niedziela, 23 marca 2025

PREDATOR - Unsafe Space (2025)


 Pamięta ktoś amerykański band o nazwie Predator, który w latach 80 wydał jeden album zatytułowany "Easy Prey"?  Teraz po 39 latach zespół powraca z nowym krążkiem, który nosi tytuł "unsafe Space". Płyta została wydana 18 marca za sprawą fighter Records.  Nic się nie  zmieniło i dalej mózgiem całej operacji jest Jeff Prentice, który odpowiada praktycznie za wszystko. Wspiera go basista Frank Forray i to niestety budzi niepokój. Czy taki praktycznie jedno osobowy projekt muzyczny bazujący na nostalgii jest w stanie porwać tłumy?

Okładka jest klimatyczna i przykuwa uwagę. Nie wieje tak kiczem jak na debiucie. Debiut z kolei nadrabiał motoryką, stylistyką i jakością. Do dzisiaj miło wspominam "Easy Prey", który oddaje piękno heavy/speed metalu lat 80. Nowy album daleki jest do tamtego poziomu i jakości. Lata lecą, a głos Jeffa nie  ma takiej mocy jak kiedyś. W partiach gitarowych jest porcja solidnego heavy metalu, gdzie potrafią pojawić się jakieś ciekawe melodie czy zrywy gitarowe. Niestety to wszystko jest wtórne, ale nie to jest bolesne. Szkoda tylko, że same kompozycje i pomysły są średniej jakości. Jeff chciał wszystko sam ogarnąć, a lepszym rozwiązaniem byłoby zebrać zespół z prawdziwego zdarzenia. Jeff troszkę męczy się przy śpiewaniu. Samo brzmienie też jest jakieś takie bez wyrazu i mocy.

Materiał krótki i treściwy. Dostajemy 40 minut, a w tym zadziorny "Savior", który na pewno przypodoba się fanom judas priest. Jest zadziornie, klasycznie i z pazurem. Czuć w tym klimat lat 90. Speed metal pojawia się w energicznym "Ripping the population", który brzmi bardziej jak karykatura, a wszystko przez komiczny styl śpiewania. Nieco punkowy "The Facism Variant" też brzmi komicznie i te próby nawiązania do Anthrax też chybione. Dobrze wypada taki klasyczny i melodyjny "Winter Wars", ostrzejszy "Sons of Liberty", gdzie wszystko jest o wiele ciekawsze. Jest jeszcze mroczny i stonowany "The crow upon the cross", a najlepszym utworem na płycie jest przebojowy "plague of the deceivers".

Jaki jest sens wracać po 39 latach nie bytu, kiedy tak naprawdę nie ma się za wiele do zaoferowania? Amerykański predator, a może bardziej Jeff Prentice wraca z nowym albumem, bazując na nostalgii starych słuchaczy, którzy kupią nowy album do swojej kolekcji. Nowych fanów raczej mu to nie przysporzy. Fajnie, że Predator powrócił do świata żywych, szkoda tylko że w takim stylu.

Ocena: 5/10

piątek, 21 marca 2025

SCULFORGE - Cosmic crusade Chronicles ...stories from the ...errr...nevermind ! (2025)


 Niemiecki Sculforge w roku 2023 porwał mnie swoją pozytywną energią, wpływami Helloween, Gamma Ray, czy Hammerking. Tematyka s-f od razu przywołała na myśl twórczość Iron Savior. Band pokazał, że w tej oklepanej formule można stworzyć radosny power metal, który kipi energią. To było dwa lata, a co teraz band prezentuje w raz z premierą najnowszego krążka zatytułowanego "Cosmic Crusade Chronicles"? To dalej radosny i pełen energii power metal, który czerpie garściami od najlepszych, ale tym razem główną inspiracją okazał się Dragonforce. Płyta ukazała się 20 marca za sprawą MDD Records.

Okładka znów utrzymana w klimatach s-f i to póki co zostaje taki znakiem rozpoznawalnym sculforge, podobnie jak długie tytuły płyty. To wszystko to są drobnostki, które nie mają większego znaczenia. Liczy się to co band potrafi, to co grają i co mają do zaoferowania. Cieszy fakt, że dostajemy taki klasyczny power metal w europejskim wydaniu. Szybkie tempo, złożone i melodyjne riffy, a do tego radosny klimat i przypominają się pierwsze płyty Dragonoforce, kiedy w zespole był Zp Heart. Nie ma w tym za grosz oryginalności, do geniuszu trochę też brakuje, ale band gra to naprawdę bardzo dobrze. Znów mam niezłą frajdę słuchając ich materiału. Czasami przychodzi taki dzień, że ma ochotę się odprężyć przy takich banalnych dźwiękach. Muzyka nie jest wymagająca, ale bardzo melodyjna i przebojowa. Znakomite wehikuł czasu, które przenosi do lat 90 i takich klasycznych patentów power metalu. Fabz Mcblackscul i Polly Mcsculwood tworzą świetnie zgrany duet gitarowy, który się uzupełnia i dostarcza nam prawdziwą power metalową ucztą. Nic nowego nie tworzą, ale umiejętnie odgrzewają sprawdzone patenty. Dragonforce już tak nie gra i nie ma w sobie takiej pasji. Do tego mocno przypadł mi do gustu wokal Polly Msculwood, który poniekąd przypomina mi głos Kaia Hansena, czy frotnmanów Hammerking, a nawet ukochanego Timeless Miracle, Niby mało techniczny wokal, ale zapadł mi w pamięci.

Płyta nie jest jakoś specjalnie długa i na dzień dobry atakuje nas killer "Great Day to kill" i od razu atakuje takie radosne dźwięki. Co za pozytywna energia i bardzo udany miks Dragonforce i Gamma ray. Ja to kupuje i od razu skrada moje serce. Znajomo brzmi "Make Space Great Again" i znów ukłon w stronę Dragonforce. Sculforge bawi się konwencją i ta radość potrafi zarazić. Bije od nich taka pozytywna energia i radość z tego co robią. Nie kombinują, nie próbują na siłę być kimś innym. Taki szczery przekaz też jest ważny. Chwytliwy refren i świetne rozegrane solówki pokazują, że Sculforge jest dalej w formie. Nie zwalniamy tempa i kolejny killer to "Journey" i ten styl partii gitarowych i kicz przypominają dokonania Dragonfroce. Różnica taka, że Sculforge bije łeb na szyję ostatnie płyty Dragonforce. Wypełniają tą pustkę, za co im chwała. Co ciekawe nawet ballada "Edge of the universe" potrafi złapać za serce i jakoś przypomniał mi się Timeless Miracle. Podobny wokal i melodyjność.  Band pokazuje pazur w drapieżnym "We are darkness" i znów mieszanka dragonforce i gamma ray z czasów "Powerplant" sprawiają że utwór porywa. Formuła sprawdzona i przerobiona na różne sposoby, a Sculforge umiejętnie wykorzystuje sprawdzone patenty. Oj trafia to w mój gust. Echa Primal Fear, czy iron savior można uświadczyć w cięższym i mroczniejszym "Dark Alliance" i to kolejny mocny punkt płyty. "Powerheart" brzmi jak Helloween na sterydach. Band strasznie szybko tutaj pędzi, aż chyba za szybko. Power metal pełną gębą i to w takim niemieckim stylu.  Kicz wkracza w nieco przekombinowanym "Conquer The Wild", ale przebojowego charakteru nie można mu odmówić. Ten główny motyw trochę działa na nerwy, ale refren ratuje sytuacje. Co napędza Sculforge i co jest ich bronią to bez wątpienia niezwykła umiejętność tworzenia hitów, które od razu wpadają w ucho i na długo zostają w pamięci. "Order of the soul" dysponuje takim refrenem, który oddaje to co najlepsze w power metalu. Kolejny power metalowy hymn to bez wątpienia "We stand Together" i znów jest szybko, melodyjnie, zadziornie i pędzenie do przodu. Utwór rozegrany wg tego samego schematu. "Towers" to taki krótki power metalowy killer, który trwa 40 sekund. Podobny zabieg co "Fairytale" Gamma ray.

Dragonforce brzmi jak karykatura samych siebie, Freedom call nie nagrał nic ciekawego w ostatnim czasie, a Timeless Miracle to kult jednej płyty. Niemiecki Sculforge stara się zaspokoić owe żądze i dostarcza power metalową petardę, gdzie liczy się radosny klimat, niezwykle szybkie tempo i złożone i niezwykle melodyjne partie gitarowe. Uwielbiam ich za szczerość i granie takiego klasycznego power metalu. Jedni są od grania progresywnego power metalu, inny od klimatycznego i bardziej złożonego power metalu, a niektórzy jak Sculforge mają zadbać o dobrą zabawę i rozrywkę, która rozkręci imprezę. Ja tam dobrze się bawię przy ich muzyce i chętnie po znam ich kolejna wydawnictwa.

Ocena: 9/10

czwartek, 20 marca 2025

SOULSPELL - Spirits of Ghosts (2025)


 14 marca światło dzienne ujrzał 5 album studyjny brazylijskiej formacji Soulspell. Na scenie działają od 2004 r i próbują sił w power metalu, a raczej w metalowej operze czerpiąc garściami z avantasia czy Ayreon. Wcześnie było pełno ciekawych gości i były wielkie nazwiska, a najnowszy album zatytułowany "Act V: Spirits of Ghosts", to dzieło które stawia na piękne głosy przede wszystkim z Brazylii. Pełno nazwisk typu Raphael Dantas, Victor Emeka, Daisa Munhoz czyFillipe Oliveira. Nie byłoby Soulspell, gdyby nie mózg całej operacji, czyli Heleno Vale. Przeraża fakt, że na nowy album przyszło fanom czekać 8 lat. Kto lubi mieszankę metalowej opery, symfonicznych ozdobników, czy elementów progresywnych z nutką rocka ten śmiało może sięgnąć po nowe dzieło Soulspell. Płyta nastawiona przede wszystkim na świeżość, bardziej wyszukane melodie i ładunek emocjonalny. Czuć, że to metalowa opera z prawdziwego zdarzenia.

Płyta nastrojowa podobnie zresztą jak sama okładka frontowa. Ten teatralny klimat i rockowy charakter płyty jest uroczy i potrafi zauroczyć. W końcu słychać, że to metalowa opera i te chórki, oprawa symfoniczna, pojedynki na głosy są urocze i napędzają ten album. Czego brakuje? Na pewno rasowych hitów, by móc zapamiętać ten materiał i w pełni czerpać z niego radość. Zabrakło może też wielkich nazwisk co by zrobiły większego szumu wokół płyty. Odnoszę też wrażenie, że dostajemy przerost formy nad treścią, Troszkę mało konkretów tutaj.

Na pewno pozytywnie zaskakuje rozbudowany i złożony "Spirits of Ghost", który daje nam przedsmak tego co nas czeka. Zróżnicowany album , w który dzieje się sporo i przemycono różne gatunki stylistyczne. Ciekawa kompozycja, ale chyba trochę za dużo tego wszystkiego. Bardziej zadziorny i konkretny jest "Dragon Waltz" i znów gdzieś jest progresywność, jest melodyjny metal i coś z rocka. Wybuchowa mieszanka i ten utwór jest jednym z najciekawszych na płycie. Też nastrojowy i rockowy jest "Castle of Illusions" i słychać inspiracje Avantasia. Bardziej komercyjnie, bardziej rockowo jest w "Quenns Gambit" i w sumie podobne emocje wzbudza "The Dance of Flames". To nie są złe kompozycje, ale jakoś mniej metalowe i zadziorne. Rasowy power metal dostajemy w rozpędzonym "Ship of  Theseus". Szkoda, że mało tutaj tego typu utworów. Na sam koniec pirackie klimaty w oprawie symfonicznej. To mogłoby być ciekawe stworzyć taką metalową operę w klimatach pirackich. Zamykający kolos "the blackbeard and his quest for perfection" to złożona i nastrojowa kompozycja. Pełno tutaj ciekawych dźwięków i motywów gitarowych. To również jeden z najciekawszych kawałków na nowej płycie.

Soulspell wydał nowy album, ale nie zrobił z tego wielkiego wydarzenia. Album też co najwyżej dobry i bez fajerwerków. Zabrakło ostatecznego szlifu i większego power metalowego pazura. Jest klimat, rozmach, epickość i operowy charakter, ale to okazało się za mało. Płyta skierowana do maniaków takich klimatów i metalowych oper.

Ocena: 7/10

środa, 19 marca 2025

BEHOLDER - In the Temple of the Tyrant (2025)


 Wielkimi krokami nadciąga kolejna nowość, której nie można zlekceważyć. 25 kwietnia roku 2025 ukaże się debiut amerykańskiego Beholder. Kapelę w roku 2021 założył gitarzysta Carlos Alvarez, którego możemy kojarzyć z Power Theory czy Shadowdance. Jeśli kocha się miks epickiego heavy metalu z doom metalu, to debiutancki album zatytułowany "In the Temple of the tyrant" będzie pozycją wręcz idealną. Słychać tu wpływy Sorcerer, Candlemass, Shadowdance czy właśnie Judicator.  Jest w składzie również Matt Hodsdon z noble  beast czy wreszcie znakomity wokalista John Yelland z Judicator. Zacny skład, który może wiele zdziałać. Tak faktycznie jest.

Już na pierwszy rzut oka widać, że to nie jest typowy debiutancki album, który nie ma tożsamości, własnego charakteru, który ginie na tle innych wydawnictw. Tutaj od razu widać, że czeka nas coś wielkiego i że ta płyta poruszy nami, czy też zostanie na długo w pamięci. John Yelland to znakomity wokalista, który buduje klimat, napięcie i nadaje całości epickiego rozmachu. Dzięki niemu kompozycje nabierają emocjonalnego feelingu. Ostoją Beholder jest bez wątpienia duet gitarowy Alvarez/ Hodsdon, który stawiają na ciężar i mrok. To zdaje egzamin, bo nie zapominają o wyrazistych riffach i wciągających solówkach. To wszystko jest spójne ze sobą.

Kto ma wątpliwości co nas czeka, niech odpali otwierający " A pale Blood Sky" i tutaj już czuć na dzień dobry mroczny klimat, ciężkie partie gitarowe i ten posępny doom metalowy charakter. Brzmi to mocarnie i chce się jeszcze więcej. Co za moc! Więcej heavy metalowego pazura znajdziemy w bardziej energicznym "Dungeon Crawl" i znów bije z kawałka niezła moc i te elementy wyjęte z true heavy metalu. Band błyszczy i nie ma się do czego przyczepić. Do tego to ostre niczym brzytwa brzmienie. Doom metalowe zapędy dostajemy w nastrojowym "Into the underdark", który pokazuje co drzemie w tym zespole. Panowie to grają z pasją i słychać to od pierwszych sekund. Tomi Joutsen z Amorphis zalicza gościnny występ w rozbudowanym "Eyes of the Deep".  Kolejna piękna kompozycja, która w pełni oddaje piękno doom metalu i epickiego heavy metalu. Dostajemy wybuchową mieszankę, która potrafi rozwalić system. Do tego ten kruszący mury wokal Johna. Można słuchać i nie ma się dość. Świetny występ tutaj zalicza! Troszkę bardziej melancholijny i taki stonowany jest w swojej formule "For those Who fell". Heavy metalowy hymn dostajemy w przebojowym "Draconian", który skierowany jest bardziej w true heavy metal i klimaty Manowar.  Majstersztyk i jeden z najciekawszych utworów na płycie. Troszkę odstaje w moim odczuciu "Summoned Bound", który jest tylko bardzo dobry. Jakoś nie rzucił mnie na kolana swoimi aranżacjami. To wciąż wysoki poziom! Całość wieńczy rozbudowany i urozmaicony "I magus" i tutaj mamy beholder w pigułce. Jest mroczny klimat, patenty doom metalowe, ale i sporo heavy metalu. Dobra robota!

Płyta robi ogromne wrażenie. "In the temple of the tyrant" to płyta niemal idealna, gdzie pełno tu mroku, ciężaru, heavy metalowego pazura. Bije z tego świeżość, pomysłowość i dbałość o jakość. Tutaj nie ma słabych elementów i wszystko stoi na wysokim poziomie. Od okładki,  przez brzmienie, kończąc na kompozycjach. Mocna rzecz i trzeba będzie bacznie przyglądać się poczynaniom Beholder w przyszłości. Brać w ciemno!

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 17 marca 2025

JACK STARR - Out of darkness part II (2025)


 Jacka Starra nie trzeba nikomu przedstawiać. To mistrz w swoim fachu i jego gra na gitarze zawsze przykuwa uwagę i od razu jego styl idzie rozpoznać. Dał się poznać jako lider w Jack starr Burning Star, ale nie tylko. Kapel było pełno, ale obecnie jest jeszcze formacja sygnowana po prostu Jack Starr. W roku 1984 został wydany "Out of darkness" i teraz po 41 latach Jack Starr postanowił wrócić z drugą częścią. Inne czasy, inne trendy, no i też inny skład tworzący drugą część tego klasyka Jacka Starra. Jednak jest lider i można było być spokojnym, że nie wyda nic poniżej swojej jakości. Tak faktycznie jest. "Out of darkness part II" ukaże się 25 kwietnia za sprawą Bravewods Records.

Jack Starr to wiadomo, gwiazda wielkiego formatu i jego nie trzeba nikomu przedstawiać. Ze starego składu pozostał tylko on, ale zebrał całkiem ciekawy skład tym razem. Perkusja to niezmordowany Rhino, który nadaje całości mocy i tego true heavy metalowego charakteru. Za bas odpowiada nieznany Gene Cooper, z kolei drugim gitarzystą został Eric Juris, którego znamy z crystal Viper, a ostatnio warlord. Na sam koniec została sprawa wokalisty i tutaj zadania podjął się utalentowany Giles Lavery, który jest nowym głosem Warlord, a także Alcatrazz. Ma ciekawą barwę głosu, charyzmę i sprawdza się w takiej mieszance heavy metalu i hard rocka. Tak tutaj jest troszkę łagodniej, troszkę bardziej rockowo niż w Jack Starr Burning Starr, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Jest jakość, jest duża dawka hitów, jest zabawa konwencją, jest sporo chwytliwych melodii. Do tego materiał jest zróżnicowanie i nie ma mowy o nudzie. Udało się oddać hołd dla klasyka Jacka Starra z lat 80 i na pewno nie ma wstydu.

Nie do końca podoba mi się komiksowa okładka, samo brzmienie takie typowe dla produkcji Jacka Starra i to słychać od pierwszych sekund. Czuć moc true heavy metalu. W taką konwencję uderza otwierający "Hand of Doom" i sam utwór nawiązuje do twórczości Jacka Starra w Burning Starr. Mocna rzecz! Podobne emocje wzbudza marszowy i niezwykle melodyjny "Endless Night" . Ten bas, te marszowe tempo, przebojowy charakter i taki bujający styl sprawiają, że to kolejny hicior. Troszkę przypomniał mi się taki "the Zoo" Scorpions. Bardziej hard rockowy jest "Into The Pit" i to w zasadzie prosty i dobry utwór, ale nie ma efektu wow i wypada gorzej niż początkowe hity. Piękne wejście ma "Rise Up" i znów wycieczka w rejony true heavy metalu. Oj brzmi to jak stary dobry Manowar. Brakuje tego typu killerów w ostatnim czasie. Chwała Jack Starr!  Zaskakuje na pewno ballada. Raz, że "Underneath The Velvet sky" jest świetnie zagrany, to dwa ma świetny nastrój. Kocham tego typu ballady, gdzie przemawia rockowa strona i utwór potrafi wzruszyć swoją konstrukcją i stylem. Cudo! Dawno nie słyszałem tak świetnej ballady. "Tonight We Ride" to zadziorny utwór, w którym też jest pełno hard rockowej stylistyki. Znów solidny kawałek, który jakoś specjalnie nie robi furory. Troszkę przekombinowany, troszkę przekrzyczany jest "The Night has thousand eyes". Znalazło się miejsce na rozbudowany "Sahara Winds" i to dobrze skrojony kawałek w hard rockowej formule. Partie gitarowe robią tutaj robotę. Jest w tym też coś z Black Sabbath ery Tony Martina. Więcej energii niesie ze sobą niezwykle melodyjny "The Greater Good", a całość wieńczy mroczny i nastrojowy "Soulkeeper". Utwór podniosły, marszowy, epicki i mający smaczki Manowar, ale też Black Sabbath. Niezły popis wokalny daje Giles. Ma to coś w głosie, że na długo zostaje z nami.

Ktoś miał wątpliwości, czy Jack Starr sobie poradzi? Lata lecą, a on zawsze dostarczy muzykę na wysokim poziomie. Tym razem znakomita mieszanka true heavy metalu i hard rocka. Nie brakuje chwytliwych melodii, przebojów, czy wciągających motywów gitarowych. Nowy skład , ale jakość i styl ta sama. Nie ma eksperymentowania. Jack starr robi swoje i tutaj nie elementu zaskoczenia. Płyta godna uwagi, zresztą jak wszystko czego dotknie tej geniusz.

Ocena: 8.5/10

sobota, 15 marca 2025

DRAGON SKULL - Chaos Fire Vengeance (2025)


 
Kiedy widzę, że jakaś kapela pochodzi z Grecji i gra muzykę z pogranicza heavy metalu i power metalu, to długo się nie zastanawiam i biorę taką płytę w ciemno. Tak też było teraz z debiutanckim albumem formacji Dragon Skull. Kapela działa od 2022r więc jest młoda i głodna sukcesu, a najlepsze jest to, że wokalista Aris Labos i gitarzysta Christos Brintzikis grają od ponad 20 lat w system Decay, który gra melodyjny metalcore i tu zaczyna robić się ciekawie. Dragon Skull 6 marca wydał swój debiutancki album i zostałem w pełni kupiony "Chaos Fire Veangeance". Album idealnie trafia w mój gust, bo słyszę tutaj miks stylistyki Persuader, Orden Ogan, ale jest też coś z running Wild, coś z 3 inches of Blood, czy może Bloodorn. Strzał w dziesiątkę.

To czerwono logo i czerwono tło jakoś skojarzyło się z płytami Manowar, czy Sacred Steel. Wojownik na szczycie przypomniał mi postać z debiutu Kreator. Okładka ma klimat i ten rycerski charakter dodaje uroku całości. Band zadbał o każde zaplecze i tu nie ma się do czego przyczepić. Samo brzmienie to uczta dla uszu i bije z niego niezwykła moc. Słuchacza przechodzą ciary i każdy instrument brzmi tu obłędnie. Perkusja, mocny bas czy ryczące i pełne finezji gitary. Stylistycznie band faktycznie trzyma się w granicach heavy/power metalu. Stawia na taki true heavy metalowy charakter i chciałoby się założyć zbroję i wyruszyć na podbój świata. Band robi to fenomenalnie i każdy utwór to prawdziwa przygoda.

