niedziela, 14 września 2025

HELSTAR - The Devils masquerade (2025)


 Pewnie nie jeden fan Helstar myślał sobie, że to już koniec tej kapeli. Ostatni album wydany w 2016r i potem sługa cisza.  Wokalista James Rivera oraz gitarzysta Larry Barragan nie składają jeszcze broni. W 2024 r zaprosili do zespołu nowego gitarzystę Alana Deleon Jr i z nim przygotowano "the Devils masquerade" , który ukazał się 12 września za sprawą Massacre Records. To świetna kontynuacja tego co pokazali na "vampiro".  Poziom równie podobny, więc jest uczta dla fanów power/thrash metalu.


Trzeba przyznać, że duet gitarowy tworzony przez Larrego i Alana sprawdza się dostarczając słuchaczowi mocnych i zadziornych riffów. Nie brakuje też chwytliwych melodii czy agresji.  Momentami czuje się jakbym słuchał nowego dzieła metal church czy attacker. Oj panowie dają czadu. Nie byłoby mowy o Helstar, gdyby nie wokal James Rivera. Mimo swoich lat błyszczy i pokazuje, że jest żyjąca legendą. To właśnie jego głos odgrywa kluczową rolę w Helstar.  Nowy album dostał najlepsza okładkę w dorobku Helstar i samo brzmienie również jest pełne agresji i mroku. Wszystko jest przemyślane i dopracowane. Materiał też dostarcza nie małe emocje.



Po odpaleniu płyty witam nas krótkie intro, a potem wkracza "the Devils masquerade". Uwagę przykuwa mroczny feeling, ryczące gitary i świetnie rozplanowany wokal Jamesa. Helstar w najlepszym wydaniu.  Więcej thrash metalu dostajemy w agresywnym "stygian miracles". Jest ostro, mroczne i z pazurem. Helstar pokazuje, że wciąż ich stać na wysokiej klasy kompozycje. Co za piękne wejście gitar mamy w marszowym i bardziej epickim "carcass for a King".  Pomysłowy motyw i świetnie rozplanowane aranżacje sprawiają, że ten kawałek jest jednym z najlepszych na płycie. Zniszczenie sieje też "the Staff of truth" i to się nazywa świetna mieszanka power metalu i thrash metalu. W podobnym dynamicznym tonie utrzymany jest "seek out your Sins". Band nie zwalnia i wciąż utrzymuje wysoki poziom. Bardzo fajnie buja melodyjny "the Black wall" i kocham takie dźwięki.  Ta praca gitar i wokal potrafią przyprawić o dreszcze. Można też delektować się przesiąknięty heavy metalem lat 80 "suerte  de muleta" który brzmi jak instrumentalne kawałki iron maiden. Mocna rzecz. Płytę zamyka " i am the way" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Agresywny riff, szybkie tempo i bije z tego niezwykła moc. Jakieś echa Black metal czy judas priest z czasów "painkiller" można uświadczyć. Wiem jedno. Prawdziwa perełka i jeden z najważniejszych momentów na płycie.

Helstar długo pracował nad nowym albumem, ale nie zmarnował tego czasu. Faktycznie przygotował jedną z najważniejszych płyt w swoim dorobku. Kto wie, może to i nawet najlepszych ich album. Brzmi to obłędnie i ciężko wytknąć jakiś słaby punkt " the Devils masquerade". Helstar pokazał, że jest to marka która jeszcze stać na wielki album. Miła niespodzianka.

Ocena 9.5/10

sobota, 13 września 2025

AEDAN SKY - The universal realm (2025)


 Jeśli ktoś czekał na nowe wydawnictwo Helloween czy Avantasia i poczuł rozczarowanie, to z pewnością znajdzie wszystko, czego szukał, na debiutanckim albumie formacji Aedan Sky. Ich płyta określana jest mianem space opery i w żadnym wypadku nie brzmi jak typowy debiut. "The Universal Realm" to raczej muzyczny bliźniak francuskiego Galderia – i nic dziwnego, w końcu projekt został powołany do życia przez lidera tej grupy, Sebastiana Chabota. Album ukazał się 12 września nakładem Rockshots Records i stanowi piękny hołd dla power metalu z lat 90.


Na pokładzie znaleźli się w zasadzie muzycy znani już z Galderia – choćby Thomas Schmitt czy Julien Digne – dlatego nie ma tu mowy o wielkiej rewolucji czy odejściu od stylu macierzystego zespołu. I dobrze, bo miłośnicy Galderia oraz klimatów science fiction poczują się tu jak w domu. Dodatkowym atutem jest fakt, że Aedan Sky zapełnia pustkę po Gamma Ray – i to całkiem skutecznie. Wokal Sebastiana Chabota niejednokrotnie przywodzi na myśl Kaia Hansena, co tylko potęguje nostalgiczne wrażenie. Moje serce bije szybciej przy takich dźwiękach – to muzyka pełna energii, świetnych aranżacji, chwytliwych melodii, gitarowych popisów i porywających solówek.


Materiał jest spójny i treściwy – całość trwa zaledwie 36 minut, ale nie znajdziemy tu żadnych dłużyzn. To esencja power metalu i hołd dla złotej ery Helloween i Gamma Ray. Od pierwszych sekund płyta wciąga – zaczyna się klimatycznym intrem "Opening", które od razu przenosi słuchacza w kosmiczny świat. Następnie przychodzi czas na rozpędzony i przebojowy "Call of the Universe" – z charakterystycznym wokalem Chabota, potężnym riffem i refrenem, który momentalnie zapada w pamięć. To prawdziwa podróż w czasie do ery "Powerplant" Gamma Ray czy wczesnego Helloween – absolutna perełka!


Kolejny utwór, "A Kingdom to the Stars", to prawdziwa oda do piękna klasycznego power metalu – brzmi potężnie i wzbudza apetyt na więcej. Po tym energetycznym początku nieco zwalniamy przy nastrojowym "Gates of Skies", którego refren to ukłon w stronę kultowych albumów Gamma Ray, Helloween czy Avantasia. Echa Kaia Hansena słychać także w "Beyond the Vortex of Time" – to prawdziwy killer i dokładnie taki kawałek, jaki chciałbym usłyszeć na nowym albumie Helloween.


Delikatniejszy, melodyjny "From the Ashes to the Light" ukazuje bardziej refleksyjną stronę zespołu i ma wręcz rycerski klimat. Refren przywodzi na myśl twórczość Dynazty – świetne urozmaicenie. Potem dostajemy radosny, kipiący energią "Land of Paradise", który jest wręcz encyklopedycznym przykładem, jak powinno się grać power metal. Dalej czeka na nas przesiąknięty duchem Gamma Ray "Illumination", pełen agresji i dynamiki. Całość zamyka spokojna, nastrojowa ballada "The Universal Realm", stanowiąca piękne, epickie zwieńczenie albumu.


Aedan Sky udowadnia, że w dzisiejszych czasach wciąż można nagrać power metalowy album, który odda ducha lat 90. i przeniesie słuchacza w złoty okres Helloween czy Gamma Ray. Słuchając tej płyty, jeszcze bardziej tęsknię za Gamma Ray, ale jednocześnie cieszę się, że istnieje zespół, który potrafi wypełnić tę lukę. Jedna z największych muzycznych niespodzianek roku 2025.


Ocena: 9,5/10


DIRKSCHNEIDER & THE OLD GANG - BABYLON (2025)


 Dziadek Udo Dirkschneider ma już 73 lata, a wciąż potrafi pozytywnie zaskoczyć i udowodnić, że wiek to tylko liczba. Wciąż daje czadu ze swoim zespołem U.D.O., a jego ostatnie płyty naprawdę mogą imponować. Co więcej, Udo utrzymuje znakomity kontakt ze starymi znajomymi. Przy okazji płyty „We Are One” pojawili się Peter Baltes i Stefan Kaufmann z Accept – odżyły dawne wspomnienia i zrodził się pomysł na nowy projekt: Dirkschneider & The Old Gang (w skrócie DATOG). Niedługo potem dołączył również Matthias Dieth – stary druh z czasów albumów „Timebomb” czy „Faceless World”. Do zespołu zaproszono także wokalistkę Manuelę Bibert, która błyszczała już na „We Are One”.

Kiedy w 2021 roku ukazał się minialbum „Arising”, całkowicie skradł moje serce. Przypomniały mi się najlepsze czasy U.D.O. z okresu „Faceless World”, jednej z moich ulubionych płyt. Teraz, po czterech latach, przyszedł czas na pełnoprawny debiut zatytułowany „Babylon”, wydany 3 października nakładem Reigning Phoenix Music.

Mamy tu sześciu muzyków – sześć charyzmatycznych osobowości, w tym aż trzech byłych członków Accept. Sytuacja nieco przypomina Helloween z trzema wokalistami, bo za mikrofonem stają: Udo, Peter i Manuela. Ten układ działa znakomicie i wnosi do muzyki świeżość i różnorodność. Oczywiście dominuje charakterystyczny wokal Udo, ale zarówno Manuela, jak i Peter dodają sporo od siebie – ich udział sprawia, że materiał nabiera barw i momentami potrafi zaskoczyć. Udo dostarcza typowo heavy metalowej energii, podczas gdy Manuela wnosi lekkość i bardziej rockowo-popowy sznyt.

Stylistycznie DATOG porusza się w obrębie heavy metalu, melodyjnego metalu i hard rocka, a całość mocno nawiązuje do klimatu „Faceless World”. Na perkusji nie mogło zabraknąć Svena Dirkschneidera, na basie czaruje Peter Baltes, a duet gitarowy Stefan Kaufmann i Matthias Dieth powraca po latach ciszy. Usłyszeć ich razem to prawdziwa przyjemność – szczególnie powrót Matthiasa jest miłą niespodzianką. Jego charakterystyczny styl gry był napędem wielu dawnych płyt U.D.O. i od razu można go rozpoznać. Każdy z muzyków wnosi coś unikalnego, a całość jest ukłonem w stronę fanów Accept i U.D.O., choć z pewnością przypadnie do gustu także szerszej publiczności.

Album zawiera 12 utworów i godzinę muzyki – materiał jest różnorodny, przemyślany i pełen przebojowości. Choć zespół udostępnił przed premierą sporo kompozycji, już sam singiel „It Takes Two to Tango” wystarczyłby, by wzbudzić apetyt. To znakomity otwieracz, który świetnie oddaje styl grupy. Matthias zachwyca solówkami, a Manuela w finale dosłownie powala swoim głosem. Podobnie w tytułowym „Babylon”, który czaruje orientalnym klimatem, stonowanym tempem i epickim charakterem – jeden z najbardziej zaskakujących momentów płyty.

Dla fanów bardziej agresywnego oblicza Udo jest „Hellbreaker” – prawdziwa perełka, która porywa swoją energią. Równie udany jest „Time to Listen”, którego lekkość i nastrój przywołują najlepsze chwile z „Faceless World”. Nie zabrakło miejsca na piękną balladę – „Strangers in Paradise” to utwór, który idealnie buja, a jego klawiszowe partie przywołują na myśl klasykę Deep Purple.

Zadziorny „Dead Man’s Hand” to doskonała mieszanka hard rocka i melodyjnego heavy metalu, natomiast „The Law of Madman” brzmi jak żywcem przeniesiony z lat 80. „Metal Sons” to kolejny klasyczny numer w stylu U.D.O., z chwytliwym refrenem, który szybko wpada w ucho. Całość wieńczy monumentalny, epicki „Beyond the End of Time”, będący pięknym ukłonem w stronę „Faceless World” – idealne zakończenie tej muzycznej podróży.

„Babylon” to płyta, na której słychać radość grania i naturalność – nic nie jest wymuszone. To hołd dla złotej ery heavy metalu, ale też powiew świeżości w dorobku Udo. Wielkie nazwiska, wielkie osobowości i świetna chemia między muzykami sprawiają, że słucha się tego z ogromną przyjemnością. Najbardziej imponuje tu talent Manueli, ale powrót Stefana i Matthiasa to wisienka na torcie. Płyta obowiązkowa dla fanów starego, dobrego Udo, ale nie tylko. Oby to nie była jednorazowa odskocznia od zespołu U.D.O.

