sobota, 7 listopada 2020
NEPTUNE - Nothern Steel (2020)
Wiele czynników ma tutaj znaczenie, a największą rolę odgrywa Roland Alexandersson, który swoim głosem nadaje odpowiedniego charakteru muzyce Neptun. To dzięki niemu czuć klimat lat 80. Kawał dobrej roboty robi gitarzysta Anders Ollson, który stawia na proste motywy gitarowe i przebojowość. To właśnie dostajemy i trzeba przyznać, że sprawdza się to. Panowie zabierają nas w podróż do lat 80 i pokazują, że nie zapomnieli o czasach, w których się narodzili. Wszystko tutaj współgra ze sobą i ten szwedzki, klasyczny heavy metal jest po prosu uroczy.
Na płycie znajdziemy wszystko. Od topornego, mrocznego "Viking Stone", przez przebojowe utwory jak "Last man Standing". Na płycie znalazło się też miejsce dla marszowego, bardziej true metalowego "Fallen Nations". Nutka melodyjnego hard rocka pojawia się w przebojowym "Angels" czy stonowanym "Run for your life". Troszkę gorzej wypada słodki "Ruler of the sea" i nijaki "vanheim", ale mimo to całościowo płytę odbieram pozytywnie.
Dobrze, że mimo wielu przeciwności szwedzki Neptune się odrodził i to po takim czasie. Debiutancki krążek "Northern steel" to przede wszystkim ukłon w stronę klasycznego heavy metalu z lat 80. Bardzo dobry powrót zaginionej kapeli z lat 80. Mam nadzieję, że band zostanie na dłużej w metalowym światku.
Ocena: 6.5/10
RAVEN BLACK NIGHT - Run with the raven (2020)
Epicki doom/ heavy metal to jest muzyka jaką prezentuje Raven Black Night. Ten australijski band działa od 1999r i ma na swoim koncie 3 wydawnictwa. Ten najnowszy zatytułowany "Run with the raven" miał premierę 30 października. Album został wydany pod skrzydłami wytwórni płytowej Soal. Nie jest to może najlepsze co słyszałem w tym roku, ale dla fanów Candlemass, Black Sabbath czy Cirith ungol jest to pozycja obowiązkowa.
Klimatyczna okładka potrafi przyciągnąć uwagę i daje nam znak, że szykuje się ciekawe wydawnictwo. W zasadzie to tak też jest. Płyta trzyma dobry poziom i należy pochwalić zespół za mroczny klimat, za melodyjne riffy i przemyślane aranżacje. Zabrakło troszkę pazura, troszkę mocniejszej gry i większej dawki przebojowości. Największą rolę odgrywa utalentowany wokalista Jim the white Knight, który swoją manierą nieco przypomina Ozziego Osbourne'a i Blaze'a Bayley'a.
Materiał jest wyrównany i nie brakuje naprawdę zapadających w głowie. Jednym z takich mocniejszych utworów mamy "Water Well". Od razu słychać z czym mamy do czynienia i ten klimat doom metalu jest wszechobecny. Band stara się stawiać na proste i chwytliwe utwory i taki jest "Angel Eyes" czy "Visions". Ten epicki, rycerski charakter w stylu Manilla Road można w pełni poczuć w rozpędzonym "Her sword of tears". Najgorzej wypadają te wolniejsze, stonowane kawałki jak "Holy monastery". Niestety wtedy troszkę nudą wieje. Jednak mimo pewnych niedociągnięć to wciąż solidny materiał oddający klimat doom metalu.
"Run with the raven" to płyta, którą wartą poznać, bo oddaje w pełni styl i jakość epickiego doom metalu.Band zna się na rzeczy i wykorzystuje na swoją korzyść patenty wypracowane przed laty przez Candlemass, Black Sababth czy Cirith Ungol. Troszkę zabrakło mi mocy, troszkę większej dawki przebojowości. Kto wie może następny razem dostanę album ocierający się o ideał?
Ocena: 6.5/10
czwartek, 5 listopada 2020
LORDS OF BLACK - Alchemy of souls part 1 (2020)
Tradycyjnie za miks odpowiada Roland Grapow, który nadaje muzyce Lords of Black pazura, nowoczesnego charakteru i nieco ducha Masterplan. Te skojarzenia z tym kultowym bandem są jak najbardziej na miejscu. Multiinstrumentalista Antonio Hernando swoją grą, swoimi riffami i solówkami mocno przypomina styl Rolanda. Bije z tego energia, ale dodatkowym atutem jest niezwykła technika Antonio. Każdy z utworów wyróżnia mocny riff i pomysłowość. Słychać, że bez niego nie byłoby Lords Of Black. Drugim tutaj bohaterem jest bez wątpienia fenomenalny Ronnie Romero, który jest wokalistą światowej klasy. To on nadaje całości charakteru Black Sabbarh, czy nawet Dio, Jego technika, jego charyzma po prostu wgniata w fotel. On nie ma słabych dni, nie wie co to nuda. Sieje zniszczenie i robi dokładnie to samo co w The Ferryman.
Lords Of Black to jedna z najlepszych kapel młodego pokolenia, to nadzieja power metalu i prawdziwa gwiazda, która cały czas nagrywa albumy perfekcyjne. Nowy album to płyta magiczna z ciekawymi, wciągającymi melodiami i dużą dawką przebojowości. Materiał jest urozmaicony i dobrze wyważony, a to sprawia że cały czas mamy jazdę bez trzymanki. Już samo otwarcie w postaci "Dying to live again" i tutaj mamy to co najlepsze w tej kapeli. Co za gracja, co za melodyjność i dynamika. Klasa sama w sobie i jeszcze do tego w tym wszystkim można uchwycić piękno Masterplan. Dalej atakuje nas przebojowy "Into the Black" i to już kolejny hicior wysokiej klasy. Wciąga tutaj romantyczny, nastrojowy wokal Ronniego i nieco futurystyczne partie klawiszowe. Killer goni killer i mamy rozpędzony "Deliverance Lost". Co za świetny przebój, który porusza aranżacjami i niesamowitym wykonaniem. Płyta jest bardzo dynamiczna i zachwycają takie perełki jak "Sacrafice", czy "Closer to you fall". Band ciekawie bawi się motywami w rozbudowanym i nastrojowym "Shadows kill twice". Piękne, czarujące popisy gitarowe Antonio i ten obłędny wokal Ronniego czynią z tego kawałka kolejną petardę. Fanom Black Sabbath czy Dio może się spodobać oldcholowy "Tides of Blood". Podobne emocje wzbudza kolos "Alchemy of Souls", który również przemyca sporo patentów Black Sabbath, ale też oczywiście Masterplan. Dużo się tutaj dzieje i band daje upust swojej pomysłowości.
