poniedziałek, 6 lutego 2012

LIEGE LORD - Freedom's Rise (1985)


Gdyby tak wziąć pod lupę i prze analizować amerykańską scenę heavy metalową to do czołówki zespołów spod gatunku US power metal śmiało można by wymienić obok takiego ATTACKER, czy też wczesnego METAL CHURCH znakomity LIEGE LORD. Kapela założona w 1982 zaczynała właściwie jako cover band JUDAS PRIEST pod nazwą DECEIVER nawiązując do jednego z utworów tegoż zespołu. I czas na pełen album przyszedł dopiero w 1985 roku pod tytułem „Freedom's Rise”. Album właściwie w szybkim tempie przeszedł do historii jak klasyk i nie ma się czemu dziwić, skoro to wydawnictwo w zupełności oddaje charakter sceny amerykańskiej, zwłaszcza US power metal. Tak więc mamy charakterystyczne dla ich stylu oparcie warstwy instrumentalnej na dwóch rozpędzonych gitarach i w tej roli Tony Truglio/ Pete Mcarthy, który przede wszystkim serwował rozpędzone riffy, które dawał upust energii i szaleństwa, co nie należy utożsamiać z graniem na jedno kopyto w jednym stylu. Oj nie, różnorodność i złożoność to specjalność LIEGE LORD. Drugim jakże charakterystycznym elementem układanki LIEGE LORD jest sekcja rytmiczna, nieco taka surowa, nieco taka pierwotna i w dodatku wzorowana na tej z IRON MAIDEN. Basista Matt Vinci jest czymś więcej niż marną kopią Steve'a Harrisa, gdyż tutaj bas brzmi bardziej tajemniczo. Również perkusista Frank Cortese nie jest jakąś kopią Clive Burra, a też ma sporo własnych autentycznych zagrywek. Wszystko to spina wokalista Andy Michaud ma coś z maniery Roba Halforda, a jak słyszę jego falsety to od razu mam skojarzenia z Kingiem Diamondem, tak więc mamy do czynienia i z charyzmą i niezwykłymi umiejętnościami, które dostarczają słuchaczowi sporo wrażeń. Brzmienie tego albumu jest czasami aspektem rozbieżności opinii słuchaczy. Pod względem czysto technicznym nie ma się do czego przyczepić, ale rozumiem to kręcenie nosem owych fanów. Bo z takim „Master Control” mamy łagodniejsze brzmienie pozbawione wg mnie mocy i co gorsze ciężaru, tutaj jest taki miks ameryki z Wielką Brytanią. Na szczęście grono słuchaczy jest zgodne co do fenomenu materiału tutaj zawartego. Pierwszy kontakt z płytą w postaci intra „Prodigy” bardziej przypomina nam dokonania brytyjskiego IRON MAIDEN z ich początkowego okresu. Duża w tym zasługa sekcji rytmicznej i samej złożoności kawałka. Natomiast melodie i ich wydźwięk nasuwają już bardziej amerykańską scenę heavy metalową. I z piętnem IRON MAIDEN przechodzimy do dynamicznego "Wielding Iron Fists" który charakteryzuje się szybkim tempem, złożonością melodii i motywów gitarowych a to zaowocowało znakomitym killerem. Na czym polega chemia między IRON MAIDEN a LIEGE LORD? W oby dwóch przypadkach partie basu odgrywają znaczącą rolę i w obu zespołach brzmią tak samo mocarnie i to na tyle, że potrafią się przedrzeć przez warstwę gitar, perkusji i głośnego wokalu. To że zespół gra power metal nie da się ukryć słuchając takiego rozpędzonego „Dark tale” gdzie można to równie dobrze odnieść do kapel zakorzenionych w rycerskim metalu. Jeśli ktoś z kolei kocham partie gitarowe, głośne i dominujące niemal nad całością, to powinien zwrócić uwagę na taki „Amnesty” w którym zespół nie szczędzi sporej ilości ambitnych ozdobników gitarowych. Moim takim osobistym faworytem jest epicki, pełen podniosłości „Rage Of Angels” i wg mnie utwór mógłby spokojnie się znaleźć na debiucie IRON MAIDEN. Utwór się wyróżnia na tle innych przede wszystkim tempem i samym atrakcyjnym główny motywem. Zespół właściwie specjalizował się w szybkich kawałkach takich jak „ Vials of Wrath”, czy „For the King”, które tez zaliczam do moich ulubionych utworów. Bardzo udanie wyszło połączenie sekcji rytmicznej i ducha IRON MAIDEN z amerykańską melodyjnością. Ale taki był na tym albumie LIGE LORD odważny, nie stroniący od zapożyczenia pewnych cech choćby z żelaznej dziewicy. Kapela potrafiła znakomicie połączyć energię typową dla power metalu z szkieletem heavy metalowym co słychać idealnie w takim zamykającym album „Legionnaire”. Jeśli nie materiał, jeśli nie wrodzone umiejętności muzyków, to co jest kontrargumentem? Poniekąd brzmienie, poniekąd lekki przejaw toporności oraz ocieranie się o twórczość IRON MAIDEN. Zespół z takim potencjałem stać na coś więcej. To „więcej” przyjdzie jednak z czasem. Jednak o debiucie LIEGE LORD mimo wszystko nie można inaczej pisać, mówić jak o amerykańskiej klasyce, którą nie znać jest wielką hańbą. Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz