piątek, 28 listopada 2025

FROZEN LAND - Icemelter (2025)


 

21 listopada fiński Frozen Land po raz trzeci zaatakował swoją muzyką. “Icemelter” to już trzeci studyjny album tej młodej formacji, działającej od 2017 roku. Zespół czerpie garściami z dokonań Stratovarius, Sonata Arctica, Angra czy Masterplan. Do tej pory dostarczał fanom klasycznego power metalu bardzo solidny materiał, pełen niezapomnianych wrażeń. Jak więc wypada nowy krążek?


Skład zespołu pozostaje niezmieniony od 2023 roku, podobnie jak sama stylistyka. To akurat dobra wiadomość – od Frozen Land trudno oczekiwać nagłych rewolucji. Kluczową rolę w brzmieniu grupy odgrywa współpraca klawiszowca Antti Sorsy i gitarzysty Hirvonena. Nie brakuje ciekawych zagrywek, a kompozycje są spójne i przemyślane. Odnoszę jednak wrażenie, że delikatnie spadła jakość riffów i melodii. Owszem, muzyka wciąż jest chwytliwa, ale już nie sieje takiego spustoszenia jak na wcześniejszych wydawnictwach. Całość spina charakterystyczny, rasowy power-metalowy głos Tony’ego Meloni, który pasuje do tej stylistyki idealnie.


Materiał jest krótki i treściwy – otrzymujemy zaledwie 36 minut muzyki. Na otwarcie atakuje agresywny i przebojowy “The Carrier” – kwintesencja power metalu w duchu Sonata Arctica, od razu przywołująca klimat lat 90. Prawdziwy mocarz.


W nieco lżejszym “Dead End” pojawia się nutka hard rocka i odczuwalny spadek formy. “Dream Away” również wypada dość nijako, choć jest to spokojniejszy, bardziej stonowany utwór. Energia wraca wraz z “Chosen; Corrupt and Cancerous” – szybkim, pełnym pomysłów numerem, który należy do najmocniejszych punktów albumu.


Wyraźnym hitem jest niezwykle przystępny “Losing in My Mind”, w którym słychać wyraźne wpływy Avantasia – kawałek wręcz uzależniający. Na uwagę zasługują także solidny, tytułowy “Icemelter” oraz bardziej agresywny “Haunted”, ukazujący potencjał zespołu. “Black Domina” to dłuższa kompozycja, jednak nie wnosi nic szczególnie nowego – typowy Frozen Land, bez większych niespodzianek.


Frozen Land od lat trzyma poziom i zachwyca fanów Sonata Arctica oraz Stratovarius. Miłośnicy klasycznego power metalu również tym razem powinni być usatysfakcjonowani. Choć album nie wnosi niczego rewolucyjnego, odsłuch przynosi sporo radości. Solidna, dopracowana robota.


Ocena: 7.5/10

BRAVELORD - The power from the end of the World (2025)

 


Wpływy Helloween, Avantasia i Power Quest dotarły aż do Chile, gdzie w 2021 roku narodził się Bravelord – młoda kapela, która obrała sobie za cel granie radosnego power metalu w klimacie fantasy. Trzon zespołu stanowi wokalista i multiinstrumentalista Rodrigo Bravo, a towarzyszą mu gitarzysta Nicolás Arce, klawiszowiec Rodrigo Neira oraz perkusista Benjamín Cisterna. Efektem ich współpracy jest debiutancki album “The Power from the End of the World”, który ukazał się 25 listopada. To solidna porcja power metalu w europejskim wydaniu – lecz niestety niewiele ponad to.


Choć okładka robi wrażenie, a brzmienie jest odpowiednio soczyste, całość wypada dość zachowawczo. Materiał jest grzeczny i ostrożny, jakby zespół nie chciał zaryzykować i zejść z utartego szlaku. Brakuje tu zarówno prawdziwych „killerów”, jak i wyrazistych hitów. To album z kategorii „posłuchać i zapomnieć”. Sam głos Rodrigo wydaje się nieco zbyt łagodny, miejscami pozbawiony emocji – przydałoby się więcej heavy-metalowego pazura. Płyta zawiera 12 utworów i choć trafiają się ciekawe chwile, to jednak nie ratują one ogólnego odbioru.


Na pewno optymizmem napawa tytułowy kawałek – hołd dla wczesnego Helloween, którego słucha się bardzo przyjemnie, choć i tutaj zabrakło nieco mocy i agresji. Uwagę zwraca również bardziej komercyjny “Destruction Is Coming”, przywodzący na myśl lżejsze utwory Avantasia. Rozpędzony “The Awekening of Bravelord” jest słodki i miejscami wręcz komiczny; szkoda, że zabrakło pomysłu na jego lepsze wykończenie.


Zespół pokazuje wreszcie pazur w ostrzejszym “Legendary War” – to jeden z najbardziej udanych momentów krążka. Dobrze prezentuje się też utrzymany w duchu Helloween “The Power of Darkness”, napędzany mocniejszym riffem i chwytliwą melodią. Na zakończenie dostajemy jeszcze całkiem udany, rozbudowany utwór “The Answers Will Be in the Sky”, który stanowi godne zwieńczenie płyty.


Bravelord wypuścił debiut, który z pewnością nie zatrząśnie światem. To porządne rzemiosło z kilkoma błyskami, ale dalekie od materiału, który zapada w pamięć. Szkoda, bo przy odrobinie dopracowania album mógłby wybrzmieć znacznie mocniej i bardziej przebojowo.


Ocena: 5/10.

czwartek, 27 listopada 2025

BULLET -Kickstarter (2026)

Nie ma nowych płyt od AC/DC, Krokus, Airbourne czy Accept, więc z odsieczą przychodzi szwedzki Bullet, działający na scenie od 2001 roku. Po ośmiu latach milczenia zespół wreszcie przygotował nowy materiał. Siódmy album studyjny, zatytułowany „Kickstarter”, ukaże się w styczniu nakładem Steamhammer. Formacja wciąż trzyma wysoki poziom i konsekwentnie gra swoje charakterystyczne połączenie heavy metalu oraz hard rocka w klimacie lat 80. Kto zna wcześniejsze dokonania Bullet, będzie usatysfakcjonowany – ten zespół doskonale wie, co robi, i nie zawodzi.

Miło widzieć okładkę utrzymaną w duchu „Storm of Blades” oraz klasycznych płyt Krokus. Taki styl świetnie pasuje do wizerunku Bullet. Warto wspomnieć, że w 2024 roku skład zasilił Freddie Johansson, wspierający Hampusa Klanga jako drugi gitarzysta. Zespół stawia na hardrockowy feeling oraz wyrazisty klimat lat 80. Słychać tu mnóstwo patentów rodem z AC/DC czy Accept, a skojarzenia te jeszcze bardziej się nasilają, gdy wsłuchamy się w głos Daga Hella Hoffera. Ma w sobie coś z maniery Udo Dirkschneidera i Briana Johnsona, co – moim zdaniem – idealnie dopełnia stylistykę Bullet. Wokal to zdecydowany atut formacji. Duet gitarowy Hampus–Freddie oferuje klasyczne zagrywki, zadziorne riffy, chwytliwe solówki i solidną dawkę dobrej zabawy.

Sam materiał jest równy, przebojowy i pełen energii. Nie ma tu elementu zaskoczenia – otrzymujemy dokładnie to, z czego Bullet słynie. Jest melodyjnie, jest pazur, a klimat lat 80 unosi się nad każdym utworem. Tytułowy „Kickstarter” otwiera album i od razu daje przedsmak tego, co czeka słuchacza dalej – to rasowy hit i jednoznaczny hołd dla AC/DC. Hardrockowe szaleństwo znajdziemy w prostym, zadziornym „Caught in the Action”. Bardzo efektownie buja szybszy, rockowy „Open Fire”, i na takie perełki zdecydowanie warto czekać. Bullet w takiej formie po prostu wymiata.

W „Keep Rolling” zespół lekko zwalnia, kierując się w stronę bardziej klasycznego brzmienia AC/DC. Szybsze tempo i agresywny riff powracają w mocarnym „Hit the Road”. Z kolei dynamiczny „Avenger” pozwala odpłynąć w nieco bardziej epicki klimat – kolejny dowód na to, że Bullet potrafi pisać wpadające w ucho hymny. Więcej heavy metalowego pazura otrzymujemy w rozpędzonym „Chained by Metal”, gdzie słychać wyraźniejsze inspiracje Accept. Rytmiczny „Spitfire” przywołuje ducha AC/DC z lat 90., a zespół znów daje czadu – niby znajomo, a jednak bardzo przyjemnie.

Pozytywna energia skutecznie napędza dynamiczny „Strike at Night”. To wszystko może być wtórne i ograne, ale dzięki świetnemu wykonaniu słucha się tego z dużą frajdą. Na finał dostajemy nieco bardziej stonowany „Night Falls Down” – dobry kawałek, choć do ideału nieco mu brakuje.

Bullet nie ogląda się na trendy ani konkurencję. Gra to, co gra im w sercach – klasyczny miks heavy metalu i hard rocka, z wyraźnymi wpływami Accept i AC/DC. Zespół zna swoją wartość i nie marnuje potencjału. „Kickstarter” to kolejny mocny album w ich dorobku. Warto znać, zwłaszcza jeśli wychowało się na muzyce takich legend jak AC/DC czy Accept.

Ocena: 8.5/10

GREY WOLF - Legacy of the Wolf (2025)


 Kiedyś zastanawiałem się, co by było, gdyby Running Wild podążył w bardziej epickim kierunku – w stronę „The Battle of Waterloo” – i zaczął czerpać inspiracje z twórczości Manowar oraz amerykańskiego true heavy metalu. Brazylijski projekt Grey Wolf, prowadzony przez multiinstrumentalistę Fabio Paulinelliego, w pewnym stopniu udziela odpowiedzi na to pytanie. Działający od 2012 roku zespół nigdy nie zdobył szerokiej rozpoznawalności, pozostając raczej w niszy solidnego, lecz wciąż niedocenionego heavy metalu. Teraz jednak przyszedł czas na siódme wydawnictwo, zatytułowane „Legacy of the Wolf” – moim zdaniem najlepsze w dorobku Grey Wolf. Album ukazał się 24 listopada i zdecydowanie nie powinien umknąć uwadze fanów Running Wild.

Początkowo Grey Wolf funkcjonował jako pełnoprawny zespół czteroosobowy, lecz dziś na polu bitwy pozostał jedynie Fabio. Trzeba jednak przyznać, że radzi sobie znakomicie – zwłaszcza w nagrywaniu partii sekcji rytmicznej. Jego ostry, agresywny wokal stanowi jeden z najmocniejszych punktów krążka. Uwielbiam taki rodzaj śpiewu: potrafi budować klimat i otaczać muzykę epicką aurą. Na płycie nietrudno wychwycić wpływy Running Wild, tym razem w bardziej epickiej odsłonie, a także marszowe tempo i elementy charakterystyczne dla Manowar. Takie połączenie okazuje się wybuchowe i zapewnia intensywne, zapadające w pamięć doznania.

Album zawiera 10 utworów i każdy z nich zasługuje na uwagę. Instrumentalne intro „A Legend Arises” od razu przenosi słuchacza w klimat lat 80. Pierwszy prawdziwy błysk geniuszu pojawia się w rozpędzonym, przebojowym „Attila” – wpływ Running Wild i Manowar jest tu wyraźny, choć podany z lekkością i pomysłem. To kawałek pełen świeżości i hołdu dla klasycznego heavy metalu. Epicki „King Conan” zachwyca mroczną atmosferą i wyrazistą melodyką, stanowiąc kolejny mocny punkt wydawnictwa.

Grey Wolf potrafi także mocno przyspieszyć, czego przykładem jest tytułowy „Legacy of the Wolf” – prawdziwy pokaz talentu i energii Fabio. Świetnie wypada również marszowy „Crom”, w którym znów słychać charakterystyczny sznyt Running Wild, a potężny wokal robi ogromne wrażenie. Dynamiczny „Band of Brothers” zachwyca szybkością i chwytliwym refrenem, natomiast zadziorny „Barbarian Nights” idealnie wpisuje się w klasyczną szkołę heavy metalu. Kolejne killery to rytmiczny „Cimmerians” i rozpędzony „Black Sails”, obydwa potwierdzające wysoką formę Fabio i ogólną jakość albumu.