Ocena: 9/10 

środa, 10 września 2025

DRAGONSFIRE -Rebirth of the beast (2025)


 Niemiecki Dragonsfire po piętnastu latach milczenia powraca w odświeżonym składzie z nowym albumem zatytułowanym „Rebirth of the Beast”. Płyta ukazała się 29 sierpnia i z pewnością trafi w gusta maniaków heavy/power metalu spod znaku Primal Fear, Gamma Ray, Mystic Prophecy czy Brainstorm. Długa przerwa wyszła zespołowi na dobre – materiał jest ciekawy, zadziorny i dopracowany, a całość zasługuje na uwagę.

Stylistycznie Dragonsfire wciąż porusza się w rejonach klasycznego heavy/power metalu, czerpiąc garściami z dorobku gatunku. Stawiają na agresję, mocarne riffy, chwytliwe melodie i sporą dawkę przebojowości. Choć trzon stylistyczny pozostał niezmienny, to słychać wyraźny krok naprzód – zespół bardziej dba o detale, aranżacje i dramaturgię utworów. Album jest spójny, dynamiczny i wyjątkowo nośny.

Ze starego składu ostał się duet gitarowy Timo Rauscher i Matthias Bludau, którzy pozytywnie zaskakują świeżymi pomysłami. Nie brakuje tu kreatywnych riffów ani efektownych solówek, a cały materiał jest przemyślany i dobrze rozplanowany. W 2018 roku do grupy dołączył basista Peter Schäfer oraz wokalista Dennis Ohler, natomiast w 2024 skład uzupełnił perkusista Elias Bludau. Nowa konfiguracja personalna działa jak dobrze naoliwiona maszyna – każdy z muzyków wnosi coś od siebie, a największym atutem jest bez wątpienia wokal Ohlera, który dodaje całości power-metalowej mocy i przebojowego charakteru.

Już otwierający album „We Ride” udowadnia, że Dragonsfire jest w formie – drapieżny riff i wpadający w ucho refren momentalnie wciągają słuchacza. Agresywny i nieco mroczniejszy „Speak of War” przywodzi na myśl najlepsze dokonania Primal Fear. Zespół błyszczy szczególnie w szybkich, energetycznych petardach pokroju „Preacher”, które są dowodem na znakomitą kondycję grupy. Retro klimat lat 80. pojawia się w bardziej hardrockowym „80s Boys”, który – mimo że nie odkrywa niczego nowego – słucha się z przyjemnością. Na uwagę zasługuje także zadziorny i bardziej stonowany „Charge Ahead” oraz pełen bojowej energii „Dragon Never Surrender”, będący kwintesencją stylu kapeli.

„Rebirth of the Beast” to album dynamiczny, spójny i pełen koncertowych killerów. Całość trzyma równy, wysoki poziom, a choć Dragonsfire nie odkrywa nowych terytoriów, to gra to, co fani heavy/power metalu kochają najbardziej. Dopóki muzyka wywołuje uśmiech na twarzy i przyjemność z odsłuchu – nie ma powodów do narzekania.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 8 września 2025

DARKER HALF - Book of fate (2025)


 Mroczny klimat, patenty power-metalowe inspirowane Sonatą Arcticą, Edguy czy Gamma Ray, a do tego spora dawka chwytliwych melodii – to największe atuty Darker Half. Australijska formacja działa od 2003 roku i mimo pięciu albumów studyjnych wciąż pozostaje w cieniu, nie zdobywając większego rozgłosu. To przykład kolejnego zespołu, który potrafi grać i nagrywać solidne płyty, ale któremu brakuje błysku geniuszu i elementu zaskoczenia.


Po pięciu latach przerwy grupa powróciła z krążkiem „Books of Fate”, wydanym 29 sierpnia nakładem Massacre Records. Darker Half nigdy nie rzucał słuchaczy na kolana, jednak nowy album pokazuje dojrzalsze, bardziej dopracowane oblicze kapeli i rzeczywiście potrafi zapaść w pamięć. Odważę się stwierdzić, że to najlepsza płyta w ich dorobku. Nie ma tu miejsca na nudę – to zwarte, dynamiczne i umiejętnie przygotowane heavy/power metalowe dzieło w mroczniejszej oprawie.


Największą uwagę przyciąga lider zespołu, Steven Simpson. Jego charakterystyczny głos dodaje całości mocy i drapieżności – wokalista robi tu prawdziwe wrażenie. Simpson wraz z Danielem Packovskim tworzą zgrany duet gitarowy, który stawia na proste, ale niezwykle chwytliwe motywy. Melodie łatwo wpadają w ucho, a całość brzmi spójnie i energicznie, co pozytywnie zaskakuje.


Album otwiera krótkie intro, a zaraz po nim pojawia się klasyczny power-metalowy strzał – „The Golden Path”. To utwór pełen przebojowości, energii i udanej zabawy konwencją. Kolejnym mocnym punktem jest „From Disaster”, w którym słychać echa Sonaty Arctica czy Stratovarius – słodki, nośny refren to prawdziwa gratka dla fanów gatunku. Nieco bezbarwniej wypada „Are You Listening”, kierujący się bardziej w stronę hard rocka, za to lekki i bujający „Another Day, Another Nightmare” nadrabia prostotą i przyjemnym klimatem.


Power metal w czystej postaci dostarcza rozpędzony „Something Sinister” – żywcem wyjęty z lat 90., kiedy królowały Gamma Ray czy Edguy. Nie sposób też przejść obojętnie obok przebojowego „Faded Glory”, w którym zespół stawia na agresywniejszy wydźwięk – i ta recepta sprawdza się znakomicie. Album zamyka tytułowy „Book of Fate” – stonowany, mroczny i ukazujący nieco inne oblicze Darker Half.


Grupa zrobiła krok naprzód i przygotowała album bardziej spójny, dopracowany i różnorodny. Nie znajdziemy tu arcydzieła, ale za to pełno zadziornych riffów, nośnych melodii i udanych aranżacji. „Books of Fate” to bez wątpienia jasny punkt w dyskografii zespołu i pozycja, z którą warto się zapoznać.


Ocena: 7,5/10


STEELPREACHER - Gimme some Metal (2025)


Od 23 lat niemiecki Steelpreacher funkcjonuje na scenie i dorobił się statusu rozpoznawalnej marki – szczególnie wśród miłośników mieszanki hard rocka i heavy metalu. Stylistycznie zespół przywodzi na myśl takie formacje jak Krokus, Motörhead czy Saxon. Potrafi nagrać solidny album, ale wciąż brakuje mu iskry, która pozwoliłaby stworzyć coś ponadczasowego, zapadającego w pamięć. Tak właśnie prezentuje się najnowsze wydawnictwo „Gimme Some Metal”, które ukazało się 5 września.


To pierwsza płyta z udziałem perkusisty Kevina Kurta, który bardzo dobrze odnalazł się w nowej roli. Jego gra pasuje do charakteru zespołu i nadaje kompozycjom odpowiednią dynamikę. Na gitarach wciąż rządzi duet Andi The Wicked oraz Jens Hubinger – panowie opierają się na klasycznych patentach i rockowej energii, choć miejscami brakuje im świeżości i odrobiny odwagi w poszukiwaniu nowych rozwiązań. Najmocniejszym ogniwem grupy pozostaje bez wątpienia sam Hubinger, tym razem także w roli wokalisty. Jego głos idealnie sprawdza się w takiej stylistyce – jest charyzmatyczny, zadziorny i pełen ekspresji. Niestety, sama zawartość albumu jest nierówna i pozbawiona większej przebojowości. W pewnym momencie pojawia się nawet znużenie.


Całość trwa 47 minut i mieści kilka wyraźniejszych momentów. Na plus wyróżnia się energetyczny „Hell Ain’t What It Used to Be”, w którym słychać echa AC/DC. Do tańca i do kufla zachęca prosty, ale chwytliwy „Drinking the Night Away”, przywodzący na myśl Krokus. Utwór tytułowy „Gimme Some Metal” napędza cięższy riff, choć całość wypada dość topornie. Dużo słabiej prezentuje się wtórny i mało wyrazisty „Hell Is on Fire”. Za to „Heart of Darkness” to klimatyczna perełka, w której Steelpreacher uderza w bardziej klasyczne, niemieckie heavy metalowe brzmienia rodem z Grave Digger. Mniej udany okazuje się „Green Bottled Beer” – wesołkowaty i bardziej kiczowaty niż wart uwagi. „Forever Free” rozczarowuje swoją nijakością, ale ostrzejszy „Dawn of War” przywraca wiarę w zespół – to numer z rycerskim klimatem i mocniejszym riffem. Z kolei „Hell Awaits” broni się zadziornością i energią.


Steelpreacher nie eksperymentuje i gra według sprawdzonych schematów. To bezpieczne podejście, ale też ograniczające – szkoda, bo potencjał jest widoczny. Nuda i powtarzalność sprawiają, że album traci na atrakcyjności. „Gimme Some Metal” to płyta solidna, ale przeciętna – skierowana głównie do wiernych fanów formacji.


Ocena: 6/10

niedziela, 7 września 2025

WINGS OF STEEL - Winds of time (2025)


 Jedni w muzyce Wings of Steel doszukują się wpływów Queensrÿche, inni słyszą coś z Crimson Glory czy Riot V. Nie brakuje też odniesień do Judas Priest czy Helloween. Amerykański zespół, istniejący od 2019 roku, konsekwentnie stara się wypracować własny styl, którego fundamentem pozostaje klasyczny heavy metal, wzbogacony jednak o elementy power i speed metalu. Formacja szybko zdobyła uznanie, imponując koncertami i udanym debiutem. Teraz idzie za ciosem – 17 października, nakładem High Roller Records, ukaże się ich drugi album studyjny. To data, którą fani heavy metalu powinni zapamiętać.


Już na pierwszy rzut oka widać, że skład zespołu pozostał ten sam, podobnie jak stylistyka. Jednak zgodnie z prawidłami gatunku – drugi album jest szybszy, mocniejszy i dojrzalszy. Nowe wydawnictwo oferuje znacznie więcej niż debiut, a momentami ociera się wręcz o perfekcję. Uwagę przyciąga efektowna okładka, dopracowane brzmienie i dojrzały, przemyślany materiał. To album pełen różnorodności, energii i klimatu, który nie pozostawia miejsca na nudę.


Ogromna w tym zasługa utalentowanych muzyków. Gitarzysta Parker Halub imponuje techniką, pomysłowością i dbałością o detale – jego riffy i solówki to prawdziwa magia. Gwiazdą zespołu pozostaje jednak wokalista Leo Unnermark, którego popisy w górnych rejestrach przywodzą na myśl Michaela Kiske. To prawdziwy czarodziej, nadający zespołowi unikalnego charakteru.


Album otwiera odważny, dynamiczny kolos – „Winds of Time”. Zamiast epickiego wstępu dostajemy natychmiastową dawkę ognia i energii. Nic dziwnego, że właśnie ten utwór promował wydawnictwo – idealnie definiuje styl Wings of Steel. Jeszcze bardziej rozpędzony „Saints and Sinners” emanuje świeżością i mocą, ukazując wpływy power metalu. „Crying” zaczyna się pięknym wejściem gitar, przywodzącym na myśl złote czasy Iron Maiden, po czym płynnie przechodzi w bardziej rockowe rejony z refrenem będącym ukłonem w stronę lat 80.


Sześciominutowy „Burning Sands” pokazuje, jak dziś powinien brzmieć Primal Fear – słychać w nim echa Judas Priest, a całość iskrzy od energii. Z kolei „To Die in Holy Water” wyróżnia się podniosłością i melodyjnością, a błyszczy tu przede wszystkim perkusista. „Lights Go Out” zaskakuje stonowanym, mroczniejszym klimatem, podkreślając wszechstronność grupy.


Kolejny z promujących album utworów – „We Rise” – rozwija się powoli, ale szybko ujawnia epicki charakter, pełen marszowego tempa i gitarowych smaczków rodem z Dio czy Manowar. To kwintesencja klasycznego heavy metalu. Na zakończenie otrzymujemy „Flight of the Eagle” – najdłuższy, nastrojowy i emocjonalny utwór, w którym Wings of Steel pokazują swoje bardziej rockowe oblicze.


„Winds of Time” to album pełen pasji, pomysłów i emocji, a przy tym dowód na to, że heavy metal wciąż ma wiele do zaoferowania. To dzieło dojrzale przemyślane, zróżnicowane i perfekcyjnie wykonane. Zespół stworzył płytę, o której będzie się mówić jeszcze długo. Dla wielu fanów – poważny kandydat do miana albumu roku.


