power metal warrior
wtorek, 19 listopada 2024
STARCHASER- Into The Great Unknown (2024)
To nie koniec genialnych płyt w tym roku. Na horyzoncie pojawił się nowy album szwedzkiego Starchaser. Po 2 latach band powrócił z nowym dziełem zatytułowanym "Into the Great Unknown", który ukazał się 15 listopada nakładem wytwórni Frontiers Records. Płyty z tej wytwórni często stoją na wysokim poziomie, a do tego sam debiut Starchaser wymiatał. To dawały podstawy do oczekiwania czegoś wielkiego. Nie zawiodłem się! To kolejna perełka roku 2024.
Muzycznie dostajemy tutaj mieszankę melodyjnego heavy metalu, power metalu, a nawet progresywnego heavy metalu. Jest to rozegrane z pomysłem, dbałością o detale i podniosłością. Melodie są wyszukane i intrygujące. Można za każdym razem odkrywać ten materiał na nowo. Duży plus za zróżnicowanie, za przebojowość i pomysłowe aranżacje. Słychać wpływy Tad Morose, M.ill.ion, Lions Share, czy też Masterplan. Band ma swój styl i nie muszą nikogo podrabiać. Tutaj mamy muzyków z górnej półki, którzy potrafią czarować i tworzyć muzykę która jest portalem do innego świata. Partie klawiszowe to dzieło Kaya Backlunda robią robotę i dodają całości progresywności i podniosłości. Odwala kawał dobrej roboty. Gitarzysta Kenneth Johnsson grywał w Tad Morose i te powiązania są słyszalne. Utalentowany jest i stać go na wiele. Solówki czy riffy są dojrzałe, dopracowane i w sumie ciężko wytknąć jakieś słabe punkty w tej sferze. Całość spina niesamowity i klimatyczny wokal Urlicha Carlssona, który idealnie współgra z tym co gra zespół. Momentami przypomina nieco styl Jorna, czy Urbana Breeda. Mistrzowski skład i mistrzowski materiał.Do tego mocne i soczyste brzmienie, a całość zdobi piękna okładka w klimatach s-f.
46 minut znakomitej muzyki to jest to co nas czeka po odpaleniu płyty. Zaczyna się niewinnie pod intra" stella Exodus". Dalej wkracza energiczny i przebojowy "Into the Great Unknown" i nie ma się do czego przyczepić. Killer i pokaz prawdziwej mocy. Mrok, ciężki riff to atuty "Battalion of Heroes", który zachwyca na każdym polu. Progresywność imponuje w partiach klawiszowych w "Who am I" i jest to kolejny hit. Prosty refren w "One by one" przypomina mi trochę pierwszy płyty Masterplan, czy Tad Morose. Współpraca gitarzysty i klawiszowca jest kluczowa w muzyce w Starchaser i wystarczy odpalić taki "Shooting Star". Znakomity przykład jak band wymiata i ma smykałkę do tworzenia muzyki na wysokim poziomie. Sporo emocji dostarcza "The Nightmare King", a na sam koniec dostajemy kolejny hity, czyli "In a time of Steel".
Mamy tu wszystko. Hity, wyjątkowe melodie, złożone partie gitarowe, niesamowity wokal i klimatyczne partie klawiszowe. Muzyka dojrzała skierowana do prawdziwych smakoszy wyjątkowych dźwięków. Znakomita płyta znakomitego zespołu. Starchaser po raz drugi zachwyca i rozwala system. Brawo panowie!
Ocena: 9.5/10
niedziela, 17 listopada 2024
STEEL INFERNO - Rush Of Power (2024)
Gdyby tak zmieszać elementy Exciter, debiutu Slayer, z nutką Judas Priest, Accept z czasów "Balls to The Wall", z pewnymi cechami Iron Maiden czy Agent Steel to otrzymany heavy/speed metal, w którym spełnia się duński Steel Inferno. Band działa od 2012r i nagrał 4 albumy, a najnowszy "Rush Of Power" ukaże się 29 listopada nakładem From The Vaults Records. Warto wspomnieć, że band gra na bardzo przyzwoitym poziomie i na perkusji jest polak o imieniu Krzysztof. To dodatkowo zachęca by zapoznać się z tym co gra Steel inferno.
Band może nie imponuje świetną okładką, czy jakimś nowoczesnym brzmieniem. Stawiają na klasyczny, oldscholowy feeling. Do tego dochodzi zadziorny i klimatyczny wokal Chrisa Rostoffa, który idealnie współgra z tym co band gra. Nie powala techniką, ale właśnie charyzmą i stylem śpiewania. Jest to śpiewanie prosto z serca. Za partie gitarowe odpowiada Lars i Jens, którzy stawiają na szybkość, na drapieżność i przebojowość. Ta muzyka jest szczera i potrafi poruszyć. Oryginalności tutaj nie znajdziemy to fakt, ale dobrą zabawę i owszem.
Materiał krótki, zwarty i treściwy. 34 minut muzyki zawarto w 9 kawałkach. Otwierający "The Abyss" znakomicie odzwierciedla co gra w duszy zespołu i w czym czują się najlepiej. Riff w "Cut down by the chainsaw" jest uroczy i oddaje klimat lat 80. Taki speed metal to ja uwielbiam. Speed/thrash metal pojawia się w rozpędzonym "Power Games" i znów band błyszczy. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Imponuje też mocny i mroczniejszy riff w agresywnym "The Blitz" , czy "Attack".
Steel Inferno nie powalił na kolana, ale nowy materiał zasługuje na uwagę. Kawał solidnego heavy/speed metalu, który nastawiony jest na prosto motywy, szybkość, drapieżność Klimat lat 80 jest i wszystko to co liczy się w tej dziedzinie gatunku. Band doświadczony to potrafi grac na poziomie. Minus to na pewno wtórność i oklepana formuła. Warto zapoznać się z "Rush Of power".
Ocena: 7.5/10
sobota, 16 listopada 2024
SILENT WINTER - Utopia (2024)
Niezwykle utalentowany wokalista Mike Livas pozamiatał wraz z zespołem o nazwie Bloodorn, ale trzeba pamiętać, że jego macierzysta kapela to Silent Winter i to z nią ma już na koncie 3 albumy. W tym roku Bloodorn zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko i to nie tylko dla Silent Winter, ale dla całego gatunku z pogranicza heavy/power metalu. Na pierwszych dwóch płytach było pełno patentów Helloween, na nowym "Utopia" jest tego mniej. Jest sporo elementów greckiej sceny metalowej. Ta epickość, ta nutka tajemniczości, pomysłowość i gdzieś tam pójście w rejony podniosłe, trochę może nawet progresywne. 3 lata czekania i jest nowe dzieło greckiego Silent Winter, który z każdym rokiem rośnie w siłę i staję się jednym z najważniejszych zespołów power metalowych młodego pokolenia.
Okładka tradycyjnie pełna wdzięku i miłych dla oka motywów. Mike jest i tutaj niezniszczalny. Co za niesamowity głos. Trafia idealnie w mój głos i mogę go słuchać bez przerwy. Ta technika, drapieżność i urozmaicenie. Oj sieje zniszczenie. Podobnie jak i wcześniej, tak i tu zadbano o brzmienie z najwyższej półki. No jest moc! Potęga Silent Winter to nie tylko znakomite partie wokalne, to też pomysłowe i imponujące partie gitarowe w wykonaniu Papadimitriou i Balanosa. Panowie wzajemnie się uzupełniają i wiedza jak porwać słuchacza i dostarczyć power metal najwyższych lotów. W 2024 roku nowym klawiszowcem została Maria Moscheta. Jej partie dodają całości przestrzeni i nieco takiej lekkości.
Kto ma wątpliwości co do potęgi Silent Winter to zapraszam do posłuchania zawartości. Band zna się na rzeczy i wie jak podziałać na zmysły miłośników gatunku. Band zaczyna od klasycznie brzmiącego "we Burn The Future" i jest dużo patentów Helloween. Stary dobry europejski power metal osadzony w greckim brzmieniu. Mike śpiewa również w Keeepers of jericho, czyli zespole który gra covery Helloween. Już wiadomo skąd te wpływy Helloween. Killer na dzień dobry, jak ja to kocham. Przebojowy "Hellstorm" to taki ukłon trochę w stronę Firewind i same klawisze jakoś przypominają klimatem ekipę Gusa G. Grecki rozmach, tą epickość można poczuć w powalającym "Hands Held High" i jest hołd dla Manowar. To już coś więcej niż zwykły utwór. Majstersztyk w swojej dziedzinie. Lekki i przebojowy jest "Reign of the Tyrants", który troszkę zalatuje Stratovarius i Firewind. Te partie wokale Mike;a są po prostu genialne. Agresja, szybkość, rozpędzona sekcja rytmiczna i ostry riff to cechy killera "Manifest of God". Tak się gra power metal i nic więcej tutaj nie trzeba dodawać. Podniosły, klimatyczny "Reborn" to też ukłon w stronę dokonań Kaia Hansena, ale jest też podniosłość i coś z symfonicznego power metalu. Hit goni hit. Bardziej rockowo jest w "Heart is lonely Hunter" i to raczej słabszy moment na płycie. Symfonicznie, troszkę jakby w stylu Powerwolf jest w epickim "Silent Shadows". Finał rozwala system. Wkracza agresywny i rozpędzony "Utopia" i to taki Helloween czy Gamma Ray na sterydach. Melodia oddająca klimat Helloween, ale jest agresywnie, szybko i z pazurem. Czad!
Silent Winter jest nie do zatrzymania. Po raz trzeci zachwyca. Po raz trzeci dowozi znakomity album w kategorii power metal. Chciałoby się rzec, że Mike jest powodem sukcesu tej formacji. Jednak nie, tutaj cały zespół ma coś do powiedzenia. Każdy z tych muzyków jest utalentowany i ma w sobie to coś. Razem tworzą zgrany band, który sieje zniszczenie i pokazuje że power metal wciąż może być atrakcyjny i siać zniszczenie. Taki rodzaj power metalu jaki prezentuje właśnie Silent winter czy bloodorn idealnie trafia w mój gust. Kolejna perełka roku 2024! Troszkę słabiej niż znakomity bloodorn.
Ocena: 9.5/10
BEAST - Ancient Powers Rising (2024)
Nie tak dawno, bo w 2019r narodziła się na ziemi niemieckiej nowa Bestia, która jest głodna i nie bierze jeńców. Każdy kto gustuje w muzyce z pograniczna Iron Maiden, Manowar, Megaton Sword, hammerking, czy Virgin Steele ten może być pewny, że pewnego wieczoru Bestia go dopadnie. "Ancient Power Rising" to debiut młodej niemieckiej formacji o nazwie Beast, który premierę miał 15 listopada. Niby bestia atakuje jak wiele innych stworów, ma podobny styl i niczym nie zaskakuje. Jednak robi to z polotem i pomysłem, co już jest swego rodzaju atrakcją.