Do pełni szczęścia zabrakło jedynie nieco dłuższego czasu trwania materiału i odrobiny większej przebojowości. Mimo to Grey Wolf imponuje świeżością, ciekawym połączeniem patentów Running Wild i Manowar oraz konsekwentnym, epickim klimatem. Do tej pory twórczość tego projektu nie zdołała podbić mojego serca, lecz „Legacy of the Wolf” naprawdę wgniata w fotel. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10

wtorek, 25 listopada 2025

SCEPTOR - wrath of the Gods (2025)


 

Niemiecki Sceptor przerywa milczenie i po czterech latach powraca z nowym materiałem. „Wrath of the Gods” ukazał się 3 października nakładem Metalizer Records i jest już trzecim albumem studyjnym w dorobku grupy. Zespół od lat reprezentuje solidną metalową „klasę średnią” — pytanie tylko, czy nowy krążek coś w tej kwestii zmienia.


W gruncie rzeczy to wciąż porcja porządnego, przemyślanego heavy metalu z domieszką power metalu i epickich akcentów. Ani mniej, ani więcej. Zespół podąża utartymi szlakami i nie oferuje słuchaczowi niczego szczególnie zaskakującego. Można było przypuszczać, że roszady personalne przyniosą pewne zmiany stylistyczne lub jakościowe, ale rewolucji brak. Sceptor nadal robi swoje — robi to dobrze, lecz pozostawia odczuwalny niedosyt.


Nową sekcję rytmiczną tworzą perkusista Florian Attila oraz basista Ingmar Holzhauer. Za mikrofonem stoi debiutujący w zespole Florian Reimann, znany m.in. z formacji Destillery. Jego głos jest specyficzny i z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Brakuje mu momentami drapieżności, jednak potrafi zbudować odpowiedni klimat. To także pierwszy album z udziałem gitarzysty Thomasa Lieblanga, który wspiera Torstena Langa — jedynego muzyka z oryginalnego składu. Duet gitarowy prezentuje się solidnie, lecz również nie wnosi powiewu świeżości, którego można było oczekiwać. Całość sprowadza się więc do przyjemnego, klasycznego heavy metalu, który dobrze się słucha, ale niewiele zostaje w pamięci i rzadko zaskakuje. Szkoda, bo zmiany kadrowe mogły stać się pretekstem do odświeżenia nieco skostniałej formuły.


Album zawiera dziewięć utworów i łącznie 39 minut muzyki. Otwiera go klimatyczne intro „From the Abyss”, skutecznie budujące napięcie. Następnie wchodzi rycerski, bardziej zadziorny „Legion” — z udanym riffem, chwytliwym refrenem i dobrze spisującym się wokalistą. W podobnym duchu utrzymany jest energiczny „Hades & Zeus”, choć i tutaj czegoś brakuje do pełni satysfakcji — przede wszystkim mocniejszych riffów i wyraźniejszej przebojowości. W „Slave of Power” łatwo wychwycić hołd dla Iron Maiden z okresu „Powerslave”, natomiast „Slow Ride Into the Sun” oferuje solidny heavy metal, lecz ponownie słychać pewne niedopracowanie. Wyróżnia się za to prosty, lecz melodyjny „Poseidon”. Całość zamyka rzemieślniczy „Throne of the Damned”, w którym również da się dostrzec potencjał niewykorzystany do końca.


Cieszy, że niemiecki Sceptor nie składa broni i wciąż walczy o swoje miejsce na scenie heavy metalowej. Jednak zmiany w składzie i próba ożywienia stylistyki nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Zespół gra poprawnie, ale zbyt zachowawczo — brakuje świeżych pomysłów, wyrazistych melodii i większego zróżnicowania. Szkoda, bo możliwości ku temu były.


Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 24 listopada 2025

KILL RITUAL - In my head (2025)


 To już 15 lat działalności amerykańskiego Kill Ritual. Zespół porusza się głównie w stylistyce heavy/power metalu z domieszką thrashu. Ma na swoim koncie siedem albumów studyjnych, a najnowszy krążek "In My Head" ukazał się 21 listopada. Grupa wciąż potrafi dostarczyć solidny materiał.

Kill Ritual to w dużej mierze Steven D. Rice, odpowiedzialny za partie gitarowe, basowe oraz syntezatory. To on napędza projekt, nadając mu charakter i wyznaczając kierunek muzyczny. W twórczości zespołu wyraźnie słychać inspiracje Metal Church czy Vicious Rumors. Wszystko jest zagrane z pomysłem i odpowiednim wyczuciem. Brakuje jednak pewnej świeżości i przebojowości. Album jest przyjemny w odsłuchu, ale nie porywa. Wokalne partie wykonuje frontman kryjący się pod pseudonimem Judas. Jego głos wyróżnia się zadziornością i agresją, dobrze współgrając z całością i nadając jej właściwy charakter. Choć zdarzają się pewne niedociągnięcia, łatwo się do nich przyzwyczaić.

Płyta trwa 49 minut i zespół stara się dbać o to, by nie wiało nudą. Na początek dostajemy energiczny „In My Head”, który dobrze oddaje styl grupy — jest melodyjnie, a mocny riff robi świetne wrażenie. To jeden z najciekawszych fragmentów albumu i aż chciałoby się więcej takich utworów. „Shadow on Your Grave” jest bardziej melodyjny i momentami przywodzi na myśl dokonania Death Dealer. Słucha się tego naprawdę dobrze, choć trudno uciec od wrażenia pewnej wtórności. Świetnie wypada również energiczny i przebojowy „Fall to Fly”, chwilami przypominający Brainstorm czy Primal Fear. W podobnej konwencji utrzymano rozpędzony „More Than Pain” — to solidna porcja heavy/power metalu, choć znów bez elementu zaskoczenia. Zadziorny „Firebird” też prezentuje się nieźle, choć zbudowano go z podobnych schematów. Na finał dostajemy nieco bardziej rozbudowany „Our Elegant Weapon”. To również poprawny, solidny numer, który jednak mógłby zyskać więcej dopracowania. Ograna formuła i brak świeżych pomysłów sprawiają, że trudno o większe emocje.

Kill Ritual nagrał kolejny album, który niestety pozostaje przede wszystkim rzemieślniczym materiałem z kilkoma interesującymi momentami. Płyta jest solidna, lecz to wciąż za mało, by wyróżnić się na tle konkurencji. Szkoda, bo stylistyka, w której porusza się zespół, zdecydowanie zasługuje na więcej uwagi i uznania. Dla mnie to zmarnowany potencjał.

Ocena: 6/10

niedziela, 23 listopada 2025

BLIZZEN - Metalectric (2025)


 

Niemiecki Blizzen ma już na koncie dwa udane albumy i dziś jest nazwą doskonale rozpoznawalną wśród fanów NWOTHM. Każdy, kto lubi mieszankę heavy i speed metalu z wyraźnym klimatem lat 80., szybko przekona się do stylu oraz jakości Blizzen. Dotychczasowe wydawnictwa trzymały bardzo wysoki poziom i dostarczały mnóstwo frajdy. Zespół czerpie pełnymi garściami z takich formacji jak Vulture, Stallion, Skull Fist, Judas Priest czy Accept, stawiając na klasyczne, sprawdzone rozwiązania.


21 listopada ukazał się trzeci studyjny album zatytułowany „MetElectric”, który pokazuje, że grupa wciąż trzyma formę i nie zapomniała, jak tworzyć zadziorny, przebojowy materiał.


To prawda, że zespołów grających w podobnym stylu jest wiele, jednak niemiecka szkoła grania i umiejętność konstruowania wciągających kompozycji sprawiają, że Blizzen potrafi na dłużej zapaść w pamięć. O oryginalność trudno — nie ma tu niczego przełomowego ani nadzwyczajnego — ale kapela świetnie wykorzystuje swoje atuty. Stawia na prostotę i skuteczne motywy, bez zbędnych eksperymentów, za to z dużą dawką dobrej zabawy. Klimat lat 80. czuć nie tylko w samych utworach, lecz także w brzmieniu i efektownej, stylistycznej okładce.


Album zawiera 10 kompozycji kontynuujących kierunek obrany na dwóch poprzednich płytach. Otwierający całość „Into the Abyss” to rozpędzona speedmetalowa petarda, która idealnie oddaje esencję Blizzen. Już tu swoje umiejętności prezentuje charyzmatyczny wokalista Daniel Steckenmesser — zdecydowanie właściwy człowiek na właściwym miejscu. Przebojowy „Witch Hammer” podkreśla z kolei rolę gitarowego duetu Kiefer/Heindi. Od pierwszych sekund słychać, że panowie z pasją odtwarzają ducha lat 80., serwując piękne solówki i świetnie zgraną współpracę dwóch gitar. Melodyjny „Nightstalker” przynosi odrobinę hardrockowej nuty i mroczniejszego klimatu. Rockowa ballada „From Sadness to Anger” wypada solidnie, choć zabrakło jej większej siły rażenia i zapadającego w pamięć refrenu. Dużo ciekawsze wrażenie robi przystępny, energetyczny „No More Room in Hell”, w którym wyraźnie słychać wpływy Iron Maiden i Judas Priest.


Mocniejszy riff napędza „Reign of Faith”, kolejny ukłon w stronę klasyki z lat 80. Hardrockowy „Iron Rain” również potrafi wpaść w ucho, choć nie oferuje nic szczególnie zaskakującego. Na finał dostajemy żywiołowy „Massive Attack”, powrót do typowo speedmetalowej motoryki — kapitalne, pełne energii zwieńczenie albumu.


Blizzen pozostaje wierny sobie i nadal dostarcza solidny heavy/speed metal, który daje masę radości. To kolejna udana laurka wystawiona heavy metalowi lat 80. — płyta, której zdecydowanie warto posłuchać, bo zabawa jest przednia. Brawo Blizzen! Świetna robota.


Ocena: 8/10

sobota, 22 listopada 2025

EXXECUTOR - Into hellish domains (2025)


 Kto gustuje w black metalu z wyraźnymi elementami speed i thrash metalu, ten koniecznie powinien sięgnąć po debiutancki album niemieckiej formacji Exxecutor. Zespół działa od 2023 roku, a w ich muzyce słychać inspiracje wczesnym Kreatorem, Hellripperem czy Venom. Nie grzeszą oryginalnością, ale grać potrafią, a ich materiał ma sporo do zaoferowania. Album zatytułowany „Into Hellish Domains” ukazał się 14 listopada.


Płyta może i nie jest idealna, a wtórność momentami daje o sobie znać, jednak słychać tu autentyczną pasję i miłość do black/speed metalu. Dzięki temu całość jest przyjemna w odbiorze i potrafi dostarczyć sporo frajdy. Jest energia, jest drapieżność, a jednocześnie nie brakuje melodii. Najwięcej dzieje się za sprawą Facerippera, odpowiedzialnego zarówno za wokale, jak i gitary — wie, co robi, i doskonale odnajduje się w takiej stylistyce. Agresja i mroczny klimat są tu na porządku dziennym. Na plus zasługuje też efektowna okładka oraz zadziorne, surowe brzmienie współgrające z charakterem płyty.


Album jest krótki i bliżej mu do definicji mini-LP — całość trwa około 24 minut. Zespół stawia przede wszystkim na szybkie, ostre strzały. Bardzo dobrze prezentuje się rozpędzony utwór tytułowy „Into Hellish Domains”, który świetnie oddaje styl grupy i ich możliwości. Sporo speedmetalowej motoryki z thrashowym zacięciem pojawia się w dynamicznym „Speedraiser” — schematyczna, ale wciągająca kompozycja. Melodyjny i energiczny „Cursed by the Dead” imponuje zarówno motoryką, jak i przebojową melodyką. Z kolei bardziej agresywny „Fast Black Death” oferuje intensywniejszą dawkę black metalu. Pozytywnie wypada również bardziej heavy metalowy „Reborn”, pokazując szersze możliwości grupy. Sekcja rytmiczna błyszczy natomiast w żywiołowym „Eternal Goatfuck”, będącym kolejną udaną mieszanką speed, thrash i black metalu.


Debiut Exxecutor zaliczam do udanych — zespół robi to, co kocha, i robi to z dużą pasją. Materiał jest przewidywalny i momentami wtórny, ale zabawa jest przednia, a w muzykach drzemie potencjał na kolejne, coraz lepsze wydawnictwa. Miłośnicy speed/black metalu zdecydowanie powinni po to sięgnąć.


Ocena: 7/10

BELLIGERATOR - Death by fire and ice (2025)


 Okładka może sugerować wydawnictwo z kręgu death metalu, jednak amerykański Belligerator proponuje rasowy heavy/power metal w stylu Attacker, Vicious Rumors czy Metal Church. Zespół działa od 2020 roku i ma na koncie dwa albumy studyjne. Najnowsze wydawnictwo nosi tytuł „Death by Fire and Ice”. Krążek ukazał się 24 października i choć nie oferuje niczego przełomowego, zdecydowanie zasługuje na uwagę.


Od premiery debiutu minęły cztery lata, a zarówno skład, jak i stylistyka grupy pozostały niezmienione. Pierwsze skrzypce gra tu gitarzysta i wokalista Tony Lenzi, którego charakterystyczny, drapieżny głos stanowi istotny atut Belligerator. Partie gitarowe są solidne i pełne zadziorności — do ideału wprawdzie trochę brakuje, ale albumu słucha się z przyjemnością, a momentami potrafi nawet pozytywnie zaskoczyć. Dużym plusem jest również mocne, wyraziste brzmienie, dodające całości potężnego „kopa”.


Na otwarcie otrzymujemy melodyjny „Impending Doom”, bardzo udane intro pokazujące, że w zespole drzemie spory potencjał. Jednym z najlepszych utworów na płycie okazuje się ocierający się o thrash metal „Metal Gear” — kawałek mocny, energiczny i zapadający w pamięć. Nie brakuje też szybkich petard, a do takich z pewnością należy „The Armorist”, w którym wokal Lenzi’ego zasługuje na szczególne wyróżnienie. Uwagę przyciąga również marszowy, bardziej stonowany „Death by Fire and Ice”. Z kolei „Lycanthrope” to agresywny, dynamiczny numer, może niezbyt odkrywczy, ale bardzo przyjemny w odbiorze. Prosty i łatwy do przyswojenia „Blood Soaked Tomahawk” sprawdza się jako bezpośredni, koncertowy killer. Znakomicie wypada także przebojowy „You'll Pay”, który wnosi na płytę sporo świeżej energii.


Belligerator oferuje porządny heavy/power metal w klimatach Attacker czy Vicious Rumors. Brakuje tu może większej świeżości i odważniejszych pomysłów, ale zespół niewątpliwie potrafi grać i ma w sobie potencjał na coś bardziej wyjątkowego. Czas pokaże, w jakim kierunku pójdą.


Ocena: 7/10

piątek, 21 listopada 2025

BLOODBOUND - Field of swords (2025)


 

Dla jednych obiekt westchnień, dla innych temat do drwin – tak najkrócej można opisać szwedzki Bloodbound, działający od 2004 roku. Za zespołem stoją już czasy Urbana Breeda czy Michaela Bormanna, aż w końcu pojawił się wokalista Dawn of Silence, Patrick J. Selleby. To właśnie on wniósł w szeregi grupy świeżą krew i tchnął w nią nowe życie. Zespół zyskał rozpoznawalność, a kolejne albumy pełne hitów tylko ją umocniły. Co najlepsze, Bloodbound wciąż potrafił zaskakiwać świetnymi pomysłami – każdy kolejny krążek był prawdziwą ucztą dla fanów power metalu. „Unholy Cross”, „Stormborn” czy „Creatures of the Dark Realm” to płyty, które bronią się same. Formacja wypracowała styl będący mieszanką Sabaton i Powerwolf. Lata mijają, a fundamenty pozostają nienaruszone. Zmienia się jedynie tematyka: były wampiry, demony, wikingowie, a teraz na pierwszy plan wysuwają się rycerze i templariusze.


Nadszedł czas na „Field of Swords”, który ukazał się dziś, 21 listopada, nakładem Napalm Records. To już jedenasty album w dyskografii zespołu i chyba nikt nie spodziewał się po Bloodbound rewolucji. Od wielu lat mają swój żelazny styl i trzymają się go konsekwentnie. Ma być podniośle, przebojowo, melodyjnie i łatwo przyswajalnie. Bloodbound to prawdziwa maszynka do tworzenia hitów i zapadających w pamięć melodii. I szczerze mówiąc – w ich przypadku niczego więcej nie potrzebuję. Wiem, czego się spodziewać, i właśnie tego od nich oczekuję. Bloodbound stoi na straży klasycznego heavy/power metalu, gdzie królują słodkie melodie i patetyczne chórki. Zespół potrafi czarować, bo na pokładzie ma znakomitych muzyków. Niezastąpiony Patrick to rozpoznawalny głos formacji – jego styl śpiewania i barwa to prawdziwa rozkosz dla miłośników gatunku. Oczywiście nie byłoby Bloodbound bez braci Olsson, których pomysłowe riffy i charakterystyczne zagrywki od lat napędzają ten zespół. Ich partie gitarowe idealnie oddają esencję power metalu.


Okładka i brzmienie to właściwie „kopiuj–wklej” ostatnich wydawnictw – bez większych zaskoczeń zarówno w formie, jak i stylistyce. Zaskakuje natomiast jakość materiału, bo album jest wyraźnie lepszy i ciekawszy niż poprzednik. Na płycie pojawia się też Brittney Slayes z Unleash the Archers w zamykającym „The Nine Crusades”, który – niestety – wypada najsłabiej. Jest zbyt łagodny, zbyt komercyjny i przesłodzony; nie do końca pasuje do całości. Podobne odczucia mam wobec nieco zbyt cukierkowych klawiszy w melodyjnym „Forged in Iron”.


Jednak resztę albumu zdominowały świetne kompozycje, które pokazują wszystko to, co w muzyce Bloodbound najpiękniejsze. Tytułowy „Field of Swords” to rasowy power-metalowy killer – szybkie tempo, podniosły refren i zadziorny riff robią swoje. Nic dziwnego, że wybrano go na singiel. Drugi mocny punkt płyty, „As Empires Fall”, również promował album. Niby nie ma tu nic nowego, ale to właśnie na takie hymny w wykonaniu Bloodbound czekam zawsze – czysta uczta dla fanów gatunku.


Miłośnikom Sabaton czy Powerwolf na pewno przypadnie do gustu przebojowy „Defenders of Jerusalem”. Znów trochę przesłodzonych klawiszy, ale refren zostaje w głowie od pierwszego przesłuchania. Folkowe zacięcie dodaje uroku energetycznemu „The Code of Warrior”, którego motyw przewodni imponuje przebojowością i pozytywną energią. Kolejny hit to żywiołowy „Land of the Brave”, przywodzący na myśl złotą erę power metalu lat 90. Zespół zwalnia nieco tempo, nie tracąc przy tym pazura, w drapieżnym „Light the Sky”, który stylistycznie nawiązuje do czasów „Stormborn”. Prawdziwych power-metalowych perełek jest tu więcej: szybki „Teutonic Knight”, przebojowy „Pain and Glory”, czy chwytliwe „Born to Be King”, które natychmiast zdobywa serce świetnym tematem przewodnim. Na taki Bloodbound zawsze warto czekać.


Bloodbound od lat imponuje i wydaje znakomite albumy. Ostatni krążek mnie nieco rozczarował – momentami był nużący i mało zapadający w pamięć. Tym razem zespół wraca do pełnej przebojowości, chwytliwych melodii i kompozycyjnej finezji. Bloodbound po prostu robi swoje – i robi to świetnie. Fani będą zachwyceni, a reszta pewnie już dawno wyrobiła sobie opinię o Szwedach.


Ocena: 9/10


czwartek, 20 listopada 2025

NUMENOR - Runes of power (2025)


 Pierwsze płyty serbskiego zespołu Numenor były znakomite i udowadniały, że można z powodzeniem połączyć melodyjny death metal, power metal i folk metal. Grupa nigdy nie kryła swojej fascynacji twórczością Blind Guardian — nagrała nawet cały album z ich coverami, a Hansi Kürsch wielokrotnie pojawiał się gościnnie w nagraniach. Numenor działa od 2009 roku i teraz powraca z piątym albumem studyjnym zatytułowanym Runes of Power, który ukaże się 21 listopada nakładem Elevate Records.


Niestety jest to kolejna rozczarowująca pozycja w dyskografii Numenor. Na nowej płycie pełno jest niedopracowanych riffów i melodii, a całość sprawia wrażenie nijakiej i chaotycznej, jakby zespół sam nie wiedział, w jakim kierunku chce podążać. Brakuje chwytliwych kompozycji i wyrazistych gitarowych motywów, które wcześniej były znakiem rozpoznawczym zespołu. Numenor utracił swój dawny pazur i drapieżność. Szkoda, bo zadbano o mocne, zadziorne brzmienie i efektowną, klimatyczną okładkę. Niestety sam materiał nie broni się tak dobrze.


Gitarzysta Branković nie sieje już takiego zniszczenia jak kiedyś, a jego partie pozbawione są dawnej kreatywności i zdecydowania. Także forma wokalna Miranovicia pozostawia sporo do życzenia — często brakuje mu mocy, agresji i charakterystycznej ekspresji. Spróbujmy jednak poszukać pozytywów.


Średnio wypada otwierający Tanelorn — słychać próbę nawiązania do klimatów Blind Guardian, ale kompozycyjnie utwór zdaje się niedoszlifowany. Dużo lepiej prezentuje się Arioch, przede wszystkim dzięki chwytliwemu, łatwo wpadającemu w ucho refrenowi. Niestety próżno tu szukać power metalu czy nuty melodyjnego death metalu, które w przeszłości stanowiły o sile zespołu. Bez zaskoczeń najlepszym utworem pozostaje Make the Stand z udziałem Hansiego Kürscha, choć to jedynie odświeżona wersja dobrze znanego kawałka Numenor. Próby wejścia w rejony melodyjnego death metalu pojawiają się w The Nine, lecz tam dominuje chaos i brak spójności. Stormbringer brzmi wręcz komicznie — zespół ewidentnie przeszarżował z aranżacjami i klawiszami. Jednym z jaśniejszych punktów płyty jest energiczny Fight and Die, przywołujący atmosferę wczesnych dokonań Numenor. Miłym zaskoczeniem okazuje się również zadziorny, mocniejszy Bewitched Seas. Album zamyka klimatyczny Dragon of Erebor, w którym ponownie pojawiają się echa stylu Blind Guardian.


Niestety Numenor po raz kolejny zawodzi. To zespół, który stać na stworzenie wybitnego albumu, lecz ostatnio ma wyraźny problem z dostarczeniem przemyślanego i dojrzałego materiału, który porwie słuchacza znakomitymi kompozycjami i zapadającymi w pamięć melodiami. Szkoda.


Ocena: 4/10

poniedziałek, 17 listopada 2025

SKULL & CROSSBONES - Time (2025)


 Debiut niemieckiego Skull & Crossbones był naprawdę udany i jasno pokazał, że zespół potrafi grać oraz ma sprecyzowaną wizję własnego stylu. Formacja stawia na miks heavy i power metalu, utrzymany w klimatach Brainstorm, Mystic Prophecy, Primal Fear czy przede wszystkim Stormwitch. Nie powinno to dziwić, skoro w składzie znajdują się trzej byli muzycy Stormwitch. Grupa błysnęła na debiucie, a na drugim albumie, zatytułowanym „Time”, konsekwentnie utrzymuje wysoki poziom. Płyta miała premierę 14 listopada nakładem Massacre Records.


W porównaniu z debiutem pojawił się nowy perkusista, Bernd Heining, jednak reszta składu pozostała bez zmian. Zespół wiernie trzyma się obranej stylistyki i dba o jakość brzmienia. Największą siłą Skull & Crossbones pozostaje gitarowy duet Schmietow / Koło, który umiejętnie łączy drapieżność riffów z chwytliwą melodyką. Współpraca obu gitarzystów naprawdę robi wrażenie. Całość spina charakterystyczny, rasowy wokal Tobiego Hübnera – idealnie dopasowany do tego rodzaju muzyki. Potrafi on zaśpiewać zarówno melodyjnie, jak i zadziornie, dzięki czemu album zyskuje wyrazisty, melodyjny charakter. Mocny skład bezpośrednio przekłada się na końcowy efekt.


Okładka jest o wiele ciekawsza niż ta z debiutu, a samo brzmienie zespołu znacznie się rozwinęło. Materiał jest dopracowany i pełen potencjalnych hitów. Całość wypada przebojowo, żywiołowo i wyjątkowo melodyjnie. Zespół wyraźnie zadbał o to, by słuchacz ani przez chwilę się nie nudził.


Już sam otwieracz – „Echoes of Eternity” – to rasowy killer: mocny riff, chwytliwy refren i solidna dawka power metalu w klimatach Primal Fear czy Gamma Ray. Kapitalny początek. W „Labyrinth of Time” dostajemy bardziej stonowany, marszowy heavy metal z wyraźnymi odniesieniami do Manowar czy Saxon. Znów duży plus za pomysłowość i dbałość o detale. Świetnie buja „Time Thief”, gdzie inspiracje Gamma Ray słychać wyjątkowo wyraźnie. Błyskotliwe popisy gitarowe i przemyślany motyw przewodni potrafią wręcz wbić w fotel. Znalazło się też miejsce na bardziej nastrojowy „The Illusionist”, balansujący pomiędzy heavy metalem a hard rockiem. Umiejętne budowanie napięcia robi duże wrażenie, a album zyskuje dzięki temu na różnorodności. Typowy niemiecki heavy/power metal w duchu Primal Fear czy Gamma Ray dostajemy w rozpędzonym „The Price” – to absolutna klasyka gatunku podana w najlepszym wydaniu. Ten utwór trafia w mój gust idealnie. Najdłuższy na płycie „Passing Hours” także nie zawodzi. Zespół nie trzyma się jednego schematu i wciąż potrafi pozytywnie zaskakiwać, a refren to czytelny ukłon w stronę power metalu z przełomu lat 80. i 90. „Eye of Wisdom” to kolejny wyraźny hołd dla stylistyki Primal Fear. Niestety, na albumie trafia się również wpadka – rockowy „Nocturnal Dreams” odstaje klimatem od reszty materiału i wyraźnie gryzie się z pozostałą zawartością. Finał przynosi energiczny, przebojowy „The Ocean’s Call”, w którym pobrzmiewają echa Running Wild. Bardzo mocne zakończenie – więcej takich hitów mile widziane.


Po dwuletniej przerwie Skull & Crossbones wracają w świetnym stylu, serwując kolejną porcję chwytliwych numerów i solidnych riffów. „Time” w pełni oddaje urok i esencję niemieckiego heavy/power metalu. To album zdecydowanie godny uwagi.


Ocena: 8.5/10

niedziela, 16 listopada 2025

GARGANT -Dead Night defiance (2025)


 

Muzycy znani z brazylijskiego Painside, a także członkowie thrash metalowego Reckoning oraz deathmetalowego Ereboros, powołali w 2022 roku do życia zespół Gargant. Postanowili stworzyć brzmienie łączące heavy i power metal z wyraźnymi wpływami thrashu oraz death metalu. Efekt? Wybuchowa mieszanka czerpiąca garściami z dokonań Iced Earth, Persuader czy Charred Walls of the Damned. Zespół emanuje pewnością siebie i już teraz ma wiele do zaoferowania, a debiutancki album “Dead Night Defiance”, który ukazał się 13 listopada, tylko to potwierdza.


Na krążku agresja i drapieżność idą w parze z melodyjnością oraz przebojowością. Zespół potrafi zaskoczyć potężnymi riffami, energią i chwytliwymi liniami melodycznymi. Słychać tu doświadczenie muzyków oraz jasno zarysowaną wizję artystyczną. Siłą Gargant jest przede wszystkim głos Guilherme’a Stevensa – zadziorny, mocny i pełen agresji, co zasługuje na szczególne uznanie. Przyjemność sprawia także śledzenie popisów gitarowego duetu Carvalho/Mendonça, który potrafi urozmaicać swoje partie, łącząc thrashmetalową brutalność z power­metalową dynamiką i melodyką. Z zespołu bije kreatywność i autentyczny talent, który działa niezwykle zaraźliwie. Grupa zadbała również o soczyste, potężne brzmienie oraz klimatyczną, sugestywną okładkę. Całość prezentuje bardzo wysoki poziom.


Już otwierający album “Stormfall” wyraźnie określa stylistykę grupy – jest agresywnie, dynamicznie i niesamowicie przebojowo. Mocny riff ociera się o thrash metal, natomiast melodyjne akcenty to ukłon w stronę power metalu. Dalej otrzymujemy zadziorny i chwytliwy “Dead Night Defiance”, który w pełni oddaje charakter zespołu. Więcej mroku i ciężaru przynosi masywny “Ghost Riders”, zaś klimatyczny, nastrojowy “Reckoning Into the Mourning Hall” prezentuje stonowane tempo i klasyczny heavy metalowy sznyt. Nie zabrakło miejsca na spokojniejszy, rockowo-balladowy “Sons of Chaos”. Następnie pojawia się stonowany, a zarazem drapieżny “Devils River”, a całość zamyka przebojowy “Battlechaser” – finał naprawdę godny uwagi.


Gargant pokazuje pazur, świeżość i umiejętność kreowania wyjątkowej mieszanki power i thrash metalu. Zespół błyszczy i już teraz prezentuje ogromny potencjał, słyszalny od pierwszych sekund albumu. Krążek naszpikowany jest killerami i mocarnymi riffami, a Gargant jawi się jako nowa, obiecująca siła brazylijskiej sceny metalowej. Pozostaje czekać na więcej.


Ocena: 8,5/10

sobota, 15 listopada 2025

STEEL ARCTUS - Dreamruler (2025)


 

Ta komiksowa okładka najnowszego albumu Steel Arctus potrafi zmylić, bo to, co kryje się w środku, to czysty, epicki heavy metal w duchu Manilla Road, Visigoth, Manowar czy Majesty. Grecka formacja, obecna na scenie dopiero od 2020 roku, zdążyła już zgromadzić grono oddanych fanów. „Dreamruler”, ich trzeci studyjny album, potwierdza, że zespół ma solidne rzemiosło i spory potencjał — choć chwilami brakuje czegoś, co pozwoliłoby mówić o pełnym triumfie. Premiera płyty zaplanowana jest na 28 listopada dzięki współpracy z No Remorse Records.


Tasos Lazaris, znany z Fortress Under Siege i Struttera, ponownie udowadnia, że jego charakterystyczny wokal idealnie współgra z epickim, bitewnym klimatem heavy metalu. Jego głos dodaje utworom drapieżności, emocji i wyrazistości — momentami wręcz hipnotyzuje. Trzon muzyki Steel Arctus stanowią jednak przede wszystkim riffy i gitarowe partie Nasha G. Nie są może rewolucyjne, ale mają odpowiednią dynamikę i przebojowość, dzięki czemu album słucha się z dużą przyjemnością. Nie zabrakło tu chwytliwych melodii, nośnych refrenów i solidnego True Heavy Metalowego charakteru.


Album zawiera 11 kompozycji, które prezentują Steel Arctus w bardzo dobrej formie. Na otwarcie otrzymujemy drapieżny „Cry for Revenge” — epicki, szybki i napędzany ostrym riffem. Zespół już od pierwszych sekund pokazuje swoją siłę i pewność stylu. Następnie pojawia się prosty, ale klimatyczny „Defender of Steel”, którego oldschoolowy urok trudno przecenić. „Fate of the Beast” to lekki, melodyjny przebój, ukazujący energię i świeżość zespołu. Szczególnie wyróżnia się marszowy, epicki „Wicked Lies”, w którym Steel Arctus zachwyca aranżacją i atmosferą. W „Fires of Death” dostajemy klasyczny, solidny heavy metal, natomiast w zadziornym „Glory of the Hero” można wyczuć echa twórczości Dio. „Will to Power” przynosi więcej mroku i ciężaru, podczas gdy bardziej rozbudowany „Legend of the Warrior” mimo dobrych podstaw, mógłby zostać poprowadzony z większym rozmachem i pomysłowością.


Choć skład Steel Arctus tworzą muzycy z doświadczeniem i dużymi umiejętnościami, sama płyta — mimo że bardzo dobra — nie oferuje elementu zaskoczenia. Brakuje tu naprawdę wybijających się hitów, które na długo zapadałyby w pamięć. Całość jest jednak rzetelna, energiczna i pełna pasji, choć w 2024 roku pojawiło się już kilka bardziej innowacyjnych pozycji w podobnym stylu. W porównaniu z poprzednimi płytami czuć lekki spadek formy i lekkie rozczarowanie


Ocena: 7/10

BLINDMAN - After rain (2025)


 Po 5 latach oczekiwania fani doczekali się 12. albumu japońskiego Blindman, który ponownie zanurza się w klasycznej mieszance heavy metalu i hard rocka, mocno przesiąkniętej klimatem lat 80. After Rain, wydany 24 września, tylko potwierdził, że ta doświadczona formacja doskonale wie, jak stworzyć album wysokiej próby, głęboko zakorzeniony w brytyjskiej manierze. Trudno uwierzyć, że to dzieło zespołu działającego od 1995 roku, a wciąż brzmiącego tak świeżo i pewnie.


Okładka niewiele zdradza, ale muzyczna zawartość to naprawdę ciekawa kombinacja metalowej energii i przebojowego hard rocka, przesyconego duchem dawnych lat. Całość momentami przywodzi na myśl dokonania solowe Ronniego Romero, a także brzmienia formacji Stargazer, Inglorious czy Sunstorm. Słychać tu również wyraźne inspiracje Rainbow i Deep Purple, co dla fanów klasyki będzie ogromnym atutem.


Blindman potrafi pozytywnie zaskoczyć, zwłaszcza mając w składzie tak utalentowanego wokalistę jak Rat. Jego charyzma oraz naturalny rockowy feeling nadają muzyce dodatkowej głębi i charakteru. Największą atrakcją pozostają jednak gitarowe popisy Nakamury, stawiającego na klasyczne rozwiązania, wyczucie melodii i finezyjne solówki. Znakomicie współgra to z klimatycznymi partiami klawiszowymi Endo. Całość jest bardzo melodyjna, spójna i zwyczajnie przyjemna w odbiorze.


Album składa się z dziesięciu utworów, a panowie zaczynają z przytupem. Otwierający zestaw „Spreading Out the Wings” to rozpędzony numer garściami czerpiący z twórczości Rainbow — szybkie tempo i pomysłowy riff świetnie nakręcają atmosferę. Zadziorny „Groove the Night” buja wyjątkowo dobrze, a zespół stawia tu na nieco bardziej współczesne brzmienie. Kolejny killer to bez wątpienia „Soul Stealer”, w którym znów słychać wpływy klasyki Rainbow i Deep Purple — kompozycja idealna dla fanów starych, dobrych czasów. Przebojowy „Love So Blue” wnosi odrobinę romantyzmu i bardziej komercyjnego, miękkiego hard rocka. Z kolei mroczny, cięższy „No Pain No Love” imponuje nastrojowymi klawiszami i ostrym riffem — to właśnie w takich numerach widać pełnię możliwości i potencjału Blindman. Lżejszy, pełen pozytywnej energii „Upside Down” przywołuje ducha Deep Purple, natomiast finałowy „Perfect World” kończy album w wielkim stylu — mocny riff i agresywniejszy charakter sprawiają, że płyta zamyka się naprawdę efektownie.


Blindman nie jest wielką marką na globalnej scenie, dlatego wciąż pozostaje stosunkowo mało znany. Jednak każdy, kto ceni sobie połączenie heavy metalu i hard rocka utrzymane w klimatach Rainbow i Deep Purple, powinien dać ich nowemu albumowi szansę. After Rain oferuje energię, przebojowość i solidne rzemiosło — to pozycja zdecydowanie godna uwagi.


Ocena: 8/10

piątek, 14 listopada 2025

CRISTIANO FILIPPINI'S FLAMES OF HEAVEN -Symphony of the Universe (2025)


 

Najnowsze dzieło projektu muzycznego Cristiano Filippiniego, czyli Flames of Heaven, to jedna z tych płyt, które typowałem jako mocnego kandydata do tytułu albumu roku. Dlaczego? Debiut z 2020 roku był bez wątpienia jednym z najlepszych krążków w tamtym okresie w kategorii melodyjnego power metalu. Drugi album – „Symphony of the Universe” – ukazał się dziś, 14 listopada, nakładem Limb Music. To wciąż muzyka stojąca na bardzo wysokim poziomie: rasowy melodyjny power metal z domieszką hard rocka i dużą dawką emocji. Owszem, efektu „wow” już nie ma, ale Cristiano udowadnia, że jego zespół pozostaje czołowym graczem w swojej niszy.


Ta lekkość, podniosłość, finezyjne partie gitarowe oraz ogromny ładunek emocjonalny to elementy, które definiują brzmienie Flames of Heaven. Cieszy również fakt, że skład pozostał niezmieniony. Na pokładzie mamy wciąż utalentowanego wokalistę Marco Pastoriniego, który nadaje całości lekkości, majestatu i przebojowości. To jego głos sprawia, że płyta pulsuje życiem i porusza słuchacza od pierwszych sekund.