Moda na Lords of Black nie przemija i band wciąż zachwyca. Ciężko znaleźć drugi taki zespół, który tak profesjonalnie podchodzi do tematyki heavy/power metalu. Ta hiszpańska działa bez zarzutu i czerpie garściami od takiego Masterplan, ale ma swój charakter i styl. Lords of Black to lider współczesnego power metalu i najnowszy album to jak dla mnie ich najlepsze wydawnictwo. Prawdziwe cudo !
Ocena: 10/10
środa, 4 listopada 2020
AC/DC - Power Up (2020)
Dużo mówiło się o tym, że band wyciąga z szafy stare pomysły, który powstały jakieś 20 lat temu i to akurat poniekąd się sprawdza, bo "Power up" brzmi jak mieszanka "Ballbreaker" z "Stiff upper lip" i "Black Ice". Może i faktycznie gdzieś w tym wszystkim czuwa św pamięci duch Malcolma. Zaskakuje na pewno świetna forma Briana, który ostatnio tak dobrze brzmiał na "Stiff upper lip" czy może nawet "The razors egde". Co za charyzma, co za power, no brzmi obłędnie. Ciężko sobie wyobrazić Ac/Dc bez niego i dobrze wrócił. Angus Young gra swoje i tutaj też nie ma niespodzianki. Mam jednak pewne zastrzeżenie i teraz troszkę sobie pomarudzę. Po pierwsze czemu te riffy są jakieś takie stonowane i bez ciekawych melodii? Brzmi to troszkę bez wyrazu. Pójdę dalej w ten wywód, bowiem ciężko o chwytliwe melodie i kiedy płyta się kończy, to w pamięci zostaje nie wiele. Tak problem tej płyty tkwi, że jest jakoś taka mało przebojowa. No ale w ostatecznym rozrachunku to wciąż solidny album Ac/Dc, ale oni przecież nigdy nie schodzą poniżej pewnego domu.
Okładka może i przykuwa uwagę, ale brakuje mi tych okładek, w których pojawiał się Angus Young. Samo brzmienie również takie typowe dla tego zespołu. Obyło się bez niespodzianek. No dobrze przyjrzyjmy się zawartości nieco bliżej.
"Realize" to dobry rockowy kawałek, z nieco szybszym tempem. O ile riff przykuwa uwagę, to sam refren jakiś taki mało zapadający w głowie. Kawałek brzmi jakby został wyjęty z czasów "Black Ice", ale też i gdzieś tam z okresu lat 90. Stonowany "Rejection" jak dla mnie wieje troszkę nudą. Główny motyw jakiś taki ospały jest i nie wykryjemy tutaj przebojowości. Największy hit z tej płyty to bez wątpienia "Shot in the Dark", który jest takim klasycznym hitem Ac/Dc. Jest w końcu przebojowość i zadziorny riff. Refren prosty i taki nadający się na koncert. Wszystko znakomicie gra i nie przeszkadza, że brzmi troszkę jak mieszanka "Stiff Upper Lip" i "Ballbreaker". Więcej radości i takie klimatu wcześniejszych płyt można wyłapać "Through the mists of Time". Kolejny bardziej przebojowy utwór na płycie to nieco mroczniejszy, bardziej zadziorny "Kick You when You re down" i ten utwór przypomina mi czasy "Flick of the Switch", choć też są echa "Ballbreaker". Bardzo udany rockowy utwór i to jest Ac/Dc na jaki się czeka. Ac/Dc zabiera nas do lat 80 w lekkim i przebojowym "Witches spell" i jest ta lekkość, ta finezja i pomysłowość. Bardzo udany hit. Na płycie błyszczy rozpędzony i pełen energii "Demon fire", który brzmi jak miks "Safe in new york city" i "caught with your pants down". To jest Ac/Dc jaki ja lubię najbardziej i to jest mój ulubiony kawałek z tej płyty. Błyszczy tutaj bez wątpienia Angus i oczywiście Brian. Szok, że tacy dziadkowie mają w sobie jeszcze tyle energii. Ciekawy riff ma "Wild reputation" i znów gdzieś słychać echa lat 80 i moje pierwsze skojarzenie to "For thouse about to rock". To kolejny udany kawałek z tej płyty. Nic nie wnoszą do płyty "Money shot", czy "No mans land". Finał w postaci "Code Red" to znów Ac/Dc wysokich lotów z nieco bluesowym feelingiem i tutaj band znów zabiera nas do "Stiff upper lip" i "Ballbreaker". To jest bez wątpienia kolejny hit z tej płyty.
Takie zachwyty, większość utworów tu hity, to co ma na myśli autor pisząc, że "Power up" jest mało przebojowy? Otóż niby tutaj mamy wszystko. Rasowy album Ac/Dc z dobrymi kompozycjami, z kilkoma przebłyskami. Mamy echa kultowych płyt i panowie też są w znakomitej formie, ale same utwory już nie mają takiej siły rażenia jak te choćby z ostatnich płyt. Czy czas coś tutaj zmieni? Zobaczymy. Cieszę się, że panowie wydali ten album, bo ich muzyki nigdy dość, a zawsze jest to muzyka na wysokim poziomie. Może miałem zbyt duże oczekiwania co do tej płyty? Dla mnie to póki co dobry album i kto wie może coś kiedyś się zmieni? Na pewno każdy fan musi znać ten album, ci co nie lubią, ta płyta ich poglądu nie zmieni.