Tak sekcja rytmiczna wyczynia cuda i dba o odpowiednie tempo płyty. Nie ma ściemy, nie ma nudy i panowie nie biorą jeńców. Kocham kiedy heavy metalowa płyta kryje wciągające solówki, złożone partie gitarowe i ciekawe pojedynki. Ma bić z tego życie, energia i heavy metalowa radość. To ma rozłożyć słuchacza na łopatki i pozostać na długo w pamięci. Panos i Christos jak dwa uzupełniające się elementy rozwalają system. Co za pomysłowość, za kunszt, technika i przepiękna zabawa stylistyką. Cudo! Moim bohaterem z miejsca stał się wokalista Arsis Labos, który przybliżył mi stare dobre czasy Persuader. Barwa, styl śpiewania i technika bardzo podobna do Jensa Carlssona  z Persuader. Uwielbiam tego typu głosy i tutaj znakomicie balansuje na granicy agresywności i bardziej brutalnego grania.

Minus? Czemu tylko 8 utworów? Czemu tylko 42 minuty muzyki? Można ich słuchać bez końca i to bez zmęczenia. Nie ma miejsca na zabawę w kotka i myszkę, nie ma podchodów, tylko od razu band daje nam wyraźny sygnał. "Brethren" ma moc, pazur i agresję taką typową dla Persuader, Jest rycerski feeling, jest przepiękna melodia, jest podniosłość godna Orden Ogan. Do tego te patenty wyjęte z true heavy metalu. Jak to wszystko brzmi genialnie. Szok i niedowierzanie. Czas wbić drugi bieg i dostajemy znacznie szybszy i taki ocierający się o power metal "Dragon Riders". Brak słów i tego nie da się opisać. Przejaw geniuszu. Słyszę tutaj wiele ukochanych kapel, a mimo to brzmi to świeżo i pomysłowo. Dragon Skull niczym greccy bogowie sieją zniszczenie i nie biorą jeńców. No i te partie basu, które w drugiej połowie dają o sobie znać. Cudo! Echa Manowar mamy w "Skull crusher" i tutaj wejście perkusji przypominają "Fighting the World" i znów świetnie wyróżniony bas. Panowie znają się na rzeczy i wiedzą jak podziałać na zmysły. Na płycie mamy dwa dłuższe utwory i jednym z nich jest "war Drums" i faktycznie perkusja daje o sobie znać już na wstępie. Dostajemy tu bardziej marszowe tempo, ale jak fajnie buja ten utwór od samego początku. Manowar naszych czasów, bez udziwnień. Tylko Dragon Skull, heavy metal i my wyznawcy tej muzyki. Ileż tu świetnych  melodii i pięknych partii gitarowych. Nie da się tego opisać, tutaj trzeba odpalić swój sprzęt i samemu się przekonać o potędze tego utworu. Gotowi na więcej? Uwaga nadciąga "Nampat", który jazdą bez trzymanki. Ktoś tu nieco wzorował się na Running wild, ale czy to ważne?  Motyw gitarowy pierwsza klasa i dla takich kompozycji warto żyć i odkrywać nowe zespoły.  Każdy dźwięk tutaj to czyste złoto. Wiecie co? To jeszcze nie koniec płyty. Piękne wejście gitar w "Skeleton Hand", który ma coś z Running wild i Crystal Viper. Arsis tutaj pokazuje swoje atuty i można przekonać się o w pływach Jensa Carlssona. Czas na kolejny szybki i agresywny killer. Nadciąga "Shield Maiden" , który stawia na chwytliwe melodie, na taki heavy/power metalowy charakter. Gitary podczas zwrotek inspirowane są również dokonaniami Rock'n Rolfa. Brzmi to obłędnie. Ostatni przystanek na płycie to "Blood and Souls"  i to jest drugi kolos na płycie. Riff brzmi znajomo i można tutaj doszukać się wiele wpływów. Dragon Skull robi swoje i dodaje wiele od siebie. Jest to mocne, zagrane z pomysłem i pazurem. Czysta perfekcja i szkoda tylko, że to już koniec płyty. Chce się więcej i więcej.


Cicho było o Dragon Skull. Nie byli jakoś specjalnie promowani i to trochę szokujące. Teraz to nadrobią, bo płyta wymiata. "Chaos Fire Vengeance" to płyta kompletna, bez skazy i idealna w każdym calu. Klimatyczna okładka, mocne brzmienie, przemyślane kompozycje i wyrazisty, zapadający w pamięci styl. Do tego ta jakość. Takie płyty na długo zostają w pamięci, na długo zapisują się w życiu. Debiut Dragon Skull nie brzmi jak dzieło, tylko jak arcydzieło zespołu doświadczonego, która od lat jest na scenie. Jak dla mnie fenomen i kandydat do płyty roku. Pozamiatali panowie z Dragonskull!

Ocena: 10/10

BLACK & DAMNED - Resurrection (2025)


 Najpierw był "Heavenly Creatures"  i to był solidnie skrojony heavy/power w klimatach Primal Fear, Brainstorm czy Mystic Prophecy. Potem był niestety nijaki "Servants of the Devil", a teraz po dwóch latach przyszedł czas na album nr 3, czyli "resurrection". Płyta ukazała się 14 marca za sprawą Rock Of Angels Records. Wszystko wskazuje na to, że to najlepszy album tej formacji.

Okładka może i miła dla oka, ale jakoś zalatuje sztuczną inteligencją. Band zadbał o mocne i zadziorne brzmienie, które dodaje całości drapieżności i mocy. Wszystko ze sobą współgra. Tym razem band dopracował kompozycje i pełno tu hitów i godnych uwagi riffów czy melodii. Dobrze się tego słucha od początku do końca. Na największe pochwały zasługują gitarzyści, bo zarówno Vetter, jak i Reissmann, którzy tym razem dostarczają mocne i wyraziste riffy. Nie brakuje pazura, mroku i chwytliwości. Solówki również też przemyślane i dojrzałe. Całość dobrze spina wokal Seidela, który tym razem dostarcza sporo emocji i słychać, że się rozwinął jako wokalista.

"Ressurection" wypada lepiej na tle poprzednich płyt, bo materiał jest zadziorny i dopracowany. Nie ma uczucia nudy czy zażenowania. Otwieracz to "Silence Breaker", gdzie pojawia się nutka symfoniczności, nutka tajemniczości. Ciężki i drapieżny "Ruthless Wrath" nie kryje powiązań z twórczością Primal Fear. W końcu można uświadczyć rasowy hicior w klimatach heavy/power metalu. Marszowy i taki podniosły "Bound by the moon" i znów band pokazuje, że potrafi też zaskoczyć i troszkę pokombinować ze stylistyką. Podobne emocje wywołuje "injustice", który troszkę przypomina mi dokonania Saxon. Bardzo przypadł mi do gustu skoczny i bardziej taki przebojowy "Searing Flames". Riff robi tutaj robotę. Nastrojowy "Shadows" też pokazuje, że band potrafi zwolnić i postawić na taki bardziej stonowany wydźwięk i mroczny klimat. Kolejny killer na płycie to  "Reborn in Solitude" i tutaj czuć power metalową stylistykę.  "navigate Me to the Sun" to też taki spokojniejszy kawałek, ale jest bardzo klimatycznie.

Nowy album Black & Damned najbardziej mi przypasował z całej ich dyskografii. Te dźwięki są bardziej spójne, kompozycje bardziej dopracowane. Jest zadziornie i zarazem melodyjnie. Kawał porządnego heavy/power metalu w niemieckim wydaniu. Najlepszy album tej niemieckiej formacji!

Ocena: 8/10

piątek, 14 marca 2025

WARBRINGER - Wrath and Ruin (2025)


 Pierwszy raz amerykański Warbringer kazał czekać swoim fanom aż 5 lat na nowy materiał. Kawał czasu i można wiele rzeczy zmienić, można wiele rzeczy przemyśleć i wnieść powiew świeżości i zaskoczyć swoich fanów. Warbringer działa od 21 lat i stał się już rozpoznawalną marką, za którą kryje się jakość. To jeden z najlepszych zespołów grających thrash metal i szybko stał się prawdziwą gwiazdą, która zawsze nagrywa album na najwyższym poziomie. "Wrath and Ruin" to kolejny znakomity krążek w ich dyskografii i znakomity przykład, że wciąż można grać agresywny, melodyjny i pełen energii thrash metal, który nie bierze jeńców. Warbringer atakuje po raz 7.

14 marca za sprawą Napalm Records na półki sklepów trafił nowy album Warbringer. Cieszy, że po raz kolejny Andreas Marschall namalował piękną okładkę dla naszych bohaterów. Uwielbiam jego styl i to w jaki sposób buduje klimat na okładce. Imponuje również brzmienie, które jest soczyste i ostre niczym brzytwa. Lata lecą, a głos Johna Kevilla wciąż brzmi agresywnie, bardzo drapieżnie i bez niego ciężko sobie wyobrazić muzykę Warbringer. Za partie gitarowe odpowiada Becker/Carroll i panowie jak zwykle nie zawodzą i dostarczają piękne thrash metalowe riffy i solówki. Jest jak zwykle jazda bez trzymanki. Jest moc i totalne zniszczenie.

Na pierwszy ogień idzie 6 minutowy killer "The Sword and the Cross".  Klimatyczne wejście, potem mocny riff i już wiadomo, że Warbringer nie stracił na mocy i jakości. Cudo! Jeszcze więcej energii i agresji dostajemy w rozpędzonym "A Better World" i czuje tutaj wpływy niemieckiej sceny thrash metalowej. Tak powinien brzmieć thrash metal. Kompozycja idealna. Pełna agresji, energii i drapieżności. Więcej urozmaicenia dostajemy w "Neuromancer" i tutaj band próbuje dostarczyć nam bardziej złożoną formę i nieco toporności. "The Jackhammer" jeszcze bardziej brutalny i taki nawet może ocierający się o death metal. Stonowany, mroczny "Through a glass, darkly" to jeden z moich ulubionych momentów na płycie. Jest nieco spokojniej, bardziej klimatycznie, bardziej melodyjnie i heavy metalowo. Odpoczęliśmy i można wrócić do thrash metalowego łojenia. Wkracza "Strike from the Sky" i znów przechodzą ciary po plecach. Jak to świetnie brzmi! Rozbudowany i pełen smaczków jest agresywny "Cage Of Air" i brzmi to obłędnie. Warbringer to specjaliści w swoim fachu.Finał to niezwykle melodyjny "The last of my kind". Thrash metal w najlepszym wydaniu i miło posłuchać, że ktoś potrafi błysnąć w tym gatunku.

"Wrath and ruin" to amerykańska odpowiedź na genialny album niemieckiego destruction. Dwie wielkie kapele nagrała dwa wielkie albumy, który pokazują że thrash metal ma się dobrze i wciąż może dostarczyć genialne płyty. Nowy album Warbringer to kontynuacja tego co grali wcześniej. Mimo 21 lat na scenie wciąż maja w sobie zapał, świeżość i głowę pełną genialnych pomysłów. Chwała Warbringer!

Ocena: 9.5/10

EVERLORE - Hope and Turmoil (2025)


 Debiut fińskiego Everlore z 2020 r nie skradł mojego serca. Niby dostałem melodyjny power metal z nutką folk metalu i nie brakowało w tym wpływów Winterstorm, Elvenking, czy Hammerfall. Zabrało ciekawych pomysłów na kompozycje, powiewu świeżości i elementu zaskoczenia.  Zabrakło tego czegoś, aby móc zapamiętać owy materiał. Minęło 5 lat, w zespole jest nowy wokalista tj Arto Ala Seppala. Odnoszę wrażenie, że "Hope and Turmoil" jest o wiele ciekawszym albumem niż debiut. Płyta miała premierę 1 marca.

Poza wokalistą, reszta składu bez zmian. Arto z kolei to udany nabytek i wnosi sporo emocji, mocy i power metalowego feelingu. Ma ciekawą barwę i technikę. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Dobrze spisuje się duet gitarowy Virnes/Pettersson. Panowie stawiają na urozmaicenie, melodyjność i złożone konstrukcję. Ma to wszystko być klimatyczne i zagrane z pomysłem. Tak też jest.