Szata graficzna nie zdobi bestii, ale tym razem przykuwa uwagę i potrafi na długo zapaść w pamięci. Kto z nas nie lubi dreszczyku emocji i nutki grozy? Za każdy razem kiedy bestia atakuje, to wiadomo że dźwięki jakie wydobywa są otoczone mocnym i zadziornym brzmienie. Jest ostre niczym szpony bestii. Bestię do życia powołało 4 śmiałków i każdy w czymś się specjalizuje. Julian to demon szybkości i na perkusji daje czadu. Za mocne partie basu odpowiada Rokker Kai. Najwięcej wkładu mają gitarzyści Thomas i Phillip. Stawiają na sprawdzone patenty i podążają śladami wielkich i dobrze znanych już nam zespołów. Jest melodyjnie, zadziornie, przebojowo i każda melodia potrafi poruszyć słuchacza. Dzieje się sporo dobrego w tej kwestii. Sam Phillip odpowiada też za partie wokalne. Jako wokalista wnosi sporo oldscholowego brzmienia , przywołuje na myśl lata 80. Troszkę może techniki brakuje, ale nadrabia charyzmą i klimatem. Bestia uformowana i gotowa do działania.
Bestia zadaje 8 ciosów. Pierwszy to szybki i pełen dynamiki cios. Zadany szybko i znienacka. "Behead the Dragon" to jazda bez trzymanka i pokaz mocy Bestii. Wiem, że Bestia dopiero się rozkręca. Śladami Iron Maiden, czy Hammerking Bestia podąża w energicznym i przebojowym "In the Name of The Horned One". Wokalnie momentami zalatuje Ozzy Osbourne'm i to nie powinno przeszkadzać w odbiorze. Kolejny udany cios to tytułowy "Ancient Powers Rising" i co za udany motyw przewodni i do tego pełno klasycznych rozwiązań. Nic tylko delektować się jak Bestia porusza się po znanym nam terenie jakim jest miks heavy/power metalu. Można też zaatakować z epickim rozmachem, tak jak to ma miejsce w "Kingdom of Steel" i tutaj można usłyszeć echa Hammerking czy Hammerfall.Żelazna dziewica nie powstydziłaby się przebojowego "Ride the Tempest". Co świetnie poprowadzony motyw przewodni. Killerów nie brakuje i "Shadows from the arcane Tower" to szybki i bezpośredni cios prosto w zęby. Powolne niszczenie przeciwnika to "Swords are Burning", który przywołuje na myśl rycerskie klimaty Manowar. Epickość, kwintesencja rycerskiego heavy metalu sięga w rozbudowanym, pełnym smaczków "Mystery of The Lonesome Rider". 10 minut z Bestią mija tutaj bardzo szybko.
Bestia z Niemiec zdewastowała i ten atak będzie odnotowany przez niejednego miłośnika heavy/power metal. Jeszcze nie jest to perfekcyjna maszyna do zabijania, ale zadatki na taką są. Jeszcze kilka treningów, kilka ataków i kto wie. Na pewno jeszcze o niej usłyszymy i wiem, że będziemy znów się zachwycać wyczynami Bestii. Pierwszy atak imponujący!
Ocena: 9/10
czwartek, 14 listopada 2024
GAUNTLET RULE - After the Kill (2024)
Debiut szwedzkiego Gauntlet Rule to dopracowany krążek z muzyką utrzymaną w stylizacji heavy/power metalu. Troszkę tam Grim Reaper, trochę Attacker, Grave Digger, czy Paragon. Brudne brzmienie, surowe partie gitarowe, szorstki wokal i mroczny klimat. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na nowy materiał i "After the kill" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie. Jest klasycznie, ale też wtórnie, troszkę ospale i troszkę szkoda, bo zespół grać potrafi.
Po raz kolejny dostajemy okładkę klimatyczną i świetnie narysowaną, w której jest pełno ciekawych motywów. Brzmienie jest mocne, zadziorne, a zarazem takie klasyczne. Bije z niego moc. Od strony instrumentalnej jest dobrze i dostajemy tutaj sporo ciekawych riffów, czy chwytliwych solówek. Minus na pewno jest taki, że materiał jest nie równy, przewidywalny i w niektórych monetach potrafi zmęczyć, Dobrze radzi sobie duet gitarowy Moller/Lynghaug i panowie stawiają na solidność, na takie nieco oklepane patenty. Wieje wtórnością i troszkę brakuje pomysłowości na riffy, na solówki. Do tego dochodzi specyficzny wokal Mollera, który jest specyficzny i nawet co niektórych irytować.
Płyta nie jest idealna, ale otwieracz "usurper", w którym przemycają patenty Running wild czy Paragon. Rozpędzony i przebojowy hit, który daje nadzieje na bardzo ciekawy materiał. Melodyjny i nieco taki bardziej ponury, stonowany jest "Drumhead Trail". Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Klimaty Running wild powracają w "The zero crack" i to kolejny jasny punkt tej płyty. Jest pazur, dobra melodia i o ogólnie utwór potrafi zapaść w pamięci. Dobrze prezentuje się stonowany i taki klimatyczny "Empire Maker". Jest jeszcze toporny "The After Kill", który troszkę pokazuje niemoc na tym albumie. Chęci są, ale jakoś brakuje pomysłu, bo to jakoś rozkręcić i powalić na kolana.
Gauntlet Rule niestety troszkę rozczarował. Płyta nie robi takiego wrażenia jak debiut. Jest wtórnie, jest troszkę nijako. Słucha się tego całkiem dobrze, ale nie wiele zostaje w głowie, nie wiele porusza słuchacza. Szkoda, bo trochę zmarnowany potencjał.
Ocena: 6.5/10
poniedziałek, 11 listopada 2024
DISTANT PAST - Solaris (2024)
Szwajcarski Distant Past raz miewa wzloty, a raz upadki. Nie potrafią złapać stabilnego poziomu. "Rise of the fallen" z 2016r to bardzo udany miks melodyjnego heavy metalu z nutką power metalu. Następny album zatytułowany "The Final Stage" rozczarował mnie i pokazał słabsze oblicze zespołu. Brakowało dopracowania i ciekawych utworów, które by na dłużej zostały z słuchaczem. Teraz po 3 latach przychodzi czas na nowe dzieło zatytułowane "Solaris". Płyta miała premierę 8 listopada za sprawą Art gates Records. To już ich 5 album w karierze i znów słychać powrót do ciekawszego grania, ale do ideału sporo zabrakło.
Minus tej płyty, to bez wątpienia troszkę brak konsekwencji i nieco nierówny materiał. Kiedy jest heavy metalowo i dynamicznie, to jest ciekawie i wpadają interesujące melodie. Kiedy wkracza komercyjność, nieco rockowe elementy, to trochę zaczyna wiać nudą. Jvo Julmy jako wokalista sprawdza się idealnie w takim graniu. Dobre szkolenie i miła dla ucha barwa sprawiają, że dobrze się go słucha w takiej stylizacji. Nie ma może drapieżności czy ognia, ale nie zawsze wszystko można mieć. Dobrze spisuje się duet gitarowy, aczkolwiek Sollberger czy Laderach mogli pokusić się o nieco mocniejsze, bardziej wyraziste partie gitarowe. Troszkę to wszystko takie bezpieczne i oklepane. Jest kilka godnych uwagi kompozycji. Jedną z nich jest przebojowy "no way Out". Dalej mamy rozpędzony "Warriors of Wasteland", który jest banalny w swojej konstrukcji, ale jest solidny i dostarcza sporo frajdy. Dobre emocje wzbudza zadziorny i bardziej dynamiczny "Sacrifice". Oczywiście też nic oryginalnego i pomysłowego nie dostajemy. Distant Past stać na więcej. Troszkę hard rocka dostajemy w "Rise Above Fear", trochę mroczniejszego klimatu w "Fugitive of Tommorow", czy troszkę w klimatach iron maiden "speed dealer". Całość wieńczy lekki, przebojowy "Fire and Ice" i znów gdzieś tam echa żelaznej dziewicy można uświadczyć, ale też nieco hard rocka. Niby nic nadzwyczajnego, a dostarcza sporo radości w odsłuchu.
Jest spora poprawa względem "The Final Stage", ale to jeszcze nie jest ten poziom na jaki stać ten zespół. Płyta, które niestety jest nie równa i nie dopracowana nie ma szans podbić serc fanów melodyjnego metalu. Jest kilka ciekawych momentów i udanych utworów, ale to za mało. Pewnie wielu z was posłucha i potem zapomni o tym wydawnictwie. Niestety taki los "Solaris".
Ocena 5.5/10
sobota, 9 listopada 2024
WINDROW - Dues Universi (2024)
Co jak co, ale w konkursie na najlepszą okładkę heavy metalową roku 2024 okładka nowego dzieła włoskiej formacji Windrow znalazła by się na pewno bardzo wysoko. Uwielbia jak na okładce dużo się dzieje i jest troszkę nutki tajemniczości, sporo smaczków i ukrytych motywów. Okładka z daleka zachęca i od razu krzyczy z daleka, że czeka nas power metal w klasycznym wydaniu. Tak też faktycznie jest. Windrow to nie zespół znikąd, bowiem działają od 1997r i nagrali w sumie 6 albumów, z czego "Deus Universi" ukazał się 5 listopada.
Windrow w rzeczy samej jest kolejną wariacją Helloween i tych wpływów ekipy z Niemiec i w ogóle Kaia Hansena nie da się ukryć. Do tego dochodzi podobne konstruowanie utworów, no i jeszcze wokalista Pino Chirico, który mocno wzoruje się na Kiske. Wszystko staje się jasne, kiedy wkraczają pierwsze dźwięki i band daje popis swoich umiejętności. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze.Jakość jest, choć do ideału daleko. Wszystko na pewno przyćmiewa wtórność i troszkę brak pomysłów na hity na cały album. Problem wynika przede wszystkim z tego, że album trwa godzinę i 12 minut. Strasznie długi materiał i troszkę band pod koniec już nie potrafi tak zaciekawić słuchacza. Gitarzysta Massimino też dwoi się i troi by było ciekawie, melodyjnie i klasycznie. Band zasługuje na uwagę i pochwałę za dobrze rozegrany materiał.
Wystarczy odpalić przebojowy "Overcome Your Fears" i już wszystko jasne. Klasyczny power metal zakorzeniony w latach 90 i słychać Helloween, czy Insania. Takie utwory jak "Humanity" to takie dość ostrożne granie, które jakoś specjalnie nie potrafi poruszyć. O wiele ciekawszy i żywszy jest "Breathe Of Life" i tutaj dobrze słychać inspiracje wokalisty twórczością i techniką Micheala Kiske. Emocjonujący riff na miarę Stratovarius dostajemy w "The last Legion". Dobrze band wypada w takiej stylizacji. Podobne wrażenie wywołuje "Wake of Time" czy "Lady of Blood", ale zaczynamy wkraczać w monotonnie i wałkowanie podobnych motywów. Druga część płyty solidna, rzemieślnicza i nieco słabsza niż pierwsza część. Warto wyróżnić bardzo helloweenowy "Against the End".
Nazwa Windrow może nie jest jakoś bardzo rozpoznawalna, bo do tych najlepszych im brakuje. Na pewno znajdziemy tutaj dobrze skrojony klasyczny power metal. Troszkę materiał za długi, troszkę taki momentami przewidywalny i taki jednostronny. Dla fanów Helloween pozycja obowiązkowa.
Ocena: 7.5/10
piątek, 8 listopada 2024
IMPELLITTERI - War Machine (2024)
Jeśli miałbym wymienić z marszu najlepszych i najbardziej uwielbianych gitarzystów przeze mnie, to z pewnością Chris Impellitteri znalazł by się na niej. Kocham jego styl gry, jego pasję, finezję, lekkość i technikę. Na każdej płycie potrafi czarować, nawet na takim Animetal Usa. Jego zespół o nazwie Impelliterri każdy fan heavy/power metalu na pewno zna. Takie płyty jak "Stand in Line", "Screaming Symphony" czy "Venom" pokazały jego wielkość i szybko stały się klasykami. Ostatni "The Nature of the beast" troszkę odstawał i teraz po 6 latach band powraca z nowym albumem zatytułowanym "War Machine". Płyta premierę ma 8 listopada i to nakładem Frontiers Records. Skoro taki Cloven Hoof wrócił w glorii i chwale, to czemu podobnie miałoby nie być z Impellitteri. Warto odnotować, że to pierwszy album z nowym perkusistą, czyli Paul Bostaph. Jego obecność dodała thrash metalowego pazura całości i niezwykłej mocy. Bardzo ważna zmiana, która tchnęła nowe życie do muzyki tej grupy. Kto by pomyślał, że dostaniemy jeden z najlepszych albumów tej grupy? Zwiastuny i single nie kłamały i dostajemy prawdziwe arcydzieło.
Pomijam już tą kiczowatą okładkę, która mogła by zdobić jakąś grę strategiczną. Nowy album to faktycznie tak maszyna nie do zniszczenia, które rozprawia się z przeciwnikiem w mgnieniu oka i rozwala system. Na tle konkurencji i znakomitego roku 2024 ta płyta mocno zapada w pamięci i jest jedyna w swoim rodzaju. Te popisy gitarowe Chrisa są nie do podrobienia i stanowią atrakcję i źródło mocy tego krążka. Mimo tylu lat i tylu płyt, wciąż zachwyca, a tutaj jakby nawet jest to wszystko o wiele cięższe i ostrzejsze. Gdzieś tam aspekty thrash metalowe można wyczuć i coś z "System X". Do tego do chodzi znakomity Bostaph, który dodaje agresji i odpowiedniej dynamiki. Sam Rob Rock to już zasłużony wokalista, który już swoje zrobił i nic nie musi udowadniać, a mimo to robi to. Tutaj pokazuje klasę i drapieżność. Takie głosy chce się słuchać i w pełni oddają piękno muzyki heavy metalowej. Każdy element tej płyty po prostu sieje zniszczenie. Do tego to mocne i wyraziste brzmienie autorstwa dobrze znanego Jacoba Hansena. No i ten dopieszczony materiał, który brzmi jak miks tego co gra Impellitteri z nutką "Painkiller" Judas Priest. Jest agresja, szybkość, mocne riffy, ostre solówki, ale jest też melodyjność i killer goniący killer.
Na dzień dobry dostajemy finezyjny i przebojowy "War Machine". Jest przedsmak tego co nas czeka i od razu słychać, że panowie stawiają na jakość, na agresję i drapieżność. To pierwsze wrażenie, jakie zrobił singiel "Out of a mind" nie da się zapomnieć. Miks troszkę judas priest z czasów "Painkiller" do tego coś z Rainbow i złotych lat Ritchiego Blackmore'a. Rob Rock brzmi obłędnie i jego wokal prezentuje się znakomicie. Tyle lat, a on wciąż jest na szczycie. Killer i jeden z najlepszych utworów, jakie stworzył Chris. Pomysłowy riff dostajemy w "Superkingdom" i to kolejny killer. Klasycznie, a zarazem z pomysłem i świeżym podejściem do tematu. Kolejny singiel, który powalił na kolana to "Wrath child" i to jest czysty przejaw geniuszu. Ten niszczący riff, ta szybkość i agresja. Znów pewne wpływy "Painkiller" Judasów można uświadczyć. Te zapędy w kierunku power/thrash metalu są imponujące. Podobne emocje wzbudza "What Lies Beneath" i tutaj Chris znów potwierdza swoją wielkość i niezwykłą grę na gitarze. Każdy utwór jest na wagę złota i każdy to osobna niesamowita przygoda. Band się nie zatrzymuje i utrzymuje wysokie obroty za sprawą agresywnego "Hell on earth" i jestem w szoku, że band gra przez cały album w takim tempie. Nie ma nie potrzebnych zwolnień, udziwnień, eksperymentów. Dalej mamy równie zadziorny "Power grab", przebojowy "Beware The Hunter" i dynamiczny "Light it up". Prawdziwa jazda bez trzymanki. Końcówka to równie zadziorny "Gone insane" o bardzo podniosłym refrenie, czy finezyjny i szybki "Just Another Day". Nie ma oddechu, nie ma miejsca na przerwie. Killer za killerem!
Na takie albumy jak "War Machine" Impellitteri warto czekać, nawet jeśli ma to trwać latami. Płyta bezbłędna, bez wad, bez zbędnych dźwięków. 11 niesamowitych utworów, który każdy oddaje piękno muzyki Chrisa i jego zespołu. Brak słów by opisać, co tu zadziało się. Majstersztyk i jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Chris Impellitteri. Szok i niedowierzanie.
Ocena: 10/10
czwartek, 7 listopada 2024
EMPIRES OF EDEN - Guardians of Time (2024)
Stu Marschall w końcu po latach przypomniał sobie o swoim zespole o nazwie Empire of Eden. Ostatnie dzieło zatytułowane "Architect of Hope" ukazał się 9 lat temu. Dalej dzieli i i rządzi stu Marschall. To on odpowiada za materiał za jakość. "Guardians of Time" to 5 album tej grupy i ukaże się 15 listopada nakładem Massacre Records. Na pewno przyciąga uwagę pokaźna liczba gości. Jest David Readman, jest Sean Peck, czy Rob Rock. Działa to na zmysły, a jak to finalnie brzmi?
Widać, że Stu zadbał o miłą dla oka okładkę czy mocne, wyraziste brzmienie i znakomitych gości. Tylko szkoda, że sam materiał nie jest z górnej półki. To ten rodzaj płyty, która ni to ziębi ni to grzeje i jest nam obojętna. Słucha się tego dobrze, ale nie wiele zapada w pamięci i nie wzbudza większych emocji. Stu Marschall to wysokiej klasy gitarzysta i wciąż jest w bardzo dobrej formie. Szkoda tylko, że zabrakło bardziej wyrazistych i dopracowanych kompozycji.
Jest kilka godnych wyróżnienia utworów. Dojrzały, zadziorny, o nieco hard rockowym zabarwieniu "The Guardians of Time", w którym czadu daje Rob Rock. Więcej takich kawałków i album by sporo zyskał. Jonas Heidgert z dragonland błyszczy w rozpędzonym i power metalowym "Mortal rites". Jednym z najlepszych na płycie jest bez wątpienia przebojowy i nieco taki hard rockowy "The Inner me". Jest klasycznie, jest chwytliwa melodia, pomysłowy riff i niezawodny David Readman. Agresywniejszy "When the beast comes out" brzmi jak odrzut z sesji na ostatnie wydawnictwo Death dealer. Sean Peck też sprawdza się w takim graniu idealnie. Im dalej w las ty mniej emocjonalnie jest. Troszkę wszystko takie na jedno kopyto i bez ikry. Solidna porcja miksu heavy metalu i hard rocka. Nic ponadto.
Szkoda. Wielkie nazwiska i w zasadzie z dużej chmury mały deszcz. Mocne brzmienie, ciekawa okładka i w zasadzie zabrakło pomysłów na cały materiał. Początek płyty udany jest, ale potem tempo i jakość siada. Czekam jednak na nowy album Death Dealer...
Ocena: 5.5/10
środa, 6 listopada 2024
LANKASTER MERRIN - Dark Mothers Child (2024)
Melodyjny heavy metal z elementami hard rocka, czy power metalu, a wszystko nastawione na chwytliwe melodię, dynamikę i przebojowość. To jest to co opisuje to co gra niemiecka formacja Lankester Merrin, która działa od 2019r. Nagrali już 3 albumy studyjne, a najnowszy "Dark Mothers child" potwierdza, że ten zespół potrafi grać, że ma coś do zaoferowania. Nie ma w tym nic oryginalnego, ale ta pozytywna energia potrafi zarazić.
Komercyjny wokal Cat Rogers z jednej strony nadaje melodyjnego charakteru, przebojowości, a z drugiej strony jest jakby mało heavy metalowy. Za mało w nim drapieżności czy mocy. Jednak za jej sprawą materiał może trafić do szerszego grona odbiorców. Mocnym atutem tej kapeli jest duet gitarowy tworzony przez Vorwald/Schulz, gdzie robią wszystko co tylko się da, aby album emanował energią, drapieżnością. Każdy riff jest mocny i łatwo wpadający w ucho. Nie brakuje chwytliwych melodii, a wszystko jest zwarte i treściwe. Bije z tego też komercja i ma to swoje plusy jak i minusy. Stylistycznie momentami przypominają dokonania Battle Beast czy Burning Witches.
Zawartość płyty to 37 minut dobrze skrojonego melodyjnego heavy metalu. Praca gitar i zadziorność otwierającego "Eyes of the Night" napawa optymizmem. Jeszcze większe emocje wywołuje agresywny i zarazem bardzo melodyjny "High Plains Drifter". Wszystko jest na swoim miejscu i tu słychać dobitnie, że band potrafi grać. Drzemie w ich ogromny potencjał i stać ich na znacznie więcej. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Hoist up the Sail" i tutaj znów szybkie tempo, zadziorny riff i nieco power metalowych patentów. Kolejny killer na płycie, która łatwo wpada w ucho. Nieco mroczniejszy jest "Immortal Prince" i tutaj band zabiera nas w bardziej hard rockowe klimaty. Stonowane tempo, hard rockowy riff to atuty "In rank and file", z kolei "Lords of the Flies" to przyspieszenie i znów ostrzejsze granie. W takiej wersji band wypada najkorzystniej. Piękna i chwytliwa melodia w "Mastermind" robi robotę i to kolejny wielki hit na płycie. Płyta pod tym względem zachwyca i to jest jej siła. Na sam koniec nijaka ballada "Valley of Tears".
Lankester Merrin nagrał przyzwoity album, który imponuje dynamiką, przebojowością i dużą dawką łatwo wpadających melodii. Troszkę może irytować wokal, troszkę pewne niedociągnięcia, ale nie można im odmówić potencjału i naprawdę dobrego zgrania czy pomysłowości, co przedkłada się na jakość tej płyty. Warto posłuchać, bo jest kilka mocnych momentów.
Ocena: 7.5/10
wtorek, 5 listopada 2024
BLACK DENIM RAGE - Chaos of War (2024)
Każdy fan speed metalu i thrash metalu nie może pominąć nowego wydawnictwa od amerykańskiego Black Denim Rage, który nosi tytuł "Chaos Of War". 30 października album został wydany nakładem Witches brew i jest to świetnie skrojony miks heavy metalu, speed metalu i thrash metalu, a wszystko wykreowane na wzór lat 80. Dużo tutaj starego exciter, razor, coś z Vulture, coś z wczesnego running wild. Każdy kto kocha szybkość, dynamikę, przebojowość i chwytliwe melodie to znajdzie to na nowym krążku Black Denim Rage.