Ocena: 7.5/10
niedziela, 1 listopada 2020
GLORY FORCE - The restoration of erathia (2020)
Dla niektórych kapel lata 80 były okrutne i ile tak naprawdę świetnych kapel nie miało szans zaistnieć i zabłysnąć przed światem. Lista jest długa i teraz kiedy mamy czasy internetu i wszelakich portali społecznościowych wiele rzeczy stało się prostszych. Można teraz doświadczyć jak wiele kapel odradza się na nowo i powraca do metalowego światka po długich latach nieaktywności.
Warto sobie zadać pytanie czy ktoś słyszał o Glory Force? Obecnie nie ma żadnych informacji na temat kapeli i media milczą na temat debiutanckiego krążka "The restoration of erathia". Jest to o tyle szokujące, bowiem takie płyty jak ta zasługują na rozgłos, na odpowiednią promocję i pochwałę od każdego kto gustuje w epickim heavy/power metalu. Band ma swoje korzenie właśnie w latach 80, czyli jest doświadczenie i mają z tamtego okresu również geniusz, który zrodził wiele świetnych kapel. Szkoda, że ten band jest tak mało znany i tak małą o nim wiemy. Zasługują na wszystko to co najlepsze i czas zmienić ten stan rzeczy.
Cofnijmy się troszkę w czasie. Początki tej kapeli sięgają 1985r i miejscowości Sycylii. Glory Force to włoski band, który zrodził się w zasadzie z inicjatywy dwóch gitarzystów tj Spazzariniego i Peggio. Najlepsze jest to, że ci dwaj utalentowani gitarzyści wygrali w narodowym konkursie gitarowym. To shredowanie na szczęście zostało do dnia dzisiejszego. W latach 80 band wydał tylko demo, a na nowo przypomniał o sobie w 1999r. W tym okresie do kapeli dołączył Tim Peltikoto i w raz z nim band wszedł na poziom światowy. Jego głos jest po prostu idealny i ma on coś z Kiske, coś Lione, a nawet Yannisa z Beast in Black. Człowiek - ogień. Muzycznie band stawia na epicki heavy/power metal, którym pełno shredowych popisów gitarzystów. Dla kogo skierowana jest muzyka Glory Force? Fani impellitteri, czy Iron Mask od razu poczują się jak w domu. Nie brakuje też wpływów Rhapsody, Gamma Ray, Avantasia z pierwszych płyt. Mamy też echa Hammerfall czy Helloween z okresu Kiske. Jednym słowem panowie stawiają na klasykę i tworzą muzykę perfekcyjną, która może mierzyć się z tymi legendarnymi zespołami.
Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę i wiadomo, że szykuje się album petarda i tak też jest. Epicki klimat, ten rycerski nastrój jest wyczuwalny. Jednak to jest nic w porównaniu z tym co band dla nas szykuje jeśli chodzi o zawartość. Tego nie można było przewidzieć, że będą takie emocje i taka moc. Glory Force napędza 3 muszkieterów, czyli Peltikoto, Peggio i Spazzariniego. Gitarzyści stawiają na chwytliwe melodie, na złożone riffy, a solówki to prawdziwa jazda bez trzymanka. Mało jest takich płyt, gdzie solówki są takie ciekawie rozplanowane i tak prowadzą kompozycje. Cudo!
"Erathias Fall" - to niby tylko intro, ale ile emocji wzbudza i ile tutaj epickości. Jest rozmach i znakomite budowanie napięcia. Jazda zaczyna się od melodyjnego i pomysłowego "Dawn of Conquest". Mocny, wyrazisty wokal, podniosłe chórki i ten epicki klimat. Wszystko tak znakomicie ze sobą współgra. Tyle smaczków, tyle pięknych rzeczy, które trzeba dostrzec i poczuć. Perfekcja i tym otwarciem Glory Force pokazuje klasę i pokazuje, że może mierzyć się z najlepszymi zespołami. "The battle of daeyan's fort" i tutaj band zabiera nas do złotego okresu Helloween, czy Rhapsody. Co za petarda i te galopady gitarowe powalają świeżością, finezją. Najlepsze jest to, że cały album jest utrzymany w takim stylu. Kolejny killer to "Rivers of glory" to niezwykle dynamiczny kawałek, w którym band przemyca nawet troszkę patentów Powerwolf. Jest szybkość rodem z wczesnego Helloween i epickość z najlepszych płyt Rhapsody. Utwór bardzo urozmaicony i dużo dobrego się tutaj dzieje. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Po prostu mistrzowie w swoim fachu. 7 minut na balladę to dużo i trzeba być geniuszem, żeby słuchacza nie zanudzić. Glory Force w "On silver wings"gra na naszych emocjach, a ten dialog między gitarzystami a wokalistą jest przepiękny. Niezwykły baśniowy klimat i ta epickość wylewa się tutaj hektolitrami. Więcej epickiego heavy metalu uświadczymy w "King gryphonheart" i tutaj band stawia na marszowe tempo i taki faktycznie klimat lat 80. Wciągają też popisy gitarowe w zadziornym "Wielder of Thousand Axe", a dokładkę dostajemy jeszcze kolos "Epic victory", który rozwala na łopatki swoim klimatem, pięknymi aranżacjami i epickim wydźwiękiem. Znakomity popis geniuszu.
Czy trzeba więcej dowodów na fakt, że Glory Force powrócił w glorii i chwale? Tyle lat milczenia, tyle trudności, które trzeba było przezwyciężyć żeby wydać swój wymarzony debiutancki album. Warto było i tym bardziej doceniam zespół, że się nie poddał i zrealizował swój cel. "The restoration of erathia" to zaginiony klasyk epickiego heavy/power metalu, który śmiało mógł się ukazać na przełomie lat 80/90. Oby to był tylko początek wielkiej kariery tej włoskiej formacji i już nie mogę się doczekać kolejnego etapu. Tutaj nie trzeba rekomendacji, tutaj pozostaje tylko formalność w postaci z odsłuchu. Teraz niech każdy odrobi zadanie domowe i niech posłucha tej petardy. Hail Glory Force!