Do tego dochodzą pomysłowe i świetnie zrealizowane partie gitarowe duetu Filippini / Vioni. Muzycy stawiają na klasyczne rozwiązania, lekkość, momentami rockowy pazur oraz dużą melodyjność. Wyraźnie słychać dbałość o różnorodność, elegancję i dopracowanie szczegółów. Całość spaja klimatyczna i podniosła warstwa klawiszowa, która ponownie czaruje brzmieniem i pomysłowością. Nie można też pominąć soczystej produkcji oraz atrakcyjnej okładki, która już na pierwszy rzut oka sugeruje, czego można się spodziewać po zawartości albumu.


Ponad godzina muzyki to jednak, moim zdaniem, odrobinę za dużo. Trafiają się momenty delikatnie słabsze, które nieco obniżają ogólną dynamikę albumu. Choć nie jest to płyta tak bezbłędna jak debiut, różnica jakościowa nie jest duża.


Prawdziwy popis siły zespołu otrzymujemy w energetycznym „On the Wings of Phoenix”. To power metal w najlepszym wydaniu – esencja gatunku. Bardziej stonowany, miejscami hardrockowy „Midnight Riders” również wypada znakomicie, choć prezentuje nieco inny charakter. Kolejny pewniak do grona hitów to świetne „A Flame from the Sky” z wciągającym refrenem i chwytliwym motywem przewodnim.  Szybsze bicie serca gwarantuje rozpędzone „The Power of the Stars” – właśnie na taki krój Flames of Heaven czekałem i za takie petardy ich uwielbiam. Zespół wymiata i chce się więcej. Urokliwy, utrzymany w hardrockowej aurze „When Love Burns” to piękny hołd dla lat 80. Również ballada „Don’t Leave Me Tonight” potrafi poruszyć do głębi. Potężne, monumentalne „Darkside of Gemini” przyprawia o ciarki – to kwintesencja stylu Filippiniego i jego ekipy. Prawdziwy majstersztyk. W ucho od razu wpada motyw przewodni w „Eclipse”. Klawiszowa melodia jest znajoma, wyraźnie inspirowana latami 80., i świetnie oddaje ducha epoki. Zespół perfekcyjnie balansuje między melodyjnym power metalem a hard rockiem. Kolejny znakomity riff pojawia się w „The Archangels’ Warcry”, gdzie dominuje klimat power metalu z lat 90. Czuć pasję i błysk twórczego geniuszu. „tears of Love and Hate” to solidny, choć mniej zaskakujący numer, także skręcający w stronę hard rocka. Zwieńczeniem albumu jest 9-minutowy „Symphony of the Universe”, który prezentuje najbardziej epickie oblicze zespołu. Podniosłość i monumentalność tego utworu robią ogromne wrażenie – istny majstersztyk.


Choć względem debiutu można odczuć lekki spadek, to wciąż album stojący na bardzo wysokim poziomie. Świetne wokale, duże zróżnicowanie materiału i dopracowane aranżacje tworzą znakomicie wyważoną mieszankę melodyjnego power metalu, symfonicznego rozmachu i hardrockowego temperamentu. Nie ma już tak silnego efektu zaskoczenia jak przy pierwszym krążku, ale to bez wątpienia kolejna perełka w dorobku Flames of Heaven – pozycja obowiązkowa w kolekcji każdego fana gatunku.


Ocena: 9/10


niedziela, 9 listopada 2025

STARGAZERY - Carnival puppeteers (2025)

 


To już 20 lat istnienia fińskiego Stargazery! Zespół ma na koncie cztery albumy, a najnowszy z nich – “Carnival Puppeteers” – ukazał się 7 listopada nakładem Sleaszy Rider Records. Formacja konsekwentnie trzyma się swojej sprawdzonej recepty: melodyjny metal z domieszką hard rocka, w duchu takich gigantów jak Axel Rudi Pell, Rainbow, Sunstorm, Deep Purple czy Voodoo Circle. Stargazery to prawdziwi mistrzowie tego gatunku, a ich nowy krążek jest tego najlepszym potwierdzeniem – zespół nie stracił nic ze swojej jakości ani atrakcyjności.


Okładka, utrzymana w typowej dla grupy stylistyce, znów prezentuje statek – nieodłączny element ich wizualnej tożsamości. Choć tym razem delikatnie „pachnie” sztuczną inteligencją, nie ma powodów do narzekań. Znacznie więcej radości daje potężne, hardrockowe brzmienie albumu. Całość brzmi nowocześnie, z energią i solidnym wykopem.


Materiał jest zróżnicowany, nastrojowy i pełen przebojów. Po latach zespół ponownie zbliżył się poziomem do swoich dwóch pierwszych płyt, które stawiały poprzeczkę bardzo wysoko. Klawiszowiec Jukka Palmroos i gitarzysta Pete Ahonen imponują zgraniem i wzajemnym uzupełnianiem się – razem tworzą wspaniały klimat i wyjątkową melodyjność. Na każdym kroku czai się hit i wpadająca w ucho melodia, a muzycy grają z prawdziwym ogniem.


Nie byłoby jednak sukcesu Stargazery bez charyzmatycznego głosu Jari Tiury – wokalisty idealnie dopasowanego do stylistyki zespołu, balansującego na granicy hard rocka i melodyjnego heavy metalu. To prawdziwy czarodziej mikrofonu.


Album trwa 53 minuty i zawiera dwa znakomite covery: „Rainbow in the Dark” z repertuaru Dio oraz „Too Late for Love” zespołu Def Leppard. Już otwierający utwór „Eternity Falling” wprowadza w klimat płyty – pomysłowy, nasycony duchem lat 80. i utrzymany w hardrockowym stylu, od razu zachwyca słuchacza. Więcej pazura i echa starego Rainbow znajdziemy w nastrojowym i przebojowym „Strangers Before Blood” – prosty w formie, ale niezwykle skuteczny. Z kolei zadziorny „In the Dark” pokazuje bardziej drapieżne oblicze zespołu, a pędzący „Carnival Puppeteers” to prawdziwa petarda – klasyczny hard rock z domieszką melodyjnego metalu, pełen energii i wirtuozerii. Jeszcze więcej ducha Rainbow słychać w „Empire Is Falling Down”, gdzie zadziorny riff robi znakomitą robotę. „Can You Deny” urzeka klawiszami w klimacie lat 80., łącząc melodyjny metal z hard rockiem w niezwykle udany sposób. Nie brakuje też ostrzejszych momentów – szybki i energetyczny „Smile” to przykład, że Stargazery są w świetnej formie. Rytmiczny „Retaliate” z kolei znakomicie buja i wprowadza lekki, koncertowy nastrój.


Po pięcioletniej przerwie Stargazery powraca w doskonałej formie. Nowy materiał tętni energią, przebojowością i niepowtarzalnym klimatem lat 80. To album urozmaicony, pełen znakomitych kompozycji i zapadających w pamięć melodii. Czego chcieć więcej?Znakomita płyta dla wszystkich miłośników klasycznego, melodyjnego grania. Już nie mogę się doczekać kolejnego wydawnictwa tej fińskiej formacji.


Ocena: 9/10

czwartek, 6 listopada 2025

BLACK SOUL HORDE - Symphony of chaos (2025)


 Wystarczyły zaledwie dwa znakomite albumy, by grecki Black Soul Horde stał się rozpoznawalną i lubianą formacją na scenie heavy metalu. Zespół działa od 2012 roku i już od początku umiejętnie łączy wpływy Manilla Road, Burning Shadows czy Eternal Champion, okraszając je nutą klimatu rodem z twórczości Kinga Diamonda. W tekstach często pojawiają się odniesienia do prozy H.P. Lovecrafta, choć tym razem grupa przygotowała coś dla miłośników żywych trupów. Black Soul Horde doskonale wie, jak przyciągnąć uwagę słuchaczy, a „Symphony of Chaos” to kolejny udany rozdział w historii tej greckiej formacji.

Album ukazał się 31 października i cieszy fakt, że zespół nie zmienił stylistyki, a nowy materiał został przygotowany przez ten sam, sprawdzony skład. Można więc być spokojnym o jakość całości. Duże brawa należą się za klimatyczną okładkę i soczyste brzmienie – słychać, że muzycy dbają o każdy detal, by płyta była przyjemna zarówno dla ucha, jak i dla oka.

Pierwsze skrzypce wciąż gra charyzmatyczny wokalista Jim Kotsis, który nadaje muzyce drapieżności, przebojowości i autentycznego ducha lat 80. – to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Świetnie radzi sobie również duet gitarowy John / Costas, stawiający na klasyczne patenty, melodyjność i energetyczne riffy. Panowie grają z pasją i miłością do metalu, co słychać od pierwszych sekund albumu.

Płytę otwiera przebojowy „Lady of Shadows” – utwór przesiąknięty klimatem lat 80., w którym pobrzmiewają echa Enforcer czy Mindless Sinner. Podobne emocje budzi rozpędzony i chwytliwy „What the Night Invokes”, w którym zespół bawi się konwencją i zaskakuje pomysłowością. Gitarzyści błyszczą tu świetnie zagranymi partiami solowymi.

Na płycie nie zabrakło też bardziej melodyjnych momentów, jak „A Scream in the Snow” – prosty, lecz wyjątkowo przyjemny w odbiorze utwór, przywodzący na myśl klasyki Heavy Load. Z kolei „Julian Graves” emanuje nastrojowym klimatem i wyraźnymi wpływami Iron Maiden oraz NWOBHM, co tylko potwierdza, jak utalentowaną i wszechstronną grupą jest Black Soul Horde.

Energiczny „Wrath of Pharaohs” to z kolei pokaz potężnego riffu i wysokiego tempa, które natychmiast porywają słuchacza. Album zamyka przebojowy i pełen pomysłów „Dance of the Eternal” – idealne zwieńczenie tej metalowej podróży.

Grecka formacja po raz kolejny udowadnia, że potrafi z mistrzostwem połączyć mroczny, klimat grozy z melodyjnym heavy metalem inspirowanym latami 80., dodając do tego szczyptę power metalowej energii. Od Black Soul Horde bije autentyczna pasja i pozytywna energia – ich muzyka naprawdę potrafi porwać słuchacza. Zespół rośnie w siłę i z każdym kolejnym wydawnictwem potwierdza, że należy się z nim liczyć.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 3 listopada 2025

WARRANT - The speed of metal (2025)


 

Niemiecki Warrant zapisał się w historii heavy metalu lat 80. za sprawą bardzo udanego debiutu “The Enforcer”. Później zespół rozpadł się, by powrócić dopiero w 1999 roku. Drugi album, “Metal Bridge”, ukazał się w 2014 roku i pokazał, że mimo długiej przerwy grupa potrafi wrócić w dobrym stylu. Niestety, po raz kolejny nastały lata ciszy i doszło do zmian personalnych. Ze starego składu pozostał jedynie basista i wokalista Jörg Juraschek. Album numer trzy, zatytułowany “The Speed of Metal”, ukazał się 24 października nakładem Massacre Records.


Cieszy fakt, że Warrant wciąż pozostaje wierny swojemu brzmieniu – klasycznemu heavy/speed metalowi, w którym słychać echa Abattoir, Exciter czy Iron Angel. Zespół trzyma się swojej stylistyki, za co należy mu się plus – nie próbuje na siłę eksperymentować. Szkoda jednak, że znów doszło do zmian składu i tak długiego oczekiwania na nowy materiał – 11 lat przerwy to naprawdę sporo.


Nowi gitarzyści, Dietz i Weiss, postawili na sprawdzone, nieco oklepane rozwiązania. Brakuje tu świeżości i elementu zaskoczenia. Całość brzmi poprawnie, ale nie ma co liczyć na materiał, który rzuci słuchacza na kolana. Nie wszystko wypada tu najlepiej, a miejscami zdarzają się słabsze momenty.