Zachwycali na debiucie i tutaj dalej zachwycają. Mają pomysł na siebie, a przede wszystkim umiejętności, które pozwalają im się wybić i trafić do szerszego grona słuchaczy. Okładka nie wiele zdradza i raczej jakoś nie zapada w pamięci. Zresztą ta z debiutu też daleka była od ideału. Brzmienie takie typowe dla płyt z kręgu speed/thrash metalu. Dodaje agresywności i klimatu lat 80 czy 90. Motorem napędowym grupy jest wokalista i zarazem gitarzysta James Balcazar. Jego głos jest specyficzny, taki surowy i nieokiełznany. To za jego sprawą czuć ten klimat speed metalu lat 80. Idealnie współgra z partiami gitarowymi i rozpędzoną sekcją rytmiczną. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale słucha się muzyki Black Denim rage z dużą przyjemnością i niczym wehikuł czasu przenosi nas do złotych lat 80. Za partie gitarowe odpowiada duet Balcazar/Sanders i tutaj panowie stawiają na melodyjność, szybkość i zadziorność. To mocny atut tej płyty i jest czym się zachwycać.
Materiał zwarty i treściwy. Można delektować się znakomitym riffem w otwierającym "Chaos Of War", który jest kwintesencją speed/thrash metalu. Co za pokaz mocy i talentu. Heavy metalowo robi się w prostym i nieco punkowym "Street metal Violence". Kolejny szybki i agresywny kawałek. Ach ta praca gitar w przebojowym "Executor's Reign" i słychać wpływy Exciter czy takich grup jak Slayer, czy Metallica. Prawdziwa jazda bez trzymanki. Dalej znajdziemy nieco bardziej techniczny "troops of hate", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Oldscholowy riff dostajemy też w "selected to die". Najdłuższy na płycie to "Hero's Journey" i wygrywa za sprawą klimatu i złożonej formuły. Na koniec przebojowy "Legacy", który sieje zniszczenie od samego wejścia. Piękne zwieńczenie tego udanego albumu.
Black Denim rage rośnie w siłę i umacnia swoją pozycję na speed metalowym rynku. Znają się na rzeczy i potrafią zmajstrować przemyślany i przebojowy materiał, który zostaje jeszcze na długo z słuchaczem, nawet kiedy cichnie muzyka w głośnikach. Niby nic oryginalnego nie grają, jest wtórne i oklepane, jednak robią to na tyle umiejętnie że ta muzyka dostarcza sporo frajdy. Tego trzeba posłuchać.
Ocena: 9/10
poniedziałek, 4 listopada 2024
VIPERWITCH - Witch Hunt- Road to vengeance (2024)
Wytwórnia Stormspell Records słynie z ciekawych pozycji w kategorii heavy metalu i zawsze to jest sprawdzone źródło, które potrafi dostarczyć solidne wydawnictwa w tej dziedzinie. Najnowsze dzieło wydane przez tą wytwórnię to debiut amerykańskiej formacji Viperwitch. Kapela jest na rynku w sumie 10 lat, ale dopiero teraz przyszedł czas na zaprezentowanie w pełni swoich umiejętności. Band gra klasyczny heavy metal z pewnymi elementami hard rocka czy speed metalu. "Witch Hunt - Road to Vengeance" ukazał się 31 października i na pewno przykuwa uwagę miłą dla oka okładką, a jak prezentuje się zawartość?
Nie do końca przemawia do mnie przybrudzone i nieco garażowe brzmienie. Wokal i maniera wokalna Danica Minor też może poróżnić słuchaczy. Z jednej strony śpiewa agresywnie, z drugiej strony brakuje technicznego wyszkolenia. Może się to podobać, albo też nie. Nie przeszkadza to aż tak w odsłuchu. Na szczęście większą uwagę skupia na sobie duet gitarowy Minor/Perkins. Jest klasycznie, prosto i bez większego zaskoczenia. Band nie odkrywa niczego nowego i troszkę brakuje im pomysłu na ciekawe melodie, na poruszenie i stworzenia czegoś godnego zapamiętania. To materiał, który dobrze się słucha, ale to wszystko jest dobre do posłuchania na raz, potem staje się monotonne i troszkę męczące.
Poszukajmy plusów. Rozpędzony "Hellbound" ma dobrą dynamikę i potrafi dostarczyć jeszcze frajdy. Tutaj band przemyca trochę speed metalowej stylistyki. Lata 80 i ta prostota daje o sobie znać w "Bathory", który nieco brzmi jak ukłon w stronę Warlock czy Judas Priest. Instrumentalne przerywniki w postaci "Vapor City" przeszkadzają. Rozpędzony "The huntress" też nie wiele wnosi i wypada blado na tle wiele innych kawałków w podobnym stylu jakie pojawiły się w 2024. Niby jest potencjał, ale w ogóle nie jest wykorzystany. Ogólnie przerost formy nad treścią, chcieli stworzyć mroczny klimat, pójść w koncepcyjny album, ale polegli. Nie udało się.
Stormspell Records jak się okazuje nie zawsze oznacza materiał godny uwagi. Debiut Viperwitch to płyta nijaka, bez charakteru, bez pomysłu i polotu. Gdzieś tam był potencjał, że to mógł być ciekawy album. Kompozycje są słabe, do tego to brzmienie, mało wyrazista wokalistka i zdominowanie albumu przez przerywniki instrumentalne. Jestem na nie.
Ocena: 3.5/10
piątek, 1 listopada 2024
CHALLENGER - Force of Nature (2024)
Skyeye ze Słowenii wymiata, to też chciałem poznać możliwości debiutującego Chalanger, który również wywodzi się z tego samego kraju. Działają od 2016r, mają za sobą solidny mini album, a teraz w końcu przyszedł na pełnometrażowy debiutancki album. "Force Of Nature" to płyta skierowana do maniaków heavy metalu z nutką speed metalu. Oczywiście musi być ukłon w stronę lat 80, muszą być echa Iron maiden, NWOBHM, ale jest też coś z Savage grace, Jag Panzer czy Omen. Band stara się brzmieć klasycznie, oldschoolowo i nawet można ich pochwalić za zapał, chęci i za potencjał, który drzemie w nich. Niestety debiut nie powala na kolana.
O ile brzmienie jest mocne, zadziorne i takie jakie słuchacz by chciał. Tak samo okładka. O tyle już kwestia aranżacji, kompozytorstwa troszkę kuleją. Sekcja rytmiczna daje czadu, partie basu wygrane przez Samo Stopera, który dołączył w roku 2023 zasługują na słowa uznania. Partie gitarowe wygrywane przez Toniego i Urbana są solidnie, bardziej rzemieślnicze. Dobrze się tego słucha, ale nie ma nic odkrywczego. Brakuje świeżości i pomysłowości na to jak wykorzystać oklepane motywy i patenty. To kolejna płyta z taką muzyką, a że konkurencja jest silna w tym roku, to i płyta nie robi większego wrażenia. Wokal Urbana też pozostawia troszkę do życzenia. Często nie ma pary i charakteru w głosie. Jak dla mnie jest za łagodnie i jakoś tak bezpiecznie.
Płyta miała premierę 25 października za sprawą wytwórni Dying Victim Records. 43 minuty muzyki to mało, ale w przypadku tego co gra band to wystarczająco. Otwieracz "Imperial Madness" to średni utwór, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia. W takiej stylizacji znajdzie się lepszych graczy. Niby energiczny jest "Under the Skin", ale nie ma elementu zaskoczenia i to wszystko się słyszało i w lepszej wersji. O wiele ciekawszy jest 7 minutowy "Victims of War" i to najdłuższy utwór na płycie. W końcu jest jakiś pomysł i wokal Urbana sprawdza się w takim epickim i klimatycznym graniu. Dużo wpływów NWOBHM mamy w "Exhausted Earth", a "Recurrent Universe" zachwyca melodyjnością. Coś z Iron maiden można wyłapać w stonowanym "Sleepless. Zamykający "The final Epoch" to klimatyczne granie, ale niestety trochę wieje nudą.
Band grać potrafi i nawet dobry kierunek stylizacji obrali. Jest kilka godnych uwagi momentów, ale całość to średnia klasa. Band musi teraz ciężko pracować, by przeskoczyć do wyższej ligi. "Force of Nature" to płyta do posłuchania i do zapomnienia. Póki co rok 2024 dostarcza sporo lepszych płyt niż to co gra Challanger.
Ocena: 6/10
środa, 30 października 2024
MOONSTONE PROJECT - New Life (2024)
18 października ukazał się najnowsze dzieło Moonstone Project, który nosi tytuł "New Life". Band powstał w 2005r z inicjatywy włoskiego gitarzysty Matta Filippina. Ten band już wyrobił swój styl i ich muzyka skupia się na graniu klasycznego hard rocka, z wyraźnymi wpływami Deep Purple, Rainbow, Uriah Heep. "New Life" przyciągnie przed odbiorniki nie jednego fana tych kapel, bo na nowym krążku zadbano o wielkie nazwiska. Jest Glenn Hughes, Graham Bonner, Ian Paice, czy Andrew Freeman. To już działa na wyobraźnie i zachęca do zapoznania się z całością.
Okładka miła dla oka, ale też nie zdradza co tak nas naprawdę czeka. Samo brzmienie bardzo zadziornie, hard rockowe i takie w klimatach lat 80. To wszystko ze sobą współgra. Na pewno płyta jest urozmaicona, przebojowa, taka oldschoolowa i miła w odsłuchu. Takiej muzy nigdy za dużo, zwłaszcza że ciężko o takie albumy z takim rodzajem hard rocka. Stara szkoła hard rocka rządzi. Goście dodają uroku całości, a Matt Fillipin imponuje jako utalentowany gitarzysta, ale też kompozytor. Słychać od pierwszych dźwięków, że wie czego chce i robi to na dobrym poziomie.
Jakże genialny mamy tutaj otwieracz. "Silent Hunter" to ukłon w stronę starego dobrego Deep Purple, czy Rainbow. Te wpływy Blackmore;a są wyczuwalne i to spory atut. Wokalnie Andrew też sprawdza się w takim graniu. Kocham takie dźwięki i takie hity to klasa światowa. Klimatyczny, nastrojowy i łagodny w swojej konwencji jest "Closer than You think" i tutaj sprawdził się głos Glena Hughesa. Spokojny, ale pełen emocji i pięknych dźwięków utwór. Więcej energii niesie ze sobą "Pictures of my lonely days", gdzie gościnny występ zalicza Paul Shortino. Znów klasyczne patenty i znów miłe odesłanie do lat 80 czy 70. Riff w "One the way to moonstone" też taki jakiś znajomy i znów zalatuje Deep Purple. Brawo za klimat, za jakość i pomysłowość. James Christian wokalnie daje czadu w rozpędzonym "Madman" i te bardziej energiczne kawałki, mają w sobie więcej kopa i stanowią główną atrakcję płyty. Najlepszy na płycie jest zamykający "Not Dead Yet" z gościnnym udziałem Grahem Bonnetem. Dużo starego Rainbow w tym utworze. Takie utwory zawsze potrafią skraść serce i to też świetny przykład, że Matt jest świetnym kompozytorem.
Ogólnie płyta wywołuje pozytywne emocje, ale do perfekcji sporo też brakuje. Jest przebojowo, jest klasycznie, jest sporo intrygujących zagrywek gitarowych, godnych uwagi riffów. Moonstone project oddaje hołd dla takich tuzów jak Rainbow, Deep Purple czy Uriah Heep. Dobrze się tego słucha, tylko że nie poczułem się jakbym obcował z arcydziełem. Troszkę czuje niedosyt.
Ocena: 7.5/10
wtorek, 29 października 2024
TUNGSTEN - The Grand Inferno (2024)
To już 5 lat istnienia szwedzkiego Tungsten i skuteczność mają niezłą, bo już nagrali 4 albumy studyjne. Nie tyle ten fakt szokuje, co to że band gra mieszankę heavy metalu, power metalu, hard rocka z wyraźnymi elementami industrialu. Do tego ta cała elektronika, która wyróżnia band na tle innych. Można ich kochać albo nienawidzić. "Tundra" to ich najlepszy album ,a reszta taka średnia jak dla mnie. Mają swój styl, swój charakter i czasami trafi się coś godnego uwagi na płycie. "The Grand Inferno" to podobny przypadek. Płyta, w której znajdziemy kilka godnych uwagi utworów, ale jako całość to zawodzi.
Jak zwykle piękna szata graficzna zdobi album Tungsten, a samo brzmienie też wysokiej klasy. Pod tym względem Tungsten zawsze imponuje i zachwyca. Kluczową rolę bez wątpienia pełni wokalista Michael Andersson, który swoim specyficznym wokalem buduje klimat i nadaje oryginalnego stylu zespołowi. To za jego sprawą też zbliżamy się do klimatu industrialnego. Nick Johansson jako gitarzysta też stara się stworzyć wyjątkowe melodie i pójść w stronę bardziej współczesnych dźwięków. Nie jest to zły pomysł, o ile idzie to w parze z jakością. Na nowym albumie jest z tym różnie. Nie można też zapomnieć o klawiszowcu Karlie Johanssonie, który odpowiada za nowoczesny wydźwięk, elektroniczne wstawki i te patenty industrialne. Mnie osobiście często działa na nerwy i przeszkadza w odbiorze.
Otwieracz "Anger" troszkę odstrasza i nie do końca podoba mi się taka mieszanka stylistyczna. Lepiej prezentuje się stonowany i chwytliwy "Blood of the Kings". Takie prostsze granie bardzo dobrze wychodzi tej kapeli. Pomysłowy "Lullaby" o nieco zabarwieniu komercyjnym robi robotę i potrafi zapaść w pamięci. Nowoczesny wydźwięk połączony z przebojowością. Co ciekawe mocną stroną tej płyty są te spokojniejsze kawałki, bardziej nastawione na emocje, na klimat. Tak też jest z tytułowym "The Grand Inferno", który potrafi poruszyć i dostarczyć niezapomnianych emocji. Kolejnym ważnym przystankiem na płycie jest znów nieco komercyjny, nieco taki prostszy w swojej konwencji "Walborg". Taki Tungsten to ja mogę słuchać i nawet dostarcza mi to sporo frajdy. Dziwny jest "Vantablack" gdzie pełno elektroniki, industrialu, nowoczesności i takie mieszanki, która potrafi odstraszyć. Dynamiki i przebojowości nie można mu odmówić. Refren akurat tutaj jest pierwsza klasa. Zwalniamy w "Me, myself, My Enemy" i znów są ciekawe momenty, ale też nieco kiczowate, co wywołuje mieszane uczucia.Warto pochwalić za melodyjny "Sound of a violin", gdzie band zabiera nas w rejony bardziej symfoniczne. Nastrojowy i spokojniejszy "Angel Eyes" wieńczy ten album i to też dobry utwór i nic ponadto.
Tungsten dalej szokuje, dalej idzie własną ścieżką i tworzy coś swojego. Szacunek za to im się należy. "The grand Inferno" to nie równy album, który miewa bardzo ciekawe momenty, ale też i troszkę działające na nerwy. Band dalej wierny swojemu stylowi i ten album tego nie zmienia. Płyta do posłuchania, ale większej miłości z tego nie będzie, chyba że jest się wiernym fanem Tungsten. Każdy musi sobie sam wyrobić opinie.
Ocena: 6/10
poniedziałek, 28 października 2024
RAZOR HIGHWAY - Flammable Souls - Blaze of the rebirth (2024)
Razor Highway to japoński band, który działa od 2019r. Mają na swoim koncie dwa albumy, z czego najnowszy zatytułowany "flammable Souls - Blaze of the rebirth" ukazał się 23 października. To co tutaj znajdziemy to przede wszystkim zadziorny heavy metal z pewnymi elementami neoklasycznymi, a także z nutką power metalu. Gdzieś tam są echa Anthem, Concerto Moon, czy Galneryus. Jest też coś z takiego Iron mask czy Primal Fear i w sumie sam styl Razor Highway nie jest jakoś specjalnie skomplikowany. Potrafią grać i potrafią grać na bardzo przyzwoitym poziomie. Geniuszu nie uświadczyłem, a album jest też daleki od nazwania arcydziełem.
Okładka w ogóle nie zdradza, że to album heavy metalowy, bardziej wygląda jak szata graficzna do gry komputerowej. Samo brzmienie już o wiele bardziej godne uwagi. Dodaje pazura i mocy całości. Tanaka i Takahaschi to duet, który odpowiada za partie gitarowe. W tej kwestii jest naprawdę dobrze. Jest sporo solidnych riffów, chwytliwych melodii. Jest przebojowo, z polotem i naprawdę z każdego kawałka da się coś pozytywnego wynieść. Do specyficznego wokalu Aki Fukasawa można się przyzwyczaić i pasuje do tej całej stylistyki. Każdy element muzyki Razor Highway jest ważny i odgrywa ważną rolę. Wszystko jest przemyślane i dopasowane.
Płytę otwiera klimatyczne intro, a potem wkracza agresywny "Ashes and dust" i ktoś tutaj ewidentnie nasłuchał się twórczości Primal Fear. No jest moc, jest pomysł na to wszystko i słucha się tego bardzo przyjemnie. Nie brakuje hitów i jednym z nich jest bez wątpienia "Rest in Power", który opiera się na sprawdzonych i dobrze znanych patentach. Nie ma tutaj nic nowego, ale radości dostarcza. Słodkie klawisze i łatwo wpadająca w ucho melodia to atuty "Born Cruseder". Wieje kiczem, ale utwór potrafi zapaść w pamięci. Echa power metalu pojawiają się w dynamicznym "A light for the Blind" i w takiej konwencji band wypada najlepiej. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Warto pochwalić za zadziorny "Lost in the chaos", epicki "Distant Memories" czy nastrojową balladę "Dead man;s paradise".
Razor Highway nagrał dobry album i jest kilka godnych uwagi kompozycji. Zdarzają się wpadki, zdarzają się słabsze momenty, a nawet i wypełniacze. Jednak mimo pewnych wad, to wciąż płyta która jest miła w odsłuchu i każdy powinien dać szansę tej kapeli. Zasługują na to!
Ocena: 6.5/10
niedziela, 27 października 2024
POUNDER - Thunderforged (2024)
Amerykański Pounder wrócił ze swoim 3 albumem studyjnym zatytułowanym "thunderforged". Płyta ukazała się 25 października roku 2024 nakładem Shadow Kingdom Records. Debiut bardzo miło wspominam, a "Breaking The World" okazał się tylko solidnym rzemiosłem. Najnowszy "Thunderforged" ustawił bym gdzieś między tymi dwoma krążkami. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale to wszystko jest wtórne i brzmi jak kalka Manowar, czy Majesty.
Okładka od razu wyjawia czego można się spodziewać po Pounder na nowym krążku. Troszkę wieje kiczem i troszkę nasuwają się okładki Manowar. Samo brzmienie solidne i oddaje duch heavy metalu lat 80. Same kompozycje też udane, choć nie ma mowy o przebłysku geniuszu, o prawdziwym trzęsieniu ziemi, który poruszy heavy metalowy świat. To tez nie oznacza, że płyta jest gniotem i nie ma sensu jej słuchać. Band ma pomysł na siebie, potrafi grać, a i kompozycje potrafią pozytywnie zaskoczyć. Nie ma niczego nowego, ale band zmajstrował solidny i wyrównany materiał, który jest melodyjny i przebojowy. Dobrze słucha się tych chwytliwych i melodyjnych partii gitarowych wygrywanych przez duet Draper/harvey. Jest szczerość, jest ukłon w stronę lat 80 czy 90. Jest klasycznie i nie ma nie potrzebnego eksperymentowania. Matt Harvey przypomina nieco manierę Erica Adamsa, co dodaje uroku całości i potęguję skojarzenia z Manowar.
Jak ktoś ma wątpliwości to wystarczy odpalić rozpędzony otwieracz "Sound and Fury", który oddaje ducha Manowar, a także klasycznego true heavy metalu. Niby nic nowego, a słucha się bardzo przyjemnie. Tytułowy "Thunderforged" też zbudowany w oparciu o sprawdzone, oklepane motywy. Dostarcza sporo frajdy, choć nie ma w za grosz oryginalności. Jeszcze więcej wpływów Manowar można uświadczyć w prostym i łatwo wpadającym w ucho "Metal Eternal". Solidny heavy metal, ale też nic ponadto. Duży plus za szybki i agresywniejszy "Comin Loose", który jest jednym z mocniejszych utworów na płycie. Zespół pokazuje też pazur w zadziornym "Line Of Fire", ale i tutaj nie próżno szukać przebłysku geniuszu i elementu zaskoczenia. Brawa należą się za klimat i próbę zaskoczenia w nieco rozbudowanym "Deeper than Blood". Hołd Manowar również został złożony w zamykającym "Wet and reckless".
Fani Manowar muszą obczaić nowy album Pounder. Fani solidnego heavy metalu też, ale jeśli ktoś szuka czegoś ambitnego, dojrzałego i kruszącego mury, to raczej nowy Pounder to zły adres.
Ocena: 7.5/10
sobota, 26 października 2024
INNERWISH - Ash Of Eternal Flame (2024)
Koniec żartów. Czas zostawić plastikowe miecze, odłożyć drewnianą nogę i hak, porzucić bajki o smokach i porzucić słodkie melodie i kiczowaty power metal. Wrócił po 8 letniej przerwie wielki gracz. Znany wszystkim maniakom epickiego power metalu Inner Wish, który reprezentuje nikogo innego jak wielką Grecję, która jest ziemią dla genialnych zespołów, które potrafią tworzyć coś więcej niż tylko muzykę. To pokarm dla naszej duszy, dla wyższego stanu. No kto jak nie greckie zespoły. Oni to potrafią. InnerWish niszczył w 2016r i teraz po 8 latach znów się przebudził by siać zniszczenie. "Ash of Eternal Flame" to nowe arcydzieło od tej utalentowanej grupy. Na myśl przychodzi trasa Masterplan i Firewind, gdzie śmiało obok tych graczy mógłby znaleźć się właśnie InnerWish. Wiele te zespoły łączy, ale można też doszukać się coś z Sinbreed, Diviner czy nawet takiego Lords Of Black. To jedna z tych płyt, która namiesza w tegorocznych zestawieniach.Płyta ukaże się już 1 listopada nakładem Reigning Phoenix Music.
