piątek, 8 stycznia 2016

SLEPPY HOLLOW - Tales of Gods and monsters (2016)

Ile to już zapomnianych, mało znanych lub kultowych bandów działających w latach 80 już wróciło do interesu to głowa mała. Wiele z nich ma się dobrze i wróciła do formy, ale wiele z nich też poniosło klęskę i raczej lepiej dla nich byłoby nie wracać. Rzadko kiedy zdarza się kiedy zespół nagrywa album równie dobry co ten z lat 80. 19 lutego świat ujrzy najnowsze dzieło amerykańskiej formacji Sleppy Hollow. Każdy kto fascynuje się latami 80, heavy/power metalem powinien znać ich przede wszystkim z debiutanckiego „Sleppy Hollow”, który ukazał się w 1991r. Ostatnie ich wydawnictwo ukazało w 2012 r, ale „ Skull 13” nie cieszył już tak wielkim zainteresowaniem. Teraz po 4 latach kapela powraca w nowym składzie z nowym dziełem w postaci „Tales of Gods and Monsters”. Kto by przypuszczał, że kapela jeszcze powróci i że nagrają album, który można śmiało postawić obok debiutu? Raczej nikt.

Przygotowania i sama promocja albumu były jakby ukrywane w tajemnicy i miały nas wszystkich zaskoczyć. To na pewno się udało. Wszędzie było cicho na temat nadchodzącego albumu Sleppy Hollow. Ta formacja to legenda w swojej konwencji. Powstali w 1989r w New Jersey i grali rasowy, amerykański heavy/power metal. Wyróżniali się mrocznym klimatem, nutką toporności i wyrazistym wokalem Boba Mitchela. Ich muzyka była dość złożona i zespół znakomicie balansował między wolnym i szybkim tempem. Typowe surowe, ostre i przybrudzone brzmienie też idealnie współgrało z tym co grali. Co się zmieniło po latach? Jak wypada Sleppy Hollow w 2016 roku?

Nie ma Boba Mitchela, a zamiast niego jest Chapel Stormcrow, który dał się poznać nam za sprawą Altar of Dagon. Z tego samego bandu ściągnięto basistę. W zespole pojawił się też nowy perkusista, a mianowicie Allan Smith. Ze starego składu został gitarzysta Steve Stegg. Troszkę ryzykowne podejmować się dalszej działalności, kiedy właściwie nie ma nikogo z klasycznego składu, jednak band wybronił się. Sekcja rytmiczna radzi sobie całkiem dobrze i nie można narzekać w tym aspekcie. Nowy wokalista potrafi śpiewać klimatycznie, dodając nutkę dramaturgi, czy mroku i właściwie dobrze nawiązuje do wczesnego Candlemass. Celem Sleppy Hollow było nagranie albumu, który przyciągnie nowych fanów jak i tych co znają dwa poprzednie albumy i ten zabieg wypalił. Nowy album zawiera elementy wyjęte z starych płyt. Mam tu namyśli mroczny klimat, spora ilość wolnych, topornych riffów, czy złożone konstrukcje utworów. Zaskakuje jednak nieco brzmienie, które stara się brzmieć nie tylko klasycznie ale i nowocześnie. Takim dodatkowym elementem jest wtrącenie elementów doom metalu. Wyszła z tego ciekawa pozycja.

Mamy 11 utworów i właściwie materiał jest solidny i przemyślany. „Black Horse named death” to taki rasowy amerykański heavy/power metal i nawiązanie do klasyki gatunku. Słychać to co najlepsze w zespole i hołd dla pierwszego albumu Sleppy Hollow. Jest mroczny, tajemniczy klimat, soczyste i melodyjne solówki Steva i pewny, wyrazisty wokal Chapela. Brzmi to troszkę inaczej niż przed laty, ale wciąż to jest Sleppy Hollow jaki znamy i kochamy. Bardziej stonowany i jakby nieco bardziej zadziorny jest rytmiczny „Sons of Osiris”. Kolejny solidny kawałek, który pokazuje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalem. Jednak tutaj można wyłapać elementy doom metalu, co dodaje takiej nowej świeżości. Album promował energiczny i złowieszczy „Bound By Blood”.Takie utwory zawsze cieszą i dodają płycie większego kopa. Co tutaj od razu się wyróżnia to mocny riff, mroczny klimat i nutka doom metalu i thrash metalu. „Goddess of Fire” to już bardziej melodyjny hit i nie przeszkadza w tym bardziej techniczny charakter partii gitarowych. Troszkę nijaki jest ponury „On Blackened seas” ocierający się o twórczość Black Sabbath. Panuje tutaj tajemniczy klimat, ale konstrukcja troszkę jest bez wyrazu i nie wiele z tego zostaje w głowie. Sleppy Hollow już ocierał się o „Jugulator” Judas Priest i znów to robi w „Baphomet”. Tutaj można przekonać się o tym co tak naprawdę potrafi nowy wokalista. Jest on bardzo specyficzny i albo się go polubi od razu albo znienawidzi. Na uwagę zasługuje szybszy i żywszy „Shapeshifter”, energiczny „Time Traveller”, który przypomina mi Attacker. Całość zamyka bardziej rozbudowany „Shadowlands”.

A jednak jest możliwe powrócić w glorii i chwale, jednocześnie nagrać album, który jest równie dobry jak te z lat 80. To już nieco inny Sleppy Hollow, to już nieco inny charakter, ale wciąż jest to wysokiej klasy klasyczny amerykański heavy/power metal. Witamy chłopaki z powrotem.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz