sobota, 13 lutego 2021
INGLORIOUS - We will ride (2021)
Dobrze, że jeszcze są takie kapele jak Inglorious, które kontynuują brytyjską tradycję, jeśli chodzi o hard rock. Band niby młody, bo działa od 2007r to jednak już nagrał 4 albumy i tym samym umocnili swoją pozycję. Najnowsze dzieło "We will Ride" to naprawdę udany krążek, który dostarcza nam muzyki z pogranicza Deep Purple czy Whitesnake. Tak więc band dalej gra swoje i dobrze, bo znakomicie oddają klimat tych wielkich zasłużonych kapel, a poza tym co raz mniej takiego grania.
W tej kapeli pierwsze skrzypce gra wokalista Nathan James. Wyjątkowy wokalista, który swoim głosem potrafi nadać kompozycjom emocji i hard rockowego pazura. Słychać, że mocno czerpie z Doggie White'a czy Davida Coverdale. Utalentowany i charyzmatyczny frontman. Gitarzyści też dostarczają nam sporo frajdy. Stevens i Cruz to zgrany duet i wprowadza do płyty sporo dynamiki, lekkości i finezji. Panowie dobrze czują się w takim hard rocku z lat 80. Taki, romantyczny "She wont let you go" od razu wskazuje nam kierunek muzyczny nowego albumu. Jest zadziornie, ale też oldchoolowo. Klimatyczny "Messiah" troszkę przypomina dokonania Voodoo Circle, czy whitesnake. Refren jest tutaj punktem kulminacyjnym. Czysta perfekcja i panowie po raz kolejny udowadniają, że hard rocka to ich życie i pasja. Balladowy "Eye of the storm" to ukłon w stronę twórczości Whitesnake i ta lekkość i romantyczność jest tutaj naprawdę urocza. Też ciekawą mieszankę patentów Whitesnake czy Voodoo Circle dostajemy w nastrojowym i pełnym emocji "My misery" . Piękna kompozycja i dużo tutaj takich perełek. Z kolei "God of War" czy tytułowy "We will ride" mocno nawiązują do dokonań Deep Purple. Tak więc sporo klasyki kryje się w tych utworach.
Inglorious wciąż trzyma wysoki poziom z poprzednich płyt. "We will ride" to niezła dawka przebojowości i oldschoolowego hard rocka. Mało takich płyt, z taką muzyką i na takim poziomie. Każdy fan Whitesnake czy Deep Purple powinien znać to wydawnictwo!
Ocena: 8.5/10
ORDEN OGAN - Final Days (2021)
Oj długo był wyczekiwany "Final Days", czyli najnowsze dzieło niemieckiego bandu o nazwie Orden Ogan. To jedna z najlepszych kapel, która nie boi się czerpać z dokonań choćby Running Wild, czy Blind Guardian. Sam album miał się ukazać w 2020, ale przez pandemię została premiera przesunięta na 12 marzec tego roku. Do tej pory band trzymał wysoki poziom i stawiał na klasyczne rozwiązania i raczej unikał terapii szokowej dla słuchacza. Tym razem single, które band udostępniał od razu sugerowały, że nowe dzieło to będzie kolejny krok w ich muzyce i znów poszukiwanie czegoś nowego. Tym razem będzie szok i nie dowierzanie. Dla jednych będą to doznania pozytywne, a dla drugich zapewne negatywne.
Na poprzednim albumie dominował klimat dzikiego zachodu. Tym razem band postanowił zaszaleć i dać na koncept album w klimatach s-f, gdzie poruszamy tematykę sztucznej inteligencji. Pomysł ciekawy i sama atmosfera i dźwięki zawarte na płycie potrafią w pełni oddać klimat s-f. Nie każdemu się to udaje. Sam styl zespołu ewoluował, bowiem mamy nie tylko mocno eksponowane progresywne patenty, ale też band wciska sporo elektroniki, czy smaczków symfonicznych. Dużo tych zmian, a jednak mimo tego wszystkiego wciąż słychać, że to Orden Ogan. Ten który znamy z podniosłych refrenów i pełnych pomysłów melodii. Band postawił na świeżość i nieco zmieniony styl, co pokazuje jak Orden Ogan potrafi być elastyczny.
W zespole doszło do drobnych zmian personalnych. Dotychczasowy basista Niels od 2019 r pełni funkcję gitarzysty. Drugim gitarzystą został Patrick Sperling, a basistą z kolei został Steven Wussow. W takim składzie został zarejestrowany nowy album. Wyznacza on zupełnie nowe trendy zespołu i w efekcie to daje pomysłowy album. Szkoda tylko, że mało w tym power metalu i mało w tym agresywności.
Niby progresywny i zakręcony "Heart of the android" pokazuje, że szykuje się nam zupełnie inny styl Orden Ogan. Jest świeżo i zupełnie inaczej. Jest lekkość, jest pomysłowość i brzmi to intrygująco. Refren daje nam sygnał, że to wciąż Orden Ogan. Dużo power metal w nowoczesnej oprawie dostajemy w "In the Dawn of the AI" który przemyca sporo miłych dodatków jak choćby elementy elektroniczne. Brzmi to ciekawie, a przede wszystkim słychać odświeżoną formułę Orden Ogan. Singlowy "Inferno" może nieco zaskakuje komercyjnym wydźwiękiem, ale ta jego lekkość i przebojowość przypomina mi nieco twórczość Dynazty.Imponuje też epickość, rozmach w nastrojowym "Let the fire rain". Co za epicki i wciągający kawałek. Niby nutka nowoczesności, a w głębi czuć stary dobry Orden Ogan. Band nie raz pokazywał, że czerpie też z twórczości Running wild i to dobitnie słychać w energicznym "Interstellar", w którym gościnnie pojawia się Gus G. To kolejny killer z tej płyty. Potem wkrada się nieco nudy i budzi nas agresywniejszy "Hollow" i znów band pokazuje, że nie zapomniał grać power metal. Jest moc i szkoda, że na płycie nie ma więcej tego typu kompozycji. Całość wieńczy również urozmaicony i progresywny "Its Over".
Orden Ogan szokuje tym albumem. Jest nowocześnie, progresywnie i band pokazuje nieco zupełnie inne oblicze. Pojawiają się elementy muzyki elektronicznej, ale w tym wszystkim jest sporo tego charakterystycznego stylu niemieckiej formacji. Jest przebojowość i podniosłość, tak więc wciąż Orden Ogan trzyma poziom i nagrał znów dobry album. Nie zaliczam go do grona najlepszych, ale to wciąż album wartościowy.
Ocena: 8/10
piątek, 12 lutego 2021
IRONBOURNE - Ironbourne (2021)
Na 26 marca przewidziana jest premiera debiutanckiego krążka szwedzkiej formacji Ironbourne. Tutaj wszystko można łatwo odczytać co nas czeka na albumie zatytułowanym po prostu "Ironbourne". W nazwie zespołu jest "Iron", a do tego okładka iście metalowa. Tak więc od razu widać, że czeka nas klasyczny heavy metal, który zabiera nas w rejony NWOBHM i lat 80. Płyta jest skierowana do fanów Saxon, Dio, Praying Mantis czy nawet Demon. Jest klasycznie, z pazurem i z pomysłem. Tak więc mamy prawdziwą heavy metalową ucztę.
Kapela choć jest młoda, to jest bardzo utalentowana. Mamy tutaj zgranych muzyków i każdy z nich wnosi całkiem sporo do zespołu. Sekcja rytmiczna jest pełna zadziorności i dynamiki. No i jest jeszcze charyzmatyczny wokalista Torbjorn Anderssona. Muszę przyznać, że jego głos przyprawia o dreszcze. Taki rasowy wokalista z hard rockowym feelingiem i echem wielkich wokalistów z lat 80. To właśnie on nadaje całości mocy i pazura. Za partie gitarowe odpowiada duet tworzony przez Olofa Geijer i Jonasa Windle. Niby panowie nie grają niczego odkrywczego, to jednak wszystko jest rozegrane z pomysłem i poszanowaniem dla wielkich kapel z lat 80. Znajdziemy tutaj masę chwytliwych i zapadających w głowie riffów i muszę przyznać, że słucha się tego jednym tchem.
Płytę otwiera lekki i nastrojowy "The Dreamer" i brzmi to trochę jak dokonania Jorna, czy Dio. Znakomita mieszanka heavy metalu i hard rocka. Nawet wokalista przypomina momentami Ronniego. Old schoolowo wypada też "Elusive Reality", który przemyca sporo elementów Black Sabbath. Panowie dają czadu i słychać ich zamiłowania do klasycznego metalu i lat 80. Jesteś miejsce na mroczny klimat, co pokazuje nieco bardziej urozmaicony "Versal". Nutka rycerskiego klimatu pojawia się w "Twilight of the gods". Nieco hard rockowy "Covenant" przypomina momentami dzieła Dio i to kolejny przebój na płycie. Prosty i melodyjny "Runaway" to znakomity ukłon w stronę klasyków NWOBHM, ale też Thin Lizzy. Fani Black Sabbath pokochają mroczny i epicki "Year of Judgment" i to jak dla mnie najlepsza rzecz z tej płyty. Prawdziwe cudo i kawałek, który odświeża sprawdzoną już formułę.
Ironbourne stawia dopiero swoje pierwsze kroki na rynku muzycznym i trzeba przyznać, że debiut tej szwedzkiej formacji. To prawdziwa uczta dla fanów klasyków Dio, Black Sabbath, czy Saxon. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i pomysłowe melodie. To przedkłada się na sukces tej płyty. Wypatrujcie Ironbourne, bo warto.
Ocena: 8.5/10
czwartek, 11 lutego 2021
EPICA - Omega (2021)
"Omega" to 10 album w dość bogatej dyskografii Epica. Te holenderska formacja ma swój własny styl i od lat gra swoje. Nic nie muszą udowadniać, bo to jedna z najlepszych kapel grających symfoniczny metal z domieszką power metalu. Lata lecą i wciąż trzymają poziom. Od poprzedniego wydawnictwa minęło 5 lat, a "Omega" nie wnosi rewolucji w muzyce Epica. To kolejny wartościowy krążek w ich dorobku. Jednak nie przebija "The quantum enigma", który wciąż zaliczam do jednego z najlepszych wydawnictw Epica.
Nowy album to przednia rozrywka i mamy tutaj wszystko to co składa się na styl Epica. Jest podniosłość, jest pazur, jest przebojowość, tylko tym razem jak dla mnie za mało mocy i power metalu, który dominował na "The quantum enigma". Materiał na "Omega" jest o wiele ciekawszy i bardziej chwytliwy niż na "The holographic principle" i to jest już spory atut. Na płycie dostajemy sporo intrygujących i dojrzałych partii gitarowych od utalentowanego Marka jak i Isaaca. Panowie grają dalej swoje i mamy tutaj wszystko do czego nas przyzwyczaili na przestrzeni lat. Naprawdę dobrze się tego słucha. Najlepiej wypada fenomenalna Simone Simons, która jest wysokiej klasy wokalistką.