Ocena: 10/10


sobota, 6 września 2025

THE RODS - Wild Dogs unchained(2025)


 ⁶Niektóre kapele z lat 80., mimo upływu dekad i bogatej dyskografii, potrafią wciąż pozytywnie zaskoczyć, a nawet zbliżyć się do swoich najlepszych wydawnictw. Amerykański The Rods, działający od 1979 roku, miał za sobą długie lata ciszy, ale od powrotu w 2010 r. słychać wyraźnie, że zespół przeżywa drugą młodość. Wydany w 2024 roku Rattle the Cage udowodnił, że trio wciąż potrafi imponować pomysłowością, dbałością o szczegóły i wysoką jakością. Teraz, bez długiej przerwy, otrzymujemy kolejną dawkę – album Wild Dogs Unchained, który ujrzał światło dzienne 5 września nakładem Massacre Records.


Na pierwszym planie błyszczy lider zespołu, David Feinstein, który swoim głosem sieje spustoszenie, od razu przywołując skojarzenia z Dio, Judas Priest czy Manowar. Jako gitarzysta dostarcza natomiast solidną dawkę riffów – melodyjnych, ostrych i pełnych zadziorności – oraz chwytliwych solówek. W warstwie instrumentalnej dzieje się naprawdę wiele dobrego. Styl i klimat nowej płyty stanowią naturalną kontynuację tego, co zespół zaprezentował na Rattle the Cage.


Album zawiera dziesięć utworów trwających łącznie 52 minuty i ani sekunda nie wydaje się tutaj zmarnowana. To prawdziwy wehikuł czasu, który przenosi słuchacza w złotą erę lat 80. Już otwierający krążek „Eyes of a Dreamer” to błysk geniuszu – pełen pasji miks epickiego heavy metalu i hard rocka, w którym słychać echa Dio, Manowar, a momentami nawet Rainbow. To bezsprzecznie perełka, po której apetyt rośnie. W podobnym tonie utrzymany jest pozytywnie zakręcony „Rock and Roll Forever” – prosty, wpadający w ucho hardrockowy hymn rodem z lat 80. Z kolei zadziorny „Mirror Mirror” świetnie buja i nosi w sobie ducha Dio. Marszowy, nastrojowy „Tears of the Innocent”, najdłuższy numer na krążku, imponuje klimatem i dramaturgią.


Tytułowy „Wild Dogs Unchained” oraz „Time Rock” to kolejne znakomite ukłony w stronę klasyki lat 80., idealne dla fanów brzmienia balansującego między heavy metalem a hard rockiem. O hitach tu nie brakuje – „Run Run Run pokazuje bardziej przebojowe oblicze zespołu, natomiast „Make Me a Believer” dowodzi, że The Rods potrafią również zagrać szybko i agresywnie. Album wieńczy mocarny „Hurricane”, będący świetnym podsumowaniem całej płyty.


Nie mam pojęcia, jak The Rods to robią, ale po raz kolejny dostarczają materiał przebojowy, dopracowany i kipiący energią, a jednocześnie pełen hołdu dla lat 80. Zespół błyszczy i pokazuje, że mimo długiego stażu wciąż potrafi nagrać świeży i pomysłowy album. Dobrze, że wrócili na dobre.


Ocena: 8,5/10

VIRAL - The merchant (2025)


 Szwedzki Viral przychodzi z odsieczą. To kolejny reprezentant nurtu NWOTHM, który w swojej muzyce korzysta ze sprawdzonych patentów znanych z dokonań Blackslash, Enforcer czy Monument. Zespół istnieje od 2012 roku i już na świetnym debiucie pokazał, że chętnie sięga do dorobku gigantów gatunku – Iron Maiden oraz Judas Priest. 15 sierpnia Viral wydał swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany The Merchant – pozycję absolutnie obowiązkową dla fanów debiutu.

Na szczęście obyło się bez stylistycznych rewolucji czy zmian personalnych – grupa kontynuuje drogę wytyczoną na pierwszej płycie. Znów dostajemy szybkie tempa, wpadające w ucho melodie i wciągające gitarowe motywy. Najmocniejszym atutem Viral pozostaje wokalista Albin Forsell – charyzmatyczny, technicznie świetnie przygotowany i zapadający w pamięć. Za gitarowe dialogi odpowiada duet Borggren/Malinen, który stawia na klasyczne rozwiązania i melodyjność inspirowaną Iron Maiden. To żaden zarzut – wręcz przeciwnie, bo panowie radzą sobie z tym znakomicie.

Jeśli chodzi o materiał, już otwierający album „Shake Your Shackles” uderza energią, łącząc w sobie echa Iron Maiden i Running Wild. Świetnie bujający „Lilith” wyróżnia się pomysłowym motywem przewodnim i należy do najciekawszych momentów płyty. Z kolei monumentalny „The Sage” bez kompleksów mógłby konkurować z hitami Iron Maiden. Zespół pokazuje ostrzejsze oblicze w agresywnym „Bow to Me” – kawałku pełnym pazura. Mroczniejsze inspiracje Black Sabbath słychać w „Maverick”, natomiast „Enigma” to kolejny szybki killer, w którym Viral prezentuje się z najlepszej strony.

Prawdziwą perełką jest „Sands of Madness” – utwór dla fanów porywającej szybkości, brawurowych pojedynków gitarowych i przebojowości. Wisienką na torcie okazuje się rozbudowany, majestatyczny „Oceans” z gościnnym udziałem Christera Göransson’a (Mindless Sinner). To imponujący, bogato zaaranżowany finał, będący godnym zwieńczeniem całego albumu.

"The Merchant" potwierdza, że Viral potrafi odnaleźć się w energicznym heavy metalu mocno zakorzenionym w tradycji lat 80. Nowy krążek kipi energią, pomysłowością i klimatem klasycznego metalu, udowadniając, że zespół doskonale wie, jak nagrać album z najwyższej półki.

Ocena: 9/10

piątek, 5 września 2025

AMBUSH - Evil in all dimensions (2025)



Prędzej czy później szwedzki Ambush musiał powrócić z nowym materiałem. Zespół istnieje już od 12 lat i w tym czasie zyskał szerokie grono oddanych fanów, a sama nazwa stała się rozpoznawalna wśród maniaków nurtu NWOTHM. Każdy dotychczasowy album działał na wyobraźnię i dostarczał solidnej dawki wysokiej jakości heavy/speed metalu. Teraz, po pięciu latach, nadszedł czas na czwarty longplay zatytułowany" Evil in All Dimensions", który ukazał się dziś, 5 września, nakładem Napalm Records. Kto gustuje w muzyce w stylu Striker, Skull Fist, Enforcer czy Helloween z czasów Kaia Hansena, szybko odnajdzie się w świecie Ambush i nowej płyty. Tego albumu po prostu nie można przegapić.

W ciągu ostatnich pięciu lat w składzie zaszła niewielka zmiana – w 2022 roku do zespołu dołączył basista Oskar Andersson. Na nowym albumie swoje umiejętności w pełni prezentuje też gitarzysta Karl Dotzek, który wraz z Olofem Engkvistem tworzy niezwykle zgrany duet. Panowie doskonale wiedzą, jak porwać publiczność – jest klasycznie, z pazurem, ale i z dbałością o chwytliwe melodie. Trzeba docenić różnorodność kompozycji oraz niezmienne przywiązanie grupy do wysokiej jakości. Ambush pozostaje wierny swojemu stylowi i wciąż gra na bardzo wysokim poziomie. Niewątpliwą gwiazdą zespołu pozostaje charyzmatyczny i obdarzony imponującym głosem wokalista Oskar Jacobsson. Niezależnie od tego, czy śpiewa w niskich, czy wysokich rejestrach – zawsze robi ogromne wrażenie.

Zespół ponownie zadbał o mocne brzmienie oraz klimatyczną okładkę, co stało się już znakiem firmowym Ambush. Materiał jest spójny i treściwy, a całość zamyka się w czterdziestu minutach. Świetnie otwiera płytę utwór tytułowy "Evil in All Dimensions", który przywodzi na myśl wczesne Helloween – zarówno w klimacie, jak i w ekspresyjnym wokalu Oskara. To jeden z najmocniejszych punktów albumu. Lekki i zadziorny Maskirovka to z kolei rasowy hołd dla heavy metalu lat 80., a jego przebojowość nie pozwala usiedzieć w miejscu. W rozpędzonym Iron Sign ponownie można usłyszeć ducha Helloween z epoki Hansena – kolejna perełka w zestawie.

Na płycie znalazło się także miejsce na rockową, pełną klimatu balladę I Fear the Blood, która naprawdę zapada w pamięć. Come Angel of Night to z kolei energetyczny heavy/speed metalowy cios i następny kandydat na koncertowy hit. Nieco słabiej wypada hardrockowy The Reaper, jednak szybko rekompensuje to przesiąknięty duchem Judas Priest numer Bending the Steel. Album wieńczy podniosły heavy metalowy hymn Heavy Metal Brethren – idealne zwieńczenie całej podróży.

Ambush nie zawodzi i konsekwentnie robi swoje. Grupa idzie za ciosem, dostarczając swoim fanom płytę z najwyższej półki. Mamy tu energię, drapieżność, przebojowość i ogromną dbałość o detale. Z krążka bije klimat lat 80. i szczera miłość do heavy metalu. To album, który po prostu trzeba mieć na swojej półce.

Ocena: 8.5/10



środa, 3 września 2025

SINTAGE -Unbound Triumph (2025)

 


Pamięta ktoś jeszcze debiut niemieckiej formacji Sintage? Paralyzing Chains to wydany w 2023 roku album, który od razu udowodnił, że kapela doskonale rozumie, jak powinien brzmieć materiał w klimacie NWOTHM. Zespół czerpie pełnymi garściami z klasyki lat 80., odwołując się zarówno do gigantów pokroju Iron Maiden czy Judas Priest, jak i młodszych przedstawicieli gatunku – Enforcer czy Ambush.


Po dwóch latach Sintage powracają z drugim krążkiem zatytułowanym Unbound Triumph. Premiera zaplanowana została na 17 października nakładem High Roller Records. Nowy materiał pokazuje, że grupa nie spoczywa na laurach – konsekwentnie umacnia swoją pozycję, a świeży album trzyma poziom debiutu.


Skład uległ niewielkim zmianom – w 2023 roku do zespołu dołączył gitarzysta Chilli, który wraz z Julezem tworzy dziś mocny filar kapeli. Panowie stawiają na sprawdzone patenty i klasyczne rozwiązania, budując klimat rodem z lat 80. Nie brakuje tu zadziornych riffów, wciągających solówek i rozwiązań, które przywołują złotą erę heavy metalu. Zespół umiejętnie łączy dynamikę z urozmaiceniem, a całości towarzyszy szczera radość grania.


Ogromną rolę w muzyce Sintage odgrywa wokal Randiego. To głos pełen techniki, charakteru i drapieżności, a przy tym świetnie odnajdujący się w wysokich rejestrach. To właśnie jego ekspresja sieje prawdziwe spustoszenie i staje się główną wizytówką zespołu. Każdy element muzycznej układanki Sintage ma swoje znaczenie, a dbałość o detale – od brzmienia po estetyczną okładkę – buduje spójny i atrakcyjny obraz całości.


Nowy materiał jest zwartym i treściwym zestawem. Album otwiera rozpędzony „Ramming Speed” – prawdziwy pokaz talentu i mocne uderzenie już na starcie. Sporo pozytywnej energii i przebojowości znajdziemy w „Cutting the Stars”, który stanowi bezpośredni hołd dla lat 80. i wypada znakomicie. Z kolei „Silent Tears” to bardziej stonowana, rockowa ballada – bujająca, nastrojowa i pełna emocji. Prawdziwym killerem okazuje się „Blood Upon the Stage”, gdzie zespół ukazuje swoje heavy/speed metalowe oblicze – jak Iron Maiden na sterydach. To utwór kipiący pasją do klasycznego metalu i jednocześnie pomysłowy.


Beyond the Thunderdome” wprowadza lekko hardrockowy feeling – solidny numer, choć bez większych fajerwerków. O wiele mocniejszy ładunek energii niesie za sobą „Prisoned by the Dark”: agresywny, pełen przebojowych riffów i gitarowych fajerwerków. Całość zamyka melodyjny i chwytliwy „One with the Wind”, kolejny numer z wyraźnym ukłonem w stronę Iron Maiden – idealne podsumowanie stylu Sintage.