Płyta zawiera 10 kawałków i całość daje nam 57 minut muzyki. Piękny jest otwieracz w postaci "Warrior Hearts" i ktoś tutaj nasłuchał się wczesnego Helloween z czasów Kiske, czy Hammerfall. Taki europejski power metal w starym stylu i do tego ten podniosły refren. Taki podręcznikowy przykład power metalu. Drugi utwór to rozpędzony "Wilderness" i znów band stawia na klasyczne patenty. Niby nic nowego, a słucha się tego bardzo przyjemnie. Do tego ten wciągający wokal Arto. Słychać rozwój zespołu względem debiutu. Przebojowy "Adventure Metal"  ukazuje radosne oblicze zespołu i ten kawałek buja od samego początku. Mocny riff wyróżnia na pewno zadziorny "I am the Virus" i to bardzo pozytywnie zakręcony kawałek. Dużo Helloween uświadczymy w energicznym "Burn the Skies" i band pokazuje tutaj pazur. Oj brzmi to naprawdę dobrze i az miło popatrzeć jak band rozwinął skrzydła i jak dopracował swój styl. Brawo panowie! Nieco progresywności dostajemy w złożonym "What once was" i to taki bardziej nastrojowy utwór. "rise, Ashen One" to prawdziwa power metalowa petarda i znów band pokazuje, że potrafi tworzyć szybkie i pełne energii killery. To jest bardzo dobry przykład. "Inferno" też trwa ponad 6 minut, ale ten utwór kryje mroczny klimat i zadziorny riff. Znów band imponuje świeżością i pomysłowością. Na sam koniec najdłuższy "Dreamless" i to utwór nastawiony na klimat i emocje.

Zmiana wokalisty, dopracowanie stylu i świeże pomysły sprawiły, że Everlore przerodził się w bardzo ciekawy zespół power metalowy, który dodaje elementy folkowe. Zmiany na lepsze i to słychać. Everlore jest teraz dojrzałym zespołem, który ma coś do powiedzenia. "Hope and Turmoil" to bez wątpienia płyta godna uwagi, zwłaszcza jeśli gustuje się w power metalu i folk metalu.

Ocena: 8/10

czwartek, 13 marca 2025

WANTON ATTACK - Brinnande Jord (2025)


 Niklas Holm i Micael Zetterberg powracają z nowym albumem sygnowanym marką Wanton Attack.  Ten szwedzki band działa od 2019r i obrał sobie za cel granie klasycznego heavy metalu z nutką nwobhm i mrocznego klimatu. Niby jest coś z Heavy load, coś z iron maiden, angel witch czy diamond head, tylko że problem jest taki że Wanton Attack nie ma za wiele do zaoferowania. "Brinnande Jord" ukazał się 28 lutego za sprawą wytwórni No remorse Records.

Tym razem piękna i klimatyczna okładka nie oddaje w pełni jakości zawartości. Samo brzmienie też jakieś bez mocy i pazura. Oczywiście wszędzie czuć klimat lat 80 i to jest największy atut tej płyty. Głos Micael jest taki bez wyrazu, technicznego zaplecza i bez ognia. Gdzieś ginie w gąszczu warstwy instrumentalnej. Niklas z kolei jako gitarzysta też niczym nie zaskakuje i nie zachwyca. Wszystko jest zagrane grzecznie i bez większych emocji. Same kompozycje też takie wtórne i bez ikry. Ciężko za coś konkretnie pochwalić ten duet.

Coś z Iron maiden można wyłapać w otwierającym "Brinnande Jord", ale brzmi to niestety słabo i bez jakiegoś heavy metalowego pazura. Klimat lat 80 jest, ale to za mało. Troszkę więcej życia ma w sobie "As the Eagles Flies", ale to wciąż tylko rzemieślnicze granie, które niczym specjalnym nie porywa. Panowie trzymają się określonych ram i niczym nas nie zaskakują. Dalej mamy bardziej energiczny "From the seed to the three", ale też brzmi jak heavy metal z podziemia. Dużo jest tu do poprawki. Bardziej zadziorny miał być w zamyśle "To tame A City" i nie pomają nawet wpływy iron maiden. Jest jeszcze hard rockowy "Vilebrad", który też bardziej męczy niż dostarcza radości.

34 minut to nie dużo, a jednak tym razem materiał męczy i daje się we znaki. Kocham klasyczny heavy metal, lata 80, ale tym razem miałem drogę przez męki. Kompozycje nijakie, obdarte z mocy i drapieżności. Idealny przykład, jak nie powinien brzmieć heavy metalowy album. Płytę omijać. Nie dajcie się nabrać na piękną okładkę.

Ocena: 3/10

wtorek, 11 marca 2025

STYGIAN PATH - The Lorekeeper (2025)


 
Epicki heavy metal z nutką folk metalu i power metal, tak można by określić gatunek muzyczny w jakim obraca się grecki band o nazwie Stygian Path. Zespół działa od 2022r i w swojej muzyce wykorzystują patenty wypracowane przez takie kapele jak Manilla Road, Manowar czy Blind Guardian. Band wie jak tworzyć epicki rozmach, podniosły klimat i nastrojowe partie gitarowe. Tu wszystko ma swój porządek, swoje przeznaczenie. Debiutancki album "The Lorekeeper" ukazał się 3 marca i to kolejny przykład, jak świetne zespoły dostarcza grecka scena metalowa.

Znakomicie na wszelkie zmysły działa klimatyczna i świetnie narysowana okładka. Od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Kocham takie klimaty. Samo brzmienie też takie typowe dla epickich kapel z Grecji. Muzycy też potrafią tutaj zaimponować. Wokalista Panos Babilis ma ciekawą barwę, technikę i umiejętności tworzenia epickiego klimatu. Oj napędza ten band i jest jego prawdziwą gwiazdą. Dobrze prezentuje się współpraca gitarzystów Sdralas i Machairasa. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, na epickość, melodyjność i złożone formuły. Oj dobrze się tego słucha, choć wieje wtórnością.

Przepiękne jest intro "prelude", które przywołuje na myśl stare dobre czasy Rhapsody. Dalej dostajemy już konkretny kąsek w postaci "Prometheus" i to jest prawdziwy strzał między oczy. Nastrojowy, epicki, rycerski i pełen melodyjności kawałek, który szybko wpada w ucho. Elementy power metalu można wyłapać w energicznym i bardziej żywiołowym "Tides of Time" , który w dużej części przypomina dokonania manilla road czy manowar, a te wolne momenty przypominają Blind Guardian. Mocna rzecz! Epicki klimat i rozbudowana formuła to atuty "Rhapsody XXII", a nastrojowy i bardziej balladowy "The wanderer", to hołd dla starego dobrego Blind Guardian. Brzmi jak zaginiony klasyk z "Somewhere far beyond". Podobne elementy znajdziemy w folkowym i ponurym "Unholy Land" i brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Całość wieńczy outro w postaci "Path to exile".

Trzeba przyznać, że ta grecka formacja ma pomysł na siebie i miks folk metalu z epickim heavy/power metalem może być przepustką do sławy. Drzemie ogromny potencjał w muzyce Stygian Path. Uzdolnieni muzycy, ciekawa stylistyka, dbałość o detale, tylko troszkę popracować nad hitami i jakimiś petardami i będzie idealnie. Płyta oczywiście obowiązkowa do sprawdzenia !

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 10 marca 2025

MORAX - The Amulet (2025)


 Za nazwą Morax kryje się Remi A. Nygard, który tak naprawdę odpowiada za wszystko w tym projekcie muzycznym. Morax to norweski projekt muzyczny, który działa od 2023r i właśnie wydał swój debiutancki album "The amulet", który ukazał się 21 lutego za sprawą High Roller records. To płyta skierowana do fanów takich zespołów jak mercyful Fate, Black Sabbath czy Potrait. Dużo tu mrocznego klimatu, ponurych riffów i wpływów doom metalu. Nic odkrywczego, ale słucha się tego naprawdę dobrze.

To co znajdziemy na płycie to 8 solidnych kompozycji, które potrafią zauroczyć i umilić czas. Remi ma specyficzny głos, który współgra z warstwą instrumentalną. Swoim głosem buduje mroczny klimat, nadaje nieco doom metalowej stylistyki. Partie gitarowe też posępne, nawiązuje do do dokonań Mercyful fate czy Black Sabbath. Dobrze się tego słucha, choć nie ma w tym za grosz oryginalności, nie ma powiewu świeżości. To wszystko już gdzieś się słyszało. Na szczęście Remi umiejętnie poskładał znane nam części układanki i wyszła spójna całość.

Brawa należą się za przepiękne instrumentalne intro o nazwie "The Amulet" gdzie muzycy troszkę odsyłają nas do wczesnej ery Iron maiden. Wpływy Black Sabbath z czasów Dio i Mercyful fate można uświadczyć w energicznym "Belial Rising". Wow, co za killer na dzień dobry dostajemy. Klimat lat 80 daje o sobie znać w przebojowym "A thousand names" i znów te same wpływy i pełno patentów nwobhm. Jak ten utwór fajnie buja, a warstwa instrumentalna potrafi przyprawić o szybsze bicie serca. 8 minutowy "Seven Pierced Hearts" konstrukcją i klimatem trochę przypomina "heaven and Hell" Black sabbath. Bardziej zadziorny i agresywny jest "Inverted Church" i tutaj słychać echa Mercyful fate i znów jest czym się zachwycać. Remi przyspiesza w "the Snake", gdzie dostajemy odrobiny heavy/speed metalu z nutką nwobhm. Zamykający "The descent" to wciąż mroczny heavy metal, ale już tak pozytywnie nie zaskakuje. Solidny kawałek, ale mogło być lepiej.


Troszkę do perfekcji brakuje to fakt, ale płyta robi spore wrażenie. Jest odpowiedni klimat, jest hołd dla lat 80, mamy pełno patentów Black Sabbath czy Mercyful fate. Remi ma ciekawe pomysły na melodie i aranżacje i to na pewno szokuje, że jedna osoba nagrała tak porządny album. Od początku do końca słucha się tego z dużą przyjemnością. Pozycja na pewno godna uwagi.

Ocena: 8/10

niedziela, 9 marca 2025

THRONE OF IRON - Adventure Two (2025)


 Amerykański Throne of iron nie należy do pierwszej ligi, jeśli chodzi o kapele obracające się w heavy metalowej konwencji. Troszkę brakuje im do ideału. Działają od 2017r i póki co zmajstrowali dwa albumy, z czego najnowsze dzieło "Adventure Two" miał premierę 7 marca za sprawą No remorse Records. Stylistycznie band stara się grać taki epicki, rycerski heavy metal w amerykańskim wydaniu, a przy tym próbują naśladować trochę Manilla Road, Visigoth czy Eternal Champion. Jest w tym wszystkim potencjał, ale do ideału trochę zabrakło.

Okładka niestety kiczowata i nie do końca pasuje mi do zawartości. Bardziej odstrasza niż zachęca. O wiele lepiej prezentuje się brzmienie i klimat, gdzie wszystko mocno wzorowane na latach 80. To akurat bardzo dobra cecha, która nieco uspokaja.  Liderem grupy jest Thucker Thomasson, który sprawuje funkcję wokalisty i gitarzysty. Napędza ten band i nadaje mu odpowiedniego charakteru. Wokal ma odpowiedni do takiej stylistyki i od razu czuć rycerski klimat. Wokal to jeden mocny atut, a inny to bardzo dobra forma gitarzystów. Praca na linii Thomasson - Deckard układa się pomyślnie. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, na klimat lat 80, na proste i chwytliwe riffy, a całość ma ten rycerski klimat. Dobrze się tego słucha od początku do końca i panowie odwalają kawał dobrej roboty. Tak wiem, jest to wtórne i oklepane. Póki jest to zagrane z pomysłem i hołdem dla wielkich zespołów, z których czerpie się inspiracje, to jestem za.

Płyta zawiera 11 kawałków i tak naprawdę każdy kawałek ma coś do zaoferowania. Piękne wejście gitar dostajemy w zadziornym "Denied". Od razu dostajemy mocny kawałek na dzień dobry. Marszowe tempo, elementy true heavy metalu, elementy nwobhm a wszystko w rycerskim klimacie.  Brzmi to naprawdę bardzo dobrze i chce się usłyszeć więcej z tej płyty. Płytę promował "The Oath" i nic dziwnego, bo ta rasowy hicior. Słychać w tym wszystkim wpływy również takiego Crystal Viper czy Judas Priest. "Divine Smite" przesiąknięty mrokiem, a "the Final rage" to rasowy hicior i jak dla mnie najlepszy kawałek na płycie. Jest w tym pomysłowość i dbałość o detale. Przewodni motyw i melodia sieją tutaj zniszczenie. Coś z czasów "Walls of Jericho" Helloween słychać w rozpędzonym "Upon o Bloody Shore" i tutaj dostajemy rasowy killer. Band pokazał pazury! Dużą dawkę przebojowości dostajemy w melodyjnym "Detect evil" i też nie ma do czego się przyczepić. Nastrojowy jest "The City of brass", gdzie postawiono na epickość i bardziej ponury klimat. Robi to wrażenie. Całość wieńczy rozpędzony "the ninth level" i znów band pokazuje się w bardziej rozpędzonej formule. Dają czadu!

Drugi album amerykanów bardziej do mnie przemawia niż debiut. Materiał jest bardziej dopracowany, muzycy bardziej ograni i już są pewniejsi w tym co robią. Płyta ma klimat i oddaje pięknego rycerskiego heavy metalu. Miły hołd dla takich formacji jak choćby Manilla road czy Eternal Champion. Jest w tym wszystkim pomysł i umiejętność wykorzystania swojego talentu. Warto było czekać 5 lat na nowe dzieło.

Ocena: 8.5/10

sobota, 8 marca 2025

OVERDRIVERS - Glory or Nothing (2025)


 Jak widzę takie okładki płyt, to zazwyczaj nie tykam takich płyt. Tym razem gdzieś wcześniej usłyszałem singiel grupy i tak jakoś zaryzykowałem. Opłacało się, bo dostałem kawał świetnie zagranego hard rocka w klimatach Ac/Dc, Krokus czy Airbourne. Słychać echa ery Bona Scotta, ale też z Braniem na wokalu, jeśli chodzi o wpływy Ac/Dc. Jest pozytywna energia i spora dawka przebojowości. Francuski Overdrivers jest na scenie nie od dziś. Grają od 2011r i nawet mają już na swoim koncie łącznie 3 albumy studyjne. Najnowszy zatytułowany "Glory or Nothing" ukazał się 7 marca nakładem Rock of Angels Records. 7 lat band kazał czekać na nową porcją muzyki, ale warto było.

Overdrivers tworzy 4 muzyków i trzeba przyznać, że każdy jest specjalistą w swoim fachu. Sekcja rytmiczna dynamiczna i pełna drapieżności.  Jeszcze lepiej sprawuje się duet gitarowy, który tworzą Desquirez/Clay. Panowie stawiają na urozmaicenie i patenty dobrze nam znane. Jest klasycznie, ale wszystko jest zagrane z dbałością o detale i oddając w pełni hołd przede wszystkim Ac/Dc, który odbił na tej kapeli największe piętno. Adrian Desquirez to przede wszystkim prawdziwy hard rockowy wokalista, który wnosi hard rockowe szaleństwo i drapieżność. Oj daje czadu i dzięki niemu mamy tu prawdziwą hard rockową imprezę. Każdy utwór to rasowy hicior.


Płyta trwa 44 minuty i mamy 12 utworów. Na dzień dobry dostajemy rozpędzony i energiczny "kings of The Road" i to dobry zwiastun tego co nas czeka. Hard rock pełną gębą, a kawałek szybko skrada serce. Dalej dostajemy "Overdrivers" który przesiąknięty jest wpływami "ballbreaker" Ac/Dc. Utwór nieco cięższy, ale wciąż zostajemy w przebojowej stylizacji. Ten wokal, te gitary, to wszystko robi robotę. Troszkę stonowany jest "Glory or Nothing" i zostajemy w hard rockowej formule. Znowu chwytliwy refren i melodyjny riff napędzają kompozycje. Coś z Bona Scotta można uświadczyć w "My girlfriend is a pornstar" i nawet tematycznie można dostrzec do twórczości Ac/Dc. Takiego hard rocka nigdy za wiele, zwłaszcza że ciężko o nowy materiał Ac/Dc. Troszkę heavy metalowego pazura można uświadczyć w "Cobra Kai" i jest to utwór niezwykle przebojowy i zadziorny.  Imponuje pomysłowość zespołu i ich talent. To słychać od pierwszych sekund. Dużo starego dobrego hard rocka spod znaku Ac/Dc słychać w "Guitar playboy" i normalnie jakbym słyszał Angusa w tle. Świetny riff i zagrywki gitarowe. Ktoś tu odrobił zadanie domowe. Nie mogło zabraknąć czegoś naprawdę szybkiego i w tej roli sprawdza się "Bad Breath Girl" . Rock;n roll pełną gębą. Na tle tego grania pod Ac/Dc wyróżnia się singlowy "Meet the Monsters", który imponuje pomysłowym motywem przewodnim, który nas wprowadza do utworu. Sam refren też sieje zniszczenie i pokazuje jak znakomitym zespołem jest Overdrivers. Tutaj hard rock spotyka melodyjny heavy metal i tak o to narodziła się petarda. Jak dla mnie nr 1 z tej płyty.  "Ready for the Rodeo" to znów taki radosny hard rock, który w dalszym ciągu bazuje na dna AC/Dc. Więcej melodyjnego heavy metalu też uświadczymy w przebojowym "We are One", a kolejne przyspieszenie dostajemy w agresywniejszym "Perfection Is my name". Co za energia, co za radość z grania. Ta radość od razu zaraża i na długo zostaje z nami. Nie odkrywają ameryki, ale dostać taki hard rock w takim stylu i na takim poziomie to rzadkość. Heavy metalowy pazur pojawia się również w cięższym i nastrojowym "In Fear, Blood and Fire". Refren tak troszkę zalatuje glam metalem, ale to żadna ujma.

Wychowałem się na Ac/Dc, to jeden z tych zespołów, który wprowadził mnie do świata rocka i metalu. Kiedy słyszę jak jakiś band czerpie od nich i robi to naprawdę dobrze to często trafia w mój gust i potrafi skraść serce. Tak miałem choćby z Airbourne, czy Krokus. Teraz to samo ze mną zrobił nowy album francuskiego Overdrivers. Nie robi nic odkrywczego, bowiem grają pod Ac/Dc, ale brzmi to świetnie, świeżo i tak na miarę naszych czasów. Mało takiej muzyki, tym bardziej warto docenić. Ja bawiłem się świetnie i chce jeszcze więcej ! Brawo panowie !

Ocena: 9.5/10

 

 

WILDFIRE - Rise (2025)


 Zazwyczaj grecka scena metalowa dostarcza nam płyty z kręgu epickiego heavy metalu, ale tym razem mamy do czynienia z zespołem , który obraca się w kręgach melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Wildfire działa od 2019r i właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "Rise", który skierowany do maniaków muzyki Dokken, czy Heat. Może nie jest to przejaw geniuszu, ale band odwala kawał dobrej roboty.

To co wyróżnia wildfire i pozwala przebić się na tle innych zespołów to bez wątpienia klimatyczne partie klawiszowe. To za ich sprawą można poczuć klimat lat 80, to za ich sprawą powstaje taki tajemniczy klimat. Dzięki partią Mariosa Theofilatosa płyta zyskuje chwytliwość i taki przebojowy charakter.  Dobrze wypada duet gitarowy tworzony przez Tolisa G Pola i Dimitrisa Varsamisa, który stawia na proste motywy gitarowe i taki bardziej chwytliwy charakter. Brakuje może w tym drapieżności i większej przebojowości. Dobrze się tego słucha, ale brakuje konkretnych hitów, które by poniosły ten album na szczyt. Wszystko jest zagrane dość ostrożnie, bez eksperymentowania, bez prób zaskoczenia słuchacza. W tej całej machinie dobrze radzi sobie wokalista Bill Chrepas. Troszkę brakuje mu agresji i odpowiedniej techniki. Potrafi budować klimat i nadać kompozycjom hard rockowego oblicza.

Z całego materiału na pewno warto wyróżnić energiczny i niezwykle melodyjny "rise", który pozytywnie zaskakuje i pokazuje, że w tej kapeli drzemie potencjał. Klimatyczny i taki nieco bardziej rockowy "Nights" też potrafi zauroczyć swoją aranżacją.  Więcej energii i heavy metalowego pazura znajdziemy w "Inside the Box" i znów partie klawiszowe kradną show. Niezwykle melodyjny jest "Breaking Point", a jeszcze warto wspomnieć o bardziej heavy metalowym "Far and Beyond", który zawiera nastrojowe solówki.

Wildfire ma potencjał, ale wokalista musi troszkę podszkolić się technicznie, trzeba dopracować styl, wnieść troszkę energii i popracować nad hitami. Dobrze się tego słucha, ale nie ma zniszczenia, nie ma przebłysku geniuszu, tylko kawał solidnego hard rocka z nutką melodyjnego heavy metalu. Potencjał jest, ale póki co nie wykorzystany.

Ocena: 6/10

piątek, 7 marca 2025

EVILIZERS - Lord of the lost souls (2025)


 Kto lubi klasyczny heavy metal i takie dźwięki w klimatach Judas Priest czy saxon , ten powinien posłuchać "Lord of the lost Souls". To najnowszy album włoskiej formacji Evilizers. To włoski band, który zaczynał jako cover band Judas Priest, a od 2017 r  staje się evilizers i zaczyna tworzyć własną muzykę. Nowy album ukazał się po 4 letniej przerwie od czasu wydania "Solar Quake".  Premiera "Lord of the lost souls" odbyła się 28 lutego nakładem Punishment 18 Records.

Okładka klimatyczna i zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Nie ma tu za grosz oryginalności i dostajemy odgrzewane kotlety. Na szczęście band grać potrafi i dzięki temu dostajemy kawał solidnego heavy metalu, gdzie dostajemy zadziorne riffy i chwytliwe melodie. Band idzie utartymi schematami i nie próbuje tworzyć czegoś nowego, ani też zaskoczyć słuchacza. Dobrze układa się współpraca gitarzystów Novarese/Ruffa. Panowie stawiają na sprawdzone i ograne patenty. Dobrze się tego słucha, ale nie wzbudza większych emocji. Najsłabszym ogniwem jest tutaj wokalista Fabia Attaco, który momentami tak jakby się męczył. Nie do końca przemawia do mnie jego maniera wokalna. 

Co znajdziemy tutaj? Rozpędzony "Rise Up", gdzie band czerpie garściami z dokonań Iron maiden i to taki klasyczny kawałek, który kipi energią. Więcej maniery judas priest uświadczymy w prostym i chwytliwym "No return". Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale słucha się tego przyjemnie. Praca gitar robi robotę i pokazuje, że band potrafi grać. Mamy jeszcze melodyjny i taki przesiąknięty  nwobhm "Scanners". Banalny tez w swojej konstrukcji jest "Facing my Fear", tylko że tutaj band stara się brzmieć mroczniej i agresywniej. Końcówka płyty bardzo energiczna i melodyjna. Na wyróżnienie zasługuje przebojowy i rozbudowany "Lord of the lost souls".