Wszystko pięknie i można by powiedzieć, że szykuje się album petarda. No niestety brakuje mi tutaj agresji, dynamiki i przede wszystkim power metalu. Przez to płyta sporo traci. Świetnie prezentuje się melodyjny i pełen symfonicznych smaczków "Abyss of time - countdown to singularity". Rasowy killer w wykonaniu Epica. Nie ma tutaj eksperymentowania i to dobry znak. Nastrojowy "The skeleton key" i tutaj jest więcej progresywności i romantycznego klimatu. Niby dobry utwór, to jednak czegoś mu brakuje. Pazur pojawia się w "Seal of solomon", który przemyca orientalne motywy. Nieco odświeżono formułę Epica i to udany kawałek. Podobnie wygląda sprawa podniosłego "Code of Life", który nieco przypomina twórczość Myrath.Mamy też 13 minutowy kolos, czyli trzecia część "Kingdom of heaven" i choć dzieje się tu sporo, to jak dla mnie kawałek na dłuższą metę po prostu męczy. Jak dla mnie nudny też jest "Rivers", który promował ten album. Całość wieńczy podniosły i nieco progresywny "Omega".
Płyta to kawał solidnego symfonicznego metalu, to na pewno. Słychać, że to album Epica, ale brakuje mi tutaj nieco agresywności, power metalu. Czasami wkrada się nuda, czy komercyjność co psuje ostateczny efekt. Fani będą brać w ciemno, a nowi słuchacze raczej nie zmienią stosunku do Epica. To już wolę album Everdawn.
Ocena: 7/10
środa, 10 lutego 2021
GEORGE TSALIKIS - Return to Power (2021)
Pamięta ktoś Zandelle czy Gorhic Knights?Tak to te kapele, które grają amerykański heavy/power, które przypominają dokonania Warlord, Wizard, czy Jag Panzer. W tych dwóch formacjach na wokalu pojawił się utalentowany George Tsalikis, który również nagrał album solowy. W tym roku powraca ze swoim drugim albumem solowym. "Return to power" to płyta, która stylistycznie mocno nawiązuje do Zandelle czy Gothic Knights. Co was wszystkich powinno interesować, że to jest płyta na wysokim poziomie i faktycznie oddaje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalu. Powiem jedno. Zabawa podczas odsłuchu jest naprawdę przednia.
Ja wiem, że okładka troszkę straszy, ale jest smok w roli głównej. Brzmienie faktycznie jest takie rasowe dla takiej muzyki i wiadomo że jest to płyta z kręgu amerykańskiego heavy/power metalu. Za perkusję odpowiada Joe Cardillo, a za całą resztę odpowiada George. Tym większa brawa dla niego, bowiem każda partia instrumentalna zachwyca. Jest w tym pazur, dynamika i przede wszystkim przebojowość. "Live to ride" to idealny otwieracz, który szokuje i zachęca do poznania pozostałych kompozycji. Definicja amerykańskiego heavy/power metalu w epickim wydaniu. Ja już na wstępie jestem kupiony. Nieco Acceptowy "The chase" zachwyca mocnym i takim rasowym riffem. Jest pazur i brud i to sprawdzona mieszanka. Troszkę gorzej prezentuje się stonowany "Burden of proof", który jest po prostu bez charakteru. Kolejny mocny punkt tej płyty to melodyjny i niezwykle wciągający "Together we rise". Mamy też coś dla fanów epickiego metalu spod znaku Manowar i w ten styl wpisuje się "In memory". Zachwyca zadziorny "Master of the sky", który jest moim osobistym faworytem z tej płyty. Co za moc i pomysłowość. Szkoda, że cały album taki nie jest. Epicki kolos "The dragon has fallen" też zasługuje na wyróżnienie za sprawą aranżacji i wykonania. Znakomity finał tej znakomitej płyty.
George nagrał płytę taką na jaką jego fani czekali. Jest epickość i masa przemyślanych melodii i motywów z kręgu amerykańskiego heavy/power metalu. Jednak kiedy za tworzeniem muzyki stoi tak utalentowany muzyk, to co może pójść nie tak?
Ocena: 8.5/10
ANGEL MARTYR - Nothing louder than silence (2021)
19 lutego ukaże się drugi krążek włoskiego Angel Martyr. "Nothing louder than silence" to nie jakaś tam kolejna premiera, którą mamy odbębnić w swoim notatniku, to coś więcej niż kolejna płyta jaki pełno w kategorii epickiego heavy metalu, czy speed metalu. To wydawnictwo to dzieło, które dostarcza nie tylko przyjemności z odsłuchu, ale też pełno emocji, które sprawiają, że płyta staje się z miejsca jednym z najlepszych albumów roku 2021.
A co jest tego powodem? Band nagrała klasyk, który śmiało mógłby się ukazać na przełomie lat 80 i 90. Jednak tu nie chodzi tylko o klimat czy stylistykę kompozycji. Ta włoska formacja pokazuje, że można czerpać z twórczości Running wild, Iron Maiden czy Manilla Road, a przy tym brzmieć świeżo. Band zachwyca nie tylko techniką, pomysłowością, ale i ciekawymi aranżacjami. Słucha się tego jednym tchem, a każdy kawałek na płycie jest po prostu atrakcyjny. Motorem napędowym tutaj jest bez wątpienia fenomenalny Tiziano Sbaragli, który zachwyca ciekawą manierą wokalną. Sprawdza się on zarówno w niskich rejestrach, jak i też w wysokich rejestrach. Prawdziwy czarodziej, a to co wyprawia w sferze partii gitarowych przyprawia o dreszcze. Jest w tym nutka szaleństwa, finezji i polotu. To nie jakieś tam wałkowanie oklepanych motywów. Dzieje się i to sporo, a band po raz kolejny udowadnia że grają muzykę na najwyższym poziomie.
Zawartość jest naprawdę dobrze wyważona i nie ma tu chybionych pomysłów. 7 minutowy "The legion of the black angels" i tutaj jest za równo epicko, jak i bardzo energicznie. Pierwszy killer na płycie już jest.Dużo rycerskiego klimatu dostajemy w "Forgotten metal", choć i wpływów running wild tutaj nie brakuje. Wysoka klasa i nic tylko brać przykład z Angel Martyr jak grać true metal. Z kolei taki nastrojowy i pełen gitarowych smaczków "Black twin rising"jest miłym nawiązaniem do NWOBHM. Na płycie znalazło się też miejsce na rozpędzony i bardziej speed metalowy "Marked by the woodblade" i band znów znakomicie interpretuje metal z lat 80. Tytułowy "Nothing louder than Silence" to kolejny killer na płycie. Znów band zachwyca speed metalową formułą. Angel Martyr przechodzi sam siebie w 12 minutowym "My name is legion" i tutaj epickość osiąga apogeum. Jest tu i Manilla Road i Running Wild. Wybuchowa mieszanka!
Nowy krążek Angel Martyr wciąga słuchacza i zachwyca swoim stylem i jakością. To płyta z górnej półki. Epickość spotyka przebojowość, a całość w dodatku jest utrzymana w żwawym tempie. Ta kapela udowadnia, że w sferze epickiego heavy metalu wciąż można jeszcze wiele zdziałać. Nowy album umacnia pozycję tej włoskiej formacji i staje się prawdziwą konkurencją dla wielkich graczy. Wypatrujcie nowego krążka Angel Martyr! Rozrywka na najwyższym poziomie gwarantowana.
Ocena: 9.5/10
wtorek, 9 lutego 2021
SKYLINER - Dark rivers, White thunder (2021)
Mimo upływu czasu to wciąż kluczową rolę w zespole odgrywa Jake Becker, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. Jego głos wciąż ma w sobie to coś i zapada w pamięci. Ma charyzmę i idealnie pasuje do tego co Skyliner gra. Debiut był dobry, ale nowe dzieło jest jeszcze lepsze i bardziej dopracowane. To już nie tylko świetny klimat s-f, ciekawa mieszanka progresywnego metalu i power metalu, ale to przede wszystkim ciekawsze melodie i bardziej dopracowane kompozycje. Już tytułowy "Dark Rivers, white thunder" zachwyca mocnym riffem i niezwykłą dawką przebojowości. Brzmi to świeżo i słychać, że band się mocno rozwinął od ostatniego dzieła. Dalej mamy energiczny "The ghost messenger", który zachwyca dynamiką i elementami wyjętymi z twórczości Running Wild. Skyliner potrafi też umiejętnie wplątać elementy hard rocka i dobrze to odzwierciedla "God with no heaven". W podobnych klimatach jest utrzymany "Winter Witch moon". Pomysłowym kawałkiem jest bez wątpienia "Bleed" i tutaj band znów błyszczy. Rozbudowana formuła "I walk alone" też imponuje rozmachem i pomysłowością zespołu. Naprawdę jest radość z słuchania tych kompozycji.
Jest progres i to spory. Amerykański Skylinaer tym razem zaskakuje i dostarcza nam dobrze wyważonego albumu. Pokuszę się o stwierdzenie, że nowe dzieło to ich najlepszy album jaki do tej pory nagrali. Uczta dla fanów heavy/power metalu.
Ocena: 8.5/10
CASTELLICA - Moment of glory (2021)
W czym tkwi siła Castellica? Wokalista Thiago Colavite, który charyzmą i techniką przypomina mi nieco Tobiasa Sammeta z pierwszych płyt Edguy.Muszę przyznać, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Castellica to również zgrany duet gitarzystów, którzy stawiają na sprawdzone patenty, które nie raz już słyszeliśmy. Choć nie ma w tym za grosz oryginalności, to jednak band nadrabia pomysłowością i wykonaniem kompozycji. Aranżacje gitarzystów są pełne przebojowości, zadziorności i charakteru. Jednym słowem jest wszystko na miejscu tak jak być powinno. Miłym bonusem jest oldschoolowy feeling całości.
Odpalamy płytę i na dzień dobry dostajemy rozpędzony "Holy Knight" i jest tutaj dużo ze starego Edguy. Złożone solówki, które są pełne finezji i polotu, z nutką neoklasycznego i do tego refren, który brzmi jakby napisał go sam Tobias Sammet. Petarda! Troszkę rycerskiego klimatu mamy w heavy metalowym "Nighcrowlers" i band znów zachwyca wysoką jakością. Główny riff w "Rise and shine" niszczy swoją dynamiką i melodyjnością. Panowie mają smykałkę do hitów i do grania heavy/power metalu na wysokim poziomie. Tak znów jest coś z Edguy, czy Avantasia. No jest moc! Znajomo brzmi melodyjny "Moment of Glory". Bije z tego rozmach, epickość, a panowie po prostu rzucają na kolana. Power metal pełną gębą dostajemy w rozpędzonym "Forgotten Heroes", który zachwyca rozbudową formą i wciągającymi partiami gitarowymi. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "Ages of War" i tutaj można poczuć feeling starych płyt Startovarius. Nie ma póki co słabych punktów i band z każdym utworem po prostu zachwyca. Nawet lekka i nastrojowa ballada "Winter tale" sprawdza się na płycie. na sam koniec dostajemy ponad 7 minutowy "For the King" i tutaj mamy wszystko co definiuje styl tej kapeli, a także power metal. Jest tutaj szybkość, pazur i przebojowość, a do tego całość utrzymana w epickim stylu.
Brakuje słów by opisać jak świetna jest ta płyta. "Moment of glory" to rozrywka na najwyższym poziomie i band zadbał o wszystko. Mocne, europejskie brzmienie, wyraziste riffy, utalentowany wokalista i masa przebojów. Brawo Castellica i witamy w gronie najlepszych kapel heavy/power metalowych. Tak panowie zasługują na ten zaszczyt i gorąco polecam każdemu kto kocha ten rodzaj muzyki.