Zespół doskonale odnajduje się w estetyce NWOTHM, a mimo dużej konkurencji potrafi wyróżnić się własnym charakterem. Charyzmatyczny wokal, wyraziste gitary, chwytliwe riffy i solówki – to wszystko sprawia, że Unbound Triumph robi naprawdę mocne wrażenie. To album, który każdy fan gatunku powinien znać.


Ocena: 8,5/10

poniedziałek, 1 września 2025

STARGAZER -Stone Cold creature (2025)


 

Ciężko dzisiaj o świetne połączenie melodyjnego heavy metalu i hard rocka, który jest przesiąknięty klimatem lat 80 i 70.  Ciężko o materiał, który nieco przypomni nam twórczość deep purple, rainbow, Dio, van halen czy magnum. Norweski Stargazer w 2023r skradł moje serce i pokazał że w dzisiejszych czasach wciąż można dostać taką muzykę.  12 września za sprawą Mighty Music ukaże się 4 album studyjny zatytułowany "stone cold creature". Uczta dla fanów gatunku.


Cieszy fakt, że skład zespołu bez zmian i podobnie jak i stylistyka. Ważną rolę odgrywa tutaj wokal Tore Andre Helgemo. Potrafi czarować swoim głosem i oddać stylistykę hard rocka, jak j melodyjnego heavy metalu.Nadaje całości lekkości, finezji i tajemniczości. Bardzo ważna postać Stargazer. Helgomo i Ernsten odpowiadają  za partie gitarowe i tutaj jest bardzo nastrojowe. Jest rockowy klimat, jest lekkość i poszczególne dźwięki potrafią podziałać na emocje.  Do tego dochodzi dopracowane i czyste brzmienie, jak i miła dla oka okładka, która zostaje na długo w pamięci.


Płytę otwiera zadziorny " make a deal with the devil", który mocno czerpie z Dio, czy last in line. Dalej mamy spokojniejszy i bardziej rockowy  " looking for a star". Oj potrafi podziałać na zmysły.  Nastrojowo zaczyna się " burning up inside" i przypomina mi się stara szkoła Foreigner czy Magnum. Ten chłód i dużą dawką melodyjnego heavy metalu w stylu Coldspell czy Crowne w "stone cold creature" jest naprawdę urocza.  Więcej energii i drapieżności mamy w " Winter is coming" i znów znakomita mieszanka melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Mocna rzecz. Jest też lekki " writings on the walls", który imponuje przebojowym refrenem i finezyjnymi partiami gitarowymi. Najlepszy na płycie to bez wątpienia najostrzejszy na płycie " Ice Walker". Jest pazur i moc. Szkoda, że nie ma więcej tego typu petard.  Bardzo fajnie buja klasycznie brzmiący " screams break the silence".   Jest też przebojowy " what  are you waiting for". Takie hity pokazują potencjał tej formacji.


Kto lubi nastrojowe granie, gdzie liczą się emocje i piękne dźwięki ten szybko pokocha nowe dzieło Stargazer. Potrafią tworzyć klimat, dostarczyć piękne melodie i rockowe perełki. Płyta na pewno słabsza od poprzedniej, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Chwała za to że jest Stargazer i dostarczają taka mieszankę melodyjnego heavy metalu i hard rocka.


Ocena : 8/10

niedziela, 31 sierpnia 2025

RISING STEEL - Legion of the grave (2025)


 Swoją pozycję na francuskiej scenie heavy metalowej konsekwentnie umacnia formacja Rising Steel. Zespół działa od 2012 roku i ma już na koncie cztery albumy. Najnowszy, Legion of the Grave, to kolejny solidny i dobrze poukładany krążek w ich dorobku. W muzyce słychać wyraźne inspiracje takimi grupami jak Nightmare, Cage, Primal Fear czy Metal Church. Płyta ujrzała światło dzienne 29 sierpnia nakładem wytwórni Frontiers Records.


Najmocniejszym atutem Rising Steel jest charakterystyczny, zadziorny wokal Emmanuelsona, znanego również z Lonewolf. Jego głos doskonale współgra z muzyką zespołu. Całość napędza jednak zgrana sekcja rytmiczna oraz gitarowy duet Rabilloud–Riffman, którzy stawiają na agresywne riffy, energię i wyrazistą melodyjność. Choć o oryginalności trudno tu mówić, materiału słucha się z przyjemnością. Do pełni szczęścia brakuje jedynie świeżości i elementu zaskoczenia. Rising Steel to dobrze naoliwiona maszyna obracająca się w konstrukcji heavy/power metalu.


Na uwagę zasługuje także okładka, która skutecznie przyciąga wzrok i dobrze oddaje charakter zawartości. Album otwiera dynamiczny i przystępny "Betrayer "– prosty, ale chwytliwy utwór z ostrym riffem i szybkim tempem. Następnie pojawia się singlowy" King of the Universe", w którym zespół stawia na drapieżność i świetną zabawę; wyraźnie czuć tu echa Metal Church z czasów Ronniego Munroe. Tytułowy "Legion of the Grave "wprowadza nieco mroczniejszy klimat, zdradzający wpływy Grave Digger. Z kolei" Venomous "to udany miks heavy metalu i hard rocka, natomiast" Trapped in a Soul Garden" buja oldschoolowym feelingiem i przywołuje atmosferę lat 80. Całość zamyka melodyjny i przebojowy" Night Vision", pokazujący, że w zespole drzemie naprawdę duży potencjał.


Rising Steel posiada wszystkie atuty, by sięgnąć wyżej, jednak na razie pozostaje w sferze solidności i grania na bardzo dobrym, choć nie wybitnym poziomie. Legion of the Grave to kawał porządnego heavy/power metalu – i nic ponadto.


Ocena: 7/10

sobota, 30 sierpnia 2025

MOB RULES -Rise of the ruler (2025)


Na aż siedem lat zamilkł niemiecki Mob Rules. Ostatnie płyty zespołu trzymały jednak wysoki poziom i pokazały, że formacja przeżywa drugą młodość. Beast Reborn i Tales from Beyond to bardzo udane albumy, w pełni oddające styl i klasę, jaką Mob Rules od lat prezentuje. To świetnie wyważony heavy/power metal, czerpiący inspiracje z twórczości Gamma Ray, Grave Digger czy Accept. Rise of the Ruler to już jedenasta płyta studyjna grupy, wydana 22 sierpnia nakładem wytwórni ROAR. Po raz kolejny Mob Rules dostarcza materiału godnego uwagi.


Wydawnictwo, jak na zespół tej klasy przystało, opatrzone jest efektowną okładką i może pochwalić się pełnym mocy, soczystym brzmieniem. Stylistycznie grupa kontynuuje to, co prezentowała na ostatnich krążkach. Obyło się bez niepotrzebnego kombinowania i eksperymentów – i bardzo dobrze, bo ta sprawdzona formuła działa znakomicie. Zmiany zaszły natomiast w składzie: do zespołu dołączyli perkusista Sebastian Schmidt oraz gitarzysta Florian Dyszbalist. Ten ostatni wraz ze Svenem Ludke tworzy świetnie zgrany duet, stawiający na różnorodność, chwytliwe melodie i przebojowość. Ich współpraca owocuje pełnym energii brzmieniem, w którym gitarzyści doskonale się uzupełniają. Cieszy także powrót charakterystycznego głosu Klausa Dirksa – bez wątpienia najważniejszego filaru Mob Rules.


Album zawiera jedenaście kompozycji i każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na początek krótkie intro, po którym wkracza energetyczny killer „Exiled” – power metalowy numer pełen werwy i przebojowości. Zespół pokazuje tu znakomitą formę. Kolejnym mocnym punktem jest żywiołowy, nieco zwariowany „Future Loom” – utwór prosty w formie, a jednocześnie porywający, miejscami przywodzący na myśl Gamma Ray. W „Back to Savage Land” uwagę przykuwa chwytliwy motyw przewodni oraz wymagający refren, który dodaje całości charakteru.


Cięższe, bardziej „toporne” brzmienie niemieckiego heavy metalu pojawia się w „Trial and Trail of Fear”, gdzie ponownie słychać pomysłowość i wyczucie melodii. Wrażenie robi też podniosły „Providence” czy klimatyczna ballada „Nordic Oasis”. Nie zabrakło klasycznego power metalu – przykład stanowi melodyjny, oldschoolowy „Coast of Midgard”. Uwagę przyciąga również nastrojowy „On the Trail”, w którym można odnaleźć echa twórczości Blind Guardian.


Mob Rules kazał swoim fanom długo czekać na nowy materiał, ale siedem lat nie zostało zmarnowanych. Zespół nagrał zróżnicowany, pełen energii i melodyjności album, który potwierdza jego mocną pozycję na scenie od już 31 lat. Rise of the Ruler to kolejny bardzo dobry rozdział w bogatym dorobku grupy. Zdecydowanie warto sięgnąć po tę płytę.


Ocena: 8/10


piątek, 29 sierpnia 2025

VINDICATOR -Whispers of death (2025)


 Ostry, bezkompromisowy, pełen agresji i drapieżności thrash metal w klimacie lat 90. zawsze jest mile widziany. Ta amerykańska formacja od 2005 roku dostarcza rasowego grania w stylu Testament, Havok czy Exodus. Zespół naprawdę doskonale odnajduje się w swojej niszy – do tej pory nagrali pięć albumów studyjnych, a najnowszy nosi tytuł „Whispers of Death”. Płyta ukazała się 22 sierpnia i bez wątpienia zasługuje na uwagę.


W 2024 roku do zespołu powrócił wokalista Marshall Ław, którego ostry, chropowaty głos idealnie współgra z thrashowym brzmieniem grupy. Jego technika i charakterystyczna maniera wokalna to spory atut. Mocnym filarem zespołu jest również gitarowy duet Vic Stown – Billy Zahn, stawiający na połączenie agresji z melodyjnością. W ich grze słychać pasję i dbałość o szczegóły – to thrash metal w najczystszej postaci. Skład uzupełnia perkusista Glen Monturi, najmłodszy nabytek zespołu, który dołączył w 2024 roku i wniósł świeżą energię do brzmienia grupy.


Album trwa 45 minut i prezentuje dojrzały, przemyślany materiał, w którym obok klasycznego thrashu znalazło się miejsce na nutę progresywności i technicznych smaczków. Już otwierający „Whispers of Death...Anxiety’s Grip” świetnie oddaje styl i jakość, jaką reprezentuje Vindicator – to mocne, treściwe wejście w klimat płyty. Następny utwór, „Charnel Pastures”, bazuje na ciężkim riffie i mrocznym klimacie, a zarazem przyciąga bezlitosną energią. Z kolei „Your World Dies in Flames” udowadnia, że zespół potrafi tworzyć chwytliwe melodie, czerpiąc garściami z dorobku amerykańskich gigantów thrash metalu.


Progresywne naleciałości pojawiają się w „Bleed Between the Lines”, który stanowi jeden z najmocniejszych punktów albumu. Krótkie, konkretne uderzenie dostarcza „Battle Box”, a dla odmiany melodyjny, lecz wciąż drapieżny „Ripper Attack” to prawdziwa jazda bez trzymanki. Całość wieńczy materiał, który jest spójny, intensywny i pełen charakteru.


Każdy, kto kocha thrash metal lat 90. i potężne riffy, powinien sięgnąć po najnowsze dzieło Vindicator. Oryginalności może tu nie ma zbyt wiele, ale zespół nadrabia pasją, świetnym warsztatem i energią. To album, którego słucha się z ogromną przyjemnością i który bez wahania można polecić każdemu fanowi Testament czy Exodus.


Ocena: 8/10

czwartek, 28 sierpnia 2025

DRAGONSCLAW - Moving target (2025)


 Pochodzący z Australii zespół Dragonsclaw nagrał bardzo udany debiut w 2011 roku i od razu przypadł mi do gustu. Zaprezentowali godny uwagi heavy/power metal, w którym można było usłyszeć wpływy Helstar, Eden’s Curse czy Black Majesty. Potem pojawił się drugi album – niestety słaby. Teraz przyszła pora na album numer trzy, zatytułowany Moving Target, który ukazał się 22 sierpnia nakładem High Roller Records.


Nowa płyta jest lepsza od poprzedniej, ale do poziomu debiutu nadal sporo brakuje. To solidny heavy/power metal w europejskim wydaniu, jednak nic ponad to. Z okładki bije kicz, a brzmienie pozbawione jest pazura i mocy. Same kompozycje są poprawne – znajdziemy chwytliwe melodie i wpadające w ucho refreny – ale niewiele tu zapada w pamięć. Zespół porusza się utartymi ścieżkami i nie próbuje zaskoczyć słuchacza. Brakuje elementu świeżości i drapieżności.