Ocena: 10/10
CHAINBREAKER - Relentless Night (2020)
W muzyce tej kapeli przoduje thrash metal, ale band też wykorzystuje elementy heavy/speed metalu. Kluczową rolę odgrywa tutaj wokalista i gitarzysta Christoph Ley, który bardzo pod względem maniery wokalnej przypomina Toma Angelrippera z Sodom. Jest w jego głosie pazur i drapieżność. Płyta pod względem partii gitarowych też zachwyca swoją dynamiką i przebojowość. Dostajemy rasowy thrash metalowy album w takim klasycznym wydaniu. Nie brakuje tutaj elementów wyjętych z kultowych płyt thrash metalowych z przełomu lat 80/90.
Intro może nie wiele nam zdradza, ale ciarki można dostać przy agresywnym "Nightstalker" i to jest kwintesencja thrash metalu. Słychać w zespole pasję i prawdziwą miłość do thrash metalu. Imponuje mi technika i pomysłowość zespołu. "Vile Hounds" też mocno nawiązuje do niemieckiego thrash metalu i kłania się nam mieszanka sodom i kreator. Band potrafi też zabrać nas w rejony heavy/speed metalowe co potwierdza "Iron Grave". Na płycie roi się od chwytliwych melodii i to one czynią z każdego utwory rasowy killer. To zjawisko potwierdza "A prayer down the drain", który znów potwierdza w jak znakomitej formie jest Chainbreaker. Trzeba przyznać, że kapela wymyśla pomysłowe motywy i tutaj można śmiało wymienić tytułowy "Relentless Night" czy zadziorny "The Axe". Elementy heavy/speed metalu wyłapiemy w rozpędzonym "Into Eternal Silence". Band nie obniża lotów i nie zwalnia tempa, bowiem na koniec też stawia genialny "SMP".
Co za emocje, co za porywająca zawartość. To jest właśnie to! Soczysty, rasowy thrash metal, który został zagrany z pasją i hołdem dla lat 80 i 90. Chainbreaker nagrał bezbłędny album, który będzie siał zniszczenie i to jeszcze bardzo długo. Płyta petarda i śmiało może konkurować z najlepszymi.
Ocena: 9.5/10
PYRAMAZE - Epitaph (2020)
Jedna rzecz mnie zastanawia, jeśli już mowa o nowy krążku tej zasłużonej amerykańskiej formacji to stylistyka w jakie band się obraca. Użycie słowa power metal w przypadku tej płyty to spore nadużycie. Nie ma szybkości, nie ma tej charakterystycznej przebojowości i ciężko tutaj o jakieś elementy tego gatunku. Mamy bardziej mieszankę melodyjnego metalu i progresywnego metalu, czy nawet rocka. Jako fan power metalu muszę przyznać, że strasznie się wynudziłem na tej płycie. Jest tutaj ciekawy, romantyczny, nieco popowy feeling, ale brakuje mi tutaj heavy metalowego pazura, brak ciekawych kompozycji. Mamy przebłyski, ale to wg mnie za mało. Na pewno wielkie uznania za mocne, rasowe brzmienie i przykuwającą uwagę okładkę.
W sumie początek płyty nie jest taki zły, bowiem "A stroke of magic" jest nowoczesny, klimatyczny i nawet odrobinę pazura. Wokalista Terje daje czadu w "Steal my crown", ale sama kompozycja sprawdza się jako melodyjny metal. Refren robi tutaj furorę. Do power metalu najbliżej ma przebojowy "Knights in shining armour". Za bardzo przekombinowany jest jak dla mnie "Your last call", a "Particle" jakiś taki za bardzo popowy. Całość zamyka "The time traveller" który trwa ponad 12 minut i tutaj band pokazuje jak dobrze czuje się w progresywnym metalu. Wpleciono tutaj sporo naprawdę atrakcyjnych motywów i mamy też echa power metalu. Niestety, ale album jest bardzo nie równy. Przeplatają się dobre momenty, z słabymi, wręcz nudnymi.
Pyramaze kazał czekać nam 3 lata na nowe dzieło i niestety ale album rozczarowuje. Od takiej kapeli można wymagać więcej i wiem, że ich stać na płytę, która potrafi rzucić na kolana. Tutaj dostaję miałki i bardzo komercyjny materiał, który niczym w pełni nie zachwyca. Może następnym razem będzie lepiej?
Ocena: 5/10
IGNITOR - The golden age of black magick (2020)
Okładka jest pierwsza klasa i ma świetny klimat. Szkoda tylko, że sama zawartość nie powala na kolana. Niby jest wszystko dobrze. Mamy ostry wokal Jasona Mcmastera, a i gitarzyści Stuart i Robert nie szczędzą prostych, zadziornych riffów. Czuć, że mamy do czynienia z amerykańskim heavy/power metalem. Minusem jest troszkę grania na jedno kopytu, brak elementu zaskoczenia i też brak wysokiej klasy przebojów. Nic się nie zmienia i mamy w dalszym ciągu solidny materiał.
Pomówmy o zawartości. Dobrze wypada energiczny "Secrets of the Ram", który przemyca sporo klasycznych rozwiązań. Mamy tutaj też heavy metalowy "Countess Apollyon" i tutaj bez wątpienia błyszczy wokalista Jason. Ignitor w tym kawałku brzmi troszkę jak Judas Priest z lat 80. Znacznie lepiej band wypada w energicznym "Hell shall be your home", choć do perfekcji daleko. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest "Steel flesh bone". Jest w końcu pazur i dbałość o detale. Szkoda, że tak mało tutaj dopracowanych utworów. Nie wiele wnosi nijaki "Execution without trial" i właśnie przez takie kompozycje ta płyta sporo traci.
Lata lecą, trendy się zmieniają, a Ignitor dalej gra swoje. Kto lubi solidny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu ten może odnajdzie się na "the golden age of black magick". Jednak bardziej wymagający słuchacze raczej nie mają czego tu szukać. Płyta jest solidna, ale nie powala na kolana i brakuje tutaj większego dopracowania kompozycje. Za parę miesięcy nikt nie będzie pamiętał o nowej płycie Ignitor i to jest niestety bolesna prawda.