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 8 lutego 2021
HELLROCK - This is metal (2021)
Band działa na rynku od 2012r, ale długo trwało im przygotowanie debiutanckiego krążka, ale warto było czekać na to wydawnictwo, bo to uczta dla fanów takich kapel jak Judas Priest, Iron Maiden, Saxon, ale nie tylko. Znajdziemy tutaj wiele innych znanych kapel, bowiem Hellrock mocno czerpie z metalu z lat 80. Do tego dochodzi charyzmatyczny wokalista Paul Eysette, który zachwyca swoją techniką i stylem. Paul to jeden z ciekawszych wokalistów młodego pokolenia i słychać w nim hard rockowy feeling, co jeszcze bardziej zbliża go do tych wszystkich fenomenalnych wokalistów metalowych z lat 80. Tak, to właśnie on jest motorem napędowym Hellrock. Złego słowa o gitarzystach nie można powiedzieć, bo panowie wykreowali dynamiczne i przede wszystkim melodyjne riffy. Dzięki temu płyta jest bardzo atrakcyjna. Jednak wszystko jest wtórne i nie ma w tym nic odkrywczego. To jest największa wada tej płyty.
I tak jak praktycznie cała zawartość zachwyca, tak rockowy "Outlaw" jakoś mi nie pasuje do całości. Na szczęścia to co znajdziemy na płycie to hity i prawdziwe metalowe perełki. Taki właśnie jest tytułowy "this is metal", który zachwyca swoją formą i jakością. Tak, to jest metal i to taki z górnej półki. W podobnej stylistyce utrzymany jest przebojowy "The Wander" i to znakomity hołd dla metalu z lat 80. Hellrock potrafi wygrać naprawdę proste i wciągające melodie. To jest właśnie ich broń i patent na udany album. Taki jest właśnie niezwykle melodyjny "Operation Citadel" i to kolejny killer na płycie. Nutka hard rocka w "Dont come alone" jest urocza i nadaje całości urozmaicenia. "Blood red line" brzmi znajomo i podobne dźwięki nie raz już słyszeliśmy, ale w niczym to nie przeszkadza. To kawał solidnego metalu z nutką hard rockowego feelingu. Najlepiej band wypada w takich szybszych kawałkach jak "King of Shame" i to kolejny mocny punkt tej płyty.
Do pełnej euforii za brakło mi może większej dawki zadziorności i może większej przebojowości, co nie zmienia faktu, że płyta jest melodyjna i miła w odsłuchu. To kolejna płyta z klasycznym heavy metalem osadzonym w latach 80. Bardzo dobrze się tego słucha i zapada w pamięci, a to już spory sukces. Hellrock zalicza świetny debiut i mam nadzieje, że jeszcze o nich usłyszymy.
Ocena: 8.5/10
sobota, 6 lutego 2021
EVERDAWN - Cleopatra (2021)
Na gruzach Midnight Eternal powstał w 2019r band o nazwie Everdawn. Nowa gwiazda w kategorii symfonicznego metalu. Ta amerykańska formacja w tym roku postanowiła wydać swój debiutancki album zatytułowany "Cleopatra". Kiedy w zespole mamy doświadczonych muzyków i jest pomysł na granie to może się wiele zadziać. Album na pewno jest skierowany do fanów Nightwish z czasów Tarji, ale nie tylko.
Dwie rzeczy mnie skłoniły by sięgnąć po ten krążek. Przepiękna i klimatyczna okładka, a do tego Mike Lepond na basie. Nie zawiodłem się, bo dostałem naprawdę udany album z symfonicznym metalem. Mam wrażenie, że w tej kapeli błyszczy wokalistka Alina Gavirlenko, która swoim stylem i techniką przypomina Tarję Turunen.Ma bardzo ciekawą barwę i dzięki niej ta płyta jest nastrojowa i pełna epickości. Brakuje mi tutaj może większej dynamiki, czy nutki power metalu, ale nie zawsze można wszystko mieć.
"Cleopatra" na pewno zaskakuje mocny, wyrazistym brzmieniem, który nadaje całości pazura i owej agresywności. Ciekawie układa się też współpraca między gitarzystą Richardem Fisherem i klawiszowcem Borisem Zaksem. Jest lekkość, jest melodyjność i duża dawka epickości. Warstwa instrumentalna jest bogata w różne smaczki i jest rozmach, co oczywiście cieszy.
Dobrze wprowadza słuchacza otwieracz "Ghost shadow requiem", który ukazuje nam styl grupy i klimat płyty. Jeszcze ciekawszy wydaje się nieco bardziej progresywny "Stranded in Bangalore". Jest też nastrojowa i pełna patosu kompozycja zatytułowana "Cleopatra" i melodie tutaj zaprezentowane są po prostu urocze. Dobrze wypada też melodyjny i klimatyczny"Infinity Divine", a to nie jedyna perełka na płycie. Jest też przecież dynamiczny i przebojowy "Lucid Dream", który mocno przypomina dokonania Nightwish. W pamięci zapada też gitarowy "Rider of the Storm", gdzie mamy atrakcyjne popisy gitarowe, a zamykający "The last Eden" to znów bardzo epicki song na tej płycie.
Piękna okładka to nie jedyny atut debiutanckiego krążka amerykańskiej formacji Everdawn. To płyta przemyślana i zawiera dojrzały i podniosły symfoniczny metal z nutką progresywnego metalu. Naprawdę dobrze się tego słucha, a wokalistka Alina po prostu wymiata swoim operowym głosem.
Ocena: 8/10
KNIGHTSUNE - Knightsune (2021)
Pewnie nie jeden fan heavy/power metalu wypatrywał premiery debiutu hiszpańskiej formacji Knightsune. W sumie nic dziwnego, bowiem już próbki wskazywały, że band mocno czerpie z twórczości Iron Fire, czy Hammerfall. "Knightsune" miał premierę 5 lutego tego roku i jest to pozycja na pewno ciekawa i warta uwagi.
Kapelę tworzy 5 muzyków i każdy z nich sporo wnosi do muzyki Knightsune. Kluczową rolę odgrywa Victor Alcala, którego głos jest odpowiedni do takiego grania. Przede wszystkim sprawdza się w niskich rejestrach. Panowie Gaihald i Alastruey stawiają na klasyczne rozwiązania i nie kombinują ze swoim stylem. To udana mieszanka heavy i power metalu, gdzie ważną rolę odgrywają melodie i mocne, wyraziste riffy. Do tego dochodzi rycerski klimat całego wydawnictwa.
Band zadbał o dobrze wyważone brzmienie, które przypomina nieco sound Hammerfall, no i jest też miła dla oka okładka, która rzeczywiście jest utrzymana w rycerskim klimacie. Jeśli chodzi o zawartość to jest kilka mocnych momentów i jeden z nich to chwytliwy "Fill the void". Rasowy heavy/power metal i w sumie nic ponadto. Klasycznie brzmi też "the curse of London", w którym band stawia na melodyjność i nieco brytyjski charakter. Dynamiczny "The hollow act" ma coś z wczesnego Bloodbound. Dobry kawałek, ale i tutaj brakuje pazura i elementu zaskoczenia. Pod względem popisów gitarowych na wyróżnienie zasługuje "Yesterday Again" i "Tidal Waves".
Rycerski heavy/power metal, który przypomina nieco muzykę z pogranicza Iron Fire, czy Hammerfall. Jest to album na pewno dobrze wyważony i nie brakuje mu hitów, czy rycerskiego klimatu. Zabrakło po prostu może nieco ciekawszych pomysłów. Mimo pewnych wad, to wciąż album atrakcyjny w swojej formie.
Ocena: 7/10
SNOWBLIND - Breakin Out (2021)
Po 4 latach przerwy kolumbijski Snowblind postanowił pokazać światu swój drugi pełnometrażowy album. "Breakin Out" miał premierę 29 stycznia roki 2021 i to pozycja skierowana do mało wymagających fanów, którzy lubią posłuchać mieszanki heavy metalu i hard rocka, a także nutki NWOBHM.
Snowblind działa od 2015 roku i ich motorem napędowym jest wokalista i gitarzysta Pablo Velez. To solidny muzyk, który oddaje klimat lat 80. Jednak troszkę kuleje technika i brakuje mi też jakiegoś elementu zaskoczenia. Same melodie bardzo oklepane i zabierają nas w rejony Iron maiden czy Kiss. Taki "Right to rock" ukazuje, że dostajemy muzykę solidną, ale pozbawioną jakichkolwiek emocji. Duży plus za klimat lat 80 i łatwe w odbiorze melodie. Szkoda, że nie ma w tym mocy i jakiejś drapieżności. Mocnym utworem na płycie jest "Riot" i to pewnie dlatego, że jest to instrumentalny kawałek. Coś z wczesnego Iron maiden mamy w rozbudowanym "Succubus" i to bez wątpienia jeden z ciekawszych utworów na płycie. Jest też stonowany i bardziej hard rockowy "Kiss of death", który przemyca patenty Kiss.Całość zamyka równie udany "Snowblind". To kompozycja, w której band czerpie garściami z NWOBHM. Oczywiście nie ma w tym za grosz oryginalności czy świeżości. Ot co solidne granie i nic ponadto.
Snowblind zachęca nas klimatyczną okładką i stylizacją na miarę lat 80, ale już wiadomo że nie jest to najlepsza płyta z taką muzyką. To po prostu kolejne wydawnictwo, które miło się słucha, ale nie zostaje w pamięci na długo.
Ocena: 5/10
TODD LA TORRE - Rejoice in the suffering (2021)
Todd La Torre to jedno z najgorętszych nazwisk na metalowym rynku. Bardzo utalentowany wokalista, który wyróżnia się charyzmą, techniką i agresywnością. Nic dziwnego, że błyszczał w Crimson Glory i dostał posadę wokalisty Queensryche. W tym roku przyszedł czas na pierwszy solowy album Todda, który był naprawdę głośno promowany i zwiastował prawdziwą ucztę dla fanów amerykańskiego heavy/power metalu. Czy faktycznie tak jest?
W sumie to udało się nagrać wysokiej klasy album z muzyką utrzymaną w stylistyce heavy/power metal. Oczywiście są nawiązania do ostatnich płyt Queensryche, ale są też echa Metal Church, Attacker czy Judas Priest. Co na pewno cieszy, to fakt że album jest niezwykle agresywny i przemyca sporo wartościowych riffów, które rozrywają na strzępy. Bije z tego agresja, dynamika i przebojowość. Tak więc wszystko jest na miejscu, tak jak być powinno. Nawet brzmienie Todd dopasował takie typowe dla takiej muzyki i czuć tą amerykańską moc. Forma wokalna naszego bohatera też jest imponująca i swoim głosem po prostu niszczy. Nic dziwnego, że tyle pozytywnych emocji potrafi wzbudzić. Do pełnej ekscytacji troszkę mi brakuje, bo jak dla mnie za dużo tych elementów progresywnych.
Todda na płycie wspiera gitarzysta Craig Blackwell i panowie odwalili tutaj kawał dobrej gitarowej roboty. Mamy niezły wachlarz przeróżnych riffów i przemyślanych melodii. Panowie raz atakują mocnymi partiami, a raz zabierają nas w klimatyczne motywy, gdzie próbują poruszyć emocje słuchacza. No nie ma tutaj miejsca na nudę, to na pewno.