Na wokalu ponownie Giles Lavery – posiada talent i dobry głos, ale tym razem nie dostał zbyt wielu okazji, by w pełni się wykazać. Ben Thomas i Aaron Thomas stawiają na zadziorne partie gitarowe i klasyczne patenty. Kierunek jest słuszny, ale zabrakło większej pomysłowości i świeżości, by naprawdę porwać słuchacza. Efekt? Solidny materiał, ale nic ponad to. Szkoda, bo Dragonsclaw to doświadczony band i stać ich na więcej.


Album otwiera „The Road Beneath Your Wheels” – soczysty heavy/power metal w europejskim stylu, przypominający momentami Primal Fear czy Black Majesty. To dobry kierunek, a dodatkowe brawa należą się za udane partie klawiszowe i lekki klimat Dio. „Survival” to już jednak mało wyrazisty kawałek, a „Cry Wolf” okazuje się zbyt spokojny i pozbawiony dynamiki.


Żywsze tempo odzyskujemy w przebojowym „Back on the Streets”, gdzie w końcu coś się zaczyna dziać. Tu Dragonsclaw pokazuje pazur, a Giles ma wreszcie przestrzeń, by błyszczeć – więcej takich utworów wyszłoby zespołowi na dobre. Prawdziwy power metal dostajemy w energicznym „Shadowfire”, wzbogaconym gościnnym udziałem Todda Michaela Halla. To zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie – pomysłowy riff, chwytliwa melodia i świetnie rozpisane wokale robią znakomitą robotę.


Szybko wpada w ucho również zadziorny i rytmiczny „All Your Lies”. Całość wieńczy „Raise Your Fist” – nieco toporny i mroczniejszy, ale udany miks heavy metalu i hard rocka, dobrze zamykający album.


Dragonsclaw zrobił to, co miał zrobić: nagrał solidny album z pogranicza heavy i power metalu, stawiając na zadziorne riffy, sprawdzone patenty i klasyczne rozwiązania. Słucha się tego dobrze, choć płyta nie ma potencjału, by namieszać na scenie. Warto jednak dać jej szansę i wyrobić sobie własne zdanie.


Ocena: 6,5/10

BLIZZARD - Forgotten Gods (2025)

 



Kraj pochodzenia Blizzard to Grecja, więc nie potrzebowałem dodatkowej zachęty, by sięgnąć po debiutancki album tej grupy zatytułowany Forgotten Gods. Płyta ukazała się 18 sierpnia i to, co tutaj dostajemy, to solidny heavy metal, czerpiący przede wszystkim z twórczości Judas Priest, Iron Maiden czy Saxon. Blizzard stawia na klasyczny heavy metal w klimatach lat 80.


Zespół istnieje od 1992 roku, jednak na debiutancki album przyszło nam czekać aż do 2025. Rdzeniem składu jest duet gitarowy Aggelos Eleftheriadis i Alexis Alexandri. Panowie stawiają na utarte schematy i sprawdzone patenty. Niestety, brakuje tu nieco świeżości i pomysłowości, które mogłyby wynieść ich ponad bezpieczną przeciętność. Na wokalu występuje Andreas Oikonomidis, będący – moim zdaniem – najsłabszym ogniwem zespołu. Jego głos jest zbyt łagodny, bardziej rockowy niż metalowy, przez co nie do końca pasuje do heavy metalowej stylistyki.


Na uwagę zasługuje okładka, która przyciąga wzrok i zachęca, by sięgnąć po album. Niestety, sam materiał okazuje się jedynie solidny i nie oferuje nic ponadto. Najlepiej prezentuje się nieco szybszy „Wind of the North”, w którym wyraźnie słychać inspiracje Iron Maiden. Mimo to brakuje mu mocy i drapieżności. Utwór tytułowy, „Forgotten Gods”, stara się nawiązać do mroczniejszego klimatu Judas Priest, jednak pozostaje niedopracowany. Podobne wrażenia wywołuje „Sum of Your Fears”.


W dalszej części płyty pojawia się moment nudy, którą przełamuje dopiero melodyjny „Gardens of the Light”. Ten utwór pokazuje, że zespół potrafi grać i gdyby dopracował styl oraz jakość wykonania, mogłoby to być znacznie ciekawsze. Album zamyka marszowy, utrzymany w rycerskim klimacie „Broken”, ale i tu zabrakło dopracowania, by stworzyć prawdziwego killera.


Dominującym uczuciem podczas słuchania jest rozczarowanie. Liczyłem na typowe greckie, epickie granie na wysokim poziomie, a dostałem materiał nijaki i momentami nudny, który nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Mam jednak nadzieję, że zespół wyciągnie wnioski i w przyszłości pokaże pełnię swojego potencjału.


Ocena: 5/10

wtorek, 26 sierpnia 2025

CROWNE - Wonderland (2025)


 Każdy fan zespołów takich jak Dynazty, New Horizon czy Art Nation z pewnością dobrze zna szwedzki crowne. To formacja obecna na scenie heavy metalowej zaledwie od pięciu lat, a już zdobyła szerokie grono oddanych słuchaczy. Doświadczeni muzycy w składzie, umiejętność tworzenia chwytliwych melodii i hitowych kompozycji okazały się receptą na sukces Crowne. Dwa poprzednie albumy udowodniły, że grupa potrafi znakomicie łączyć stylistykę power metalu, melodyjnego heavy metalu i hard rocka.


Po dwóch latach oczekiwania nadszedł czas na trzeci studyjny album zatytułowany „Wonderland”, który ukazał się 22 sierpnia nakładem wytwórni Frontiers Records. Skład pozostał bez zmian. Na czele ponownie melduje się wokalista Alexander Strandell, którego charyzmatyczny głos nadaje utworom przebojowości, klimatu szwedzkiego hard rocka oraz melodyjnego charakteru. Jego wokal znakomicie współgra z tym, co proponuje reszta zespołu. Istotną rolę odgrywają tu także klawisze Jona Tee i gitarowe popisy Love Magnussona – ich wzajemne uzupełnianie się tworzy bogatą, dopracowaną i pełną pomysłowości warstwę instrumentalną. Całość brzmi świeżo, energetycznie i z odpowiednią dozą drapieżności. Crowne kontynuuje raz obraną ścieżkę, nie eksperymentując z nowymi kierunkami, co z pewnością ucieszy fanów.


Album otwiera tytułowy utwór „Wonderland” – prosty, lecz niezwykle przebojowy kawałek, który doskonale oddaje charakter i styl zespołu. Prawdziwym strzałem w dziesiątkę jest jednak motyw przewodni w „Waiting for You”, który przywodzi na myśl klasyczny „Kind Hearted Light” grupy Masterplan – to prawdziwa petarda, wypełniona pozytywną energią i niebanalną melodią. Rewelacyjny numer! Z kolei marszowy „Eye of the Oracle” nawiązuje do charakterystycznych rozwiązań znanych z twórczości Sabaton, wprowadzając epicki klimat. Podobne emocje budzi podniosły „Heaven Tonight” – kolejny świetny przykład miksu melodyjnego metalu, power metalu i hard rocka. W rozpędzonym „Timing Is Right” można doszukać się echa Helloween, a sama kompozycja pokazuje, jak dobrze Crowne bawi się konwencją gatunku. Na wyróżnienie zasługuje również pomysłowy, świetnie bujający „Legacy”, przywodzący na myśl najlepsze momenty w dorobku Dynazty, oraz nastrojowy, lżejszy „The Fall”, który stanowi przyjemne urozmaicenie tracklisty.


„Wonderland” to album pełen energii, przebojowy i przyjemny w odbiorze, znakomicie oddający styl i charakter Crowne. Choć momentami brakuje tu nieco większej spójności i elementu zaskoczenia, całość broni się znakomitym wykonaniem i solidnym materiałem. To bardzo dobra płyta, choć mam wrażenie, że zespół stać na jeszcze więcej. Mimo drobnych niedociągnięć, „Wonderland” to pozycja obowiązkowa dla fanów melodyjnego metalu i szwedzkiej szkoły grania.


Ocena: 8/10

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

BURNING WITCHES - Inqusition (2025)

Dziesięć lat temu swoje pierwsze kroki w świecie heavy metalu stawiał szwajcarski zespół Burning Witches. Formacja złożona wyłącznie z kobiet okazała się strzałem w dziesiątkę i bardzo szybko zyskała popularność. Mimo zmian w składzie grupa wciąż istnieje i regularnie tworzy nową muzykę. W 2023 roku do zespołu dołączyła Courtney Cox, znana wcześniej z The Iron Maidens, a wspólnie nagrały album Inquisition. Płyta miała premierę 22 sierpnia nakładem Napalm Records. Nie jest to ani najlepszy, ani najgorszy krążek w dorobku Burning Witches.

Najnowszy materiał wciąż utrzymany jest w stylistyce heavy/power metalu, opartej na mocnych, zadziornych riffach, chwytliwych melodiach i przebojowości. Choć nie ma tu większych zmian stylistycznych ani eksperymentów, to jednak czuć lekki spadek formy w porównaniu z poprzednim albumem The Dark Tower. Momentami płyta potrafi nużyć pewną monotonią – trochę granie na jedno kopyto, trochę brak większej dawki hitowych kawałków. Efekt? Bardzo dobry album, ale do ideału czegoś zabrakło.

Na pewno warto docenić wokal Laury i jego drapieżność, a także imponujące gitarowe popisy duetu Courtney Cox i Romany Kalkuhl. Wszystko brzmi tak, jak powinno, jednak odnosi się wrażenie, że zabrakło finalnego szlifu, który nadałby temu materiałowi wyjątkowy charakter.

Jak zwykle okładka Burning Witches prezentuje się znakomicie – dopracowana, klimatyczna i przyjemna dla oka. Również produkcja stoi na wysokim poziomie. Sam materiał jest jednak nierówny, choć ma sporo momentów wartych uwagi.

Album otwiera krótkie, klimatyczne intro, po którym wkracza agresywny „Soul Eater” – prawdziwy killer z mocnym riffem, ostrymi partiami wokalnymi i przebojowym refrenem. Wszystko się zgadza. „Shame” jest bardziej stonowany, utrzymany w klasycznym heavy metalu, ale mroczny klimat i chwytliwy refren to jego mocne strony. „The Spell of the Skull” również wypada solidnie, lecz brakuje mu elementu zaskoczenia, czegoś, co pozwoliłoby mu się wyróżnić. Tytułowy „Inquisition” niestety sprawia wrażenie dość oklepanego – brzmi jak wariacja na temat wcześniejszych kawałków zespołu. „High Priestess of the Night” również nie robi większego wrażenia – to tylko poprawny heavy metal z lekkim hardrockowym akcentem.

Na szczęście jest „Burn in Hell” – prawdziwa petarda, pełna energii i agresji. Właśnie w takim wydaniu kocham Burning Witches! Szkoda, że tego typu killerów jest na płycie tak mało. Podobną moc prezentuje „In for the Kill” – dynamiczny, agresywny, idealny przykład heavy/power metalu w najlepszym wydaniu. Mniej porywający jest natomiast „In the Eye of the Storm”, choć znacznie lepiej wypada energetyczny i zadziorny „Mirror, Mirror”, który należy do najlepszych utworów na płycie.

Nowy album Burning Witches jest solidny i ma kilka mocnych momentów, w tym parę świetnych killerów. Niestety jako całość nie powala na kolana. Brakuje świeżych pomysłów na aranżacje, motywy gitarowe czy solówki. Czuć, że można było to dopracować, by efekt był bardziej spektakularny. Płyta daje sporo radości i zdecydowanie warto jej posłuchać, ale nie jest to najlepsze wydawnictwo, jakie usłyszałem w 2025 roku.

Ocena: 7,5/10

niedziela, 24 sierpnia 2025

RAGE - A new World rising (2025)


 Odnoszę dziwne wrażenie, że niemiecki Rage od czasu wydania Resurrection Day z 2021 r. i od momentu, gdy do zespołu dołączył gitarzysta Jean Bormann, przeżywa swój najlepszy okres. Z płyty na płytę są coraz lepsi, a apogeum tego rozwoju Rage osiąga na najnowszym albumie zatytułowanym A New World Rising, który ukaże się 26 września za sprawą Steamhammer. To faktycznie nowy rozdział w historii Rage. Kto by pomyślał, że 25. album tej doświadczonej kapeli okaże się – przynajmniej dla mnie – ich najlepszym dziełem?


Wszyscy fani power metalu wypatrywali nowych płyt Primal Fear czy Helloween, a tymczasem mocne uderzenie nadeszło z najmniej spodziewanej strony. Szok! Rage pokazuje, że power metal może być zagrany z pazurem, agresją, a jednocześnie nowocześnie i przebojowo. Odnoszę wrażenie, że to najbardziej melodyjny i chwytliwy album w dorobku grupy. Zespół przeżywa drugą młodość i zaskakuje ciekawymi pomysłami. Płyta jest zróżnicowana i zaskakuje na każdym kroku. Znajdziemy tu nawet growl, trochę deathmetalowego klimatu czy thrashmetalowej energii. Całość jest spójna, klimatyczna, a przy tym niezwykle równa i godna podziwu. Rage pozamiatał!


Peavy jest w znakomitej formie wokalnej – nie męczy, a wręcz sieje zniszczenie i porywa w świat ostrego power metalu. Momentami czuję się, jakbym słuchał mieszanki Primal Fear, Overkill i Helloween z czasów The Dark Ride. Gitarzysta Jean Bormann błyszczy i potwierdza, że jest świetnym muzykiem, który wyniósł Rage na zupełnie inny poziom.


Okładka? Miła dla oka, potwierdzająca klasę zespołu i samego albumu. Brzmienie – perfekcyjne, ciężkie i drapieżne, momentami jakby żywcem wyjęte z thrashmetalowej płyty. Jest moc!


Sam materiał to 13 utworów i 47 minut prawdziwej jazdy bez trzymanki. Intro A New World Rising klimatyczne i budujące napięcie – kocham takie wprowadzenia, gdzie gitary powoli zaczynają „rozwalać system” i szykują nas na dewastację. Potem wkracza walec w postaci Innovation i… jakie to świetne! Od razu czuję, że słucham płyty wybitnej, która zostanie z nami na lata. Mocny riff i przebojowy refren po prostu szokują – geniusz Rage w pełnej krasie. Chce się więcej!


Elementy thrashu i mrocznego power metalu można znaleźć w Against the Machine – i znów mam ciarki. Refren pokazuje, że power metal nie musi być przewidywalny i oklepany. Tego typu utwory przydałyby się nawet nowemu Helloween czy Primal Fear. Istny czad i emocje jak przy słuchaniu Painkillera Judas Priest! Singiel Freedom znakomicie przygotował grunt pod album, w pełni oddając jego klimat i jakość. To jeden z najlepszych utworów Rage w ogóle – tak powinien brzmieć power metal XXI wieku! Przebojowy refren idealny na koncerty.


Nie ma chwili wytchnienia – Rage wytacza kolejne działa. Rozpędzony We'll Find a Way kipiący energią i zachwycający ostrym riffem oraz melodyjnym charakterem – formuła, którą powinni podpatrywać inni. Klimaty Helloween, Gamma Ray czy Primal Fear pobrzmiewają w melodyjnym i złożonym Cross the Line. To power metal w najlepszym wydaniu – brutalny, nowoczesny, z masą smaczków. Nawet elementy death metalu znajdziemy w tle. Brawo za pomysłowość!


Jest też element zaskoczenia za sprawą Next Generation, gdzie zespół flirtuje z nowoczesnym brzmieniem, ale wciąż trzyma szybkie tempo i thrashową agresję. Rage zwalnia przy Fire in Your Eyes – mocarnej, drapieżnej balladzie, która idealnie trafia w mój gust. Świetnie buja także hicior Leave Behind, pokazujący bardziej komercyjne, ale pozytywne oblicze Rage. To hit za hitem!


Trochę heavy metalu i hardrockowego feelingu znajdziemy w zakręconym Paradigm Change – znów pomysłowo zagrane. Rage potrafi urozmaicać materiał, zachowując agresję i pazur. Nowoczesność i mroczny klimat to atuty Fear of Our Time, z kolei Beyond the Shield of Misery to radośniejszy power metal czerpiący z Gamma Ray, Brainstorm czy Mystic Prophecy. Energia, niemiecka szkoła i czysta petarda!


Najdłużej przekonywałem się do nowej wersji Straight to Hell, która oddaje styl Rage, ale trochę odstaje od całości – wydaje się nieco toporna. Wciąż jednak to Rage wysokich lotów.


Rage wkroczył w rejony bardziej melodyjne, dynamiczne i przebojowe. Wyznacza nową jakość w power metalu i udowadnia, że w tym gatunku wciąż można nagrać świeży i pomysłowy materiał. Nie gonią za trendami – stawiają na to, w czym są najlepsi. Rasowy niemiecki power metal z nutką nowoczesności, przebojowości i drapieżności – takie Rage kupuję w ciemno!


Jak dla mnie – najlepszy album tej grupy i mocny kandydat do płyty roku. Dajcie spokój z czekaniem na Helloween – lepiej wypatrujcie nowego Rage.


Ocena: 10/10

sobota, 23 sierpnia 2025

FEANOR - Hellhammer (2025)

 


Ostatnie dzieła argentyńskiej formacji Feanor były prawdziwą ucztą dla fanów heavy/power metalu, zwłaszcza miłośników muzyki w stylu Manowar, Wizard czy Majesty. W roku 2023 doszło do personalnych roszad – z zespołu odeszli Sven D’Anna i David Shankle. Udało się jednak pozyskać równie wielkie i znane nazwiska. Wokalistą został Micke Stark ze Stormburner, a na gitarze zagrają E.V. Martel, który miał epizod w Manowar, oraz Thilo Hermann, znany z okresu świetności Running Wild. Na skrzypcach usłyszymy Dianę Boncheva. Od ostatniej płyty minęły cztery lata, a już 14 września nakładem No Remorse Records ukaże się piąty album studyjny zatytułowany „Hellhammer”. Wszystkie znaki na niebie wskazują, że będzie to coś niezwykłego.


Kiedy widzi się okładkę autorstwa Andrea Marshalla, wiadomo, że szykuje się wyjątkowy album. Uwielbiam jego prace i ukryte w nich motywy. Okładka „Hellhammer” również zachwyca i przywodzi na myśl klasyki Blind Guardian czy Running Wild. Na wysoką jakość całości wpływa także brzmienie stworzone przez Pieta Sielcka. Sam materiał jest bardzo klimatyczny i zróżnicowany, a co najważniejsze – pozostaje w stylizacji epickiego heavy/power metalu. Słychać tu oczywiście wpływy Wizard czy Manowar, ale także coś z Running Wild i Blind Guardian. Brzmi to wszystko świeżo i pomysłowo. Feanor zaskakuje i nie trzyma się kurczowo stylu Manowar, co pokazuje potencjał nowego składu. Miałem obawy po odejściu Svena i Davida, ale teraz wiem, że nowi członkowie wnieśli nową jakość. „Hellhammer” ogólnie brzmi jak zaginiony klasyk lat 90.


Płyta kryje też sporo ciekawych gości, takich jak Sven D’Anna, Ross the Boss czy David Shankle. Dzięki temu nadal czuć klimat i styl Manowar. Album trwa 67 minut i zawiera 13 utworów. Zaczynamy od killera – Feanor stawia na rozpędzony, power metalowy „Sirens of Death”, z melodyjnym motywem przewodnim i podniosłym refrenem. Uczta dla fanów tego gatunku. Chórki Pieta dodają utworowi uroku i mocy rodem z ostatnich płyt Iron Savior. Micke Stark sieje zniszczenie i dodaje urozmaicenia swoim głosem – jest moc! Wspaniale znów usłyszeć Thilo Hermanna w szybkich petardach, jak „Bad Decisions”, gdzie pobrzmiewają patenty Iron Savior, Wizard czy nawet starego Blind Guardian – klasa sama w sobie. Wiele riffów już słyszeliśmy w roku 2025, ale ten zdobiący tytułowy „Hellhammer” jest jednym z najlepszych. Prosty, zadziorny, z wyczuwalnymi wpływami Judas Priest („Metal Gods”) czy Krokus („Tokyo Nights”). Utwór to majstersztyk, pokazujący, jakiej klasy zespołem jest Feanor.


Stonowany i epicki „Remember the Fallen” to miks patentów Iron Savior i Manowar – rycerski klimat i ciekawe aranżacje. Na płycie znajdziemy również rozbudowany, pełen rozmachu kolos „The Epic of Gilgamesh Pt. 2”. Thilo Hermann przypomina czasy Running Wild w przebojowym „H.M.J.”, gdzie czuć stary, dobry piracki klimat. Nic dziwnego, że wybrano go na drugi singiel. Mamy też energiczny i przebojowy „Maglor the Singer” – oj, dużo się tutaj dzieje. Rycerski i marszowy „The Flight of the Valkyries” to ukłon w stronę Manowar. „House of Fire” kipi energią i zabiera nas w rejony klasycznego power metalu. Ross the Boss pojawia się w heavy metalowym hymnie „This One’s for You”, który emanuje klimatem Manowar. Tak to się robi w wielkim stylu – to jest heavy metal i nie trzeba nic więcej dodawać. Wielki finał wielkiej płyty.


„Hellhammer” to album dojrzały, agresywny, melodyjny i epicki. Feanor w nowym składzie otwiera nowy rozdział swojej historii i nagrywa jedną z najlepszych płyt – a może i najlepszą? Uczta dla fanów heavy/power metalu. Usłyszeć Thilo ponownie w akcji to największa atrakcja „Hellhammer”. Płyta – petarda.

Ocena: 9,5/10

piątek, 22 sierpnia 2025

IRON SAVIOR - Reforged : Machine World (2025)


„Machine World” to trzecia odsłona serii Reforged, którą niemiecki zespół Iron Savior rozpoczął w 2017 roku. Celem tego projektu było ponowne nagranie utworów z okresu współpracy z wytwórnią Noise Records, aby umożliwić ich dostępność młodszym fanom zespołu oraz tchnąć nowe życie w klasyczne kompozycje. Pomysł okazał się trafiony, szczególnie że – według słów Pieta Sielcka – zdobycie oryginalnych płyt z tamtego okresu graniczy dziś z cudem. „Machine World” to finalna część tego przedsięwzięcia i ukaże się 22 sierpnia nakładem Perception, będącej częścią Reigning Phoenix Music.


Forma Iron Savior wciąż zachwyca – i nie podlega żadnej dyskusji. Piet Sielck niezmiennie imponuje swoim charakterystycznym wokalem oraz znakomitą grą na gitarze. To jeden z moich muzycznych idoli – uwielbiam jego styl, talent i umiejętność tworzenia chwytliwych, energetycznych kawałków. Jego rozpoznawalne brzmienie można wyłapać już po kilku sekundach. Dysponuje drapieżnym, wyrazistym głosem, który doskonale współgra z ciężkimi, melodyjnymi riffami. Od samego początku w gitarowych partiach wspiera go Joachim Küstner, a ten duet od lat gwarantuje power metalową jazdę bez trzymanki.


Nowe wersje dobrze znanych utworów zyskały na świeżości i bardziej współczesnym charakterze. Choć sam mam ogromny sentyment do oryginałów, muszę przyznać, że zabieg odświeżenia był udany i wniósł nową energię w klasyczne kompozycje.


Świetnie wypada „Never Say Die” z nieco niedocenianego albumu Dark Assault – brzmi jak współczesny Iron Savior w najlepszym wydaniu. Potężniejsze brzmienie zyskał również „Eyes of the World”. Na składance dominuje materiał z czasów Battering Ram, jednej z moich ulubionych płyt zespołu. Warto sięgnąć po nowe wersje „Time Will Tell” oraz „Stand Against the King” – brzmią nowocześniej, ale mimo wszystko jestem zwolennikiem klasycznych wykonań. Największą korzyść z odświeżenia odniosły utwory z albumu Interlude. Doskonałym przykładem są klimatyczny „Stonecold” i bardziej agresywny „Touching the Rainbow”. Na uwagę zasługuje również bardzo udany cover „Starbreaker” z repertuaru Judas Priest. Największą ciekawostką albumu jest jednak ballada „Nevermore” – w oryginale zaśpiewana przez Kaia Hansena, tutaj w interpretacji Pieta Sielcka. Jego głos nadaje kompozycji zupełnie nowy, lecz równie poruszający charakter.