Ocena: 5/10
STEEL ARCTUS - Fire and Blood (2020)
Manilla Road, Omen, czy Manowar to zespoły, które jasno nakreśliły wytyczne jeśli chodzi o epicki heavy metal. Te kultowe kapeli stały się wzorem do naśladowania dla wielu młodych kapel. Tak też się stało w przypadku greckiego Steel Arctus. Ten młody band postanowił również pójść tą ścieżką prawdziwego wojownika. W tym roku band postanowił wydać swój debiutancki krążek zatytułowany "Fire and blood". Śmiało każdy z nas może wyciągnąć miecz z swojej szafy i ruszyć razem z steel Arctus. To dla nas wszystkich prawdziwa przygoda, a band nie zapomina też o fanach klasycznego metalu spod znaku Judas Priest czy Iron Maiden.
Ile tutaj elementów, które świadczą o tym że płyta reprezentuje epicki heavy metal. Klimatyczna okładka, przybrudzone brzmienie, rodem z płyt nagranych w latach 80, no i ten fenomenalny Tasos Lazzaris. Band robi tutaj naprawdę niezłą robotę, bowiem na płycie roi się od pomysłowych motywów, od epickiego klimatu i przebojowych melodii. No jest jeszcze multiinstrumentalista Nash G, który odpowiada przede wszystkim za partie gitarowe. Nie ma tutaj niespodzianek i band stawia na klasyczne rozwiązania. Nic tylko się delektować.
"Fire and Blood" to znakomite otwarcie tej płyty i już tutaj można wyczuć epicki heavy metal. Słychać echa najlepszych kapel reprezentujących ten gatunek. Pazur i drapieżność to atuty rozpędzonego "Steel Arctus".Band nie kryje swoich fascynacji twórczością Manowar. Coś z Judas Priest możemy uświadczyć w dynamicznym "Hellhammer". Brzmi znajomo, ale nie przeszkadza to w niczym żeby się cieszyć z muzyki Steel Arctus.Trzeba przyznać, że band dość łatwo tworzy hity i na płycie ich pełno. Jednym z nich jest przebojowy "Doomrider". Potem Steel Arctus troszkę zwalnia przy "Arcadian lady" czy klimatycznym "Savage heart" i band znów błyszczy. Z jeden strony band bierze elementy wczesnego Iron maiden, a z drugiej elementy epickiego heavy metalu spod znaku Manowar. Wybuchowa mieszanka.
Nie dostajemy może płyty ponadczasowej, ale "Fire and Blood" to naprawdę udany album, który zadowoli fanów epickiego heavy metalu. Płyta jest klimatyczna, wciągająca i naładowana mocnymi riffami. Tutaj wszystko jest dobrze przyrządzone i ich muzyka pochodzi prosto z serca. Kolejna wielka niespodzianka roku 2020 i wróżę tej kapeli znakomitą karierę!
Ocena: 9/10
.
sobota, 31 października 2020
THEM - Return to Hemmersmoor (2020)
Band najwidoczniej wyciągnął wnioski, bowiem nowe dzieło jest dopracowane pod każdym względem i przebija ich wcześniejsze dzieła. Okładka jest klimatyczna i pełna grozy. Czuć klimat Kinga Diamonda. Them napędza tak naprawdę wokalista Troy Norr, który rzeczywiście czerpie mocno z wokalu Kinga Diamonda. Jego wokal jest wyjątkowy i sprawdza się w klimatycznym graniu, gdzie jest pełno grozy, ale też w ostrzejszym graniu. Płyta jest pełna ciekawych riffów i motywów, a to zasługa Johanssona i Ullricha. Panowie dają czadu i z łatwością udaje im się uchwycić klimat grozy i heavy metalu.
Pod względem technicznym płyta błyszczy i nie ma się do czego przyczepić. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa i nieco mi przypomina "Voodoo" Kinga Diamonda. A jak z zawartością? Oczywiście nie mogło zabraknąć wciągającego intra. Taki właśnie jest "Delivium". Dalej dostajemy utwór w klimatach heavy/power/thrash metalu czyli "Age of Ascension". Słychać echa Iced Earth i właśnie Kinga Diamonda. Band nie zwalnia i utrzymuje agresywny styl w rozpędzonym "The tumultous voyage to hemmersmoor". To kolejny killer na płycie i band naprawdę błyszczy. W końcu trafili idealnie w mój gust. Stonowany, zadziorny, z nutką hard rocka "Free" to równie ciekawy i nastrojowy utwór. Dobrze wypada też rozbudowany, nieco progresywny "The thin Veil" i w tym kawałku sporo się dzieje. Them zaskakuje w energicznym "Waken" i brzmi to naprawdę obłędnie. Echa Iced Earth wracają w wręcz brutalnym "Battle blood".
Nowej płyty Kinga Diamonda jeszcze nie ma, Portrait i Attic nic nowego jeszcze nie wydali, więc miło że Them powrócił z tak świetnym albumem. Jest klimat grozy, jest pazur, przebojowość i sporo elementów Kinga Diamonda. Brawo them! na taki album warto było czekać!
Ocena: 8.5/10
WILDNESS - Ultimate Demise (2020)
Pamięta ktoś utalentowanego Erika Forsberga, który tak genialnie śpiewał u boku Ceda w Blazon Stone? Fani jego głosy mogą śmiało zacierać rączki, bowiem Erik wraca jako wokalista, tylko troszkę w nieco innych klimatach. W 2020r zasilił szwedzki Wildness, który specjalizuje się w graniu melodyjnego hard rocka, z elementami klasycznego metalu i AOR. Najnowsze dzieło zatytułowane "Ultimate Demise" to wyjątkowa płyta, która skierowana jest do maniaków Foreigner, Rainbow z okresu Joe Lynn Turnera, Scorpions, Dokken, czy też Pretty Maids. Nie liczyłem specjalnie na ten album i nie miałem jakiś dużych wymagań. Jestem z szokowanym muzyką jaką dostałem i jakością.