Włoski Evilizers nie odkrywa ameryki, ale spełnia się w graniu klasycznego heavy metalu w stylu swoich idoli - Judas Priest. Nie jest to złe, bowiem dobrze się tego słucha i nawet można wskazać dobre momenty na płycie. Troszkę popracować nad aranżacjami, nad wokalistą i można przejść do kolejnego etapu. 

Ocena: 6/10

DESTRUCTION - Birth of Malice (2025)


 Przed wami jeden z najbardziej zasłużonych zespołów grających thrash metal. Na scenie są od 1983r i mają na koncie 18 albumów. Jeden z przedstawicieli wielkiej 4 niemieckiego thrash metalu. Tak mowa o Destruction, którego liderem jest  basista i wokalista Schmier. Uwielbiam jego manierę wokalną i jego talent do komponowania killerów. Uwielbiam go za twórczość Destruction, ale też to co zrobił z Headhunter i Panzer. Mają na koncie wiele klasyków, ale wciąż nagrywają i potrafią jeszcze nagrać coś genialnego. Przykładem tego zjawiska był "Born to Perish". Ten album dowodził temu, że Destruction przeżywa drugą młodość i stać ich jeszcze na wiele. 7 marca to ważna data, bo właśnie to jest dzień premiery 18 albumu studyjnego zatytułowanego "Birth of malice". Płyta ukazała się za sprawą Napalm Records i powiem Wam, że to jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Schmier. Prawdziwa petarda i bomba, która niesie ze sobą zniszczenie. Szok i mega zaskoczenia. Co tu się odwaliło?

Przed Wami prawdziwa perfekcja i album dopracowany na każdej płaszczyźnie. Miła dla oka okładka, tylko jakoś brakuje mi tu rzeźnika, który często pojawiał się na okładkach Destruction. Brzmienie to prawdziwa kosa i każdy instrument nabiera niezwykłej mocy i drapieżności. Uwielbiam tego typu brzmienie, który dodaje całości drapieżności i mocy. Od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Schmier chyba w życiowej formie. Jego głos brzmi tutaj obłędnie. Jest moc, jest pazur, ale też coś z heavy metalu. To wszystko imponuje. Randy Black jeszcze bardziej spełnia się w Destruction niż w Primal fear. Najlepsze jest to, że nowy album Destruction to nie tylko agresywny i techniczny thrash metal, bowiem jest coś z heavy/power metalu w Primal fear, ale jest też coś z Paragon czy  Accept, Prawdziwa niemiecka maszyna, która jest nie do zatrzymania. Partie gitarowe w wykonaniu Eskic/Furia to istny majstersztyk i przykład jak powinien brzmieć ten instrument w heavy metalu. Pełno tu agresji, dynami, ale i też melodyjności i przebojowości.  Panowie stanęli na wysokości zadania. Jest ta jakość i agresja co na "Born to Perish", ale odnoszę wrażenie, że panuje większe urozmaicenie i jeszcze większa przebojowość. Do tego spory plus za elementy heavy/power metalowe. Nie brakuje odesłań do Headhunter czy właśnie Panzer.

Płytę otwiera stonowane i tajemnicze intro w postaci "Birth of malice". No to czas rozpocząć prawdziwą jazdę bez trzymanki. Wkracza "Destruction" i już czuć moc brzmienia, ryczące gitary,  wyrazistą i pełną energii sekcję rytmiczną. Wokal Schmiera też rozrywa na strzępy. Mimo swoich lat wciąż zachwyca i pokazuje, że jest prawdziwą ikoną thrash metalu. Ten kawałek to przykład jak powinien brzmieć thrash metal. W dodatku utwór zachwyca melodyjnością i przebojowym charakterem. Dalej mamy "Cyber Warfare" i piękne wejście basu, potem przepiękne solówki gitarowe. Uwaga to kolejny killer, gdzie jest nowocześnie i bardzo agresywnie. Utwór przemyca troszkę heavy/power metalowej stylizacji, przemyca troszkę elementów Paragon.  Szok, jak Destruction brzmi, jak odświeżył swoją formułę. Singlowy "no king no masters" od razu skradł moje serce, kiedy pierwszy raz miałem z nim styczność. Kwintesencja Destrcution i thrash metalu. To brzmienie, znakomity Schmier i rozpędzona sekcja rytmiczna. Gitary tną aż miło. Chce się więcej i więcej. Jakże piękna jest ta toporność  w nieco bardziej heavy metalowym "Scumbag Human Race". Znów można uświadczyć coś z Paragon, coś z Accept czy właśnie wcześniej wspomniany Panzer. Tak to kolejny killer, który wyrywa z kapci. Kolejne mocne wejście ma "God Of Gore" i jakże pięknie dają czadu gitarzyści i troszkę przypomina mi to czasy "Painkiller" Judas Priest. Żadna nuta nie nudzi, każda sekunda utworu jest przemyślana. Ideał! Pierwsza połowa płyty szybko zleciała. A co kryje druga część ? Jeszcze więcej killerów. Element zaskoczenia też jest, bo mamy stonowany marszowy "A.N,G,S,T" i tutaj znów Schmier i spółka robią ukłon w stronę niemieckiego heavy metalu. Jest sporo Accept, Grave Digger czy Paragon.  Jak oni to robią? Nawet wolniejszy kawałek jest jak walec, który jest nie do zatrzymania. Piękne wejście ma też "Dealer of Death", gdzie również zalatuje też coś z heavy/power metalu. Jakieś echa Paragon czy może nawet Primal Fear się znajdą. Niemiecka toporność i teutoński heavy metal daje o sobie znać w melodyjnym "Evil Never Sleeps" i znów jestem kupiony. Destruction bawi się konwencją i nie serwuje nam w kółko tego samego. To kolejny majstersztyk i przejaw geniuszu Schmiera. Ileż tu pięknych melodii i ten podniosły i łatwo wpadający w ucho refren. Jeszcze więcej agresji dostajemy w "Chains of Sorrow", ale i tutaj band nie zapomina o chwytliwych melodiach i heavy/power metalowej konwencji. Brzmi to obłędnie. Skoczny "Greed" też pokazuje, że band potrafi grać na najwyższym poziomie przez cały materiał.  Miłym dodatkiem jest cover Accept w postaci "Fast as a Shark" i ten utwór pasuje do tego co gra Destruction.

Zbieram szczęki z podłogi i długo będę dochodził do siebie. Jestem w szoku co zaprezentował Destruction na tej płycie. To rasowy thrash metal, który brzmi świeżo, agresywnie, soczyście i zarazem bardzo melodyjnie i przebojowo. Mamy w tym wszystkim pewne patenty heavy/power metalowej. Dochodzi do tego wysoka forma muzyków i materiał, który jest świetnie przemyślany. Jest urozmaicenie i każdy znajdzie coś dla siebie. "Born to perish" zachwycał, a "birth of malice" to arcydzieło i jeden z najlepszych albumów tej grupy i w ostatnim czasie patrząc na gatunek thrash metalu. Ten album nie wymaga recenzji, dodatkowej reklamy. Brać w ciemno!

Ocena: 10/10

czwartek, 6 marca 2025

HIRAX - Faster than death (2025)


 Teraz czas na ostrzeżenie. Szanujesz swoje zdrowie? Unikasz płyt, które mają kiepskie brzmienie? Płyt, które męczą i nie mają za wiele do zaoferowania? Jeśli tak, to nowy album thrash metalowego zespołu Hirax można odpuścić sobie. "Immortal Legacy" z 2014 r pozamiatał mną i na długo został w pamięci. To był świetnie skrojony speed/thrash metal, gdzie było coś z Kreator i Suicidal Angels.  W 2024 r doszło do praktycznie zmiany całego składu. Lider Katon De Pena dobrał nowego gitarzystę i sekcję rytmiczną. W nowym składzie nagrali "Faster than death". Płyta ukazała się 21 lutego  nakładem Domentia Records.


W zespole pojawił się gitarzysta Allan Chan i basista Jose Gonzalez z Anathema, a także perkusista Emillio Marquez. Zmiana na gorsze i nowi muzycy nie wnoszą nic dobrego. Jest chaos i brak pomysłów. Same wykonanie też pozostawia sporo do życzenia. Do tego dochodzi garażowe brzmienie i kiczowata okładka. Materiał bardzo krótki, bo trwa 21 minut i w tym czasie te 9 kompozycji nudzi i męczy. Płytę otwiera rozpędzony "drill into the brain" i faktycznie jest ostro i szybko. Kawałek krótki, że co się rozkręci, to zaraz się kończy. Chaos tutaj rządzi. Ciekawszy wydaje się "Armageddon", gdzie troszkę zalatuje Masters of Metal, czy Overkill. Troszkę lepiej to brzmi, ale to wciąż jakieś takie garażowe i nijakie granie. Troszkę stonowany "Drowned Bodies" pokazuje jak wokalnie męczy się Katon, który męczy również słuchacza. Przebłyski są w "Relentless", ale te gitary jakieś bez mocy, bez ikry i wyrazu. Jakby ktoś tu za karę grał. Elementy heavy metalu przemycono w "Warlords Command" i całość wieńczy taki oklepany "Worlds End", który tylko ma do zaoferowania szybkie tempo.

Materiał się strasznie dłuży i męczy podczas słuchania. Ciężko za coś tak naprawdę pochwalić. Szok, że kapela tego formatu, która tak świetnie grała, wydała takiego koszmarka. Długa przerwa, zmiany personalne i brak pomysłu, sprawiły że nowy album Hirax to nie wypał. Szkoda.

Ocena 3/10

NIVIANE - Queen of Phanthoms (2025)


 Amerykański Niviane może pochwalić się niezłą skutecznością. Nagrali 3 albumy i każdy z nich to niezapomniane przeżycia i przykład jak grać wysokiej jakości album z pogranicza heavy/power/thrash metalu. Potrafią umiejętnie łączyć agresywność, z przebojowością i dynamiką. Nie boją się grać nowocześnie i czerpać przy tym z twórczości Cage, Attacker, Thunderstone, czy Iced earth. Znajdą się też elementy Arthemis czy imagika. Najlepsze jest to, że band tworzą muzycy znani z Skinner, który większych sukcesów nie odnosi. Nowy album Niviane zatytułowany "Queen of Phanthoms" ukaże się 7 marca za sprawą rockshots Records. To pozycja, której nie można pominąć !

Okładka wieje kiczem i owszem. Jednak przykuwa uwagę i potrafi nawet zapaść w pamięci. Brzmienie ostre niczym brzytwa i pokazuje, że band stawia na nowoczesność i drapieżność. 5 lat czekania, a skład ten sam, jak i stylistyka. Niviane wciąż zachwyca i pokazuje, że można grać pomysłowy i agresywny miks heavy/power metalu. Materiał brzmi świeżo i najlepsze jest to, że band nie gra w kółko jednego motywu. Pomysłowo bawi się konwencją i stawia na urozmaicenie. To przedkłada się na jakość. W zespole gwiazdą jest na pewno Norman Skinner, który dysponuje ciekawą barwą. Potrafi śpiewać agresywnie, ale również bardziej klimatycznie. Tutaj na pewno pokazuje się z lepszej strony niż w Skinner. Gitarowy duet tworzony przez Miner/Tarplee nie trzymają się kurczowo jednego motywu i potrafią zaskoczyć swoją grą. Nie brakuje ostrych riffów, ale też takich bardziej epickich i mrocznych. Pełno ciekawych solówek i zagrywek, które dodają uroku całości. Od razu słychać, że materiał zmajstrował doświadczony band.