Finał serii Reforged można uznać za w pełni udany. Piet Sielck dostarczył krążek pełen energii, przemyślanych aranżacji i nostalgii. To album skierowany przede wszystkim do fanów zespołu, ale też doskonały punkt wyjścia dla nowych słuchaczy, którzy nie mieli jeszcze okazji poznać starszej twórczości Iron Savior. „Machine World” to również okazja, by po raz pierwszy usłyszeć, jak w roli basisty sprawdza się nowy członek zespołu – Patrick Opitz.


Ocena: 8/10





czwartek, 21 sierpnia 2025

MARTYR - Dark Believer (2025)


 Holenderski Martyr działa na scenie od dekad, a jego początki sięgają jeszcze lat 80. W dorobku zespołu znajdziemy już sześć pełnych albumów, a najnowszy z nich – „Dark Believer” – ujrzał światło dzienne 15 sierpnia nakładem wytwórni ROAR Records. Holendrzy wciąż wierni są swoim korzeniom i garściami czerpią inspiracje z dokonań takich formacji jak Metal Church, Cloven Hoof czy Satan. Tym razem adresują swoją muzykę głównie do fanów klasycznego heavy, żwawego speed metalu i podniosłego power metalu.


Poprzedni krążek, „Planet Metalhead” z 2022 roku, spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem i uchodzi za jeden z ich bardziej udanych materiałów. Od tamtej pory doszło jednak do istotnych roszad w składzie – do zespołu dołączyli gitarzysta Justin Shut i perkusista Ed Van Wijngaarden. Zmiany personalne nie zachwiały jednak fundamentami Martyr – grupa dalej kroczy swoją wytyczoną ścieżką. „Dark Believer” to płyta energetyczna, bezkompromisowa, a przy tym niezwykle melodyjna. Może nie zawiera utworów na miarę żelaznych klasyków gatunku, ale bez wątpienia broni się jako całość i stanowi mocny punkt w dyskografii Holendrów.


Album oferuje dziewięć kompozycji o łącznym czasie trwania 46 minut. Otwiera go mroczny, podszyty niepokojem „Darkness Before Dawn” – kawałek, który emanuje energią i zadziornością. Choć nie odkrywa nowych lądów, przyjemnie rozgrzewa słuchacza. Tytułowy „Dark Believer” zasługuje na szczególne wyróżnienie dzięki swojej chwytliwości i świetnie zbudowanej melodii. Z kolei „Wrath of the Fallen” to rasowy metalowy strzał w twarz – szybki, agresywny, ale zarazem niezwykle przystępny. To również świetny pokaz możliwości wokalnych Roberta Van Harena, który umiejętnie łączy agresję z melodyjnym śpiewem – prawdziwy frontman z krwi i kości.


Na drugim biegunie znajdziemy monumentalny, najdłuższy na płycie „Cemetery Symphony”, w którym pobrzmiewają echa dokonań Metalliki. Utwór utrzymany jest w bardziej refleksyjnym, mrocznym klimacie, co stanowi ciekawą odmianę. Dla mnie jednak bezsprzecznym numerem jeden jest „Insidious” – utwór przywołujący najlepsze czasy Judas Priest z ery „Painkiller” czy Primal Fear w ich szczytowej formie. To prawdziwy killer, który powinien stać się wizytówką koncertowych setów Martyr. Nie brakuje też mocniejszego uderzenia – „Venoms Scent” zdradza wpływy thrash metalu, dodając płycie dodatkowej ostrości. Świetne gitarowe zagrywki można podziwiać w „Harvest of Soul”, gdzie melodia idzie w parze z ciężarem riffów. Zwieńczeniem całego krążka jest pełen werwy, zróżnicowany „Legions of the Cross” – dynamiczny, szybki i pełen agresywnej energii, idealne podsumowanie tej muzycznej podróży.


„Dark Believer” to bez wątpienia jeden z najciekawszych albumów w dorobku Martyr. Nie jest to może dzieło przełomowe, ale znakomicie oddaje esencję heavy, power i speed metalu. Holendrzy pokazują, że wciąż potrafią grać z pasją, pomysłem i charakterem. To album, który z pewnością znajdzie swoje miejsce w sercach fanów klasycznego metalu i niejednemu umili czas.


Ocena: 8/10

wtorek, 19 sierpnia 2025

WARMEN - Band of brothers (2025)


 "Band of Brothers" to kolejny tegoroczny przykład udanej mieszanki melodyjnego death metalu i power metalu. W muzyce Warmen słychać wyraźne wpływy Children of Bodom, Thunderstone czy Sinergy. To przede wszystkim fuzja agresji, drapieżności i melodyjności. "Band of Brothers" to już siódmy album studyjny tej fińskiej formacji, działającej nieprzerwanie od 1999 roku.


Za nazwą Warmen kryje się spore doświadczenie i znane nazwiska. Od 2023 roku w składzie znajduje się Petri Lindroos (Ensiferum), który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jego charakterystyczny wokal wnosi zarówno agresję, jak i melodyjność, jednoznacznie kierując zespół w stronę melodic death metalu. W partiach gitarowych wspiera go Antti Wirman (Exilbris), serwując solidne, pełne energii riffy – choć do prawdziwego geniuszu trochę im jeszcze brakuje. Nie sposób jednak odmówić całości ciekawych zagrywek i spójnej melodyjności. Za klawisze odpowiada Janne Wirman, znany z Children of Bodom. Mając tak rozpoznawalnych muzyków, można by oczekiwać dzieła z najwyższej półki – tymczasem dostajemy po prostu dobry album, choć niepozbawiony ograniczeń.


Krążek ukazał się 15 sierpnia i oferuje 40 minut muzyki. Otwiera go mroczny i agresywny utwór tytułowy "Band of Brothers" – dynamiczny i melodyjny, choć pozbawiony elementu zaskoczenia. Prawdziwy pazur zespół pokazuje w energetycznym "One More Year", który aż kipi od mocy – to zdecydowanie jeden z najlepszych momentów albumu. Z kolei melodyjny "Nine Lives" ukazuje potencjał Warmen, a utrzymany w podobnym tonie power metalowy "Out for Blood" zachwyca świetną robotą gitarzystów. W nowocześniejszym "March or Die" grupa eksperymentuje z brzmieniem – nie jest to złe podejście, choć zabrakło mu odrobiny przebojowości. Natomiast zadziorny, drapieżny "Untouched" w klimacie power metalu zdecydowanie dodaje albumowi charakteru i świeżości.


Warmen to uznana marka, która dostarcza solidną mieszankę melodyjnego death metalu i power metalu. Stawia na agresję i melodyjność, potrafiąc stworzyć materiał wart uwagi. Niestety, zabrakło nieco polotu i nowatorskich rozwiązań, by mówić o wydawnictwie z najwyższej półki. Mimo to "Band of Brothers" to album, który z pewnością zadowoli wielu fanów gatunku.


Ocena: 7,5/10


niedziela, 17 sierpnia 2025

ELLEFSON/SOTO -Unbreakable (2025)


 "Vacation in the Underworld” pokazał, że basista David Ellefson i wokalista Jeff Scott Soto doskonale się rozumieją i potrafią stworzyć ciekawy materiał z pogranicza heavy metalu i nowoczesnego hard rocka. Debiut z 2022 roku został dobrze przyjęty, a teraz, po trzech latach, panowie powracają z nowym albumem zatytułowanym „Unbreakable”. Tym razem duet postawił na ciężar, agresję i nowoczesne brzmienie.


Premiera płyty odbyła się 15 sierpnia nakładem Rat Pak Records. Cieszy fakt, że za materiałem stoją znani i doświadczeni muzycy. Gitarzysta Valerio De Rosa dał się poznać w Embrace of Souls, a drugi gitarzysta, Andrea Martongelli, działa w Arthemis. Razem stawiają na mocne riffy i mieszankę heavy metalu z hard rockiem. Skład uzupełnia perkusista Paolo Caridi, znany z Flames of Heaven. Dobrze jest posłuchać Soto w cięższej oprawie, a miłym dodatkiem jest gościnny udział Tima „Rippera” Owensa.


Album otwiera utwór tytułowy – „Unbreakable” – ostry, pełen energii kawałek, będący znakomitą mieszanką heavy metalu i hard rocka. „SOAB” to przykład nowoczesnego hard rocka: dynamiczny, z pazurem i łatwo wpadający w ucho. Pewne echa thrash metalu można wychwycić w „Hate You, Hate Me”, a podobne emocje wywołuje agresywny i przebojowy „Vengeance”, w którym pojawia się Tim Owens. To naprawdę mocny numer. Reszta albumu to solidna porcja nowocześnie zagranego heavy metalu i hard rocka.


„Unbreakable” to jeszcze nie płyta idealna, ani wielka jak nazwiska stojących za nią muzyków, ale wciąż bardzo solidna w swojej kategorii. Jest pazur, są potencjalne hity i zdecydowanie nie ma powodów do narzekania.


Ocena: 7/10

piątek, 15 sierpnia 2025

HAUNT - Ignite (2025)


 Ciężko nadążyć za produktywnością amerykańskiego zespołu Haunt. Działają od 2017 roku, a na swoim koncie mają już dziesięć albumów. Ich twórczość to hołd dla heavy metalu lat 80., w klimacie zbliżonym do Enforcer, Cauldron czy Night Demon. Grupa stawia na klasyczne brzmienie i radzi sobie w nim całkiem dobrze, choć światowej kariery jeszcze nie zrobiła. Najnowszy album nosi tytuł Ignite i ukazał się 13 sierpnia.


Od 2023 roku skład Haunt pozostaje niezmienny. Centralną postacią jest Trevor Church – odpowiada zarówno za partie wokalne, jak i gitarowe. W sferze gitar wspiera go Andy Lei. Razem tworzą zgrany duet, serwując solidną dawkę riffów i solówek. Nie ma tu jednak nic przełomowego – to raczej rzemieślniczo dobry materiał. Trevor jako wokalista sprawdza się poprawnie, choć trudno nazwać go wyjątkowym. Ignite nie przynosi rewolucji, a jedynie kontynuuje sprawdzony kierunek.


Na wyróżnienie zasługuje klimatyczne wprowadzenie w postaci Extraordinary Life. Utwór ma ciekawą aranżację i nastrój, ale brakuje mu mocy i drapieżności. Sporą dawkę melodyjności i klasycznych zagrywek znajdziemy w Eventide – jednym z najciekawszych momentów albumu. Ciekawie wypada również mroczniejszy, lekko psychodeliczny utwór tytułowy Ignite oraz przesiąknięty duchem NWOBHM Not the Same. Więcej energii wnosi dynamiczny Long Cold Lonely Winter, natomiast spokojny If I Said Goodnight niestety nie broni się jako ballada.


Haunt to zespół, który zdaje się stawiać bardziej na ilość niż na dopracowanie jakości. Trzeba im jednak oddać, że z pasją odtwarzają klimat lat 80., a miejscami nawet lat 70. Chęci i zaangażowanie mają ogromne, ale ich potencjał kompozycyjny wymaga jeszcze rozwinięcia. Ignite to album przyjemny w odsłuchu, lecz niewiele z niego zostaje w pamięci.


Ocena: 5/10

HAMMER KING -Make metal royal again (2025)


 Nie trzeba mnie dwa razy namawiać, by sięgnąć po nowy krążek niemieckiej formacji Hammer King. Ich albumy biorę w ciemno – trafiają w mój muzyczny gust niemal bez pudła, a stylistycznie przypominają mi HammerFall, Majesty czy Stormwarrior. Do tej pory każdy ich materiał oceniałem wysoko, jednak siódmy studyjny album, Make Metal Royal Again, choć bardzo dobry, nie dorównuje najlepszym dokonaniom kapeli. Premiera odbyła się 15 sierpnia.


W składzie nastąpiła drobna roszada – za perkusją zasiadł Ivo Shandor, obecny w zespole od 2024 roku. Hammer King to wciąż przede wszystkim perfekcyjnie zgrane, pełne wigoru i melodyjnego polotu gitarowe dialogi duetu Gino Wilde / Titan Vox V. Sporo tu chwytliwych riffów i energetycznych aranżacji, ale momentami brakuje błysku prawdziwego geniuszu. Mam jednak niezmienną słabość do głosu Tytana – ta fascynacja zaczęła się już przy pierwszym kontakcie z płytą Rossa The Bossa. Wokalista ma manierę, która miejscami przywodzi na myśl Kaia Hansena czy Joacima Cansa.