Ani okładka, ani samo brzmienie nie wyróżniają się niczym szczególnym – niestety, ten sam problem dotyczy również zawartości muzycznej. Na szczęście są tu utwory, które potrafią przykuć uwagę. Szybki “Cut into Pieces” doskonale wpisuje się w styl Warrant i pokazuje, że zespół wciąż potrafi nagrać godny uwagi numer – mocny riff i wysokie tempo robią swoje. Równie energiczne wejście oferuje “Demons”, przywołujące na myśl czasy wczesnego Helloween. “Falling Down” z kolei ociera się momentami o thrash metal – to agresywny, pełen energii utwór z chwytliwym refrenem, który łatwo wpada w ucho. Nieco mniej przekonujący jest natomiast bardziej hardrockowy “Windy City”, któremu brakuje wyrazistości. “Cry Out” to solidny, choć mało wyróżniający się kawałek utrzymany w duchu klasycznego heavy/speed metalu. Jezcze więcej rasowego speed metalu dostarczają “Salvation” i “Regain the Fire”, ale i tutaj trudno doszukać się czegoś świeżego czy wyjątkowo pomysłowego. Niestety, większość kompozycji brzmi podobnie, przez co album traci na dynamice i różnorodności. Całość zamyka “Scream for Metal” – numer pokazujący, że Warrant wciąż potrafi grać z pasją, choć efekt końcowy to raczej solidny niż porywający speed metal.


Podsumowując – Warrant nagrał porządny, lecz nie wybitny album z pogranicza heavy i speed metalu. Szybkie tempa, agresywne riffy i zadziorne wokale nadają całości energii, jednak brakuje tu dopracowania i świeżych pomysłów. Po tak długiej przerwie można było oczekiwać więcej. “The Speed of Metal” to uczciwa, ale zarazem najsłabsza pozycja w dorobku niemieckiej formacji.


Ocena: 6/10


niedziela, 2 listopada 2025

REDSHARK - Sudden Impact (2025)


 Przyszedł czas, by zweryfikować, czy znakomity debiut hiszpańskiego zespołu RedShark był jednorazowym przypadkiem, czy też dowodem na to, że mamy do czynienia z naprawdę utalentowaną formacją o solidnych umiejętnościach. Kapela działa od 2012 roku i w swojej muzyce umiejętnie przemyca patenty znane z twórczości Judas Priest, Exciter, U.D.O. czy Enforcer. Już na debiucie uwagę zwracał charyzmatyczny wokalista Pau Correas – śpiewający z pasją, agresją i autentycznym ogniem, momentami przypominający młodego Udo Dirkschneidera. Atutami zespołu od początku były szybkość, przebojowość i doskonałe wyczucie stylu. Nic się w tej kwestii nie zmieniło – nowy album „Sudden Impact” stanowi naturalną kontynuację debiutu i potwierdza, że RedShark ma naprawdę wiele do powiedzenia w kategorii heavy/speed metalu.


Płyta ukazała się 31 października nakładem Listenable Records. To zarazem pierwszy album nagrany z nowym perkusistą – Alanem Garcią. Zespół pozostał wierny swojemu stylowi – bez zaskoczeń, ale i bez potknięć. Ta sprawdzona formuła nadal działa, przyciągając kolejnych fanów klasycznego metalu.


Na wyróżnienie zasługuje nie tylko wokalista, lecz także duet gitarowy Bono/Graves. Panowie stawiają na chwytliwe melodie, drapieżność i agresję, a przy tym nie brakuje im pomysłowości i dbałości o detale. Do tego dochodzi efektowna okładka z zespołową maskotką oraz pełne mocy, soczyste brzmienie. Wszystkie te elementy składają się na spójną, dopracowaną w każdym calu całość. To album, którego po prostu trzeba posłuchać – i dać się porwać muzyce RedShark.


Materiał jest zwarty, dynamiczny i pozbawiony zbędnych przestojów. Już otwierający utwór „Sudden Impact” to prawdziwa heavy/speedmetalowa petarda, idealnie oddająca charakter grupy. Od pierwszych sekund czuć ciągłość z debiutem – wokal Pau sieje spustoszenie, a zespół uderza w bardziej thrashowe rejony. Dalej mamy marszowy, mocno „judasowy” „A Place for Disgrace”, w którym energia i potęga dźwięku nie pozostawiają złudzeń – Red Shark to klasa sama w sobie. Z kolei „Fire Raider” zachwyca pięknym, melodyjnym motywem przewodnim – niby nic odkrywczego, ale radość z odsłuchu jest ogromna. Nie brakuje też czystej, metalowej zadziorności – „Your Last Breath” to hołd dla ducha heavy/speed metalu lat 80., zaś bardziej stonowany, ale nadal drapieżny „Hypnotized” pokazuje, że zespół potrafi urozmaicić materiał i błyszczeć także w wolniejszych momentach. Znakiem rozpoznawczym RedShark pozostają szybkie tempa, wysokie partie wokalne i agresywne riffy – wszystko to znajdziemy w „Rip Your Bones”, który w 100% oddaje esencję stylu zespołu. Podobnie działa rozpędzony „Beware of the Shark” – czerpie z klasyki, ale zachowuje własny charakter i świeżość. Band nie zwalnia tempa w melodyjnym „The Chase”, a na koniec serwuje prawdziwą bombę – „Fight the Rules of Power”, idealne podsumowanie całego albumu.


Red Shark kuje żelazo, póki gorące – i znów nagrał znakomity krążek. Jest szybkość, agresja, mocne melodie i pełna kontrola nad brzmieniem. „Sudden Impact” to kontynuacja wszystkiego, co najlepsze z debiutu, a zarazem kwintesencja stylu heavy/speed metal. Zespół udowadnia, że ma własny pomysł na siebie i nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.


Ocena: 9/10

sobota, 1 listopada 2025

AQUILLA - Sentinels of new dawn (2025)


 Polska scena heavy metalowa rośnie w siłę. Z każdym rokiem pojawia się coraz więcej młodych, utalentowanych zespołów, które z dumą kontynuują tradycję klasycznego metalu. Formacje takie jak Axe Crazy, Rascal czy warszawska Aquilla udowadniają, że nie mamy się czego wstydzić – wręcz przeciwnie, możemy pękać z dumy.


Zespół Aquilla działa już od dekady i konsekwentnie rozwija swoje brzmienie, poruszając się w stylistyce heavy/speed metalu, inspirowanej dokonaniami takich gigantów jak Scanner, Skull Fist czy Riot City. Po entuzjastycznie przyjętym debiucie, muzycy powrócili po trzech latach z nowym składem i świeżym albumem zatytułowanym „Sentinels of New Dawn”, który ukazał się 31 października nakładem High Roller Records. Pomimo różnych zawirowań personalnych, Aquilla po raz kolejny zachwyca i dostarcza solidną porcję rasowego heavy/speed metalu najwyższej próby.


Brzmienie nowej płyty jest potężne, soczyste i dopracowane w każdym szczególe. Już sama okładka przyciąga wzrok – pełna symboliki i detali, na długo zapada w pamięć. Warto też wspomnieć o zmianach w składzie: w 2023 roku do zespołu dołączyli wokalista Kacper Kuczyński oraz gitarzysta Kacper Urbański. Nowy frontman to prawdziwy diament – charyzmatyczny, techniczny, pełen pasji i energii. Każde jego wejście to czysta uczta dla fanów klasycznego heavy metalu lat 80. Facet dosłownie rozwala system. Z kolei gitarowy duet Malinowski/Urbański zachował świeżość i zadziorność, dostarczając mnóstwo satysfakcji. Ich partie są szybkie, melodyjne i pomysłowe, a przy tym stanowią pełen szacunku hołd dla złotej ery metalu. Panowie doskonale wiedzą, jak zagrać, by zachwycić zarówno starych wyjadaczy, jak i młodszych słuchaczy.


Album trwa 49 minut i od pierwszych sekund wciąga słuchacza bez reszty. Otwarcie w postaci klimatycznego intra przywodzi na myśl najlepsze momenty Running Wild – brzmi to po prostu zjawiskowo. Utwór „Creed of Fire” łączy w sobie stylistykę Scanner, Skull Fist i wczesnego Helloween – jest szybki, melodyjny i pełen pomysłowości. Prawdziwy killer.


Plunder and Steel” napędza zadziorny riff i oldschoolowa energia – choć to klasyczna forma, słucha się jej z ogromną przyjemnością. W „Mountain of Black Sheep” słychać echa wczesnego Helloween i Scanner, a całość kipi energią i przebojowością. Aquilla doskonale wie, jak oczarować słuchacza.


Mój osobisty faworyt to singlowy „Batalion 31” – epicki, z pięknym refrenem i klimatem, który przywodzi na myśl początki niemieckiego Scanner. Zespół umiejętnie bawi się konwencją, nie bojąc się zaskakiwać. Tak jest chociażby w „The Curse of Mercurion”, w którym zachwyca urozmaicona struktura i wciągający klimat. W „Technocrats’ Tyranny” uwagę przykuwa kapitalne wejście basu i speedmetalowa energia rodem z czasów Kai’a Hansena.


Bound to Be King” to kolejny pełen ognia, melodyjny numer, który choć nie odkrywa niczego nowego, daje mnóstwo radości z odsłuchu. Prawdziwą perełką jest jednak 10-minutowy kolos „The Prophet” – rozbudowany, epicki, pełen detali i emocji. Aquilla udowadnia, że potrafi tworzyć kompozycje o światowym poziomie i nie boi się ambicji. To majstersztyk.


Pomimo zmian personalnych, Aquilla pozostaje wierna swojemu stylowi i nadal gra ten charakterystyczny, rasowy heavy/speed metal. „Sentinels of New Dawn” to album dojrzały, dopracowany i różnorodny. Znajdziemy tu wszystko: nastrojowe intro, szybkie killery, bardziej stonowane momenty i monumentalne, epickie zakończenie. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. To prawdziwa kopalnia hitów, świetnych melodii i imponującej energii. Aquilla po raz kolejny zachwyca, umacniając swoją pozycję na polskiej scenie metalowej. Dzięki takim płytom rodzima scena zyskuje coraz większy prestiż – a ja jestem dumny, że takie perełki powstają właśnie w naszym kraju.


Ocena: 9/10

piątek, 31 października 2025

ARCANE TALES - Ancestral War (2025)


 

Kto nie ma wygórowanych wymagań i ceni sobie symfoniczny power metal w klimatach Rhapsody czy Fairyland, ten może śmiało sięgnąć po włoski projekt Arcane Tales. To jednoosobowe przedsięwzięcie muzyczne tworzone przez Luigiego Seramiesorannogo, działające nieprzerwanie od 2008 roku. Czasem Arcane Tales potrafi dostarczyć naprawdę interesującego materiału — jak jest tym razem? Czy wydany 20 października album “Ancestral War” można postawić obok najlepszych płyt projektu?


Niestety, nie do końca. To po prostu kolejny album Arcane Tales, który nie wnosi nic nowego do dotychczasowej twórczości Soranno. Luigi gra swoje, pozostając wierny wypracowanemu stylowi, ale tym razem poziom nieco spadł. Otrzymujemy sprawdzone patenty i znajome brzmienia, jednak wszystko jest jakieś takie pozbawione wyrazu i polotu. Jest słodko, patetycznie i power-metalowo, ale trudno przebrnąć przez cały materiał bez znużenia. Zarówno okładka, jak i brzmienie są typowe dla tej formacji — poprawne, lecz przewidywalne.


Album trwa 43 minuty, lecz niewiele pozostaje w pamięci po jego przesłuchaniu. Trafiają się jednak przebłyski — jednym z nich jest rozpędzony i chwytliwy utwór tytułowy “Ancestral War”. Podniosły klimat i bogate aranżacje stanowią tu mocną stronę kompozycji. Następny, melodyjny i klasyczny “The Endless Wearing Fight”, przywodzi na myśl dawne dokonania Dark Moor. Z kolei “Frozen Rhapsody” zawiera echa klasycznego Rhapsody, i choć nie jest to nic szczególnego, słucha się tego całkiem przyjemnie. Niestety, im dalej w album, tym bardziej wszystko zlewa się w jedną, mało zróżnicowaną całość. Nie pomagają ani szybki “Call of Glory”, ani nastrojowy “Blood and Honor”.


Na otarcie łez otrzymujemy jednak kolosa w postaci “Between Myth and Legend”. Tu wreszcie czuć epickość, klimat fantasy i wiele ciekawych motywów gitarowych — to zdecydowanie jedna z najlepszych kompozycji na płycie.


W ogólnym rozrachunku nowy album Arcane Tales nie zachwyca i pozostawia sporo do życzenia. Brakuje w nim świeżych pomysłów oraz wyrazistej tożsamości. Całość bywa przewidywalna i niestety do bólu wtórna. Szkoda, bo potencjał wciąż jest — zabrakło jednak energii i drapieżności, które mogłyby wynieść tę muzykę ponad przeciętność. To płyta dobra do przesłuchania w tle, ale niestety niewiele z niej pozostaje w pamięci.