Materiał trwa godzinę czasu i to trochę długo, ale na szczęście te 11 utworów jest ciekawych i urozmaiconych i nie uczucia znużenia. Na pierwszy ogień idzie agresywny i ciężki "queen of Phanthoms" i troszkę zalatuje tutaj Cage. Bardziej epicki i melodyjny jest "12 Bc Legions" i tutaj przypominają się stare dobre czasy Manilla Road, czy Omen. Mroczny klimat i agresywny riff dostajemy w "Beacon in the Darkness", z kolei coś z Rage można doszukać w topornym "All depts Repaid". Dalej znajdziemy nieco bardziej komercyjny i przesiąknięty hard rockiem "Tommorows  a New Day". Rasowym killerem jest energiczny "Event Horizon" i tutaj znów pełno patentów Cage i nawet Iced Earth. Taki Niviane to ja uwielbiam. Cudo! Troszkę progresywności dostajemy w stonowanym i złożonym "our maze". Jakieś echa Persuader czy Masterplan można uświadczyć w przebojowym i mrocznym "Gunslingers & Graves". Niezwykle energiczny kawałek na płycie, gdzie znajdziemy dużo odesłań do europejskiego power metalu. Przepiękny jest zamykający "Under black flags", gdzie band poszedł jeszcze bardziej w stronę agresji i brutalności. Nawet echa black metalu są. Sam kawałek mroczny i ponury. To pokazuje jak różne oblicze ma zespół Niviane.

Nikt nie jest w stanie zatrzymać amerykański Niviane. Mają pomysł na siebie, wiedzą co chcą grać i nie patrzą się na innych i na trendy jakie są. Pokazują po raz kolejny, że heavy/power metal nie musi być przewidywalny i utrzymany w jasno określonych granicach. Bawią się konwencją i potrafią błysnąć ciekawymi pomysłami czy rozwiązaniami. Chwała Niviane i oby więcej takich płyt i z taką muzyką!

Ocena: 9/10

środa, 5 marca 2025

DEATHLESS LEGACY - Damnatio Aeterna (2025)


 Kto by pomyślał, że włoski deathless legacy jest już z nami 19 lat. Nagrali w sumie 6 albumów, a ten najnowszy zatytułowany "Damnatio Aeterna" ukaże się 7 marca nakładem Scarlet Records. To wciąż ten sam band, który łączy mroczny feeling z klimatem grozy i symfonicznym heavy metalem. Deathless Legacy przyciąga uwagę i imponuje świeżym podejściem do tematu. W ich muzyce można doszukać się pewnych wpływów Kinga Diamonda, Mercyful Fate, Nightwish czy Apostalica. Mają pomysł na siebie i ten pomysł się sprawdza. Nowy album jest tego potwierdzeniem.

Band zadbał o to, żeby ten klimat mroku i grozy był odczuwalny. Już sama okładka i nieco przybrudzone brzmienie robią robotę. To miłe dodatki do całości. Sam materiał dobrze wyważony, przemyślany i przebojowy. Deathless legacy miesza gatunki i potrafi urozmaicić swój materiał, co jest dodatkowym atutem. Kto przekonał się do nich wcześniej, ten będzie miał ucztę. Ci co nie mieli styczności z zespołem mogą doznać lekkiego szoku, ale jest to band który dotrzeć do szerokiego grona słuchaczy. Trzeba mieć otwarty umysł.

Całą uwagę słuchacza skupia na sobie wokalistka Steva Deathless, która ma naprawdę ciekawą i wyrazistą barwę. Potrafi wykreować odpowiedni klimat grozy i wprowadzić mrok do utworu. Bez niej to nie byłby ten sam zespół. Ważną rolę odgrywa też Alexa Van Eden, która odpowiada za partie klawiszowe. Razem z gitarzystą Stg Bones tworzą zgrany duet i potrafią oczarować słuchacza pomysłowością i chwytliwymi melodiami. Nie ma miejscu na nudę.

Piękny jest otwieracz w postaci "Damnatio Aeterna", który trochę zalatuje Apostalica czy Powerwolf. Poniosły i przebojowy kawałek, który pokazuje na co stać Deathless Legacy. Nastrojowy, nieco rockowy "Get on Your kness", potrafi przeszyć słuchacza swoim nastrojem i tajemniczością. Marszowy, bardziej epicki "communion" przemyca sporo patentów symfonicznych. Więcej energii i takiego power metalowego kopa można znaleźć w "Oblivion", a potem jeszcze imponuje mroczny i epicki "Spiritus Sanctus Diabolicus" to taki ukłon w stronę Apostalica czy Powerwolf. Godny uwagi jest również energiczny "Mother of God", przebojowy "Nightshade" w klimacie Nightwish. Całość wieńczy nieco progresywny "gehenna".

Deathless Legacy wciąż trzyma formę. Mają ciekawe pomysły, wyszukane melodie i styl, który łączy w sobie mrok, symfoniczny metal i klimat grozy. Duży plus za urozmaicony materiał i bogate aranżacje. Band po raz kolejny pokazał, że mają  pomysł na siebie i potrafią grać na wysokim poziom. Każdy kto zna poprzednie wydawnictwa, ten szybko po lubi nowe dzieło.

Ocena: 8/10

wtorek, 4 marca 2025

HARTLIGHT - The Triumph of Metal (2025)


 Symfoniczny Power metal z elementami progresywnymi, z nutką epickości i dużą dawką przebojowości. Tak można by opisać w skrócie to co gra szwajcarski Hartlight. Band czerpie garściami z Symphony X, Dream theater, within temptation czy epica. Band działa od 2019r i właśnie wydał 28 lutego swój drugi album zatytułowany "the triumph of Metal". To kawał solidnego grania, który może znaleźć swoich zwolenników. Wszystko zależy od tego co nam gra w duszy.

Warto wspomnieć, że w roku 2024r dołączył perkusista Guillaume Remih i gitarzysta Adrien Guingal. Nowe twarze, ale stylistyka nie uległa zmianie. Band dalej gra swoje i jest to kawał solidnego granie, ale nic ponadto. Troszkę brakuje w tym świeżości, drapieżności, ale przede wszystkim nie wszystkie aranżacje czy pomysły w 100 procentach do mnie przemawiają. Może za dużo elementów progresywnych? Wokalistka Noemie Allet potrafi śpiewać, ale jej głos jest taki trochę łagodny i gubi się w tej warstwie instrumentalnej.  Na pewno ma odpowiednie wyszkolenie i potrafi odnaleźć się w wysokich rejestrach. Band pokazuje swój potencjał już w pierwszym utworze zatytułowanym "The Triumph Of Metal". Jest pełno elementów symfonicznego metalu, jest też sporo patentów progresywnych i całość prezentuje się okazale. Nastrojowy i bardziej taki rockowy jest "Polymorphia" choć jak dla mnie taki bez energii i ikry. Bardzo dobrze prezentuje się bardziej power metalowy i bardziej energiczny "The Scales of Rebis". Szkoda, że nie ma tutaj więcej tego typu utworów. Coś zaczyna się dziać!  "Midnight" za bardzo przekombinowany i za dużo tutaj progresywności jak dla mnie. Więcej symfonicznego metalu uświadczymy w rozbudowanym "The city of tears", a całość wieńczy kolos " A song of Blood and Steel" i to taki Hartlight w pigułce i jeden z najciekawszych utworów na płycie, gdzie pojawiają się ciekawe pomysły i można znaleźć pomysłowe zagrywki gitarowe.

Fani symfonicznego metalu i progresywnego metalu na pewno poczują się w świecie Hartlight niczym ryba w wodzie. Band umiejętnie łączy obie stylizacje i potrafią postawić na ciekawe pomysły i wyszukane melodie. Troszkę momentami wieje nudą, czasami jest przerost formy nad treścią, do tego wokalistka śpiewa dość łagodnie, ale jest też kilka godnych uwagi momentów. Każdy musi posłuchać i wyrobić swoją opinię.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 3 marca 2025

OWLBEAR - Feather & Crawl (2025)


 
Czas się przekonać, czy amerykański Owlbear to tylko sezonowa atrakcja roku 2023, czy band faktycznie stać na coś więcej i czy jest to gwiazda młodego pokolenia? Minęły 2 lata od debiutu, a teraz amerykańska formacja wydała swój drugi album zatytułowany "Feather & Claw". Płyta ukazała się za sprawą wytwórni Alone Records 28 lutego 2025r. Co cieszy to na pewno fakt, że dalej zostajemy w stylistyce klasycznego heavy metalu, z nutką epickości, a nawet doom metalu.  Znajdziemy tutaj wpływy Visigoth, Crystal Viper, Manilla Road czy Iron maiden. Band czerpie garściami z najlepszych i sam stając się kapelą wyjątkową, która potrafi siać zniszczenie i dostarczyć materiał najwyższej jakości. Owlbear potwierdza, że to band który staje się gwiazdą młodego pokolenia.

Brawa dla zespołu za nazwę zespołu i wykreowanie własnej maskotki, która pojawia się na okładkach płyt. Jest klimat fantasy, który swoje odzwierciedlenie znajduje w zawartości. Zadbano o to, żeby brzmienie było nieco przybrudzone, takie true heavy metalowe i wprowadzało trochę mroku i klimat lat 80. Zabieg się udał.  Sekcja rytmiczna znów dba o to, żeby była odpowiednia dynamika i szybkość. Jeff Taft i Katy Scary tworzą zgrany duet gitarowy, którego pojedynki na solówki są główną atrakcją Owlbear na nowej płycie. Sporo drapieżności i przebojowości w tym uświadczymy. Co na pędza ten band, to bez wątpienia wyjątkowy i charyzmatyczny głos Katy scary. Co za moc, co za talent, no robi to wrażenie.

Nowy album to 10 starannie przygotowanych kompozycji. Każda zasługuje na uwagę, każda niesie coś ze sobą. Otwieracz "As Arrows hail" to skoczny kawałek, o przebojowej konstrukcji. Utwór fajnie buja, a przy tym przemyca elementy nwobhm, ale nie tylko. Majstersztyk. Echa Crystal Viper czy też Running wild można uchwycić w rozpędzonym "Shadow Of the Dragon", który kipi energią i pomysłowością. Choć nie ma tu nic odkrywczego, to brzmi to świeżo i bardzo chwytliwe. Kawałek szybko wpada w ucho. Nieco wolniejsze tempo dostajemy w stonowanym "Crawl from the Carcass" i tutaj mamy troszkę hard rocka i troszkę doom metalu. Kawałek nastawiony na mroczny klimat i mniej agresywną formułę. Dalej dostajemy rozpędzony "Altar Of Earth" i jest w tym troszkę iron maiden, troszkę visigoth, troszkę Heavy Load. Utwór oddaje hołd dla lat 80 i to jest rasowy killer. Pozytywne emocje wywołuje klimatyczny "Song of the Grey Witch", który zaczyna się tajemniczo i epicko. Utwór nabiera rozpędu i drapieżności w dalszej części. Klasycznie brzmi też "Hawkriders of The Wasters", który też niczym wehikuł czasu przenosi słuchacza do lat 80, gdzie powstawały wielkie rzeczy. Rasowy hicior, który pokazuje potencjał Owlbear. Band przyspiesza w "Wild Shape" i tutaj band pokazuje też pazur i agresję. Mocna rzecz! Dużo energii niesie ze sobą " Devastation Be My name" i to również pełen true heavy metalowego pazura utwór. Płyta nie nudzi i tutaj hit goni hit. Album bardzo wyrównany, pełen energii i znakomitych motywów. Coś z Manowar można uchwycić w "Bloodsilver" i ten utwór po prostu sieje zniszczenie. Na sam koniec zostaje nastrojowy i marszowy "The Fall of Netheril", w którym band stawia na klimat i epickość. To tylko pokazuje, jak elastyczny jest Owlbear.