Oprawa graficzna tym razem nie wywołuje większych emocji, a produkcja utrzymana jest w kanonach niemieckiego power metalu – solidna, lecz przewidywalna. Materiał jest zdecydowanie udany, ale nie jest to szczyt możliwości Hammer King.


Album otwiera petarda w postaci King for a Day – utworu porywającego, przystępnego i zagranego z prawdziwym rozmachem. Chwilę później nadchodzi tytułowy Make Metal Royal Again, w którym pobrzmiewają echa Gamma Ray, HammerFall czy Powerwolf. Skądinąd to skojarzenie jest w pełni uzasadnione – nad produkcją czuwał Charles Greywolf z Powerwolf. To bezdyskusyjny hit i jeden z filarów płyty.


Nieco bledsze wrażenie pozostawia Hammerschlacht, w którym zabrakło zarówno mocy, jak i wyrazistej koncepcji. Na przeciwległym biegunie plasuje się For Crown and Kingdom – przebojowy, melodyjny, wyraźnie inspirowany klasyką gatunku heavy/power.


Prym w moim osobistym rankingu wiedzie Kneel Before the Throne – kawałek kipiący pasją i energią, z refrenem, który zostaje w głowie na długo. Podniosły i lekko epicki Major Domus również może śmiało konkurować o miano jednego z najmocniejszych fragmentów płyty. Ostra jazda w Hell Awaits the King oraz monumentalny, rycerski The Last Kingdom zamykają album w wielkim stylu.


Choć zdarzają się momenty mniej porywające, Hammer King wciąż dostarczają solidną porcję hymnów, które potrafią na długo zagościć w pamięci. To wydawnictwo usatysfakcjonuje wiernych fanów, choć może nie oczaruje każdego. Jedno jest pewne – warto posłuchać, bo Hammer King wciąż potrafią trzymać wysoki poziom.


Ocena: 8/10

HELLOWEEN - Giants and monsters (2025)


 Pisanie recenzji płyt swoich ukochanych zespołów bywa trudne. Często trzeba zmagać się z sentymentem, a czasem wręcz ślepą miłością do zespołu i swoich idoli. Nigdy tego nie ukrywałem — jednym z takich zespołów, które darzę wyjątkowym uczuciem, jest Helloween. Do dziś, niezależnie od tego, co nagrają, pozostają w moim top 5 ulubionych kapel. Kai Hansen szybko stał się dla mnie najważniejszą postacią w świecie heavy metalu — to on przekonał mnie do tego gatunku. Chodzący geniusz i mistrz. Zawsze marzyłem, żeby Kai Hansen i Michael Kiske wrócili kiedyś do zespołu. To marzenie się spełniło — grają koncerty, odświeżają rzadziej grane hity. Zabawa trwa. W nowym, poszerzonym składzie nagrali już dwa albumy.


Pierwszy z nich, zatytułowany Helloween, do dziś we mnie „pracuje”. Nie był to album, na jaki liczyłem, ale z czasem uznaję go za bardzo dobry. To nie jest najlepszy krążek w historii grupy, ale zasługuje na uwagę. Nie zmienia to faktu, że wciąż czuję pewne rozczarowanie. No to czas na drugie podejście — Giants and Monsters, którego premiera zapowiedziana jest na 29 sierpnia nakładem Reigning Phoenix Music.


Helloween miał kilka etapów w swojej karierze. Najpierw agresywny power metal ocierający się o thrash — czyli era Hansena na wokalu. Potem klasyczny power metal z czasów „Keeperów” i epoki Kiske i Hansena. Później zespół poszedł w stronę bardziej melodyjnego metalu i rocka. Era Derisa i Kuscha przyniosła świetny miks heavy metalu z power metalem, stawiając na mroczniejsze brzmienia. W erze Gerstnera i Löble zespół częściowo wrócił do bardziej radosnego grania, choć wciąż z domieszką mroku i agresji. W tym okresie mamy miks power metalu, heavy metalu, a nawet elementów hard rocka.


Nie ukrywam, że kiedy ogłoszono powrót Hansena i Kiske, liczyłem na klimat „Keeperów”. Zamiast tego dostaliśmy miks wszystkiego. Nie było wielkich hitów, ale Helloween to album zadziorny, mroczny i dojrzały. Potrzebuje czasu, by go przyswoić, i choć to dobry album, nie jest genialny. Liczyłem, że nowy krążek coś w tej kwestii zmieni. Zapowiedzi muzyków i próbki, jakie prezentował Hansen w filmikach, dawały nadzieję. W wywiadach padały słowa, że nowy album będzie łatwiejszy w odbiorze. Jeśli kawałki hard rockowe odgrywają tu kluczową rolę, to być może rzeczywiście dostajemy materiał przystępniejszy i skierowany bardziej do radia. Tylko że nie na taki Helloween czekałem...


Cieszy fakt, że Eliran Kantor znów stworzył miłą dla oka okładkę — choć, podobnie jak sam materiał, potrafi nieco zmęczyć. Brzmienie stoi na wysokim poziomie, a cały album jest krótszy niż poprzedni, co również zaliczam na plus. Dobrze słyszeć lepiej poukładane partie wokalne, większy udział Hansena i to, że napisał więcej utworów.


Dobra, przyjrzyjmy się, co tu mamy.


Na pierwszy ogień idzie sześciominutowy „Giants on the Run”. Utwór ma ciekawy motyw przewodni, fajny klimat i momentami przypomina choćby „Nabateę”. Refren to stary, dobry Helloween. Najbardziej cieszy fakt, że Hansen wniósł genialne motywy do kompozycji Derisa. W efekcie kawałek nabiera cech Gamma Ray. Hansen daje tu popis swojego geniuszu — można by z tych pomysłów zrobić jeszcze trzy inne utwory. Jeden z najlepszych momentów na płycie. Brawo!


Weikath często tworzył utwory w stylu „Eagle Fly Free” — na nowym albumie mamy coś podobnego: „Savior of the World”. To jest właśnie to, na co czekał każdy fan Helloween. Czysty, klasyczny power metal godny epoki Keeper of the Seven Keys. Kiske daje wokalny popis. Killer! Chciałoby się więcej takich petard.


Niestety, odnoszę wrażenie, że power metal nie dominuje na tym albumie. Czas na pierwszy stonowany, nieco hard rockowy kawałek — „A Little Is a Little Too Much”. Utwór prosty, łatwo wpadający w ucho. Taka cięższa wersja „This Is Tokyo”. Przypomina też „Waiting for the Thunder” czy „If I Could Fly”. Nie jest to zły numer, może się podobać. Wokalnie duet Deris–Kiske, a kompozycja to dzieło Andiego. On też stworzył wspomniany już „This Is Tokyo”, czyli singiel, który podzielił fanów. A także balladę „Into the Sun”, która powstała jeszcze podczas poprzednich sesji nagraniowych. Piękna ballada, ale przy dużej liczbie takich spokojniejszych kawałków odczuwa się zmęczenie — zwłaszcza jeśli czekało się na power metalowe killery. Niemniej, to jedna z najpiękniejszych ballad w dorobku grupy.


Sascha Gerstner także dorzucił swój hard rockowy utwór — „Hand of God”. Może nie jest zły, ale brakuje mu energii i drapieżności. Refren prosty, łatwo wpadający w ucho. Kto szuka radosnego grania, z którego słynie Helloween, znajdzie coś dla siebie w pogodnym „Under the Moonlight” autorstwa Weikatha. Niestety, znów zahacza to bardziej o melodyjny metal i hard rock niż o power metal. Brzmi bardziej jak Unisonic niż Helloween.


Czas poszukać wreszcie power metalu. Hansen dowiózł najcięższy utwór na płycie — „We Can Be Gods”. To coś dla starych fanów i tych, którzy tęsknią za Gamma Ray. Wszyscy trzej wokaliści dają tu czadu. Mocna rzecz — powinna trafić na setlistę nadchodzącej trasy. Solówki też potrafią porwać, choć mam wrażenie, że właśnie tych solówek jest tu mniej niż ostatnio.


Na poprzednim albumie Gerstner zaskoczył „Golden Times” — szok, że to on go napisał, bo brzmiał jak kawałek z ery „Keeperów”. Na nowym albumie mamy „Universe” — podobnej klasy numer. Ciekawostką jest to, że brzmi jak miks „Skyfall” i wspomnianego „Golden Times”. Brzmi jak zaginiony klasyk z lat 80. Sascha potrafi pisać pod Kiske, a jego powrót zdecydowanie pozwolił Gerstnerowi rozwinąć skrzydła.


I jest jeszcze „Majestic” autorstwa Hansena. Może nie jest to killer na miarę „Skyfall”, ale ma epicki wydźwięk i znów słyszymy udział wszystkich wokalistów. Trochę brakuje tu ognia i szybkości, ale świetna praca gitar i prosty, chwytliwy refren nadrabiają braki. Również zaliczam go do najlepszych momentów na płycie. Plus za patenty w stylu Gamma Ray.


I znów ten sam problem co ostatnio. Mamy świetne, genialne utwory i klasyczny power metal, ale też sporo hard rocka i kawałków radiowych. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, a zróżnicowania na pewno nie można odmówić nowej płycie. Słucha się jej dobrze, ale ostatecznie pozostaje uczucie niedosytu. Gdzie jest ten stary, dobry Helloween? Dlaczego te ostatnie albumy są takie ciężkie w odbiorze?


Na pewno będę słuchał tej płyty często — bo to w końcu Helloween, bo jest Kiske i Hansen. Ale to nie jest ich najlepszy album. Gdyby tak połączyć te dwie płyty w jedną to byłby album idealny. Nie ma Gamma Ray, unisonic i zamiast tego mamy jeden Helloween. Chyba wolałem mieć 3 zespoły. "Giants and monsters" to nie płyta, która zawalczy o miano płyty roku. W 2025 było już kilka lepszych pozycji. Pozostaje tylko pytanie: czy wygra ślepa miłość do zespołu, czy trzeźwe myślenie i otwartość na inne zespoły niż dobrze znany Helloween?


Ocena: 7/10


czwartek, 14 sierpnia 2025

ELDKLING -Nine Evils (2025)


 Norweski Eldkling systematycznie co roku wydaje nowy materiał. 10 sierpnia ukazał się trzeci album studyjny zatytułowany Nine Evils, który w dużej mierze skierowany jest do fanów heavy/power metalu, gdzie wyraźnie słychać wpływy Iron Fire czy Helloween. Jest w tym potencjał i płyta na pewno zasługuje na uwagę.


Eldkling to przede wszystkim dobrze zgrany duet gitarowy tworzony przez Markenga i Nicolaysena. Panowie nie tworzą niczego nowego, stawiając raczej na sprawdzone patenty. W tej oklepanej formule można jednak trafić na wartościowy riff, chwytliwą melodię czy po prostu godny uwagi utwór. Tom Markeng odpowiada także za partie wokalne, lecz w tej sferze wypada słabiej. Jego głos jest daleki od ideału i brakuje w nim agresji oraz heavy metalowego pazura. Same kompozycje i styl grupy nie są złe — problem w tym, że to tylko solidne rzemiosło i nic ponadto.


Na co warto zwrócić uwagę podczas słuchania? Na pewno na energiczny i pogodny Far from Home, gdzie dostajemy dobrze zagrany heavy/power metal. Trochę w tym Gaia Epicus, trochę Helloween. Na plus zaliczam też chwytliwy i niezwykle melodyjny The Ancient, który również czerpie z dokonań Helloween czy Insania. Piękne wejście gitar mamy w rozpędzonym Betrayer, który pokazuje, że w tej kapeli drzemie potencjał na coś więcej. Nie do końca przemawia do mnie stonowany i rozbudowany Nine Evils. Radosny i przebojowy power metal wraca w Pandora’s Box i tu zespół znów błyszczy — właśnie w takiej stylistyce wypadają najlepiej. Brawo. Mroczny i nowocześniejszy Undying Devotion również zwraca uwagę.


Trochę brakuje dopracowania, konsekwencji oraz agresji i heavy metalowego ognia. Najsłabszym ogniwem jest wokal, który pasuje bardziej do melodyjnego hard rocka niż heavy/power metalu. Płyta ma jednak kilka przebłysków i zdecydowanie zasługuje na uwagę. Zespół stać na więcej i mam nadzieję, że pokażą to na następnym krążku.


Ocena: 5,5/10