Klimat lat 80 jest i nie da się go ukryć. Jedno spojrzenie na okładkę i do tego czyste, stonowane i pełne rockowego smaku brzmienie. To wszystko idealnie nadaje całości charakteru lat 80. No i jest jeszcze niezniszczalny Erik, który brzmi jak rasowy wokalista z lat 80. Musze przyznać, że idealnie pasuje do takiego grania. Jednak nie tylko Erik czaruje tutaj, bowiem duet gitarowy Pontus i Adam też wnoszą sporo magii i feelingu rodem z lat 80. Jest lekkość, jest finezja i niezwykła przebojowość. Można słuchać tych popisów gitarowych i nie nudzą swoją formułą. Prawdziwe cudo!
Intro "Call of the wild" jest bardzo tajemnicze, ale już daje sygnał, że szykuje się nam prawdziwa petarda od strony instrumentalnej. Band nie traci czasu i od razu stawia na dynamiczny hicior. "Die Young" zachwyca dynamiką, szybkością i przebojowością. Nutka heavy metalu pojawia się w prostym i zadziornym "Nowhere land". Echa Udo z czasów "Facelless World" można uchwycić w klimatycznym "Cold Words". Głos Erika jest wyborny i przyprawia o dreszcze. Znajdziemy tutaj też spokojny i nastrojowy "Falling into pieces", który zabiera nas w rejony AOR. Dobrze buja też zadziorny "Burning it down". Na płycie roi się od przebojów i jednym z nich jest bez wątpienia "Denial", a na finał dostajemy balladę w postaci "Ultimate Demise".
Erik Forsberg to znakomity wokalista i już nie raz to pokazał. Teraz prezentuje się w zupełnie innej oprawie. Trzeba przyznać, że idealnie pasuje do melodyjnego metalu z domieszką hard rocka. Płyta kipi energią i przebojowością. Do tego ten niesamowity klimat lat 80. Wildness błyszczy i rodzi się nowa gwiazda w hard rockowym światku.
Ocena : 9/10
piątek, 30 października 2020
MELODIUS DEITE - Elysium (2020)
Jakoś nie miałem przyjemności poznać twórczości tego bandu, ale muszę przyznać, że nowy skład sprawdza się idealnie. Panowie się znakomicie rozumieją i tą chemię słychać od pierwszych dźwięków. Melodius Deite to nie tylko utalentowany Biggie, który atakuje nas mocnymi, finezyjnymi solówkami. To również zgrana sekcja rytmiczna, wszechstronny klawiszowiec, a także były wokalista Galnerus czyli Yama B, który jest pierwszoligowym wokalistą. Z takimi muzykami można czynić cuda i band faktycznie to wykorzystuje. Magia jest i otacza nas z każdej strony.
Kiedy odpala się płytę to mamy ścianę różnych dźwięków i od razu można skwitować, że "Destructive Chaos" jest pełen progresywności i oryginalnych motywów. Dziwny początek i troszkę nie pewny. Wszystko zmienia dynamiczny, pełen przebojowości "Love or Lust", który od razu pokazuje, że band stawia na melodyjność i wyjątkowe aranżacje. "Gluttonous Being" to kolejna dawka niezwykłych emocji i znakomita mieszanka power metalu i progresywnego heavy metalu. Coś z neoklasycznego Iron Mask, coś z dawnego Dark Moor można wyłapać w melodyjnym i nastrojowym "Covetousness". Znakomity kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Znalazło się też miejsce na agresywny i zadziorny "Wrath of Zealots". Co za killer ! Znakomicie wypada też urozmaicony i klimatyczny "Vainglorious Pride", czy iście progresywny "Neo Utopia".
Tak o to dostajemy kolejne ciekawe wydawnictwo z power metalową muzyką w roli głównej. Melodius Deite zaskakuje finezją, dbałością o technikę i niebanalne melodie. "Elysium" to album skrojony specjalnie dla maniaków nastrojowego power metalu, którzy cenią sobie wyjątkowy klimat, pomysłowe aranżację i wysokiej klasy wykonanie. Prawdziwa perełka!
Ocena: 9/10
PARSIFAL - Mountain King (2020)
Gitarzysta Bjarte Boe po raz trzeci wraca ze swoim zespołem o nazwie Parsifal. Band jest jedynym w swoim rodzaju i wiedzą jak porwać słuchacza i poruszyć jego emocje. Formacja działa od 2012r i ma na swoim koncie już 3 wydawnictwa. Trzeba przyznać, że muzycznie panowie wymiatają i stworzyli ciekawy styl, który miesza w sobie elementy symfonicznego metalu, a także power metalu czy nawet folk metalu. W ich muzyce słychać coś z Falconer, coś z Blind Guardian, Rhapsody czy też Helloween. Parsifal nie jest kopią żadnego z nich i tworzą swoją własną muzykę, z której bije świeżość i niezwykła pomysłowość. "Mountain King" to płyta, która wciąga słuchacza w zupełnie inny świat. Ten świat jest pełen magii i dostajemy wyjątkowy krążek, który oddaje to co najlepsze w gatunku power metalu. Warto też wiedzieć, że jest to pierwszy album z nowym wokalistą tj Eamon Dooley, który zastąpił Oscara.
Piękna, nastrojowa okładka sugeruje może jakiś progresywny rock czy muzykę z innego pogranicza. Tutaj zawartość zaskakuje i dostajemy naprawdę wartościowy materiał, który zaskakuje pod każdym względem. To nie jakaś tam porcja riffów i chwytliwych melodii. Tutaj band naprawdę stawia na ciekawy, melancholijny i magiczny nastrój, ale całość utrzymana jest w epickim tonie. Płyta jest dynamiczna, przebojowa, ale zagrana z rozmachem i pomysłem. Wszystko znakomicie ze sobą współgra i ciężko do czegoś się tu przyczepić.
