" i tutaj band po prostu błyszczy. Szkoda, że cały album nie ma takiej dynamiki i przebojowości. Stonowany "The art of dying" ma niezwykły ładunek emocjonalny i urocze symfoniczne ozdobniki.  Echa Rainbow z okresu Turnera można doszukać się w energicznym i przebojowym "The eye of oblivion" i to jeden z mocniejszych punktów nowej płyty. To jest to ! Zachwyca też nieco progresywny i złożony "Hound of the damned" , który przemyca sporo ciekawych partii gitarowych i ogólnie sporo się tutaj dzieje. Płyta na pewno ma pełno klimatycznych i nastrojowych zagrywek Jonasa i pełno tutaj tego, a kolejnym tego dowodem jest melodyjny "Snake Eyes".

Royal Hunt jak to Royal Hunt znów nagrał naprawdę solidny album, który ma świetny klimat i dużo nastrojowej muzyki z pogranicza hard rocka, melodyjnego metalu, czy progresywnego metalu. Jest to wszystko pięknie podane, tylko troszkę za mało  w tym metalu, za mało przebojowości, ale i bez tego można żyć. Bez wątpienia jest to płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10
 

czwartek, 17 grudnia 2020

HIDDEN ROADS - The thrill of it all (2020)


 Nie wiele mówi się o debiutanckim krążku amerykańskiej formacji Hidden Roads, a szkoda bo jest to wartościowy album z hard rockiem. To przede wszystkim znakomita mieszanka dźwięków w stylu Deep Purple, Voodoo Circle czy Whitesnake. Tak więc dominuje tutaj hard rocka i blues rock. Bardzo udana mieszanka, zwłaszcza że sam band pokazuje na każdym polu, że znają się na rzeczy i stać ich na wysokiej klasy materiał.

Może i okładka jest daleka od ideału, ale to w sumie jeden z nie wielu słabych punktów "The thrill of it all". Brzmienie rodem z lat 80 i materiał skrojony na wzór Deep Purple czy whitesnake jest urocze. Hidden Roads to przede wszystkim zadziorny i utalentowany wokalista George Anthony. No jest też gitarzysta Vini, który ma niezłe wyczucie rytmu i pomysł na riffy i solówki. Jest chemia między nim, a klawiszowcem Andre Micheli. Panowie potrafią stworzyć świetny klimat starych dobrych płyt Whitesnake czy Deep Purple, a to już spory wyczyn. Sam materiał też jest urozmaicony i przebojowy.

Już otwieracz w postaci "The thrill of it all" to nastrojowy hard rock, gdzie rządzi mocny riff i zadziorność. Co za hit i energia. Fani Deep Purple czy Voodoo Circle od razu poczują się jak w domu. Nutka bluesa mamy w zadziornym "Revolutionary Mentality" i te zagrywki gitarowe mocno są wzorowane na twórczości Blackmore;a. No cudo. Na pewno cieszy też szybki i pełen werwy "Buried Alive" i znów dużo elementów Voodoo Circle, czy starego dobrego Deep Purple. Panowie błyszczą i pokazują jaki w nich drzemie ogromny potencjał. Nastrojowy "Over my shoulders" to znakomity miks Whitesnake i Deep Purple. Pomysłowy riff i rozbudowana forma czynią ten kawałek naprawdę bardzo atrakcyjnym. Jest lekkość i niezwykła finezja. Mamy też nastrojowy "Im still here" czy nieco zakręcony "City of Gold".

Troszkę podrasować riffy, troszkę dodać więcej przebojowości i mielibyśmy niemal idealny album. Jednak mimo pewnych niedociągnięć to wciąż  bardzo udany album z hard rockiem w stylu Deep Purple, który zasługuje na uwagę. Gorąco polecam !

Ocena : 8.5/10

środa, 16 grudnia 2020

BIOWARFARE - Wiping out human race (2020)


 Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale powiem że słuchając debiutanckiego krążka Biowarfare to wciąż gdzieś w głowie mam dźwięki Persuader, Running Wild. Jeśli kiedyś Rock;n Rolf miałby grać thrash metal to tak bym sobie to wyobrażał. No, ale po kolei. "Wiping out Human Race" to pełno wymiarowy debiut kapeli Biorwarfare, który powstała w Wenezueli  w 2009r. Określenie debiut średnio tutaj pasuje, kiedy tak naprawdę dostajemy jeden z najlepszych albumów thrash metalowych tego roku. Tak, to już kolejna płyta w tej kategorii, która zasługuje na to miano. No, ale co zrobić kiedy thrash metal w tym roku wymiata?

O sukcesie Biowarfare przesądza wyrazisty i utalentowany wokalista Alessandro, który napędza ten zespół. Za jego sprawą band momentami może kojarzyć się z Slayer czy Kreator. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Również imponuje duet gitarowy tworzony przez Roda i Carlosa. Panowie znają się na rzeczy i dzięki nim mamy masę technicznych riffów. To przede wszystkim zestaw agresywnych popisów partii gitarowych, ale też pomysłowe i złożone solówki, które mają echa speed/power metalu.  Jest thrash metalowa jazda bez trzymanki, ale to nie tylko agresywne łojenie na jedno kopyto.