Ocena: 5/10


czwartek, 30 października 2025

RONNIE ROMERO -Backbone (2025)


 

Pierwsze dwa solowe albumy Ronniego Romero były zbiorami coverów, stanowiących hołd dla jego muzycznych idoli. Na szczęście od premiery trzeciej płyty, Too Many Lies, Too Many Masters, artysta postawił już na w pełni autorski materiał. Choć był to solidny krążek, pozostawiał pewien niedosyt. Teraz, po dwóch latach, Romero powraca z czwartym albumem zatytułowanym Backbone – i to właśnie ta płyta pokazuje jego talent w pełnej krasie.


To wydawnictwo utrzymane jest w duchu klasycznych płyt Dio czy wczesnego Rainbow. Głos Ronniego idealnie odnajduje się w tej stylistyce – potężny, ekspresyjny i pełen emocji. Backbone to jeden z najlepszych albumów w dotychczasowym dorobku tego znakomitego wokalisty. Krążek ukazał się 24 października nakładem Frontiers Records.


Ronnie Romero w ostatnich latach jest niezwykle aktywny – jedni mogą uważać, że wydaje zbyt dużo materiału w krótkim czasie, ale dla mnie to tylko powód do radości. Uwielbiam jego głos i cenię fakt, że możemy go usłyszeć w tak różnych muzycznych odsłonach. Na nowym albumie wciąż zachwyca, a tym razem dominuje brzmienie w stylu klasycznego Dio czy Rainbow. Wreszcie doczekaliśmy się płyty, w której Romero w pełni rozwija skrzydła.


Na Backbone błyszczy cały zespół – od gitarzysty José Rubio po klawiszowca Alexa Bertoniego. Każdy z muzyków wnosi do całości coś wyjątkowego. Klawisze Bertoniego budują cudowny klimat lat 80., przywołując na myśl najlepsze dokonania Rainbow. Do tego przebojowy „Hideaway” – współtworzony przez Russa Ballarda – to czysta esencja tamtych czasów. W nagraniach udział wzięli także Roy Z oraz Kee Marcello (znany z Europe), a sam utwór brzmi jak hołd dla złotej ery hard rocka. Produkcja jest mocna, zadziorna i nowoczesna – choć okładka albumu nie do końca do mnie przemawia, to zawartość muzyczna rekompensuje wszystko.


Płyta skrywa wiele perełek. Już otwierający tytułowy utwór „Backbone” to prawdziwy rarytas – znakomita mieszanka stylów Dio i Rainbow, z porywającym wejściem klawiszy i potężnym rozmachiem. „Bring the Rock” kontynuuje ten klimat, jeszcze mocniej eksponując klasyczne patenty obu legendarnych formacji. Riff brzmi jak ukłon w stronę starego Rainbow – jest pomysłowo, świeżo i z rockowym pazurem. Ballada „Lost in Time” urzeka romantycznym nastrojem i prostotą formy. Z kolei „Never Felt This Way” wprowadza bardziej mroczny ton – to utwór pełen energii i charakteru, nowoczesny, ale zarazem zakorzeniony w klasyce gatunku. „Lonely World” to kolejny mocny punkt – zwarty, energetyczny i przebojowy, w duchu Dio i Rainbow. Nieco lżejszy, bardziej progresywny „Eternally” pokazuje inne, subtelniejsze oblicze zespołu, natomiast „Running Over” zachwyca nastrojową aurą i klimatem lat 80., z umiejętnie budowanym napięciem i emocjonalnym ładunkiem. Dla miłośników dynamicznych numerów w stylu Rainbow przygotowano prawdziwą petardę – rozpędzony „Black Dog”, który stanowi idealne zwieńczenie całości. Co za energia, co za moc!


Ronnie Romero zabiera nas w porywającą podróż przez krainę klasycznego hard rocka, przywołując ducha Dio i Rainbow, a jednocześnie udowadniając, że sam jest godnym spadkobiercą ich dziedzictwa. Ma talent, charyzmę i wyczucie, które pozwalają mu tworzyć muzykę z duszą. Backbone to dowód, że Romero jest dziś w absolutnej czołówce wokalistów hardrockowych.


Ocena: 9/10


niedziela, 26 października 2025

MEMORIES OF OLD - Never stop beliving (2025)

 

 

Debiutancki album Memories of Old był prawdziwą ucztą dla fanów symfonicznego power metalu w stylu Fellowship, Majestica czy Twilight Force. Świetną robotę wykonał wtedy Tommy Johansson, który nadał zespołowi wyjątkowego charakteru. Niestety, skład z tamtego okresu nie przetrwał próby czasu. W 2025 roku grupa powraca z nowym line-upem i nowym albumem — Never Stop Believing, wydanym 24 października nakładem Limb Music.


Z jednej strony zespół wciąż trzyma się jasno określonych ram gatunkowych i pozostaje wierny słodkiemu, symfonicznemu power metalowi, z drugiej jednak wyraźnie słychać spadek jakości. Muzyka zawarta na nowej płycie to bezpiecznie zagrany, przewidywalny power metal, który nie wyróżnia się niczym szczególnym. Całość brzmi zachowawczo, momentami wręcz sztampowo. Zespół sięga po sprawdzone patenty, ale niewiele z tego wynika – to solidna, lecz pozbawiona emocji zawartość.


Nowy wokalista, Noah Simmons, niestety nie do końca mnie przekonuje. Z jednej strony jego głos pasuje do tej słodkiej, bajkowej stylistyki, z drugiej jednak brakuje mu pazura i heavy metalowego zacięcia, które miał Tommy. W jego wokalu nie ma tej iskry, która potrafiła ożywić nawet prostsze kompozycje. Do składu dołączył również nowy gitarzysta, Wayne Dorman, który wraz z Billym Jeffsem serwuje nam poprawny, lecz oklepany i przewidywalny symfoniczny power metal. Partie gitarowe i solówki brzmią jak zlepek dobrze znanych zagrywek w stylu Rhapsody, Power Quest czy Twilight Force – brakuje w nich świeżości i własnych pomysłów. Szkoda.


Album trwa pełną godzinę, co zdecydowanie nie działa na jego korzyść. Otwiera go obowiązkowe intro, po którym pojawia się energiczny i przebojowy tytułowy utwór Never Stop Believing. To dobry start, dający sporo frajdy, choć wokal Simonsa raczej przeszkadza niż pomaga. Zbyt komercyjnie i nijako wypada Guardians of the Kingdom, który nie przekonuje ani aranżacją, ani melodią. Nieco mocniejszy riff przynosi Memories of Old, ale i tu brakuje tego, czego oczekuję od tej formacji.


Więcej energii i radości daje Fly Away Together, choć również daleko mu do ideału – schematyczna konstrukcja i brak polotu sprawiają, że utwór nie porywa. Dopiero Fire in the Night pokazuje, że zespół wciąż potrafi pisać chwytliwe, pełne życia piosenki – to radosny, klasyczny power metal, jakiego można było się po nich spodziewać. Niestety, ballada Life Begins Again i rozbudowany Journey to the Stars ponownie obniżają poziom, oferując mdłą i przewidywalną zawartość.


Coś tutaj zdecydowanie nie zagrało. Niby jest to wciąż power metal, ale pozbawiony wyrazu, momentami wręcz kiczowaty. Zespół trzyma się swojego stylu, jednak riffy i melodie są bez polotu, wtórne i mało angażujące. Brakuje świeżości, emocji i tego uroku, który towarzyszył debiutowi. W efekcie Never Stop Believing to album poprawny, ale nijaki — po prostu rozczarowujący.


Ocena: 5/10

sobota, 25 października 2025

CORONER - dissonance theory (2025)

Czas na chwilę oderwać się od słodkiego power metalu, klasycznego heavy metalu czy przebojowego hard rocka. Na scenę powraca bowiem szwajcarski Coroner – zespół, który w latach 80. i 90. zyskał miano jednego z najbardziej ambitnych przedstawicieli technicznego thrash metalu z progresywnym zacięciem. Po rozwiązaniu działalności w 1996 roku i reaktywacji w 2010, grupa wreszcie powróciła z nowym albumem – „Dissonance Theory”, wydanym 17 października nakładem Century Media Records.

Na ten krążek przyszło czekać aż 34 lata – i to naprawdę robi wrażenie. Co jednak najważniejsze, Coroner nie próbuje na siłę cofnąć się w czasie. Zespół brzmi świeżo, nowocześnie i z pomysłem. „Dissonance Theory” to płyta dojrzała, intrygująca i pobudzająca zmysły. Pełna połamanych melodii, złożonych partii gitarowych i niespodziewanych zwrotów. To album, który wymaga czasu – z każdym kolejnym odsłuchem odkrywa się nowe niuanse i muzyczne smaczki.

Okładka utrzymana w mrocznej stylistyce przywodzi na myśl wydawnictwa doom metalowe, a sam klimat płyty momentami zahacza o tę estetykę. Thrash metal stanowi trzon brzmienia, ale nie brakuje tu progresywnych wędrówek i eksperymentów. Dzięki temu album oferuje bogate i niepowtarzalne wrażenia.

Imponuje również forma muzyków. Ron Royce jako basista i wokalista wciąż brzmi agresywnie, pewnie i charyzmatycznie – idealny głos do tego rodzaju grania. Tommy T. Baron, odpowiedzialny za partie gitarowe, zachwyca różnorodnością i emocjonalnym podejściem. Jego riffy i solówki pulsują klimatem, a każdy utwór ma własny charakter. Mroczna oprawa graficzna oraz ponure, gęste brzmienie dopełniają spójnego obrazu całości.

Album trwa 47 minut i jest prawdziwą podróżą po świecie dźwięków – pełną napięcia i emocji. Po klimatycznym wstępie następuje pierwsze uderzenie: „Consequence”, w którym czuć techniczny, zadziorny thrash metal w najlepszym wydaniu. Energia, precyzja i dzikość – to Coroner, jakiego pamiętamy.

Z kolei „Sacrificial Lamb” rozpoczyna się niemal rockowo, by z czasem zanurzyć się w mrok i progresywną głębię. Narastające napięcie, ciężar i porywające solówki tworzą niezwykłą aurę. W „Crisium Bound” początkowa tajemniczość przeradza się w pełen agresji, nowoczesny atak – dowód, że zespół potrafi połączyć współczesność z własnymi korzeniami.

Więcej energii i chwytliwych melodii przynosi „Symmetry”, utwór-singiel promujący płytę. To połączenie thrashowej dynamiki z przebojowością i pasją. Band zaskakuje kreatywnością i nie popada w rutynę. „The Law” przynosi z kolei bardziej stonowane, rockowe brzmienia, utrzymane w mrocznej konwencji. Finał utworu zachwyca pomysłowością i energią.

Transparent Eye” to pokaz technicznego kunsztu i dojrzałego podejścia do kompozycji – thrash metal z progresywną duszą, który można smakować w każdym detalu. Z kolei „Renewal”, utwór promujący album, powraca do rasowego thrashowego żywiołu. Płytę zamyka nastrojowy, złożony „Prolonging”, który stanowi idealne zwieńczenie tego muzycznego spektaklu.

Coroner udowadnia, że można tworzyć muzykę na poziomie Voivod czy Vektor, pozostając przy tym w pełni autentycznym. Zespół ma swój niepowtarzalny styl i własny świat. Na „Dissonance Theory” znajdziemy złożone melodie, finezyjne motywy gitarowe, zakręcone solówki i gęsty, mroczny klimat. Dla Coroner przebojowość nigdy nie była priorytetem – tu liczy się atmosfera, struktura i emocja.

To album, który za każdym razem odkrywa przed słuchaczem coś nowego. W tym roku nie pojawiła się druga tak intensywna, dojrzała i magnetyczna płyta. Coroner powrócił w wielkim stylu. Brawo.

Ocena 10/10

piątek, 24 października 2025

IRON HEAD - Teraz albo nigdy (2025)


 Polscy słuchacze często drwią z zespołu Nocny Kochanek. Ich humorystyczne podejście do heavy metalu budzi mieszane emocje i nierzadko prowokuje falę negatywnych komentarzy. Podobne wyzwania spotykają inny polski zespół – pochodzący z Kołbuszowej Iron Head. Grupa działa od 2010 roku i brzmieniowo przywodzi na myśl Made of Hate czy Bullet for My Valentine. W swojej muzyce łączy elementy melodyjnego metalcore’u, heavy metalu oraz power metalu, tworząc energetyczną mieszankę, która z pewnością znajdzie swoich fanów.


Zespół ma już na koncie udany debiut, a teraz powraca z drugim albumem zatytułowanym „Teraz albo nigdy”, wydanym 17 października. To solidna porcja rockowo-metalowego grania. Kto szuka tu awangardy i muzycznych eksperymentów – może się rozczarować. Iron Head stawia na przebojowość, melodyjność i młodzieńczą energię. To muzyka, która idealnie sprawdza się jako rozrywka, towarzystwo w samochodzie czy koncertowy żywioł.


Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów zespołu, a zarazem źródłem kontrowersji, jest wokal Weroniki Lenart. Jej głos jest łagodniejszy, bardziej przystępny i nieco komercyjny, co niektórym może kojarzyć się z popem. Jednak to właśnie jej wokal nadaje Iron Head rozpoznawalny charakter. Dzięki niej materiał zyskuje lekkość, chwytliwość i niepowtarzalny klimat. Gdyby wokal był inny – to już nie byłby ten sam zespół.


„Teraz albo nigdy” to album spójny, treściwy i wypełniony potencjalnymi hitami. Mnóstwo dobrej energii wnosi perkusista Jakub Cinal, którego gra zasługuje na duże uznanie. Świetnie wypadają też partie gitarowe w wykonaniu Tomasza Lenarta i Grzegorza Tusznio – pełne chwytliwych riffów i melodyjnych solówek, które łatwo zapadają w pamięć. Zespół brzmi zgranie i z pasją, co przekłada się na pozytywną, zaraźliwą energię.


Album otwiera dynamiczny „Jedna chwila” – szybki, energetyczny i z mocnym refrenem. Idealny przedsmak tego, co czeka dalej. Wokal może dla jednych stanowić barierę, a dla innych – przyjemny kontrast wobec instrumentalnej warstwy utworów. Jednym z najmocniejszych momentów płyty jest „Karawana jedzie dalej”, w którym gitarzysta Tomasz Lenart daje popis swoich agresywnych wokali – znak rozpoznawczy Iron Head. Utwór wręcz kipi energią i zasługuje na miano koncertowego hitu.


Podobne emocje wywołuje melodyjny i wpadający w ucho „Nieustanna walka” – prosty, może nieco naiwny, ale niezwykle przyjemny w odbiorze. Tytułowy „Teraz albo nigdy” to udane połączenie heavy i power metalu z nutą melodyjnego metalcore’u. Młodzieńcza energia zespołu imponuje i napędza cały album, w którym jeden przebój goni kolejny.


Nieco odstaje spokojniejszy „Każdy oddech, każdy dzień”, który w roli ballady nie do końca przekonuje. Iron Head najlepiej wypada w szybszych, bardziej agresywnych kawałkach, takich jak „Bezkresny sen” – z doskonałą pracą gitar i łatwo wpadającym w ucho refrenem. Prawdziwy hit! Kolejny mocny punkt albumu to „Nasz każdy krzyk”, pełen pazura i melodyjnego metalcore’u w stylu Bullet for My Valentine – znakomity pokaz potencjału zespołu.


Wyróżnia się także drapieżny „Pierwszy do stracenia”, w którym uwagę zwraca pomysłowy refren i mocne riffy. Płytę zamyka agresywny „Spal te mosty” – intensywny, choć miejscami chaotyczny utwór, który mógłby zostać nieco dopracowany.


Iron Head to zespół młodego pokolenia, który pokazuje, że ma pomysł na siebie. Należy ich pochwalić przede wszystkim za umiejętność pisania przebojowych, melodyjnych utworów z zapadającymi w pamięć refrenami. Wokal Weroniki Lenart może dzielić słuchaczy, ale warto podejść do tej muzyki bez uprzedzeń i pozwolić, by sama do nas przemówiła.


Ocena: 7/10


środa, 22 października 2025

HUMAN FORTRESS - Stronghold (2025)

 


Sześć lat przyszło nam czekać na nowy materiał od niemieckiego Human Fortress. Ta formacja niegdyś znacząco odcisnęła swoje piętno na scenie heavy/power metalu, a ich pierwsze albumy do dziś uchodzą za klasykę gatunku. W roku 2025 zespół powraca z siódmym krążkiem zatytułowanym “Stronghold”, wydanym 17 października nakładem Massacre Records.

Nietrudno było przewidzieć, że grupa nie sięgnie poziomu swoich najlepszych dokonań. Otrzymujemy solidną porcję epickiego heavy metalu z lekkim zabarwieniem power metalu – utrzymaną w charakterystycznym dla zespołu, rycerskim klimacie. Human Fortress robi swoje, oferując rzemieślniczo dobry materiał, jednak daleki on od ideału.

Na szczególne wyróżnienie zasługuje wokalista Gus Monsanto, który potrafi budować napięcie i epicki nastrój. Dobrze radzi sobie również gitarowy duet Torsten Wolf i Booker, stawiający na klasyczne, sprawdzone rozwiązania. Niestety, w całości brakuje świeżości, energii i kompozycyjnej błyskotliwości. Płycie zdecydowanie przydałoby się więcej hitów i prawdziwych „killerów”.

Okładka jest przyjemna dla oka, choć nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nosi znamiona sztucznej, „AI-owej” estetyki. Brzmienie albumu wypada poprawnie – jest klarowne i mocne, ale bez większych fajerwerków.

Wśród utworów warto wyróżnić lekki, melodyjny i przebojowy „Stronghold” – refren tego kawałka długo zostaje w pamięci. Rycerski klimat i epicki rozmach pobrzmiewają w nastrojowym „The End of the World”, który pokazuje mocne strony zespołu. Nieco mniej przekonujący jest stonowany i zadziorny „Pain” – solidny, lecz pozbawiony wyrazu. W podobnym duchu utrzymany jest cięższy „Mesh of Lies”.

Z kolei „The Abyss of Our Souls” to bardziej przemyślany, rytmiczny numer, w którym słychać dbałość o detale. Ciekawie wypada też nieco hardrockowy „Under the Gun”, choć i on nie wybija się ponad przeciętność. Prostolinijny, łatwy w odbiorze „Road to Nowhere” to jeden z jaśniejszych momentów albumu. Natomiast prawdziwą perełką wydaje się energiczny i chwytliwy „The Darkest Hour” – zdecydowanie jeden z najlepszych utworów na płycie.

Podsumowując – “Stronghold” to album solidny, ale zachowawczy. Human Fortress gra z pasją i pewnością, jednak brakuje tu większych emocji i zapadających w pamięć melodii. Po tak długiej przerwie można było oczekiwać czegoś bardziej wyjątkowego. Szkoda, bo potencjał zespołu wciąż jest wyczuwalny.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 20 października 2025

ARMOURED KNIGHT - The quest for the sacred melody (2025)


 

"„The Quest for the Sacred Melody” to debiutancki album chilijskiego zespołu Armoured Knight, który powstał w 2009 roku, obierając sobie za cel granie klasycznego heavy/power metalu w duchu wczesnych Helloween, Blind Guardian, Omen czy Viper. Choć formuła może wydawać się ograna i pozbawiona oryginalności, Armoured Knight posiada inne atuty, które zdecydowanie wyróżniają ich na tle konkurencji. Czyżby na metalowym horyzoncie pojawiła się kolejna gwiazda?


Debiut zespołu ukazał się 7 października nakładem Dying Victims Productions. Wydawnictwo może pochwalić się klimatyczną, przyciągającą wzrok okładką. Nieco gorzej wypada jednak brzmienie – jest momentami płaskie i pozbawione iskry. Pewne zastrzeżenia można mieć także do formy wokalisty José Taplina, którego głos niekiedy ginie w gęstej warstwie instrumentalnej. Mimo to potrafi on zbudować odpowiedni klimat i dobrze wpasowuje się w stylistykę zespołu.


Największe wrażenie robi natomiast rozpędzona sekcja rytmiczna oraz gitarzysta Cristian León, którego partie pełne są pomysłowości, energii i szacunku dla klasyki gatunku. Dzieje się tu naprawdę dużo dobrego – to muzyka, która potrafi zachwycić.


Zawartość płyty to 36 minut soczystego, pomysłowego heavy/speed/power metalu z wyraźnym wpływem niemieckiej szkoły grania. Album otwiera klimatyczny “Wielders of Dark Wisdom” – szybkie tempo, dynamiczna sekcja rytmiczna i riffy w stylu Helloween czy Viper stanowią jego największe atuty. Świeżość i energię słychać w rozpędzonym “Age of Speeches”, którego riff dosłownie „rozwala system”.


Świetnie buja “Endless Light”, w którym można doszukać się wpływów Mindless Sinner i Accept. Z kolei agresywny “Forgotten Grace” przywodzi na myśl Helloween z czasów debiutu. Podobne emocje budzi energiczny “Run from Here”, a w dynamicznym “Behind the Mask” uwagę zwraca efektowne wejście perkusji. Zespół imponuje pomysłami, techniką i wyczuciem stylu – słychać tu prawdziwą miłość do speed i power metalu. Finałowy “Guardians of the Stargard” to oldschoolowy ukłon w stronę wczesnego Blind Guardian – chwytliwy i pełen pasji.


Armoured Knight to zespół z ogromnym potencjałem, który już na debiucie błyszczy pełnym blaskiem. Z jednej strony bazuje na klasycznych rozwiązaniach, z drugiej – prezentuje je z pomysłem i świeżością. To znakomity hołd dla pionierów gatunku, takich jak Helloween, Blind Guardian czy Viper.Polecam gorąco wszystkim fanom klasycznego heavy, speed i power metalu!


Ocena: 8.5/10


niedziela, 19 października 2025

POWERCROSS - Reinassance (2025)

 



Grecki zespół Powercross, który w 2024 roku zadebiutował udanym albumem The Lost Empire, postanowił kuć żelazo, póki gorące. Nie każąc fanom długo czekać, już po roku powraca z nowym wydawnictwem zatytułowanym Renaissance. Płyta, która ukazała się 17 października nakładem Elevate Records, skierowana jest do miłośników progresywnego metalu, power metalu oraz melodyjnego heavy metalu. Niestety, mimo ambitnych założeń, tym razem efekt końcowy jest słabszy niż w przypadku debiutu.


Albumowi brakuje świeżości i energii, które stanowiły o sile pierwszej płyty. Miejscami wieje nudą, a momentami czuć przerost formy nad treścią. Zabrakło również mocniejszych, bardziej chwytliwych kompozycji, które mogłyby uatrakcyjnić całość. Trzeba jednak zauważyć, że w międzyczasie skład zespołu uległ zmianie – pojawiła się nowa sekcja rytmiczna tworzona przez basistę Panosa Bita i perkusistę Foivosa.


Motorem napędowym grupy pozostaje wokalista John Britsas, jednak tym razem jego śpiew wydaje się pozbawiony dawnej pasji i mocy. Gitarzysta Spiros Rizos dostarcza solidnych partii, choć i w jego grze brakuje tego „czegoś”, co wcześniej przyciągało uwagę. Całość sprawia wrażenie nieco pośpiesznie zrealizowanej – jakby zespół chciał za wszelką cenę wykorzystać moment po sukcesie debiutu.


Na szczęście na Renaissance nie brakuje kilku udanych momentów. Energetyczny i przebojowy „Freedom” to zdecydowanie jeden z jaśniejszych punktów albumu. W progresywnym „Living Gods” zespół eksperymentuje z formą, choć efekt końcowy jest raczej przeciętny. Więcej powermetalowej werwy przynosi rozpędzony „Eagles Fair”, pokazujący, że Powercross wciąż potrafi napisać ciekawą, pełną energii kompozycję. Na szczególne wyróżnienie zasługuje również „Carry On” – prawdziwa power metalowa petarda z pomysłowymi solówkami i wpadającym w ucho motywem przewodnim.


Nieco spokojniej robi się przy „Wisdom”, w którym pojawia się nuta hard rockowego klimatu, a najwięcej zastrzeżeń budzi ballada „Shadow in a Dream” – niestety, zupełnie nie zapada w pamięć. „Silence” to kolejny utwór o progresywnym zabarwieniu, jednak trudno przez niego przebrnąć, a po przesłuchaniu niewiele z niego pozostaje.


Debiutancki album Powercross imponował świeżością i dawał nadzieję na dalszy rozwój zespołu. Renaissance to jednak jedynie zbiór kilku ciekawych pomysłów, które nie składają się na spójną, angażującą całość. Zespół próbuje zabrzmieć dojrzalej i bardziej progresywnie, ale efekt jest nierówny. Są przebłyski i solidne momenty, lecz całość nie porusza i szybko ulatuje z pamięci.


Ocena: 5,5/10