Płytę wypełnia 10 kompozycji i każda z nich wnosi sporo do tej płyty. Już otwarcie płyty w postaci "Dogmata", który zachwyca swoją stylistyką. Jest agresywnie, szybko i bardzo dynamicznie. Kwintesencja heavy/power metalu i to tylko pokazuje w jak świetnej formie jest Todd. Szczerze to mi się ta płyta jeszcze bardziej podoba niż ostatnie dzieła Todda z Queensryche. W podobnym klimacie utrzymany jest "Pretenders", choć tutaj mamy więcej progresywności, czy toporności. Wokal Todda jest tutaj po prostu wyśmienity. Nic tylko słuchać i się jarać jego wyczynami. Echa Metal Church czy Attacker można wyłapać w dynamicznym "Hellbound and down" i znów dostajemy wysokiej klasy killer. Agresywny "Darkened Majesty" to znakomity ukłon dla Judas Priest i najlepsze jest to, że Todd dalej trzyma się swojego stylu i nikogo nie kopiuje. Fanom Queensryche na pewno przypadnie do gustu nastrojowy i progresywny "Crossroads to Insanity". Niezwykle klimatyczna kompozycja, w której przewija się sporo motywów, które upiększają ten kawałek. "Critical Cynic" niby atakuje nas mocnym riffem, choć jak dla mnie za bardzo jest przekombinowany w swojej formie. Znakomicie wypada też tytułowy "Rejoice the suffering", który oddaje styl i klimat całej płyty. Moim faworytem z miejsca stał się agresywny i rozpędzony "Vanguards of the dawn wall". Todda tutaj wokalnie po prostu wymiata i tylko udowadnia jak świetnym wokalistą jest. Całość zamyka progresywny "Apology", który również zabiera nas w rejony macierzystej kapeli Queensryche.
Zapowiedzi nie kłamały i dostaliśmy album na miarę udostępnianych kawałków. To soczysty heavy/power metal w amerykańskim wydaniu i to na naprawdę wysokim poziomie. Jedna z najlepszych płyt w tym roku i warto ją znać. Todd La torre udowadnia, że jest nie tylko świetnym wokalistą, ale i kompozytorem. Klasa światowa i oby w takich klimatach był następny krążek Queensryche.
Ocena: 9/10
wtorek, 2 lutego 2021
EVERGREY - Escape of the phoenix (2021)
Evergrey to jedna z tych kapel, która jakoś nigdy nie potrafiła skraść mojego serca. Może w złym momencie natknąłem się na tą formację, może nie do końca potrafiłem dostrzec też to "Coś" w ich muzyce, a może po prostu nie byłem gotowy na ich progresywny i wyjątkowy styl? Jednak kiedy usłyszałem single nadchodzącego krążka "Escape of the Phoenix" to czułem, że coś się zmieniło i jest szansa, że w końcu Evergrey przekona mnie do siebie. Premiera albumu przewidziana jest na 21 lutego, ale dzięki wytwórni Afm records mam możliwość przybliżyć Wam nowe dzieło tej szwedzkiej formacji.
Czas leci i band dorobił się 12 albumów i nowy album nie zabiera nas w żadne tam nowe rejony muzyczne. To dalej nastrojowy, podniosły, ambitny i niezwykle romantyczny metal w progresywnej oprawie. Jest tam gdzieś w tym wszystkim nutka power metalu, ale to nie power metal odgrywa tu kluczową rolę. Ten poetycki, nastrojowy i podniosły klimat gra pierwsze skrzypce. "Escape of the phoenix" to płyta pełna emocji, pełnych dźwięków i magicznego klimatu. Słucha się tego jednym tchem i cieszy fakt, że płyta jest urozmaicona. Ładunek emocjonalny przypomina mi trochę ostatni album Damnation Angels, choć to zupełnie dwa inne zespoły. Evergrey po prostu czaruje tutaj tymi poruszającymi dźwiękami. Ten szwedzki band bez wątpienia napędza Tom S Englund, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. Niesamowity wokalista z ciekawą barwą i techniką. Klasa światowa. Cała płyta jest pełna pięknych dźwięków. Płyta jest skierowana dla tych co lubią przeżywać muzykę i delektować się każdym dźwiękiem. Fani szybkiego power metalu raczej nie wiele tu znajdą.
Piszę, że płyta jest romantyczna i daleka od rasowego power metalu. To prawda, ale nie oznacza że nie ma go tutaj. Otwieracz "Forever outsider" to przykład, że ten power metal jest obecny. Kawałek zbudowany jest na nastrojowym wokalu Toma i mocnych gitarach. Jest progresywność, ale i sporo power metalu w takiej nieco nowocześniejszej odsłonie. Jest moc i już wiadomo, że to nie płyta banalna i bez emocji. Dużo emocji niesie ze sobą podniosły "Where august mourn" i tutaj czaruje klawiszowiec Rikard Zander. Pełen romantyzmu jest lekki "Stories" i utwór jest po prostu piękny w swojej konwencji. Partie gitarowe są pełne polotu i finezji. Co za magia. Stonowany i mroczny 'The beholder", który błyszczy i to nie tylko dlatego, że gościnnie pojawia się tutaj James Labrie. 6 minutowy "In absance of Sun", który z jednej strony jest podniosły i przebojowy, a z drugiej kusi swoim pięknym romantycznym klimatem. Perełka. "Eternal Nocturnal" to jeden z ostrzejszych utworów na płycie. Jest power metal i w dodatku bije z tego utworu niezwykła epickość. W podobnej stylistyce utrzymany jest "Escape the phoenix". To się nazywa progresywny power metal z prawdziwego zdarzenia. Ten utwór definiuje styl grupy i jakość tej płyty.Końcówka płyty to zadziorny i agresywny "Leaden Saint" i również pełen mocnych partii gitarowych "Run".
Evergrey mnie zaskoczył i dla mnie ich nowy album to prawdziwa niespodzianka. Dostałem album niezwykle nastrojowy, a zarazem podniosły i przebojowy. Znajdziemy tutaj pomysłowe melodie, mocne, soczyste brzmienie, które nadaje całości nowoczesnego wydźwięku. Panowie czarują i w zasadzie są sobą i nie ma tutaj eksperymentowania. To był mój czas by w końcu dać się porwać ich muzyce. Piękno przedstawione za pomocą dźwięków. "Escape of the phoenix" to drzwi do innego świata, które jest pełne magii i czarujących melodii. Czy i Ty dasz się skusić i chcesz przejść przez nie do innego świata? Nie czekaj i zrób to 28 lutego ! Warto!
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 1 lutego 2021
HAVENLIGHTS - Songs of autumn (2021)
Historia tej grupy sięga roku 2000 kiedy to powstała z inicjatywy gitarzysty Daniele'a Davalle i klawiszowca Alessandro Petri. W późniejszym okresie dołączył do zespołu Francesco Bertolaccini, który odpowiada za bas.Brakowało już tylko wokali, ale pomogła w tym stara znajoma Daniele;a czyli Linda. W efekcie udało się zarejestrować klimatyczny i melodyjny power metal z symfonicznymi ozdobnikami. Na pewno należy band pochwalić za klimatyczną okładkę i soczyste brzmienie, które idealnie pasuje do takiego grania. Dobrze prezentuje się nastrojowy i przebojowy "Reckless angel". Gdyby tak zmienić wokal i dodać trochę mocy, to na pewno dostalibyśmy mocny kawałek. Nie potrzebne są elementy komercyjne, które psują odbiór "Long lost Rhyme". Echa Sonata Arctica pojawiają się w energicznym "Till im gone". Jest też lekka i przyjemna dla ucha ballada "In my dreams" i tutaj głos Lindy idealnie pasuje. Kolejną dawkę power metalu dostajemy w dynamicznym "Sands of time" i to jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Całość wieńczy 13 minutowy kolos "Havenlights", który imponuje swoją rozbudowaną formą i ciekawymi ozdobnikami. Prawdziwa perełka i dzieje się tutaj naprawdę sporo.
Kocham power metal, ale tutaj nie czuję pasji, nie czuję tej magii. Niby jest melodyjnie i w klimatach sonata arctica czy avantasia, to jednak nie ma takiej przebojowości jakiej bym oczekiwał. Sama muzyka jest solidna, ale brakuje tutaj nieco energii i nieco ciekawszego wokalu. Jest jeszcze sporo do zrobienia, ale jest nadzieja dla tej kapeli.
Ocena: 5.5/10
POUNDER - breaking the world (2021)
Skład został bez zmian i wciąż kluczową rolę odgrywa Matt Harvey, który nieustannie zajmuje się graniem na gitarze i śpiewaniem. Troszkę brakuje mi tej ikry z debiutu i tej pomysłowości. Wszystko jest tak być powinno, ale po prostu czegoś brakuje. Cała płyta jest łatwa w odbiorze i przesiąknięta klimatem lat 80, co jest miłym dodatkiem. To też nie jest tak, że płyta jest słaba czy coś, bo to wciąż bardzo dobry album z mocnymi riffami, tylko jakoś za bardzo to oklepane i bez elementu zaskoczenia. Wystarczy odpalić "Spoils of War" i już wiadomo, że Pounder gra dalej swoje. Soczysta dawka heavy metalu z nutką speed metalu. Pierwszy killer na płycie i brakuje mi tutaj nieco większej dawki takich petard. Ciekawie brzmi też marszowy "Breaking the world", który przemyca pewne elementy Manowar. Elementy hard rocka pojawiają się w przebojowym "Hard road to home" i już słychać że Pounder próbuje nieco innego grania niż na debiucie. Jeszcze więcej hard rocka dostajemy w komercyjnym "Hard city", czy lekkim "Give me rock". Całość wieńczy rozpędzony "Deadly Eyes", ale też obyło się tutaj bez elementu zaskoczenia.
"Breaking the world" to porządny album, który zawiera elementy klasycznego heavy metalu, hard rocka i speed metalu. Dobrze się tego słucha i jedyne co mi przeszkadza, że band nieco poszedł w komercyjny hard rock, a porzucił speed metal z pierwszej płyty. Mimo pewnych wad, to wciąż wartościowy album, który warto znać. Ciekawe co band nagra na trzecim albumie?
Ocena: 7/10
niedziela, 31 stycznia 2021
SACRIFER - Valhalla is for me (2012)
Kapela powstała w 2012 r w Przemyślu i postanowiła grać soczysty i taki rasowy heavy metal z elementami power metalu, brzmiąc przy tym epicko. Panowie potrafią czerpać z twórczości choćby Wizard czy Running wild. Tak więc nie ma problemu aby nawiązać do światowych kapel. Styl kapeli jest prosty i nie ma tutaj większego kombinowania. Całość opiera się na mocnym i wyrazistym wokalu Piotra Bałajana, który nadaje kompozycjom epickiego wydźwięku. Maciej Gawlik i Piotr Winiarski zadbali o energiczne i dynamiczne partie gitarowe. Panowie postawili na klasyczne rozwiązania i nie brakuje w tym pomysłowości i przebojowości. Naprawdę dobrze się tego słucha.
"Deviluation" to miła niespodzianka, bo dostajemy już na dzień dobry pełen energii kawałek, który utrzymany jest w tonacji power metalowej. Przypomina mi to stary dobry Wizard i to dobry znak. Dalej mamy bardziej stonowany i utrzymany w heavy metalowej stylistyce "Millenial Brootherhood". Dużo energii i klimatów Wizard dostajemy w przebojowym "Valhalla is for me". Niby band stawia na proste i sprawdzone patenty, ale nie przeszkadza to w odbiorze, a i płyta jest łatwiejsza w odbiorze. Taki "Machine man" pokazuje, że band potrafi brzmieć bardziej nowocześnie i to kolejny mocny punkt tej płyty. Na krążku nie brakuje szybkich kawałków i taki właśnie jest "This is the war", który imponuje nie tylko dynamiką, ale ciekawymi, złożonymi solówkami.
Band przez cały czas pokazuje na płycie, że dobrze czuje się w klimatach heavy/power metalu. Sacrifer potrafi grać i to na dobrym poziomie. Dostajemy 7 przemyślanych kawałków i każdy z nich jest ciekawy i oddaje styl tej grupy z Przemyśla. Mam nadzieje, że w najbliższej przyszłości kapela powróci z nowym materiałem. Warto ich znać.