Band stworzył album, na który składa się 9 killerów i każdy utwór to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania. Biowarfare zadbał o klimatyczną okładkę, która przypomina lata 90 i podobnie jest sprawa ostrego i mocnego brzmienia. Band zadbał o każdy detal, ale najlepsze to oczywiście zawartość.

Czy można lepiej zacząć album niż od rozpędzonego otwieracza? Właśni taki jest "Human Waste"  i od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Nie brzmi to wcale jak debiut, lecz perfekcyjny thrash metal. Jest agresja, dynamika i przebojowość. Czego chcieć więcej? Podobny ładunek energiczny mamy w złowieszczym "Burning Insanity" i gitarzyści idą tutaj na całość. To jak brzmią gitary i wygrywanie riffu w "Undead" to przywołuje na myśl Running Wild. Bardzo miła niespodzianka i od razu jestem pochłonięty muzyką Biowarfare.  Podobne echa słychać w energicznym "screaming in silence" i to tak naprawdę kolejny rasowy killer na płycie. Band nie zwalnia tempa. Uroczy jest też rozbudowany i technicznie rozplanowany "Biowarfare" pokazuje, że band ma smykałkę do dłuższych utworów. W tym roku jest prawdziwą thrash metalowa gorączka i "Thrash fever" to kolejna perełka na płycie. No jest moc i pazur. Z kolei fanom Sodom czy Destruction może przypaść do gustu przebojowy i niezwykle melodyjny "Submission or war?".

Piękna okładka to nie wszystko, a debiutujący Biowarfare pokazuje że mają pomysł na siebie i mogą stworzyć płytę na miarę naszych czasów i oczekiwań fanów thrash metalu. To hołd dla klasyków i gigantów, ale też własny styl i jakość wypracowana przez młody band. Co za energiczna i pełna agresji płyta, no i jeszcze te elementy running wild w niektórych momentach. To już kolejna świetna płyta z kategorii thrash metalu, jeśli chodzi o rok 2020.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 15 grudnia 2020

GAIA EPICUS - Seventh Rising (2020)

Gdyby tak przyjrzeć się ostatnim płytom Gaia Epicus, to można dojść do wniosku że "Alpha & omega" był za bardzo eksperymentalny i za mało power metalowy, a "Dark Secrets" poza kilkoma genialnymi momentami wydawał się nie równy. Nie dawałem szans na powrót Thomasa Chr. Hansena w wielkim stylu, a tutaj niespodziewanie ukazuje się nowe wydawnictwo zatytułowane "Seventh Rising". Jak nazwa wskazuje, to już 7 wydawnictwo norweskiego Gaia Epicus, który obecnie wygląda bardziej jako solowy projekt Hansena. Nie zmienia to faktu, że to wciąż nie lada gratka dla fanów melodyjnego, europejskiego power metalu w stylu Helloween, czy Gamma Ray. Tym razem dostajemy najlepszy album od czasów "damnation" czy "Victory".

Tak to jest solowy projekt Thomasa, ale cieszy fakt, że zaprosił znakomitych gości do pomocy. Miło jest widzieć, że za bębnami jest niezniszczalny Mike Terrana, który dodaje całości niezwykłej mocy. Pod tym względem to jeden z najlepszych albumów tej grupy. Jest energia i pazur, ale to już jest znak rozpoznawczy Hansena. Thomasa w sferze gitarowej wspiera Lukky Sparxx i panowie stworzyli ciekawy duet i przypominają mi się wczesne wydawnictwa Gaia Epicus. Tym razem nie ma kombinowania, a jest do bólu klasycznie i w tym tkwi piękno tej płyty. Gościnnie pojawił się Tim Ripper Owens, co jeszcze bardziej dodaje uroku tej płyty.

Okładka jest taka nastrojowa i miła dla oka, a najlepsze że oddaje klimat power metalu lat 90. Co ciekawe nawet brzmienie jest dopracowane i bardziej mocarne niż na poprzednich płytach. Jednym słowem Hansen tym razem wszystko bardziej dopracował, a to oczywiście bardzo cieszy.

55 minut muzyki to dużo i cieszy że dostajemy tak dobrze skrojony i poukładany album. O dziwo płyta zaczyna się spokojnie, nieco balladowo, ale nie dajcie się zwieść. Otwieracz "Like a Phoenix" to power metal w czystej postaci. Przypominają mi się pierwsze albumy Gaia Epicus i czasy "damnation", a to dobry kierunek jeśli chodzi o Gaia Epicus. Mike Terrana nadaje mocy i szybkości, a Hansen wygrywa mocny riff i dostajemy już na starcie rasowy killer. W podobnych klimatach utrzymany jest rozpędzony "Rising" i tutaj znów Hansen zaskakuje mocnym i wyrazistym riffem. Fani Helloween i Gamma ray będą zachwyceni. Na taki Gaia Epicus warto było czekać. Elementy Megadeth można wyłapać w mroczniejszym "Nothing to Lose". Niby prosty kawałek w swojej konwencji, ale bez wątpienia równie przebojowy i zadziorny co pozostałe kompozycje.  To co wyprawia Terrana w dynamicznym "From the ashes to Fire" przyprawia o dreszcze. Co za agresja i technika, a sam kawałek to jeden z najlepszych utworów Gaia Epicus ostatnich lat. Właśnie w takim kierunku mają iść i właśnie taki power metal grać. Prawdziwa perełka. Zwalniamy w mroczniejszym "The dream" i sam utwór nie jest zły, ale brakuje mu nieco ostatecznego szlifu, a także nieco bardziej chwytliwych melodii. Mroczny klimat wraca w heavy metalowym "Ivisible enemy". Kolejny killer na płycie to utrzymany w klimatach Gamma ray "Dr Madman" i to jest taki Gaia Epicus z czasów "Victory". Niby nic oryginalnego w tym nie ma, a zachwyca swoim stylem i jakością. Troszkę odstaje stonowany i nieco nijaki "Number One". Na znanych tytułach heavy metalowych zbudowano warstwę liryczną "Gods of Metal" it u muzyka, która przypomina twórczość Judas Priest, Dio, ale też Primal Fear. No i jest oczywiście niezniszczalny Tim Ripper Owens. jest pazur i chwalenie heavy metalu, tak więc duży plus dla Gaia Epicus. Zachwyca też prosty i melodyjny "We are the ones" i znów znakomity hołd dla Gamma ray czy Helloween. Całość wieńczy rozbudowany i energiczny "Eye of Ra" i mimo mrocznego wstępu, band tu oferuje sporo klasycznego power metalu, który nasuwa ich pierwsza wydawnictwa.

Nie czekałem na nowy album Gaia Epicus, bo szczerze skreśliłem ich za sprawą kiepskiego "Alpha and Omega", jednak to był błąd. Thomas Chr. Hansena gra to za co pokochałem Gaia Epicus, za te ich całkiem udane granie w stylu Helloween czy Gamma Ray. Nie jest to ani oryginalne, ani też perfekcyjne, ale to naprawdę udana uczta dla maniaków power metalu. Jest energia, jest szybkość i przebojowość, a goście tylko poprawili jakość muzyki Gaia Epicus. Najlepszy album od czasów "Damnation", a to już ogromny wyczyn Hansena z Norwegii.

Ocena: 8.5/10
 

niedziela, 13 grudnia 2020

EDRAN - Clockwork: Overture (2020)


 Kto lubi symfoniczny metal, nutkę progresywnego metalu, a także metalową operę ten powinien zaznajomić się z debiutem włoskiego Edran. Nie jest to band, które porwie nas mocnymi riffami, ostrymi zagrywkami gitarowymi, bowiem więcej w ich muzyce komercyjności, stonowanych melodii. Fani jednak takiego grania powinni znaleźć coś dla siebie, zwłaszcza fani symfonicznego metalu.

W tym roku kapela przyjęła nazwę Edran, ale już od 2019 r funkcjonowali pod nazwą Clockwork. Ciekawe jest to, że formację tworzą 4 głosy i jest tutaj Fabio, Paolo, Clementine i Francesca. To za ich sprawą całość ma symfoniczny wydźwięk. Skojarzenia z metalową operą też są jak najbardziej na miejscu i rozbicie poszczególnych partii wokalnych na 4 głosy jest miłym urozmaiceniem i potrafi zaskoczyć słuchacza. Band stawia nacisk na klimat, na symfoniczne aranżacje i brakuje tutaj na pewno energii i nieco metalowego pazura. Bo samym klimatem i symfonicznym charakterem wiele nie da się zdziałać. To jest duży problem debiutanckiego krążka "Clockwork: overture", który ukazał się 10 grudnia tego roku.

Progresywność i symfoniczność wybrzmiewa w rozbudowanym "Into the core", który jest jednym z ciekawszych utworów na płycie. Słychać przede wszystkim gitary i dużo się tutaj dzieje. Dobrze wypada też nieco filmowy i bardziej podniosły "Chase the Fire". Z kolei "Closer" ma w sobie nieco więcej przebojowości i jest to utwór, który szybko wpada w ucho. Szkoda, że jest tak mało tutaj energicznych kawałków tego typu. Dalej warto wspomnieć o kolejny kolosie, czyli "Clockwork". Warty uwagi jest również melodyjny "The warden".

Edran dopiero tak naprawdę zaczyna swoją przygodę i jeszcze wiele przed nimi. Pokazali w jakim kierunku chcą iść i sam styl jeszcze wypadałoby doszlifować, a samej muzyce dodać troszkę pazura i energii. Na pewno mają w sobie potencjał na coś ciekawego, ale póki co debiut jak dla mnie za bardzo komercyjny i za mało treściwy. Płyta do posłuchania, jednak w pamięci nie wiele zostaje. Szkoda.

Ocena: 5/10