Dostajemy najlepsza okładkę Innerwish i jakoś tak mi zaleciało okładką ostatniej płyty Helloween. Dużo się dzieje i jest na czym zawiesić oko. Kocham takie szaty graficzne, gdzie jest dużo smaczków i ukrytych motywów. Brzmienie to już wiadomo klasa światowo i nie ma się do czego przyczepić. Pomówmy o zespole, o tych czarodziejach, którzy działają na nasze zmysły. Wokalista George Eikosipentakis to wysokiej klasy muzyk, którym swoim głosem kruszy mury. Co za charyzma, co za moc, co ekspresja. Mógłby śpiewać bez instrumentów i tak było to coś pięknego. Jeden z najpiękniejszych występów wokalnych roku 2024. Jeśli znamy genialny Fortress under Siege to powinniśmy znać utalentowanego klawiszowca George Georgiou. Te partie klawiszowe dodają troszkę progresywnego charakteru, trochę powagi, trochę epickości i symfonicznego charakteru. Mistrz w swoim fachu. Na straży dynamiki, szybkości i mocy stoi zgrana sekcja rytmiczna. Dają czadu, oj uwierzcie mi. Uwagę i tak skupiają na sobie gitarzyści, a w tej roli genialni Thimios Krikos i Manolis Tsigos. Dwa uzupełniające się elementy, niczym woda i ogień. Panowie to jest czysta magia i portal do innego wymiaru. Coś pięknego. Jak ktoś ma wątpliwości co ten band potrafi, to niech przemówi do niego muzyka. Najlepszy argument na wszystko.
11 kawałków i godzina materiału to spora dawka przebłysku geniuszu Innerwish, Otwieracz "Forevermore" z jednej strony mroczny, agresywny, troszkę progresywny, a z drugiej nowoczesny i podniosły. Echa Firewind są, ale band gra swój epicki power metal. Marszowy, rozpędzony niczym walec "Sea Of Lies". To był trafiony singiel, który przyciągnie tłumy przed odbiorniki. Oczywiście specjalny gość w postaci Hansiego Kurscha dodaje uroku temu kawałkowi. Perfekcja i definicja piękna muzyki Innerwish, ale przede wszystkim tego co definiuje power metalu. Coś pięknego. Troszkę łagodniejszy w swojej oprawie jest "Higher", jednak ta emocjonalna dawka potrafi złapać za serce. Piękna paleta dźwięków i nieco bardziej rockowy feeling dodaje uroku całości. Refren to coś pięknego i troszkę przypominają mi się genialne refreny Dynazty. Dobrze znany jest z zapowiedzi "Soul Of Assunder", który jest nieco skierowany do maniaków mocnego heavy/power metalu w stylu Primal Fear. Podniosły, epicki, pełen pięknych dźwięków jest bez wątpienia "Primal Scream". Co za gracja, subtelność i magia dźwięków. Tytułowy utwór to musi być coś specjalnego, coś co poruszy i będzie wizytówką albumu. Rozbudowany, trwający 7 minut "Ash of Eternal flames" taki jest jest. Epickość otacza nas, otula niczym ciepły kocyk. Robi się nastrojowo i band bawi się konwencją. Greckie zespoły potrafią właśnie tak czarować. Kolejna piękna perełka na płycie. Agresywny i nowoczesny "Cretan Warriors" to znów odesłanie do dźwięków Firewind czy Masterplan. Mocna rzecz! Jakbym miał wskazać jakiś najlepszy kawałek z całej płyty to wybrałbym marszowy, pomysłowy "The hands of Doom". Motyw przewodni jest genialny i do tego ten poruszający refren. Killer! Jest też rockowa ballada o epickim rozmachu w postaci "Once Again" i to pokazuje że band na każdym polu potrafi się odnaleźć. Dla tych co kochają takie bardziej hasnenowskie klimaty to polecam przebojowy "Walk Alone". No i został jeszcze "Breathe", który jest niczym innym jak takim typowym utworem Innerwish.
Cudo! Płyta idealna pod każdym względem. W dodatku zróżnicowana, pełna magii, świeżości i brzmiąca bardzo współcześnie. Greckie zespoły to fenomen i zawsze stworzą coś wyjątkowego, co jest czymś więcej niż muzyką. To prawdziwy pokarm dla duszy, coś co porusza, daje do refleksji i na długo zostaje z słuchaczem nawet kiedy z głośników dobiega cisza i gasną świata i otacza nas mrok z każdej strony. To płyta, która zostaje już z nami na zawsze. A czy ty jesteś gotów na kolejną porcję genialnej muzyki innerwish?
Ocena: 10/10
FROZEN CROWN - War hearts (2024)
Włoski Frozen Crown wypracował swój styl już dawno temu i lubi czerpać z dokonań Battle Beast, Dragonforce, Temperance czy Nightwish. Nie grają niczego oryginalnego i to jeden z tych zespołów, który opiera swój styl na znanych i nieco oklepanych patentach. To trochę takie przekleństwo Frozen Crown, bo w sumie wiadomo czego można się spodziewać po nowej płycie i wiadomo że wykroczą poza pewne ramy. Przejawu geniuszu od nich nie oczekuję, ale solidną porcję power metalu, który dostarczy rozrywkę na wysokim poziomie. Tak już jest od 7 lat, a najnowszy "War hearts" to tylko potwierdza.
Uwagę słuchacza przyciąga jak zawsze specyficzny głos Giada Etro, który nie jest jakąś operową śpiewaczką i stawia na przebojowość i taki klasyczny, power metalowy wydźwięk. Pasuje do muzyki Frozen Crown i jest jednym z najważniejszych filarów tej grupy. Pochwały można kierować również do zgranej sekcji rytmicznej, która odpowiada za niezwykłą dynamikę płyty. Prawdziwą siłą i motorem napędowym tej kapeli jest bez wątpienia zgrany duet gitarowy tworzony przez Lanzone/ Bellomo. To duet, który wie jak zagrać pomysłowe solówki, wyraziste i mięsiste riffy. Jest pazur, przebojowość i duża dawka melodyjności. Jest wszystko czego dusza zapragnie.
Tak wszystko, bardzo pięknie i płyta jest melodyjna, przebojowa, ale niczym nie zachwyca. Troszkę jakby każdy utwór powstał na podobnych filarach i patentach. Troszkę to wszystko jednowymiarowe i to jest chyba największa bolączka tej płyty. Mimo swoich wad, to wciąż kawał udanego power metalu. Przepiękny otwieracz "War Hearts" oddaje piękno gatunku i muzyki Frozen Crown. Troszkę przypomina to stary dobry Dragonforce. Przebojowy "Steel and Gold" czy "to live to die" oparte są na podobnych patentach i są bardzo podobne do siebie. Początek płyty udany. Troszkę nijaki i taki oklepany wydaje się "On silver wings", z kolei "Bloodlines" zalatuje jakoś Battle Beast. Nie są to złe utwory, ale jakoś na dłuższą metę nie robią większego wrażenia. Dobrze odegrany power metal i w sumie nic więcej. Płytę zamyka najbardziej rozbudowany "Ice Dragon". Miało być epicko? w klimatach fantasy? Jakoś to brzmi ubogo i bez większego pomysłu.
Frozen crown to w sumie już znana marka i zawsze stoją na straży solidnego power metalu. Tym razem również jest dobrze, ale nie jest to płyta, która rzuca na kolana i imponuje swoją konstrukcją, aranżacjami i genialnymi pomysłami. Tutaj troszkę taki "odgrzewany kotlet". Smak znany, ale już nie robi takiej furory jak na początku. Fani grupy na pewno będą zadowoleni.
Ocena: 6/10
piątek, 25 października 2024
LEATHERHEAD - Leatherhead (2024)
Prawda, że ta okładka ma sporo z Iron maiden? Jest coś z "Book of Souls", jest coś z "Live after Death" czy przede wszystkim "the reincarnation of benjamin Breeg". Jest klimat grozy, tajemniczości i klimat lat 80. Okładka z tych co zachęca by sięgnąć po owe dzieło. Z czym mamy do czynienia? Leatherhead to band, który istnieje dwa lata, ale tworzą go doświadczeni muzycy. To kolejna mocna pozycja z Grecji i troszkę lekki szok, że w tamtych rejonach powstała płyta w stylizacji heavy/speed metalowej. Jest oldscholowo, jest wysoki poziom i pomysł na to wszystko. Tak wiem, często to już pisałem w tym roku, ale to kolejna płyta która zaliczam do najciekawszych w roku 2024. Nie można przegapić debiutu Leatherhead o tytule "Leatherhead".
Wszystko tutaj zagrało tak jak trzeba. Jest utalentowany wokalista Tolis Mekras, który ma ciekawą barwę, dobrą technikę i umiejętność śpiewania w wysokich rejestrach. To jest tajna broń Leatherhead, który sieje zniszczenie. Za partie gitarowe odpowiada dwóch gitarzystów i chylę czoło bo Zachos Karabasis i Thanos Metalios stają na wysokości zadania. Jest szybkość, to wiadomo, ale jest coś więcej. Dbałość o ciekawe melodie, finezja, lekkość, pomysłowość i dobre wyczucie. Tego nie da się kupić i stworzyć na siłę. Sekcja rytmiczna nadaje całości szybkości i odpowiedniej dynamiki. No nie sposób się nudzić przy dźwiękach Leatherhead.
37 muzyki i 10 utworów tak zapowiada się zawartość. Klimat grozy daje o sobie znać w intrze "From Beyond". Czuć dreszcze, nie pokój i jest ciekawość co będzie dalej. Wejście gitar, szybkie tempo i wkracza "Equinox" i jest to speed metal w czystej postaci. Jest troszkę Agent Steel, trochę Exciter, ale też coś np z takiego Scanner. Solówki robią wrażenie i tutaj jest totalna demolka. Serce zaczyna szybciej bić, ale to dopiero początek. Dobra czas troszkę odsapnąć i wkracza stonowane tempo i dostajemy "Dressed To kill". Brzmi to oldscholowo i band czaruje pod każdym względem. Kawałek taki utrzymany nieco w klimatach Judas Priest. Piękne nastrojowe inro rozpoczyna "Vampires Kiss" i to nie jest ballada moi drodzy. Band znów serwuje nam kolejny killer, ale ileż w tym przebojowości, pasji i nawet trochę patentów iron maiden można wyłapać. Ten wokal idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Te zwolnienia, ten refren i wpływy NWOBHM są tutaj naprawdę urocze. Zostałem kupiony od pierwszych dźwięków. Wolniejszy jest "When death is near" i to troszkę słabszy kawałek, ale pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Nie jest to gniot, a jak ktoś ma wątpliwości to zapraszam do momentu solówek. "Into The Warewolfs lair" to pomysłowy killer, który osadzony jest również w speed metalowej stylizacji. Brzmienie, praca gitar, sekcja rytmiczna brzmią idealnie i to jest uczta dla fanów gatunku. Niewinnie zaczyna się "Judge Steel", ale i tutaj słychać pasję, pomysł na riff, solówki czy refren. Band idzie za ciosem. Ciarki przechodzą kiedy wkracza rozpędzony "Under Your Bed" i taki speed metal to ja rozumiem. Kwintesencja gatunku i Leatherhead takimi kawałkami mnie kupił i rozerwał na strzępy. Jak to genialnie brzmi i każda sekunda, każdy dźwięk jest na wagę złota. Nic tylko chłonąć. Klimat grozy wraca w instrumentalnym "The awakening", który poprzedza zamykający, a zarazem tytułowy "Leatherhead" . Końcówka również pomysłowa. Jest lekkie zabarwienie hard rocka, NWOBHM.
Mam słabość do greckiej sceny. Tam jest pełno genialnych zespołów, które potrafią wywrócić heavy metalowe życie do góry nogami. Leatherhead wziął się w sumie znikąd i zaserwują śmiertelny cios. Płyta klimatyczna, przebojowa, dynamiczna i pełna świetnych i pomysłowych dźwięków. Można słuchać w kółko się nie znudzi. Płyta idealnie trafiła w mój gust i wiem, że z tego roku wyniosę wiele świetnych płyt i debiut Leatherhead jest jedną z nich. Ktoś ma wątpliwości, to niech odpala i zapnie pasy. Czeka Was jazda bez trzymanki! Hail to Greece! Hail to Leatherhead!
Ocena: 10/10
MINDLESS SINNER - Metal Merchants (2024)
W roku 2023 szwedzki Heavy load wydał genialny "Riders of the Ancient Storm", który pokazał, że stare zasłużone kapele stać na zryw i nagranie jednej z najlepszych płyt w swojej historii. Teraz mamy rok 2024 i inny szwedzki band z lat 80 wydaje jeden z swoich najlepszych albumów. Mowa o Mindless Sinner, który powrócił na dobre w roku 2014r. "Metal Merchants" to płyta perfekcyjna i pokazuje, że band przeżywa drugą młodość. Ja poczułem się jakbym słuchał zaginiony klasyk z lat 80. Fani Judas Priest, Heavy Load, Lethel Steel, czy Iron maiden nie mogą przegapić tego wydawnictwa.
Okładka oddaje klimat lat 80, zresztą nieco przybrudzone brzmienie też do tego się przyczynia. Band od kiedy powrócił to nagrywa płyty na wysokim poziomie, ale jakoś najnowszy krążek najbardziej przypadł mi do gustu. Ten album ma wszystko. Zróżnicowany materiał, pełno hitów, przebojowych riffów, jest też miejsce na petardy, na pomysłowe melodie, a wszystko rozegrane z pomysłem i polotem. Wokalista Christer Goransson mimo lat wciąż brzmi genialnie i potrafi oczarować barwą, techniką i budowaniem klimatu. Prawdziwy czarodziej. Totalne zniszczenie sieje duet gitarowy tworzony przez Magnusa i Jerkera. Panowie wiedzą jak dogodzić fanom klasycznego heavy metalu i tutaj można poczuć błysk geniuszu. Wszystko rozegrane z niezwykłą dbałością o detale.
Razem z bonusami mamy 13 utworów dających godzinny materiał. Niech przemówi muzyka. Na pierwszy ogień dostajemy killer w postaci "Speed Demon". Speed metalowa jazda bez trzymanki. Brzmi to obłędnie i można słuchać, delektować i niech inne zespoły biorą z nich przykład. Czad! Marszowy, o rycerskim klimacie jest tytułowy "Metal Merchants" i wystarczy posłuchać pomysłowy riff i to jak rozplanowane są melodie. Tutaj poczułem się jakbym słuchał Heavy Load. Ileż energii, pasji dostajemy w rozpędzonym "Carry On" i band błyszczy i kto by pomyślał, że ta kapela powstała w latach 80. Dalej mamy "thirds Time's a charm" i znów epicki rozmach, stonowane tempo i Mindless Sinner pokazuje swój geniusz. Refren w "Hedonia" to jeden z najpiękniejszych refrenów jakie słyszałem w roku 2024. Niby motyw prosty, ale jakże buja. Prawdziwa uczta. Jakże klimatycznie zaczyna się "Mountain of Om", ale szybko nabiera agresji. Przypominają się klasyki typu judas priest, dio czy heavy load. Kolejny killer na tej płycie. Taki heavy metal to ja kocham i ten album trafia idealnie w mój gust. Hit goni hit, a "Let's go crazy" troszkę przypomina mi Grvestone czy Savage Grace. Prosty i łatwo wpadający w ucho hicior. Riff "Monsters" brzmi znajomo i gdzieś tam znów słychać pewne echa Dio, ale nie tylko. Ta pozytywna energia zaraża i dostarcza sporo radości. Finał to epicki, rycerski, stonowany "Storm of Steel" i znów band czaruje i imponuje swoim geniuszem. Szok, że wciąż można tak brzmieć po tylu latach.
Szczęka opadła, muzyka w głośnikach ucichła, ale ona wciąż tam w myślach jest, jest w sercu. To co tutaj szwedzki zasłużony band odwalił zasługuje na owacje na stojąco. Prawdziwy heavy metalowy majstersztyk. Jak ktoś się zastanawia jak brzmi heavy metal, co ta muzyka ze sobą niesie to niech odpala ten album. To jest definicja heavy metalu. Jak dla mnie zaginiony klasyk lat 80. Mindless Sinner nagrał najlepszy album. Szok i jestem pełen szacunku dla tej formacji. Lata lecą, a oni wciąż błyszczą i mają sporo do powiedzenia w heavy metalu.
Ocena: 10/10
czwartek, 24 października 2024
ARIES DESCENDANT - From the Ashes of Deceit (2024)
Jonah Weingarten to utalentowany klawiszowiec, którego znamy z Pyramaze. Nicklas Sonne to z kolei wysokiej klasy wokalista, jak również basista i gitarzysta. Znamy jego osobę z Evil Masquverade. To kolejny muzyczny projekt zrodzony przez wytwórnie Frontiers Records. Znani są właśnie z takich projektów, z osadzania ciekawych i utalentowanych muzyków w jendym projekcie. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Aries Descendant, bo tak się nazywa projekt w którym jednoczą się Jonah i Nicklas powstał w 2024 i właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "From the Ashes of Deceit".
Płyta w pierwszej kolejności skierowana do fanów symfonicznego heavy metalu. Potem w dalszej części skierowana do fanów progresywnego heavy metalu, jak również power metalu czy melodyjnego metalu. Każdy kto lubi podniosłe motywy, złożone partie gitarowe, epickość i rozmach, ten z pewnością odnajdzie się w muzyce Aries Descendant. Panowie doświadczeni i słychać tą ich dojrzałość i dbałość o detale. To nie płyta zmajstrowana przypadkiem i słychać w tym jakiś pomysł na całość. Duży plus za okładkę, za mocne i wyraziste brzmienie i kilka godnych uwag perełek.
Weźmy taki "Aflame The Cold", który jest taką wizytówką i przykładem tego co gra band. Ten utwór idealnie to odzwierciedla i pokazuje że jest tu potencjał i pomysł. Dalej mamy podniosły i nastrojowy "Oblivion", który ma taki nawet nieco filmowy charakter. Stonowany i bardziej epicki "Symphony of Demise" pokazuje, że potrafi też tu przyspieszyć kiedy trzeba i wejść w rejony power metalu. Nastrojowy i piękny w swojej stylizacji jest "moira" i brzmi to bardzo ciekawie. Więcej energii niesie ze sobą "Downfall" i znów nacisk położono na klimat. To on gra pierwsze skrzypce na tej płycie. Bardziej progresywny jest w swojej oprawie "Renewal of Hope" , z kolei podniosły, pełen smaczków "Echoes of Betrayal" to najdłuższy utwór na płycie i również pokazuje że panowie znają się na rzeczy.
Nie do wszystkich może trafi debiut od Aries Descendant, bo to płyta złożona, bardziej nastawiona na klimat, na emocje aniżeli heavy metalową rozwałkę. Jest rozmach, podniosłość epickość, pełno symfonicznych ozdobników i całość prezentuje się okazale. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie.
Ocena: 8/10
VANIK - IV (2024)
Po 3 latach przerwy powraca amerykański Vanik, który idzie w heavy/speed metal osadzony w latach 80. Co na pewno ich wyróżnia to klimat grozy, taki nieco mroczniejszy feeling i pełno patentów wyjętych z lat 80. W muzyce Vanik nie ma za grosz oryginalności, ale "III" to był kawał świetnego heavy/speed metal, który robił ogromne wrażenia. Czy udało się powtórzyć ten sukces na najnowszym krążku zatytułowanym "IV"?
Niestety, nie udało się nagrać równie genialnej płyty, która wyrywa z kapci. Natomiast "IV" to wciąż solidna porcja heavy/speed metalu w klimatach lat 80, która zasługuje na uwagę. Trzeba pamiętać, że tytuł nie oznacza, że to 4 album studyjny grupy, bo ta nagrała już 6. Vanik działa od 2016r i wciąż to praktycznie jednoosobowy projekt, gdzie dzieli i rządzi Vanik, który odpowiada za partie gitarowe, perkusję no i wokal. Przebłysku geniuszu nie ma i momentami wkrada się zmęczenie materiału i po prostu nuda. Najlepiej słucha się takiego rasowego speed metalu jaki band prezentuje w "Chamber of Horrors". Dobrze rozegrane partie gitarowe, łatwo wpadający w ucho refren i do tego dochodzi mocny riff. Jeszcze ciekawszy w podobnej motoryce utrzymany jest "No one Else". Bardziej toporny i agresywniejszy jest "Devoured Melody" i tutaj momentami można poczuć się jakbyśmy słuchali mieszanki speed/thrash metalu. W podobnej tonacji utrzymany jest "Dead End" czy zadziorny "Trapped" . To jest ten moment, w którym zdajemy sobie sprawę, że album jest utrzymany w jednym stylu i szybko utwory zaczynają zlewać się w całość. Brakuje w pewnym momencie elementu zaskoczenia, powiewu świeżości. Ot co solidny heavy/speed metal, ale nic ponadto.
Vanik powrócił i niczym specjalnym nie zaskoczył. Nagrał solidny heavy/speed metal, który troszkę jest rozegrany ostrożnie. Nie wykracza poza swoją strefę komfortu, przez co wyszedł trochę taki nijaki album, który dobrze się słucha do pewnej chwili. Nie wiele zostaje w pamięci. Konkurencja nie śpi i Vanik nie ma szans skraść serc w tym roku. Szkoda, mogło być znacznie ciekawiej.