Ocena: 7.5/10
piątek, 29 stycznia 2021
BLACK & DAMNED - Heavenly Creatures (2021)
Rok 2020 to przede wszystkim rok, który kojarzy się z pandemią, ale w tym czasie powstała kolejna wartościowa kapela niemiecka. Mowa o formacji Black & Damned, która tworzy muzykę z pogranicza heavy i power metalu. Nie boją się łączyć w swojej muzyce elementów Helloween, Primal Fear, Black Sabbath, czy Masterplan. W tym roku ukazał się debiutancki album zatytułowany "Heavenly Creatures".
Band powstał z inicjatywy gitarzysty Michael Vetter'a i wokalisty Rolanda Seidela, który momentami brzmi jak Ronnie Atkins czy Bruce Dickinson. Wokalista robi kawał dobrej roboty i jest główną atrakcją tej płyty. Duet gitarowy tworzony przez Aki Reissmann i Michaela Vettera też jest zgrany i na na krążku serwują sporo wartościowych riffów i melodii. Panowie dają czadu i choć nie brzmi to jakoś oryginalnie, to pomysłowość i precyzja robią swoje. No trzeba przyznać, że słucha się debiutu tej niemieckiej formacji z niezwykłą przyjemnością.Miły dodatkiem jest fakt, że za partie klawiszowe odpowiada Axel Mackenrott z Masterplan.
Płytę otwiera przebojowy "Salvation", który od razu zwiastuje nam co nas czeka na płycie. Soczysty i zadziorny heavy/power metal. Wciąga również marszowy i nieco bardziej progresywny"Liquid Suicide", który nasuwa na myśl Masterplan.Klawisze tworzą odpowiedni klimat. Fanom Helloween na pewno spodoba się melodyjny i niezwykle przebojowy "Born Again", który oddaje to co najlepsze w power metalu. Troszkę klimatów Brainstorm i Mystic Prophecy dostajemy w mrocznym "A whisper in the dark". Mamy jeszcze takie killery jak rycerski "We are warriors" ,czy zadziorny "the world bleed".
Black and damned pokazał, że grać potrafi i ma ciekawe pomysły na swoją muzykę. To solidny heavy/power metal w klimatach Hellowen, Primal fear, czy brainstorm. Solidny album, który zasługuje na uwagę i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy w przyszłości.
Ocena; 7.5/10
TRAGEDIAN - Seven Dimensions (2021)
W 2019 band zasilił utalentowany Joan Pabon, który wymiata w wysokich rejestrach. Pojawił się też basista David Wieczorek, który grywał w Paragon czy Stormwarrior, a także klawiszowiec Denis Scheither. Mamy doświadczonych muzyków, którzy tylko umocnili szeregi Tragedian. Dobrze, że band nie kombinuje i gra swoje. Dostajemy porcję melodyjnego, europejskiego power metal i nie brakuje chwytliwych melodii. Jednak nie jest to płyta idealna. Album jest nie równy i wśród mocnych kawałków, znajdziemy też utwory nieco bardziej komercyjne.
Zachwyca Tragedian w rozpędzonym "Rising Rage" i tutaj jest wszystko co niezbędne w power metalu. Klimat symfoniczny udziela się w "Aloness" i to kolejny mocny punkt tej płyty. W pamięci zapada też przebojowy i pomysłowy "Darkest of my days". Nie potrzebne są tutaj komercyjne elementy jak te w "Crying the rain", który nudzi swoją formą. Pojawiają się też elementy progresywne w "forevermore", czy rozbudowany "Forces of light", w którym gościnie pojawia się Zak Stevens.
"Seven Dimensions" to poukładany album, który dobrze się słucha i na pewno spodoba się fanom power metalu. Jednak nie jest to płyta z górnej półki, która namiesza w tegorocznych zestawieniach. To płyta solidna, ale nic ponadto. Zabrakło jakiejś agresji, no i większej przebojowości. Za dużo tych komercyjnych elementów. Może następnym razem będzie lepiej?
Ocena: 7/10
czwartek, 28 stycznia 2021
REZET - truth in between (2021)
Niby band nie tworzy niczego odkrywczego, ale trzeba przyznać ze ich muzyka jest bardzo przystępna. Opierają swój styl na chwytliwych melodiach, agresywnych riffach. Czerpią garściami z twórczości Megadeth, Headhunter czy Agent Steel. Motorem napędowym Rezet jest bez wątpienia wokalista i gitarzysta Ricky Wagner. Ma ciekawą manierę wokalną, która idealnie sprawdza się w takim graniu. Potrafi śpiewać w niskich rejestrach i nadać całości pazura. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Na płycie znajdziemy sporo prostych i chwytliwych riffów, co przedkłada się na jakość płyty. Całość jest łatwa w odbiorze.
Problem tkwi w tym, że płyta ma 13 utworów i trwa prawię godzinę, więc sporo jak na płytę z taką muzykę. Czasami wkrada się nuda, ale i tak album wywiera na słuchaczu pozytywne emocje. Do grona ciekawych utworów na pewno warto zaliczyć energiczny otwieracz "Back for no good" w klimatach Megadeth. W podobnych klimatach utrzymany jest prosty, zadziorny "Populate, delate, repeat", który ukazuje heavy metalowe oblicze zespołu. Dobrze wypada też energiczny "Renegade", czy zadziorny "Truth in between". Najwięcej thrash metalu dostajemy w rozpędzonym "The last suffer", który nasuwa skojarzenia z twórczością Anthrax.
Tak Rezet nie jest może zespołem pierwszoligowym jeśli chodzi o ten gatunek muzyczny, ale ich nowe dzieło "Truth in between" to kawał solidnego heavy metalu z domieszką thrash metalu. Mimo wtórności i zbyt długie czasu trwania dobrze się tego słucha. Zabrakło troszkę elementu zaskoczenia i ciekawszych hitów.
Ocena: 7/10
środa, 27 stycznia 2021
GENGIS KHAN - Colder than Heaven (2021)
Kto ma ochotę na porcję soczystego heavy metalu z domieszką power metalu i hard rocka, ten dobrze trafił. Włoski Gengis Khan, który działa od 2012r wraz ze swoim nowym albumem "Colder than heaven" pokazuje, że można wciąż nagrywać naprawdę atrakcyjny krążek z klasycznymi dźwiękami. Jestem zaskoczony, bo spodziewałem się jakiegoś rzemiosła, które zginie w gąszczu innych, ciekawszych rzeczy, a tu band totalnie zaskakuje tym co gra.
"Colder than heaven" to album, który dość jasno nakreśla ramy muzyczne w jakich gustuje band. Jest dużo klasycznych rozwiązań spod znaku Judas Priest, Primal Fear czy Grave Digger, a może nawet czasami Udo. Jest toporność, dużo mocnych, wyrazistych riffów autorstwa Mike;a Petrone;a. Znajdziemy tu energiczne, zadziorne i chwytliwe riffy, tak więc jest to co potrzebne by płyta była atrakcyjna dla słuchacza. Od 2018r wokalistą został Frank Leone i muszę przyznać, że jego specyficzna maniera idealnie pasuje do tego co band gra. Do tego dochodzi surowe, nieco niemieckie brzmienie i klimatyczna okładka i już czuję się w pełni zachęcony by sięgnąć po drugie wydawnictwo Włochów. Muzyka prezentuje się jeszcze lepiej.
"No surrender" to prosty strzał między oczy, czyli soczysty, zadziorny heavy metal z prostym motywem. Brzmi to naprawdę dobrze i słychać, że band rozwinął się od debiutu. Sporo elementów power metalu dostajemy w energicznym i agresywnym "Colder than heaven" i tutaj można w pełni poczuć moc tego zespołu. To się nazywa prawdziwy heavy metal z mocnym riffem w roli głównej. Stonowany, nieco mroczniejszy "He's the King" jest troszkę za toporny jak dla mnie. Band znów pokazuje pazur w rozpędzonym "reinventing the fire". Co za moc, co za energia i pomysłowość. Brawo panowie, bo brzmi to fenomenalnie. W podobnej stylizacji utrzymany jest dynamiczny "Time to kill", który wypada bardzo dobrze. Nutka hard rocka pojawia się w prostym i przebojowym "Taken by force" i na koniec dostajemy równie chwytliwy "War in the fields", który przypomina nieco Wizard czy Manowar.
No nie mogę napisać złego słowa o nowej produkcji włoskiej formacji Gengis Khan. 8 lat przyszło czekać na nowy krążek tej kapeli, ale warto było czekać. Dostajemy naprawdę dobrze wyważony album, w który jest sporo klasycznego heavy metalu z nutką power metalu. Mamy hity, wyrazisty wokal Franka i masą wciągających partii gitarowych. Pozycja obowiązkowa dla każdego maniaka heavy metalu!
Ocena: 8/10
MICHAEL SCHENKER GROUP - Immortal (2021)
Najważniejsi goście to oczywiście wokaliści, a wśród nich Ronnie Romero, Ralf Sheepers, Joe Lynn turner i Micheal Voss. Gwiazdy światowego formatu i całość oczywiście utrzymana w tonacji hard rocka i heavy metalu. To muzyka, która zadowoli fanów klasycznego grania i znajdziemy tutaj coś z pogranicza Scorpions, Rainbow, Dio, czy Dokken. Schenker jest znakomitym gitarzystą i niczego nie musi udowadniać. Wszystko jest zagrane bardzo przyzwoicie i to nic dziwnego, kiedy ma się za sobą taki spory bagaż doświadczenia. Jednak do perfekcji daleko. Znakomite nazwiska i wyjątkowy styl Schenkera nie zagwarantowały nam albumu idealnego. Problem tkwi, że kompozycje jakoś specjalnie nie zaskakują, a do tego sam materiał jest bardzo nierówny. Mamy genialne utwory, ale też czasami wkrada się po prostu nuda. Każdy utwór jest jakby idealnie pisany pod danego wokalisty, ale całościowo brzmi to trochę chaotycznie.
Tak, po narzekałem, to teraz czas na plusy. Album na pewno jest wart uwagi i nie jest to jakiś totalny chłam, bo dobrze się tego słucha. Solidna porcja hard rocka z elementami heavy metalu. Najlepszy z tej płyty to przebojowy i marszowy "Sail the darkness" z wszędobylskim Ronnie Romero. Sama kompozycja ma coś z Dio, ma coś z Rainbow, a nawet Accept. Świetna rzecz i szkoda, że na płycie nie ma już takich perełek. Ciekawie wypada rozpędzony "Drilled to Kill", który przypomina twórczość Primal Fear i nie mogło zabraknąć mocarnego Ralfa Sheepersa. Kolejny mocny punkt tej płyty. Skoro jest Joe Lynn Turner to jest też Rainbow w hard rockowym "Don't die on me now". Miło usłyszeć Turnera, tylko szkoda że utwór jest nijaki. "Knight of the Dead" to kolejny szybki kawałek w metalowej oprawie i znów tu błyszczy Ronnie Romero. Rock'n rollowy "Devils daughter" ma pozytywną energię, ale sam główny motyw brzmi komicznie. Tylko solidny jest "come on over", który jest jakiś taki oklepany i bez pomysłu.
Mam wrażenie, że płytę napędzają gwiazdy, a nie tyle sama muzyka. Same partie gitarowe są solidne i bywają czasami mocne momentami, ale jako całość "Immortal" wypada nierówno i jakoś tak nijako. Płyta do posłuchania i w sumie zapomnienia. Szkoda, bo zmarnowano potencjał jaki drzemał w tej płycie.
Ocena: 5.5/10
wtorek, 26 stycznia 2021
DEATH CRUSADER - Death crusader (2021)
Death Crusader to norweski projekt muzyczny, który tworzą Espen Myklebust, który odpowiada za partie gitarowe, bas i wokal oraz Kjartan Overhus, który odpowiada za perkusję, jak i partie gitarowe. Panowie działają pod tą nazwą od 2014r, a teraz przyszedł czas na ich debiutancki album zatytułowany "death crusader", który ukazał się 21 stycznia pod skrzydłami wytwórni Bad Noise Records.
Mogłoby się wydawać, że dwóch muzyków nie jest w stanie niczego stworzyć, a tutaj niespodzianka. Dostajemy true heavy metal z mocnymi, wyrazistymi riffami i mrocznym klimatem. W muzyce Death Crusader ważnym aspektem jest wokal Aspena, który jest bardzo specyficzny i bardziej przypominający wokal z pogranicza thrash/death metalu. Na pewno nadaje to całości oryginalnego wydźwięku i nieco agresywności. Cieszy fakt, że band stawia na chwytliwe melodie i taki rasowy heavy metal, który czerpie garściami z Manowar czy Grave Digger.Band potrafi stworzyć metalowy hymn i ten stan rzeczy potwierdza prosty i marszowy "Heavy metal". Brzmi to znajomo, ale nie przeszkadza to w słuchaniu. Panowie grają z pomysłem i naprawdę dobrze się tego słucha. Prosty, podniosły refren rzeczywiście oddaje to co najlepsze w heavy metalu. Takich hymnów metalowych jest tu znacznie więcej. Weźmy taki "Brothers in arms", który jest znakomitym hołdem dla Manowar. Jest pazur, jest stonowane tempo i podniosłe chórki. Kto lubi heavy metal spod znaku Judas Priest ten na pewno pokocha znakomity, zadziorny otwieracz "The Reaper". Utwór o prostej formule i wyróżnia się niezwykłą przebojowością. Rasowy killer i tylko pokazuje, że band panowie potrafią grać. Dobrze wypada też dynamiczny i żwawy "Death will come", który brzmi jak mieszanka Grave Digger i Judas Priest. Znów może jest to i wtórne, ale zapada w pamięci i robi spore wrażenie. Kolejny szybszy kawałek na płycie to tytułowy "Death crusader" i znów dostajemy chwytliwe melodie i wyrazisty riff. Band wykorzystuje sprawdzone i nieco oklepane patenty, ale robią to z pomysłem. Całość wieńczy rozpędzony "Final Battle", który ma coś z wczesnego Running wild i band w takiej formule idealnie sobie radzi.
To jeszcze nie jest granie perfekcyjne, które odkrywa nowe rejony heavy metalu. Jednak jest w tym wszystkim potencjał i debiut norweskiego projektu muzycznego Death Crusader jest jak najbardziej godny uwagi. Znajdziemy tutaj wszystko to co składa się na bardzo dobry album heavy metalowy. Soczyste brzmienie, wyrazisty wokal i dużo przemyślanych i chwytliwych melodii. Album dostarcza sporo frajdy i każdy kto kocha muzykę z pogranicza Grave Digger, czy Manowar powinien zapoznać się z Death crusader.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 25 stycznia 2021
DRAGON - Fallen Angel (1990)
Nie ma już takiej melodyjności jak na debiucie, nie ma tej przebojowości i charyzmy z debiutu, nie ma już takiej dawki heavy metalowych rozwiązań, teraz jest brudny, brutalny death/thrash metal. Zostały te złożone i połamane melodie, które nie od razu wpadają w ucho. Na pewno jest to solidne granie, ale już mnie tak nie porwało jak debiut. Głos Adriana Frelicha podkreśla że mamy do czynienia z death metalem. Jego wokal wnosi sporo brutalności i mroku. Na pewno pasuje do całej stylistyki. Jakość jest na wysokim poziomie, ale szkoda że więcej tutaj death metalu, a mniej thrash metalu.
Bardzo dobrze prezentuje się otwieracz "Fallen Angel", który ma motorykę thrash metalową i w tym kawałku sporo się dzieje. Jest szybkość, agresja i dynamika. Dużo technicznego grania dostajemy w brutalnym "I split in Your face' i to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Mamy też rozpędzony i pełen agresji "Deceived" i słychać, że to już inny band, który zupełnie innymi wartościami się kieruje. Dobrze wypada też bardziej melodyjny "Destructor" czy energiczny "Into the dark".
"Fallen angel"to płyta death metalowa i bardzo dopieszczona pod względem technicznym. Imponuje agresywnością i brudnym klimatem. Niby jest wszystko tak jak powinno, a jednak nie czuję już takiej magii jak na debiucie i jak dla mnie za dużo tutaj death metalu, a za mało thrash metalu.
Ocena: 6.5/10
niedziela, 24 stycznia 2021
WOLF SPIDER - V (2015)
Nikt się nie spodziewał, że nasz kultowy Wolf Spider kiedykolwiek wróci, jednak życie potrafi pisać różne ciekawe scenariusze. Po 20 letniej przerwie kapela się reaktywowała i owocem powrotu był kolejny album w ich dyskografii, czyli "V". Jak nazwa wskazuje to już 5 wydawnictwo i choć band dalej trzyma się stylistyki heavy/thrash metalowej w progresywnej oprawie, to jednak to już nieco inna muzyka. Band stara się brzmieć nowocześnie, bardziej współcześnie. Jednym się spodoba, a innym niekoniecznie.
Wolf Spider na tym albumie tworzą gitarzyści : Maciej Matuszak i Piotr Mańkowski, Beata Polak na perkusji, Mariusz Przybylski na basie i szkoda, że Jacek Piotrowski nie utrzymał swojej pozycji wokalisty. No, ale Maciej Wróblewski z Titanium też daje radę i przypomina nieco głos Johna Busha z ery w Anthrax. Bardzo specyficzny głos, który nieco złagodził charakter zespołu.
Znajdziemy na "V" połamane melodie, techniczny thrash metal i elementy progresywności, więc styl aż tak mocno się nie zmienił. Jakość już jednak nie ta i sam klimat płyty już jest inny. Band poszedł w kierunku nowoczesności i współczesnych rozwiązań. "V" nie ma też przebojowości i agresywności z poprzednich płyt.
Płytę otwiera wyjątkowy dobry "Its Your time", który przypomina dokonania Megadeth, czy Anthrax z ery Busha. Niby jest tutaj thrash metal, ale dominuje stylistyka heavy metalowa. Agresywny, a zarazem melodyjny kawałek. Za bardzo przekombinowany jest "Who am i?", który ma ciekawe rozegrane partie solówkowe gitarzystów. Komercyjny "What if?", który brzmi troszkę jak parodia Metaliki pokazuje, że to już nieco inny Wolf Spider niż ten który ja pokochałem za poprzednie płyty. Pozytywne emocje wywołuje agresywny i dynamiczny "Phoenix", który zachwyca mocnym riffem. Echa starych płyt można wyłapać w urozmaiconym i nieco bardziej progresywnym "Vacuum". Na płycie znajdziemy jeszcze przesiąknięty Megadeth "Slepless" i agresywny "New Freakality", w którym band przemyca też troszkę melodyjności i patentów Anthrax.
Niby jest agresywnie, niby nie brakuje melodii i Wolf Spider stara się trzymać swojej stylistyki, to jednak "V" nie zapada w pamięci. Album jest za długi, za bardzo przekombinowany i za nowoczesny. Zabrakło troszkę pomysłu na kompozycje i bardziej zapadające partie gitarowe. Solidny album w klimatach heavy i thrash metalu, który jest tylko cieniem wielkich płyt Wolf Spider.
Ocena: 6/10
WOLF SPIDER - Hue of Evil (1991)
Album ukazał się parę miesięcy po "Drifting in the sullen sea" w roku 1991 i nic dziwnego że ma podobny klimat. Na wokalu pojawia się Tomasz Zwierzchowski, który zmarł w 2009r. Na albumie jego styl i technika nie wiele odbiegała od wyczynów Jacka Piotrowskiego. Oczywiście duet gitarowy tworzony przez Dariusz i Piotra dalej błyszczy i zachwyca. Panowie dalej trzymają wysoki poziom i "Hue of Evil" jest przepełniony zadziornymi riffami i atrakcyjnymi melodiami. Nie ma tutaj miejsce na nudę, a każdy z utworów to prawdziwa uczta dl fanów technicznego thrash metalu. Uroku dodaje nieco punkowy feeling całości.
Płytę otwiera klasyk w postaci "Sex Shop" i już wiemy że to klasyczny Wolf Spider i należą się brawa za te nawiązania do patentów Anthrax czy Toxik. Brzmi to fenomenalnie i ciężko uwierzyć, że to wszystko powstało w Polsce. Pod względem partii gitarowych wyróżnia się złożony i rozbudowany "Its only vodka". Gitarzyści bawią się konwencją i nie brakuje w tym pomysłowości i finezji. "Hue of evil" kryje sporo hitów i jednym z nich jest zadziorny "Sex maniacs". Band potrafi wykreować tajemniczy klimat i to właśnie dostajemy w nastrojowym "Homeless Children". To wciąż wysokiej klasy techniczny thrash metal, w którym nie brakuje elementów progresywnych. Zachwyca też rozpędzony i pełen agresji "Terrorists" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Całość wieńczy kolejny długi kawałek i "Verge if Insanity" to znów ukłon w stronę progresywnej odmiany thrash metalu. Wyszukane melodie, dbałe przejścia i zmiany temp nadają kawałkowi charakteru.
"Hue of evil" to kolejny klasyk w dorobku Wolf Spider i zamyka on złoty okres grupy, który przypadł na przełom lat 80 i 90. Album mimo upływu czasu wciąż błyszczy i oddaje to co najlepsze w technicznym thrash metalu. Pozycja obowiązkowa dla fanów Toxik czy Anthrax.
Ocena: 9/10
DESTROYERS - Noc królowej żądzy (1989)
Znów piękna i klimatyczna okładka autorstwa Jerzego Kurczaka i już wiadomo że to kolejny klasyk polskiego heavy metalu. "Noc królowej żądzy" to ponadczasowy album, który jest ważny nie tylko dla Destroyers, ale też dla naszej polskiej sceny metalowej. Destroyers to formacja z Bytomia, która powstała w 1985 roku. Swoim stylem mocno przypominał oczywiście inne wielkie polskie zespoły takie jak Dragon czy Wolf Spider. Debiut "Noc królowej żądzy" ukazał się w 1989r i z miejsca stał się klasykiem. To znakomita uczta dla fanów heavy/speed i thrash metalu, a najlepsze jest to że słyszę tutaj echa Mercyful Fate i to pewnie przez popisy wokalne Marka Łozy, który pełni funkcję basisty i właśnie wokalisty.
Przepiękna i mroczna okładka to nie jedyny atut tego klasyka. Surowe i brudne brzmienie nadaje odpowiedniej autentyczności i drapieżności. Liderem tutaj bez wątpienia jest Marek Łoza, który ma ciekawą manierą wokalną i jego wysokie rejestry i falsety przyprawiają o dreszcze. Słychać styl przesiąknięty Kingiem Diamonda, co jeszcze dodaje uroku całości. Adam Słomkowski też dał się poznać jako utalentowany gitarzysta i nie brakuje mu odpowiedniej techniki i pomysłowości. Szkoda, że zagrał tylko na debiucie.
Na pewno wbija w fotel mroczne otwarcie płyty w postaci "Intro". Mam ciary, a to dopiero początek. Pierwszy killer na płycie to "Straszliwa Klątwa" i ten utwór ma wszystko czego można sobie zażyczyć. Szybkie tempo, ostry riff, melodyjne partie gitarowe i znakomitą mieszankę heavy/speed i thrash metalu. Słychać nie tylko echa naszych kultowych zespołów, ale też kolegów z zagranicy. Jest coś z wczesnego Kreator, czy Slayer, ale nie tylko. Band imponuje tutaj techniką i pomysłowością, a taki "Zew Krwi" wgniata w fotel i momentami faktycznie przemyca coś z mercyful Fate, czy wczesnego Helloween z okresu Kaia na wokalu. Najdłuższy na płycie jest rozbudowany i klimatyczny "Caryca Katarzyna" i znów band zaskakuje ciekawymi melodiami i partiami gitarowymi. Co za moc, co za agresja. To jest to! Znakomicie sprawdza się nieco bardziej heavy metalowy "Wino i Sex", a Destroyers pokazuje jak elastyczny jest. Ileż agresji i technicznego thrash metalu dostajemy w rozpędzonym "Noc królowej żądzy" i ten utwór idealnie definiuje styl Destroyers i oczywiście całej polskiej sceny metalowej z z przełomu lat 80 i 90. Sporo tutaj wciągających i pełnych polotu partii gitarowych i to potwierdza nie tylko tytułowy kawałek, ale też zadziorny "Królestwo zła". Zapadają w pamięci chórki i tekst "musisz". Każdy utwór wyróżnia pomysłowy riff i tak też jest z "Świątynia rozkoszy" . Uczta dla fanów technicznego thrash metalu i Destroyers nie brzmi tutaj jak debiutant. To już jest klasa światowa. Całość zamyka melodyjny i rozpędzony "Bastard" i to idealne zwieńczenie całości.
"Noc królowej żądzy" to kolejny klasyk polskiej sceny metalowej. Ponadczasowy album, który nie stracił na swojej świeżości i atrakcyjności. Mimo upływu czasu wciąż zachwyca i przyciąga nową rzeszę fanów, którzy będą odkrywać piękno tej płyty i polskiego metalu. Cieszy fakt, że kapela istnieje i ostatnio wydała nowy album. Do debiutu jednak startu nie ma. Perfekcja!
Ocena: 10/10
sobota, 23 stycznia 2021
DRAGON - Hordes of Gog (1989)
Turbo, Kat, Destroyers, Wolf Spider i do tej zacnej śmietanki polskiego heavy metalu, czy też thrash metalu brakuje Dragon. To kultowa kapela, która powstała w 1984r i w tym roku band ma wydać nowy album po długoletniej przerwie. Ta katowicka formacja swój złoty okres miała na przełomie lat 80 i 90, a band dał się poznać jako specjalista thrash/ speed metalu z elementami death metalu. Kapela powstała z inicjatywy perkusisty Marka Wojciechowskiego, basisty Krzysztofa Nowaka i gitarzysty Jarosława Gronowskiego. Z czasem formułował się właściwy skład i tak o to Marek Wojciechowski objął funkcję wokalisty, a nowym perkusistą został Krystian Bytom, a drugim gitarzystą został Leszek Jakubowski. W takim składzie powstał w 1989r pierwszy klasyk Dragon, czyli "Hordes of Gog", który ukazał się w dwóch wersjach. Polskiej i angielskiej, gdzie zaśpiewał Grzegorz Kupczyk, po tym jak odszedł Marek Wojciechowski.
Płyta ma swój urok. Zachwyca brudna i surowa produkcja i taki brutalny wydźwięk całości. Pierwsze skojarzenie to płyty Death czy debiut Kreator. Cieszy oczy znów piękna okładka Jerzego Kurczaka, który narysował wiele klasycznych okładek polskiego metalu. Debiut Dragon to przede wszystkim zadziorny i klimatyczny wokal Marka Wojciechowskiego, który przypomina mi manierę Petrozzy z Kreator i to spory atut. Płyta kryje sporo agresywnych, ale i melodyjnych riffów, czy solówek i nie ma tutaj mowy o jakimś tam debiutantach. Panowie pokazują tutaj klasę.
Płytę otwiera złowieszczy "The priest of betray" i band po prostu tutaj błyszczy. Co za surowość i brutalność. No brzmi to znakomicie. Dalej mamy toporny i mroczniejszy "Seven bowls of wraith". Band znakomicie bawi się konwencją i te popisy gitarowe są po prostu fenomenalne. Kolejny killer na płycie to techniczny "Eternal Rest" i to miła konkurencja dla Wolf Spider. W podobnej konwencji utrzymany jest szybki i złowieszczy "Beliar". Mimo swojej brutalności kawałek zachwyca atrakcyjnymi melodiami i przebojowym refrenem. Dragon brzmi tutaj jak zagraniczna kapela i nie mają się czego wstydzić. Złoty okres Dragon. Połamane melodie i dużo technicznego thrash metalu dostajemy w tytułowym "Hordes of Gog". Ten kawałek idealnie oddaje styl tej płyty, jak i samego zespołu. Stonowany, bardziej heavy metalowy "Innocent Blood" też zachwyca surowym klimatem i prostym motywem. Całość wieńczy kolejny killer, czyli "Armageddon" który imponuje ciekawymi, złożonymi solówkami, czy chwytliwym refrenem. Oj dużo się tutaj dzieje i nie ma mowy o nudzie.
40 minut muzyki zawartej na tym krążku mija szybko i jestem w szoku, że Dragon grał na takim światowym poziomie. Dragon to kolejny wielki zespół na polskiej scenie metalowej. Płyta perfekcyjna i jedynie może nieco momentami przeszkadza garażowe brzmienie, ale muzyka to wynagradza. Ponadczasowa płyta tego wielkiego zespołu.
Ocena: 9.5/10
LABYRINTH - Welcome to the absurd circus (2021)
Wiedziałem, że włoski Labyrinth jest jednym z najlepszych power metalowych zespołów i stać ich na nagranie równie świetnego krążka co poprzedni "Architecture of God" z 2017r. Nie sądziłem jednak, że są wstanie przebić poziom tamtej płyty, które i tak wciąż jest jednym z najlepszych albumów w dyskografii Labyrinth. "Welcome to the absurd circus" to 9 wydawnictwo grupy i pierwsze z nowym perkusistą Mattem Peruzzi. W czym tkwi potęga nowego albumu włochów?
Panowie z Labyrinth to doświadczenie muzycy, którzy żyją progresywnym power metalem i ta muzyka żyje w nich. Nie muszą niczego udawać, ani też odnajdywać się na nowo, bowiem mają swój styl, swój świat i dzięki temu błyszczą. Nie muszą niczego zmieniać, bo wszystko jest perfekcyjne. Nowy album to nie tylko frajda dla miłośników chwytliwych melodii, to nie tylko kopalnia hitów, ale to też krążek, który łączy nowoczesność z tradycyjnością. Band momentami brzmi jak Sacret Sphere czy Queensryche, a czasami czuję się jakbym odpalił album Helloween czy Gamma Ray. Band idealnie to wszystko wyważył i stworzył dzieło idealne w swojej konwencji. Znajdziemy tu wszystko, a nawet coś więcej. Jest bowiem świetny, tajemniczy klimat i duża dawka emocjonalnych dźwięków. Klawiszowiec Oleg zadbał o ciekawą atmosferę i tajemniczą otoczkę. Z kolei Andrea i Olaf zaostrzyli swoją współpracę i jest tutaj jeszcze więcej finezyjnych solówek i ostrych riffów. Panowie zaskakują świeżością i techniką, a to przedkłada się na jakość płyty. Jest jeszcze jeden czarodziej, a mianowicie niezniszczalny Roberto Tiranti. Wokalista światowego formatu i nic więcej nie trzeba dodawać.
Wstęp mocny i wyrazisty. Mamy progresywne elementy w "The absurd circus", ale są miłym dodatkiem. Tutaj mocny riff, ostre zagrywki i piękno power metalu czynią ten kawałek killerem. Jest nowocześnie, a zarazem klasycznie. Zaskakuje energiczny riff w rozpędzonym "Live Today". Mamy echa starego dobrego Helloween czy nawet Lost Horizon. Jednak można jeszcze grać power metal w klasycznym stylu i nie robiąc ubogiej kalki. Co za moc i świeżość. Ciekawie wypada nastrojowy "one last chance", który utrzymany jest w stonowanym tempi i z dużą dozą progresywnego metalu i hard rocka. Oj panowie potrafią wywołać emocje u słuchacza. Band urozmaica swój materiał i to kolejna zaleta tego wydawnictwa. "As long as it lasts" to kompozycja niezwykle melodyjna, złożona i pełna zadziorności. Jest emocjonalnie i progresywnie, a band idealnie dobiera swoje melodie. Kolejny killer na płycie to urozmaicony i przebojowy "den of snakes". Znów ta sam receptura. Energiczny riff, złożona konstrukcja i chwytliwy, wciągający refren. Świetnie się tego słucha. Klasycznie brzmi też agresywniejszy "Worlds Minefield" i band błyszczy tutaj. Jeszcze więcej power metalu dostajemy w rozpędzonym "The unexpected" i jest to power metalu pokroju Gamma ray czy Primal Fear. Jeden z najlepszych utworów jakie stworzył Labyrinth. Jest moc! Idealnie wpasował się cover Ultravox, czyli "Dancing with tears in my eyes". Znakomita aranżacja i brzmi to naprawdę świeżo. Nawet ballada "A reason to survive" imponuje pomysłowością i klimatem. Ostatni killer na płycie to przebojowy "Finally Free". Power metal pełną gębą i to taki z najwyższej półki.
Labyrinth jest na fali i nie kryje tego. Po raz kolejny nagrali dobrze wyważony album, który jest nie tylko przebojowy i urozmaicony, ale też bardzo emocjonalny. To nie jakaś tam słodka papka, która niczym nie jest wstanie poruszyć słuchacza. Piękna płyta, która oddaje to co najlepsze w power metalu. Labyrinth to jeden z najlepszych zespół power metalowych jakie obecnie działają i to jest prawda.
Ocena: 10/10
ACCEPT - Too mean to die (2021)
Rok 2009 był niezwykle ważny dla niemieckiego Accept. Wtedy kapela na nowo się odrodziła. Pamiętam obawy związane z nowym wokalistą, bo przecież ciężko sobie wyobrazić Accept bez Udo. Trzeba przyznać, że Mark Tornillo sprawdził się idealnie i co ciekawe na dobre zagościł w zespole. Tak Accept zaczął tworzyć nowy rozdział i taki "Blood of the Nations", czy "Stalingrad" to najlepsze płyty w ich dyskografii. Nieco hard rockowy "Blind Rage" już był nieco inny, ale też ma swój urok. Ostatnie dzieło "The Rise of Chaos" to również bardzo udany album, który był heavy metalowym strzałem między oczy. Mamy rok 2021 a band właśnie ma lekarstwo na tą całą pandemię, czyli najnowsze dzieło zatytułowane "Too mean to die". Nie wiem jak Wy, ale ja wrzucał tą płytę do swoich ulubionych, jeśli chodzi o Accept.