Owlbear rośnie na prawdziwą gwiazdę, która zna się na rzeczy i jest w stanie przygotować materiał wysokiej jakości. Nowy album jest jeszcze bardziej dopracowany i każdy element ze sobą współgra.  Dostajemy album, gdzie znajdziemy szybkie killery, ale też klimatyczne kompozycje, gdzie jest miejsce na mrok i epickość. Sporo tutaj klasycznych patentów, a Owlbear błyszczy pod względem kompozytorskim jak i aranżacyjnym. To było do przewidzenia, że Owlbear nie zawiedzie i nagra album, który będzie godnie prezentował się w roku 2025.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 2 marca 2025

DAN BAUNE'S LOST SANCTUARY - Harbringer of Chaos (2025)


 Debiut Lost Sanctuary prowadzonego pod wodzą Dana Baune'a nie przypadł mi do gustu. Minęły 4 lata od wydania debiutanckiego "Lost Sanctuary" i przyszedł czas na "Harbringer of Chaos". Płyta miała premierę 28 lutego nakładem Rock of Angels Records.  Czas przekonać czy coś się zmieniło i sprawdzić jak radzi sobie utalentowany Dan Baune, którego można kojarzyć z świetnego monument, który już nie istnieje.

Płyta zawiera muzykę z kręgu melodyjnego metalu, thrash metalu i power metalu. Troszkę w tym muzyki z pogranicza In Vain, Mystic prophecy, Arthemis, a nawet czasami jakieś echa Running wild można wyłapać. Band stara się brzmieć świeżo i nowocześnie, a mroczny klimat daje się we znaki. Band stara się wepchać też patenty nowoczesne, bardziej agresywne, przez co pojawiają się skojarzenia choćby z takim Bullet for my vallentine. Pomysł na styl jest. Tym razem poparty został pomysłowymi aranżacjami, ciekawymi pomysłami na melodie i chwytliwe refreny. Nowy album brzmi o wiele lepiej niż debiut, a przynajmniej trafił w mój gust.  Warto wspomnieć, że w 2022r do zespołu dołączył basista Jonathan Murphy i gitarzysta Oli Rossow.  Grać panowie potrafią i nie raz o tym nas przekonują. Wokal Dana Baune imponuje i zapewnia nam bardziej współczesny wydźwięk. Również warto pochwalić duet gitarowy tworzony przez Rossow/ Baune, którzy stawiają na zróżnicowanie i mroczny feeling. Nie ma może tutaj niczego odkrywczego i w sumie ideału też tutaj nie uświadczymy. Jest zapał i kawał dobrze skrojonego heavy/power metalu z nutką thrash metalu, który jest miły w odbiorze i potrafi zapaść w pamięci.

Przede wszystkim ten album ma świetny początek. Od razu atakuje nas rozpędzony "Callaused Heart" i tutaj czuć energię i pomysłowość zespołu. Brzmi to na pewno lepiej niż utwory z debiutu. Jest coś z In vain czy Arthemis. Przepiękna jest melodia przewodnia w "Chasing the Dragon" i jakoś zaleciało mi Gamma ray czy Helloween. Bardzo przebojowy i godny pochwały utwór. Jeszcze lepszy jest rozbudowany klimatyczny "Lamias Call", który przemyca elementy Running Wild. Tutaj band pokazuje jak ogromny potencjał w nich drzemie. Band potrafi też wtrącić elementy thrash metalowe, co potwierdza "Ocean Grey" i to również kawał solidnego heavy/power metalu z nutką thrash metalu. Ciężki riff, mroczny klimat dostajemy w zadziornym "harbringer of Chaos", który również zaliczyć do tych najciekawszych utworów na płycie. Rasowy hicior. Troszkę zbyt przekombinowany jest "Eye of The Storm", gdzie band stara się brzmieć nowocześnie i trochę wychodzi to na siłę. Jest jeszcze bardziej rockowy "Not Alone" i troszkę to utwór za długi jak na taką stylistykę. Bardzo dobrze prezentuje się też nieco marszowy "Unbeliever" , gdzie wtrącono heavy metalowe patenty i thrash metalowe. Mieszanka wybuchowa i wyszedł naprawdę godny uwagi utwór.

Tym razem Dan Baune i Lost Sanctuary zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie. Dostałem energiczny, zróżnicowany i przebojowy materiał. Pełno tutaj naprawdę dopracowanych utworów i nie ma uczucia zmęczenia czy zażenowania. Kawał bardzo dobrej roboty i to słychać od pierwszych dźwięków. Znajdziemy tutaj i coś z mrocznego heavy metalu, coś z thrash metalu, jak i power metalu. Płyta może trafić do szerokiego grona słuchaczy. Dobra robota!

Ocena: 8/10

sobota, 1 marca 2025

AVANTASIA - Here be dragons (2025)


 Gdyby się tak cofnąć do roku 2001 to kto by pomyślał, że poboczny projekt muzyczny Tobiasa Sammata o nazwie Avantasia wyprze i w pewnym momencie zastąpi Edguy. Jednak tak właśnie się stało. Nie ma Edguy i nie wiadomo kiedy wróci. Jest za to Avantiasia i od 2006r nie przerwanie ukazują się nowe płyty. Do ery "The Metal Opera" powrotu nie ma, choć Tobias nie zapomina o swoich korzeniach i power metalowej stylizcji. Jednak Avantasia to miks power metalu, hard rocka, melodyjnego metalu, nutki symfoniczności, opery i nawet czasami popu. Jest zróżnicowanie i dla jednych to spory plus, a dla innych minus. Tobias ma wolną rękę i może tworzyć to na co ma ochotę. Gdyby tak przyjrzeć się ostatnim płytom to taki "Ghostlights" czy "Moonglow" to płyty który zyskują po czasie i w tej nowej odsłonie Avantasii nie są takie złe, a nawet mogą się podobać. Po czasie np zaczął podobać mi się taki "The mystery of Time".  Album z 2022 r wypadł jakoś z pamięci i został kawałek z Ralfem Scheepersem. . Teraz po 3 latach przyszedł czas na "Here Be Dragons" którego premiera odbyła się 28 lutego za sprawą Napalm Records.

Okładka w klimatach fantasy, który przypomina czasy metalowej opery, a przede wszystkim "The mystery of Time". Ma to coś i zapada w pamięci i przede wszystkim daje nadzieje na bardziej power metalowe klimaty. Jak rzeczywiście jest? Trzeba trzymać się myśli, że czasy metalowej opery nie wrócą i z tą myślą wyruszamy w podróż w głąb nowego materiału.  10 utworów, do tego nie ma już kilku gości w jednym utworze. Troszkę dobija to że w kółko pojawiają się ci sami goście, które są jakby ostoją Avantasia, Idzie to przeboleć, bo na szczęście pojawiają się też nowe twarze. Na pewno cieszy fakt, że album faktycznie przemyca trochę power metalu, jest też sporo patentów Edguy, jest zróżnicowanie i nawet kilka takich ukłonów w stronę metalowej opery. Przede wszystkim pojawiają się gdzieniegdzie te kiczowate partie klawiszowe Tobiasa. Jest nawet utwór zatytułowany "Return to the Opera", który jest w formie bonusu, ale faktycznie to taki stary dobry power metalu i słychać echa faktycznie pierwszych płyt. Magii i tego ognia tu nie uświadczymy, ale naprawdę dobrze się tego słucha i jest ta radość co przy odsłuchu klasycznych płyt Avantasia. To poszukajmy tego power metalu na nowej płycie. Jest rozpędzony i epicki "the moorland at twilight", który jest stworzony idealnie pod głos Michaela Kiske. Słychać stare płyty Helloween, no i Avantasia z pierwszych płyt. Jest energia, przebojowość i świetnie brzmiący Kiske. Tobias potrafi wykorzystać jego głos by tworzyć power metalowe petardy.  Te kiczowate klawisze i nutka drapieżności stanowią trzon przebojowego "Phantasmagoria". Tutaj gościnny występ zalicza Ronnie Atkins i ten utwór ma odpowiedniego kopa i pazur. Czuć tutaj heavy/power metalowy miks. Nijako może się zaczyna "Unleash the Kraken", ale to najostrzejszy utwór na płycie. Jest duch edguy z czasów "Space Police" czy "Hellfire Club". Echa metalowej opery można doszukać się w rozpędzonym i przebojowym "Againts the Wind", gdzie pojawia się Kenny Leckremo. Razem z Tobiasem sieję zniszczenie i pokazują piękno power metalu. Stary dobry Tobias powraca i szkoda, że nie ma więcej tego typu utworów. Dobra, to teraz zobaczmy co kryje reszta utworów. Jest singlowy "Creepshow" , czyli kiczowaty, hard rockowy hicior, który przypomina stare czasy Edguy, kiedy potrafili przekazać taki radosny nastrój i rozbawić swoją formułą. Ten utwór spełnia się w tej kategorii. Uwagę przykuwa na pewno nastrojowy i bardziej epicki "here Be dragons". Marszowe tempo, tajemniczy klimat i rockowe oblicze partii gitarowych potrafią oczarować słuchacza. Tobias ma smykałkę do tworzenia kolosów to fakt. Jednak czy robi furorę jak np taki "Scarecrow" czy "Ravenchild"? Raczej nie, ale to również wysokiej klasy epicki kolos. Wielkim hitem jest tutaj na pewno "The Witch", gdzie błyszczy Tommy Karevik. Kawałek nastrojowy, podniosły i z nieco mrocznym klimatem. Wpływy Kamelot są słyszalne. Refren to oczywiście popis geniuszu Tobiasa. Taki rasowy hit Avantasia. Szczerze już troszkę męczy mnie ten Bob Catley na każdej płycie Avantasia. "Bring on the Night" to taki hard rock, który jest wzorowany na latach 80. Jest to utwór wzorowany na twórczości Magnum i na szczęście nie jest to kolejna ballada z Bobem w roli głównej. Nastrojowy utwór, który broni się przebojowym charakterem. Kolejne miłe skojarzenia z metalową operą to "Avalon". Motyw przewodni z folkowym zacięciem przypomina "Farewell". Nie ma może w duecie Sharon, ale jest równie utalentowana Adrienne Cowan. Znów jest epicko, marszowo, przebojowo. Avantasia w bardzo dobrej formie i to słychać. Znalazło się miejsce na balladę z gościnnym udziałem Roya Khana. "Everbody s here utnil the end" i to klimatyczna i piękna ballada, która nie nudzi i potrafi poruszyć. Dobra robota Tobias.

Nie jest to najlepsze dzieło Tobiasa, ale wstydu nie przynosi, a nawet powiem więcej. Można dumnie postawić obok tych najlepszych. Płyta może nie jest bez wad, może nie jest idealna, ale zawiera wszystko to co składa się na styl Avantasia, na styl komponowania Tobiasa. Mamy elementy, które przypominają czasy metalowej opery, jest też sporo z "The mystery of Time", "ghostlights" czy 'moonglow". Naprawdę bardzo dobrze się tego słucha, duety wokalne też przykuwają uwagę i każdy utwór potrafi zapaść w pamięci. To już spory postęp względem ostatniego wydawnictwa. Będę wracał do tej płyty na pewno nie jeden raz. Miło widzieć, że Avantasia wciąż ma się dobrze, ale chętnie bym posłuchał nowej muzyki od Edguy. Nadzieja umiera ostatnia.

Ocena: 8.5/10