Nie każdemu może przypaść do gustu specyficzny wokal Oscara, ale jego charakter i styl przypomina mi frontmana Falconer. Pod względem gitar to też dużo się dzieje i mamy tutaj niezły wachlarz różnych motywów. Nastrojowy "call of the wild" sprawdza się jako intro. "The kingdom of heaven" to 10 minut ciekawych aranżacji, podniosłych motyw. Band intryguje formą i klimatem, a to dopiero początek. Szybki, zadziorny "Mountain King" to rasowy killer, w którym mamy wyraźne echa symfonicznego metalu, a nawet neoklasycznego power metalu. Idealnie skrojona kompozycja dla maniaków Iron Mask czy Rhapsody. Klasyczny power metal z wyraźnymi wpływami Blind Guardian czy Helloween dostajemy w "The pilgrim". Łezka w oku się zakręci i to nie raz. Brawo Parsifal! Coś z Kalmah mamy w dynamicznym i zadziornym "Crussaders". Gitary brzmią tutaj obłędnie. Co za lekkość i finezja bije z tego kawałka. Na taki power metal zawsze warto czekać! Band jeszcze bardziej przyspiesza w rozpędzonym "Find Her". Szczęka znów mi opada, że band tak zgrabnie przechodzi miedzy kompozycjami i tak pomysłowo je urozmaica. Stary, dobry, rasowy power metal z lat 90 uświadczymy w dynamicznym "Walls of Water". Całość zamyka podniosły, epicki "Afterwise".
"Mountain King" to dzieło dobrze wyważone. To nie tylko emocje, epickość, to przede wszystkim melodyjny power metal, w starym dobrym stylu. Każdy utwór niesie ze sobą coś wyjątkowego i jako całość brzmi obłędnie. Tutaj wszystko brzmi perfekcyjnie. Jedynie można się przyczepić do wokalu, ale to już kwestia indywidualna. Mnie album zachwycił i jest to jedna z najciekawszych płyt roku 2020. Gorąco polecam! Dajcie się porwać muzyce Parsifal, bo jest to coś więcej niż tylko kolejny album power metalowy.
Ocena: 9.5/10
środa, 28 października 2020
WINTER TALES - The ghost of sirol (2020)
Okładka może jest nieco kiczowata, może troszkę bez pomysłu. Jednak to tylko okładka, a kluczową rolę jest oczywiście muzyka, a także umiejętności zespołu. Kapela na scenie metalowej działa od 2000r i potrafią tworzyć przede wszystkim melodyjny heavy/power metal z wyrazistymi riffami. Panowie pokazują na swoim najnowszym krążku, że potrafią stworzyć chwytliwe melodie, które łatwo zapadają w pamięci. Czasami brakuje ostatecznego szlifu, może czasami brakuje pazura, zadziorności czy większego nakładu mocy. Jednak mimo pewnych wad najnowsze dzieło Włochów wciąż zasługuje na uwagę.
Liderem grupy jest wokalista i gitarzysta Ruben Frattesi, który jest motorem napędowym Winter Tales. Trzeba przyznać, że idealnie on pasuje do stylistyki heavy/power metalu. Jego głos jest charakterystyczny i jest uroczy, zwłaszcza w górnych rejestrach. Duet gitarowy Luca i Ruben spisuje się dobrze i słychać współprace i wzajemne uzupełnianie. To jest podstawą tej płyty i tego bandu.
Echa starego Helloween mamy w przebojowym "Candle Light" i tutaj band na pewno błyszczy. Panowie dobrze sobie radzą z power metalową stylistyką. Niestety wolniejszy "The thin Rope" jest już troszkę nijaki i bez wyrazu.Kolejny szybki utwór na płycie to "Sunday strips", ale pomimo mocnego riffu, też nie potrzebne są tutaj zwolnienia. Czasami brzmi to troszkę nudnawo. Przebłyski mamy też w zadziornym i stonowanym "The ghost of sirol". Dobrze wypada też chwytliwy "Fear of the end" czy przebojowy "Vanishing Lights".
Winter Tales to nie jest może band, który powala na kolana, który nagrywa płytę idealną. To jednak band, który potrafi nagrać solidny heavy/power metal, który opiera się na prostych i solidnych motywach. Wszystko niby jest tak jak być powinno, ale brakuje elementu zaskoczenia i ostatecznego szlifu. Kto wie może kiedyś band nas jeszcze czymś zaskoczy.
Ocena: 5.5/10
wtorek, 27 października 2020
SODOM - Genesis XIX (2020)
Dostajemy rasowy thrash metal do jakiego nas przyzwyczaił Sodom. Słychać kontynuację ostatnich wydawnictw i tutaj nie ma niespodzianki. Band robi swoje i robi to bardzo dobrze. Imponuje na pewno fakt, że band pomimo swojego długoletniego stażu wciąż potrafi porwać słuchacza i zniszczyć mocnym riffem, pomysłowymi melodiami, czy techniką. Sodom to prawdziwa teutońska maszyna, która przeżywa swoją drugą młodość. Nowi członkowie idealnie wpasowali się do zespołu i słychać, że wiedzą jak grać thrash metal. Zachwyca na pewno duet gitarowy, bowiem Frank i Yorck rozumieją się i uzupełniają i te ich pojedynki potrafią przyprawić o dreszcze. Dużo dobrego się dzieje w tej sferze, pomimo że band tu niczym nowym nie zaskakuje. Sodom to przede wszystkim wokalista i basista Tom Angelripper. Pomimo swoich lat jego głos wciąż brzmi brutalnie i oddaje to co najpiękniejsze w Sodom jak i samym thrash metalu. Niezastąpiony lider, bez którego ciężko sobie wyobrazić muzykę tej kapeli.
"Genesis XIX" to dzieło, na którym błyszczy zespół, ale warto też pochwalić Joe Petagno za klimatyczną i taką oldscholową okładkę nowego krążka. Brzmienie jak zwykle zachwyca agresywnością i takim niemieckim feelingiem. Wszystko jest tak jak być powinno w przypadku płyt Sodom.