Najśmieszniejsze jest to, że z dawnej ery został sam Wolf. Nie ma Udo, nie ma Baltesa, nie ma Franka. Nie ma tych świetnych muzyków, a Accept dalej brzmi jak Accept i wciąż udowadnia, że ma swój charakter i jest najlepszy w tym co robi. Wolf Hoffmann nie zapomina o klasycznych rozwiązań, gdzie zabiera nas do lat 80 czy 90 Accept, a także do "Stalingrad" czy "Blood of the nations". Słychać, że to Accept, a nie jakiś inny band. Cieszy fakt, że znów pojawiają się odesłania do muzyki poważnej, Jeśli chodzi o skład to pojawia się basista Martin Motnik, a także trzeci gitarzysta Phillip Shouse, które nie słyszę, ale tak to już jest kiedy mamy jednego lidera w sferze partii gitarowych.
Okładki Accept najlepiej wypadają kiedy skupiają się na jednym motywie. Choćby byk na "Blind Rage", metalowe serce na "Metal Heart" czy właśnie metalowy wąż na "Too mean to die". Cover ma klimat i zapada w pamięci, a o to przecież chodzi. Z kolei brzmienie jest mocne i soczyste, przez co przypomina sound z "blood of the nations" czy ostatniego "The rise of chaos".
Czułem, że będzie to album dla mnie. Zapoznałem się z próbkami, które band udostępniał w okresie świątecznym i nie do końca rozumiałem głosów niezadowolenia. No chyba, że ktoś czekał na drugie "metal heart" czy "balls to the wall" to faktycznie może dać sobie spokój z nowymi płytami Accept. Taki tytułowy "Too mean to die" to klasyczny Accept. Jest szybko, agresywnie i możemy tutaj porównać utwór do takiego "Objection Overruled". Podobna motoryka, a także drapieżność. Wokal Marka jest tutaj po prostu obłędny. Sam riff mocno nawiązuje do "flash rockin man" czy "stand up and shout" Dio. Czego można chcieć więcej? Drugi singiel dobrze nam znany to nieco rockowy, ale zatem bardzo klimatyczny "The undertaker". Ma coś z "Blind Rage", ale nie tylko. Band tutaj mocno eksponuje patenty, z których korzystał w latach 70 czy 80. Na początku byłem sceptycznie nastawiony do tego kawałka, ale teraz uważam, że to faktycznie jeden z ich najlepszych kawałków, jakie ostatnio stworzyli. Znów głos Marka wgniata w fotel i ciężko sobie wyobrazić Accept bez niego. Klimat robi tutaj niezłą robotę. Trzeci i ostatni singiel to otwieracz "Zombie Apocalypse". Ciekawe, zadziorne wejście ma coś z "Metal Heart", jednak utwór szybko nabiera mocy i znów słychać nawiązania do "Objection Overruled", zwłaszcza jeśli chodzi o agresywność jak i chórki. To jest Accept jaki kocham i dostałem to co chciałem i to z nawiązką. Kto lubi kawałki pokroju "Living for Toninght" czy "Up to the limit" ten pokocha lekki i przebojowy "Overnight sensation". Jest charakterystyczny riff i podobny ładunek przebojowy. Miło, że band powraca od czasu do czasu do lat 80. Kolejny mocny punkt tej płyty. Na "Blood of the nations" czy "Stalingrad" mamy sporo szybkich i melodyjnych utworów i rozpędzony "No one masters" brzmi jak zaginiony kawałek z tamtych płyt. W solówkach też sporo się dzieje i to jest prawdziwy majstersztyk. Prosty, a razem toporny i ciężki riff w mroczniejszym "Sukcs to be You" to znów ukłon w stronę "Objection overruled" czy nawet "Balls to the wall". Band przecież słynie z takich prostych i mocnych killerów, a ten taki jest. Stary dobry accept. Bardzo dobry jest tez "Symphony of pain" i tutaj najlepszym elementem są solówki, gdzie Wolf znów wykorzystuje słynny motyw z muzyki poważnej. Tak to solidny kawałek, ale brakuje mi tutaj nieco bardziej wyrazistego riffu czy refrenu. Za bardzo to ugrzecznione jak dla mnie. No i w końcu doczekałem się pięknej i nastrojowej ballady w klimatach "Kill the pain" i właśnie taki jest "The best is yet to come". Oj czaruje tutaj Mark swoim głosem.Niby jest łagodnie, to można poczuć ciarki na całym ciele. No jest moc. Wejście perkusji w "How do we sleep" też brzmi nieco inaczej niż zawsze. Jest jakby bardziej rycersko, bardziej bojowo i w efekcie dostajemy wciągający marszowy kawałek. Mamy te typowe chórki Accept i sama stylizacja to również hołd dla lat 80. Klasyczny Accept wybrzmiewa również w prostym i zadziornym "Not my problem", który również zabiera nas w rejony "Blood of the nations" czy "Objection Overruled". Właśnie takich prostych i wciągających motywów mi brakowało w ostatnim czasie, bo przecież accept z tego słynął. Całość wieńczy pomysłowy "Samson and Deliah", który jest instrumentalnym utworem, co jest rzadkością jeśli chodzi Accept. Kawałek wciąga, tylko bardziej kojarzy się z solowymi płytami Wolfa.
Ciężko jest nagrać album, który ma dorównać klasykom. Ja wiem, że nigdy nie dostanę drugi "Metal Heart" czy "Balls to the Wall", ale Accept jest świetny w tym co robi i nigdy nie zawodzi. Nie ma Udo, nie Baltesa, Franka a Accept dalej brzmi jak Accept. Dalej trzymają się swojego stylu i tworzą kolejne znakomite perełki, którą kontynuują nową rozdział Accept. To heavy metal melodyjny, zadziorny i pomysłowy, gdzie proste motywy zaskakują świeżością. Dostałem album na jaki czekałem, a nawet dostałem coś więcej. Dużo tu klasycznych rozwiązań i momentami słyszę echa kultowego "Metal Heart", czy "Objection overruled". "Too mean to die" to kolejny klasyk w ich dyskografii i znakomicie nawiązuje do geniuszu "Blood of the nations", czy "Stalingrad". Czego mi brakuje? No jakiegoś klimatycznego kawałka w stylu "Shadow soldiers" czy "Princess of the Dawn". Wiem, że wiele osób powie, że band klepie dalej swoje i nie ma w tym geniuszu. No co zrobić, każdy ma swoje zdanie i każdego co innego cieszy. Ja mam niezły ubaw podczas słuchania tej płyty.
Ocena: 9.5/10
HOLY MOTHER - FACE THIS BURN (2021)
Jakoś nigdy nie było mi po drodze z Holy Mother. Niby są ważnym zespołem dla sceny amerykańskiej, ale wiecznie coś mi w nich nie pasowało. Płyty posłuchałem i jakoś nie zapadły w mojej pamięci. Kapela istnieje od 1994 r i już dawno wyrobił swoją markę, ale najśmieszniejsze jest to że ostatni album wydali w 2003r. Długa przerwa, ale warto było czekać, bo najnowsze dzieło zatytułowane "Face this Burn" to wg mnie najlepszy album w ich dość bogatej dyskografii.
Jest dobrze, ale do pełnej ekscytacji daleko i jak dla mnie muzyka zawarta na płycie jest za bardzo przekombinowana. Czasami band za bardzo kombinuje z melodiami i aranżacjami. Wkrada się progresywność i próba bycia nowoczesnym. Nie zawsze to wychodzi Holy Mother. Na pewno mocnym punktem tej układanki jest wokalista Mike'a Tirelli, którym swoim głosem nadaje całości zadziorności. Idealny głos do heavy/power metalowej stylistyki. Gitarzysta Greg miewa dobre momenty gdzie wygrywa atrakcyjne melodie, ale są momenty że riffy są jakieś takie nijakie.
Klimatyczna okładka w klimatach s-f i soczyste, pełen dynamiki brzmienie to przykład, że band nie odwalił fuszerki. Sama zawartość jest solidna, ale mi czegoś tu do pełni szczęścia brakuje. Na przykład taki "Today" ma chwytliwy refren, ale sama konstrukcja mnie nie zachwyca. Niby jest agresywnie, ale jakoś tak ospale. Dobrze wypada zadziorny i przebojowy "Face this Burn". Na taki Holy mother warto było czekać. Lżejszy i nieco hard rockowy "Love is Dead' to kolejny chwytliwy kawałek, który zapada w pamięci. Trzeci utwór to "Legends" i to jest ten moment, w którym band zaczyna kombinować i na siłę brzmieć nowocześnie. Nie kupuję tego. Dalej znajdziemy nieco punkowy "The truth", ale sama konstrukcja i riff przypomina nieco Anthrax z ery Busha. Pomysłowy utwór i znów jest to mocny punkt płyty. Rasowy heavy/power metal dostajemy w energicznym "The river", który jest najciekawszym utworem na płycie. Szkoda, że cały album nie jest utrzymany w takim klimacie.
Holy mother wrócił z ciekawym albumem, ale chyba więcej z niego wyciągną prawdziwi fani tej amerykańskiej formacji. Jest to solidny heavy/power metal z pomysłowi melodiami i progresywnym zacięciem. Szkoda tylko że materiał jest troszkę nierówny i momentami nudny. Mimo pewnych wad i tak utrzymuję, że to najciekawszy album Holy mother.
Ocena: 7/10
czwartek, 21 stycznia 2021
AVALAND - Theater of sorcery (2021)
Nie dawno pisałem o metalowej operze o nazwie Magic Opera, to teraz przyszedł czas na kolejną, czyli francuski Avaland. To projekt stworzony przez utalentowanego Adriena Gzagg, który odpowiada za historię, za kompozytorstwo, za główne partie wokalne. Trzeba przyznać, że jego debiut w postaci "Theater of Sorcery" to płyta skierowana do fanów progresywnego metalu i to im powinna płyta się spodobać.
Skład uzupełnia gitarzysta Christophe Feutrier i Lucas Martinez, basista Camille Soulffron, a także perkusista Leo Mouchonay. To zgrany band, który wie co chce grać i robi to naprawdę dobrze. Podobnie jak w Avantasia, znajdziemy tutaj historię fantasy i do tego każdy z gości odgrywa daną rolę. Debiutancki album "Theater od sorcery" ma się ukazać dopiero w kwietniu, ale już teraz chciałbym przybliżyć Wam ten krążek. To pozycja skierowana do fanów progresywnego metalu, power metalu czy symfonicznego metalu. Muzyka mocno przypomina dokonania Adagio, Circle II Circle czy właśnie ayeron, choć Avaland stara się wykreować własny styl. Jeśli chodzi o gości to pojawia się Ralf Sheepers, Zak Stevens, Zaher Zorgaty z Myrath czy Stephan Forte z Adagio.
Jeśli chodzi o zawartość to płytę otwiera zakręcony i progresywny "Theater of Sorcery" i niby tutaj wszystko jest poprawne, ale brakuje mi efektu wow. Dużo progresywności znajdziemy w dynamicznym i przebojowym "Gypsum Flower", w którym gościnie występuje Ralf Sheepers. Znacznie więcej power metalu dostajemy w melodyjnym "Storyteller" i to taka stara szkoła europejskiego power metalu. Zachwyca też podniosły i progresywny "Escape to paradise". Podniosły i epicki refren napędza ten band. Czasami wkrada się nuda i mam tu namyśli stonowany i bardziej rockowy "Never let me walk alone". Całość wieńczy rozpędzony, power metalowy "War of minds" czy przebojowy "Rise from the ashes".
Płyta ma ciekawy klimat i wyszukane melodie, ale to płyta bardziej progresywna niż power metalowa. Znakomici goście nie gwarantują wysokiej klasy materiał. To solidny album i ma kilka ciekawych momentów, ale jako całość nie do końca przemawia ta progresywność. Ktoś inny może dostrzeże coś więcej w tym wydawnictwie?
Ocena: 6/10