Ocena : 6/10
środa, 23 października 2024
PATXA - Just Heavy Metal (2024)
Na pierwszy rzut oka pachnie kiczem. Okładka jakaś taka tania i może trochę taka naiwna, a do tego tytuł płyty w postaci "Just Heavy Metal" nie zwiastują niczego dobrego. Tak mogło by się wydawać na pierwszy rzut oka. Zawartość pozytywnie zaskakuje, bowiem dostajemy soczysty miks heavy metalu z nutką power metalu. Band czerpie garściami z dokonań Iron maiden, choć więcej tutaj takiego Attick Demons. Jest też coś z takiego Wizard, Judas Priest czy Dio. Fani klasycznych dźwięków będą zachwyceni. Ten debiutancki krążek hiszpańskiej formacji miał premierę 10 października maltido records.
Pierwszoplanową gwiazdą jest oczywiście wokalista Patxa. Dysponuje ciekawą barwą i techniką. Pasuje do bojowego heavy metalu i potrafi rozwalić system w górnych rejestrach. Człowiek stworzony do śpiewania w heavy metalowym zespole. Dzięki niemu ten debiutujący band brzmi tak bardzo dobrze i dojrzale. Niezwykle ciekawie wypada praca gitarzystów i na pochwałę zasługuje zarówno Jon jak i Kasta. Panowie znakomicie się dogadują i brzmi to świeżo, pomysłowo, a przecież nie tworzą niczego nowego. To wszystko już było, ale słuchając Patxa miałem prawdziwą heavy metalową ucztę. Pełno świetnych melodii, chwytliwych refrenów i porywających riffów. Band trzyma wysoki poziom niemal przez cały album i to dobrze świadczy o nich i przyszłości zespołu.
Brawa się należą za świetnie dopasowane brzmienie, które dodaje całości drapieżności i nowoczesnego charakteru. Płytę otwiera agresywny i zadziorniejszy "Children of Metal", który jest wycieczką w rejony takiego Primal Fear, ale też Wizard, czy Attick Demons. Niezwykle dynamiczny i przebojowy utwór. Wymarzony start, który od razu wyrywa z kapci i zachęca do posłuchania całości. Dalej mamy przebojowy "Honey drops" i choć jest to oklepane to dostarcza sporo frajdy. Taki rasowy heavy metal w melodyjnej odmianie. Coś w klimatach Wizard dostajemy w zadziornym i takim bojowym "Steel Soul". Band gra z pazurem i polotem, a to przedkłada się na przystępność kompozycji. Klimatyczny i taki nieco mroczniejszy "Sacred Elf" to hołd dla Ronniego James Dio. Sam utwór jest dobry, solidny, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Piękne wejście gitar w "New Metal blood" też robi robotę, a sam utwór też prosty i chwytliwy. Pewne elementy z twórczości iron maiden można uświadczyć w rozpędzonym "Where dreams take wing" czy przebojowym "Just Heavy Metal". Tak może i banalny heavy metal, ale niesie ze sobą pozytywną energią, która zaraża. Całość zamyka równie energiczny i przebojowy "Ladies and Queens", który znakomicie podsumowuje co niesie ze sobą album i jaką muzykę gra Patxa.
Patxa pozytywnie zaskoczył i nagrał bardzo równy i dynamiczny album. Znajdziemy tutaj wszystko co liczy się w takiej muzyce. Utalentowany wokalista, wyraziste riffy, chwytliwe melodie, czy przeboje, która potrafią poruszyć i zapaść w pamięci. Troszkę za brakło do ideału. Nie ma w tym nic oryginalnego, ani też genialnego, co by band wyróżniało. Odwalili kawał dobrej roboty i płyta powinna być zauważana. Ja jestem na tak i polecam fanom heavy metalu.
Ocena: 8.5/10
wtorek, 22 października 2024
POWERCROSS - The Lost Empire (2024)
Powercross to kolejna nowość na greckiej scenie metalowej. Band powstał w 2022r i w skład wchodzi gitarzysta Spiros Rizos z Dark Legion, perkusista Stelios Pepinidis z Valiant Sentinel, basista Panos BT i wokalista John Britsas z Crimson Fire. Mamy doświadczonych muzyków, którzy postanowili grać heavy/power metal w klimatach Stratovarius z nutką twórczości Firewind czy Nightmare. Debiutancki album zatytułowany "The Lost Empire" ukazał się 17 października 2024 nakładem wytwórni Elevate Records. Nie jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku i sam band może nie jest geniuszem w swoim fachu, ale grać potrafią i robią to bardzo dobrze. To już sprawia, że nie można przejść obojętnie obok tego wydawnictwa.
Można ponarzekać na wokal Johna Britsasa, który jest dość łagodny i bez takiego pazura. Można ponarzekać, że band nie robi niczego nadzwyczajnego i stawia na wtórność. Można też ponarzekać na nieco słabsze momentami brzmienie, czy na brak wyrazistych hitów co porwą słuchacza. To są detale, drobnostki, ale potrafią zaważyć na całości. Motorem napędowym Powercross jest bez wątpienia gitarzysta Spiros Rizos, który wygrywa udane partie gitarowy. Mamy mocne riffy, intrygujące melodie i sporo dobrze rozegranych solówek. Wszystko brzmi tak jak powinno. Jest to wszystko rozegrane ostrożnie i brakuje tutaj trochę finezji i polotu. Zabrakło tego elementu zaskoczenia.
Na plus należy zaliczyć mocny, wyrazisty i taki podniosły otwieracz zatytułowany "The Abyss of Knowledge". Kawałek pokazuje, że w tej formacji drzemie potencjał. Troszkę progresywności, troszkę nowoczesnego charakteru i podniosłości i w efekcie mamy znakomity otwieracz. Dużo starego, dobrego Stratovarius można usłyszeć w rozpędzonym "Nightlight" i już wiadomo, że band potrafi odnaleźć się w power metalowej konwencji. Tutaj John bristsas brzmi niczym Koltipelto z Stratovarius co jest miłym dodatkiem. Podobne emocje wywołuje przebojowy "Eternity" i znów wszystko brzmi tak jak powinno. Lekki i przyjemny jest "The Lost Empire" i znów echa Stratovarius, a nawet coś z Helloween. Znajomo brzmi "The Final Storm", który opiera się na sprawdzonych riffach i zagrywkach. Wtórne do bólu, ale miłe w odsłuchu. "The Dark Days" to również klimaty Stratovarius, ale już tego bez Timo Tollkiego. Nacisk położono tutaj na klimat i ta ballada nie jest taka zła. Coś z Firewind można uświadczyć w najostrzejszym utworze na płycie tj "Waves Of Mercury" i bez wątpienia to jest droga, którą powinien obrać zespół. Całości dopełnia mroczny, zadziorny "The Circle of Life", który przemyca patenty Firewind, czy właśnie Stratovarius. Bardzo udane podsumowanie całości.
Jeszcze sporo pracy przed Powercross, ale debiut na pewno udany i warty uwagi. Bardzo udana mieszanka heavy metalu i power metalu. Dla fanów Stratovarius czy Firewind pozycja obowiązkowa. Jest kilka godnych zapamiętania hitów, jest też wtórność i odgrzewane kotlety. Najważniejsze, że wszystko zrobione ze smakiem i z pomysłem.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 21 października 2024
VOODOO CIRCLE - Hail to the king (2024)
Będzie mi brakować Alexa Beyrodta w Primal Fear, ale na szczęście można delektować się jego grą w jego zespole o nazwie Voodoo Circle. Mając ponownie w składzie Davida Readmana można działać cuda, zwłaszcza jeśli chce się tworzyć muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Jego charyzmatyczny głos i rockowy feeling idealnie pasuje do muzyki, która jest przesiąknięta patentami Deep Purple, Whitesnake, Rainbow czy Led Zeppelin. Najnowszy album zatytułowany "Hail to the king" to już 7 studyjny album i co ciekawe to krążek, który śmiało można postawić wśród najlepszych. Ja osobiście ustawiam obok genialnego "Broken Heart Syndrome".
Okładka z czaszą w roli głównej przyciąga uwagę i jak dla mnie to najlepsza okładka jaką stworzył Voodoo Circle. Brzmienie zadziorne, soczyste i oddające klimat lat 80 czy 90. Gwiazdami płyty są przede wszystkim utalentowany David Readman, który mimo upływu czasu wciąż czaruje i imponuje umiejętnościami i techniką. Klasa sama w sobie. Alex Beyrodt to mistrz gitary i jego partie są niezwykle klimatyczne, pomysłowe i tutaj jest czym się zachwycać. Potrafi czarować i przenieść do złotych czasów muzyki Rainbow, Deep Purple, Whitesnake czy Led Zeppelin.Pełno tu świeżych riffów i partii gitarowych. Czysta magia.
Płytę otwiera "Lay down Your Lovin" , który jest tym do czego nas band przyzwyczaił. 100 % hard rocka w old scholowym wydaniu. Można delektować się finezją i pomysłowością. Dużo energię ze sobą niesie zadziorny "Let it rock" i nic dziwnego, że wybrano go na singla. Na tej płycie najlepsze wrażenie robią rozbudowane i dłuższe kompozycje, gdzie stawia się na mroczny klimat i epickość. Na pierwszy ogień idzie stonowany i marszowy "On The Edge". Brzmi to naprawdę obłędnie i nawet coś z Black Sabbath z Tonym Martinem można uświadczyć. Echa "Broken Heart Syndrome" można usłyszeć w przebojowym "Sweet Little Sister" i ktoś tutaj się mocno wzorował na twórczości Whitesnake czy Scorpions.Znakomity hicior! To nie koniec perełek i zachwytów nad nowym krążkiem. Jeszcze ciekawszy wydaje się "Castles made of Glass", który mocno nawiązuje do "Stangers in us all" Rainbow. To co wyprawia Alex tutaj przyprawia o dreszcze i można słuchać i słuchać i nie ma się dość. Podobne emocje wywołuje mroczniejszy i niezwykle klimatyczny "Stand Your Ground" i brzmi to obłędnie. Przejaw geniuszu! Marszowy i bardziej zadziorny "black Country" to hołd dla wielkich zespołów z lat 70 czy 80. Band tutaj prezentuje bardziej progresywne oblicze. Największy przebój na płycie to "Billy's Song", który również przemyca sporo elementów Rainbow, czy gry Ritchiego Blackmore;a Prawdziwa perełka i dla takich hitów warto zawsze czekać. Orientalne motywy w "Strangers in the night" też robią robotę. Przepiękny jest też nastrojowy "All For One", który ma zadatki na balladę. Kolejny hicior na płycie. Finał to tytułowy "Hail to the king" i znów przebłysk geniuszu i znakomita gra Alexa. Dużo dobrego się dzieje i tylko to potwierdza w jak znakomitej formie jest ekipa voodoo Circle.
Voodoo Circle nie nagrał jeszcze słabej płyty i znów potwierdzają swoją wielkość. Mało kto tak znakomicie oddaje styl tak wielkich kapel jak Whitesnake, Deep purple czy Rainbow, a Voodoo Circle robi to bez większego problemu. Warto było czekać 3 lata na nowe dzieło od Voodoo Circle, a "Hail to the king" to w moim odczuciu ich najlepszy album od czasów "broken heart syndrome". Nic więcej nie trzeba dodawać.
Ocena: 9.5/10