Na płycie znajdziemy 12 kawałków, które dają 55 minut muzyki i każdy z utworów coś wnosi do płyty. Zaczyna się od heavy metalowego, stonowanego i marszowego intra w postaci "Blind Superstition". Szybko atakuje nas dobrze znany "Sodom & Gommorah", który promował ten album. Band dobrze trafił z singlem, bo kawałek jest szybki, chwytliwy i oddaje to co najlepsze w stylu Sodom. Ciekawie zaczyna się również "Euthanasia", który zachwyca szybkim tempem i zadziornym riffem. To kolejny killer na płycie, który przywraca wiarę w współczesny thrash metal. Na płycie mamy też rozbudowane kompozycje i jedną z nich jest tytułowy "Genesis XIX". Sam utwór zachwyca szybkością, agresją i klasycznym feelingiem. Sodom znów pokazuje, że jest w szczytowej formie. "Nicht mehr mein land" to element zaskoczenia, bowiem band stawia na ojczysty język. Trzeba przyznać, że ciekawie brzmi niemiecki w połączeniu z thrash metalem. Dobrze wypada też energiczny "Glock'n Roll". To jest Sodom jaki znam i kocham. Jak to dobrze, że band nic nie kombinuje i dalej gra swoje. Kolejny kolos na płycie to "The harpooneer", który zachwyca intrygującymi solówkami gitarowymi. Band tutaj szaleje. Urozmaicenia dodaje heavy metalowy i stonowany "Occult Perpetrator". Band cały czas trzyma wysoki poziom i dostarcza nam sporo emocji. Na pewno na kolana rzuca rozpędzony i przebojowy "Indoctrination". Płyty nie można było inaczej zakończyć niż kolejny killerem. Taki właśnie jest zadziorny i brutalny "Friendly Fire".
Sodom to prawdziwy fenomen i to już nie tylko band o bogatej historii i potęga niemieckiego thrash metalu. To ponadczasowy band, który wciąż zachwyca i podtrzymuje płomień thrash metalu. Dzięki takim płytom jak "Genesis XIX" ten gatunek ma się dobrze i przeżywa swoją drugą młodość. Kto chce niech porównuje z innymi wielkimi płytami Sodom, można zestawiać z "Agent Orange". Dla mnie to jest trudne, więc skwituje tylko tak, że jest to kolejna genialna płyta w dorobku tej zasłużonej formacji. Brać w ciemno!
Ocena: 9.5/10
sobota, 24 października 2020
GLACIER - The passing of time (2020)
Amerykański Glacier muzycznie przypomina troszkę twórczość Titan Force, Liege Lord czy Shok Paris. Band idzie w klasyczne rozwiązania i w tym najlepiej się czuje. Nie ma potrzeby tworzenia czegoś nowoczesnego, to ma być podróż w głąb lat 80 i klasyki amerykańskiego heavy/power metalu. Liderem grupy jest bez wątpienia wokalista Michael, który odpowiada za klimat lat 80 i za ten surowy charakter. Gitarzyści Martell i Maselbas dbają o zaplecze gitarowe i tworzą ciekawe zagrywki i w tej sprawie dużo się dzieje. Mamy chwytliwe melodie, dynamikę i przebojowość. To już czyni album warty uwagi.
Klimat lat 80 został uchwycony w okładce, w prostym, surowym brzmieniu, ale też i w muzyce. Klasyczny "Eldest and Truest" znakomicie wprowadza nas w świat Glacier i od razu wiemy co nas czeka. Tutaj jest szczere granie i band nic nie udaje i dlatego tak szybko kupuje nas. Dobrze wypada też przesiąknięty NWOBHM "Ride Out", który pokazuje jak band potrafi być elastyczny. Stonowany i klimatyczny"Sands of Time", który jest spokojniejszy w swojej formule. Jednym z mocniejszych momentów na płycie to marszowy i rycerski "Valor", który nieco przypomina dokonania Manowar. Stylistykę power metalu możemy dopiero uświadczyć w rozpędzonym "Into the Night". Całość zamyka rozbudowany " The temple and the Tomb" który pokazuje że band potrafi nagrać nieco dłuższy kawałek, który również nie nudzi.
Wszystko jest tak jak być powinno, a nawet może za bardzo. Dostajemy nieco przewidywalny materiał i brakuje mi troszkę elementu zaskoczenia i większej dawki przebojowości. Nic jednak nie zmienia faktu, że debiut Glacier to wciąż solidny album z amerykańskim heavy metalem.
Ocena: 8/10
piątek, 23 października 2020
ARMORED SAINT - Punching the sky (2020)
Z pewnością band wraca do mocniejszego grania i słychać, że w końcu mają jakiś pomysł na kompozycje. Nie brakuje mocnych riffów, czy chwytliwych melodii.Wszystko pięknie, tylko szkoda, że materiał jest bardzo nie równy. Obok naprawdę świetnych kawałków mamy też kawałki niedopracowane i takie bez ostatniego szlifu. Czasami brakuje mocniejszego kopa i przebojowości, ale jako całość album mimo wad się broni.
Band bardzo dobrze przygotował ten album od strony technicznej. Mamy w końcu klimatyczną i pomysłową okładkę, czy wreszcie mocne i dobrze wyważone brzmienie, które nadaje mocy choćby samym gitarom, czy sekcji rytmicznej. Trzeba też przyznać, że muzycy mimo 5 letniej przerwie są w dobrej formie. Zwłaszcza na pochwałę zasługuje John Bush, który wciąż ma to coś w swoim głosie.
Nową płytę wypełnia 11 kawałków, który każdy z nich wnosi coś innego do tego krążka. Dobrze wypada "Standing on the shoulders of Giants", który idealnie promował nadchodzący album. Jest przebojowość i ciekawy motyw przewodni i to już napawało optymizmem. Pierwszym rasowym killerem na płycie jest agresywny "End of Attention Span" i już tutaj czuć energię i pazur z czasów Anthrax. Taki Armored Saint to ja mogę słuchać. Troszkę nijaki jest rockowy "Bubble", który nieco odstaję od reszty. Dalej mamy nieco agresywniejszy "Do wrong to none", który nieco na siłę próbuje być nowoczesny. Szkoda, bo mógł to być znacznie ciekawszy utwór. Też niczym specjalnym wyróżnia się stonowany "Lone Wolf", który znów jest wypełniaczem nic nie wnoszącym do płyty. Moim faworytem z miejsca stał się rozpędzony i przebojowy "Missile to gun". Band daje tutaj czadu i gdyby cały album był tak zagrany to byłaby niezła perełka. Nudą wieje w "unfair", a "Never Your feet" to po prostu solidny, heavy metalowy kawałek.
Dobrze, że John Bush ma się dobrze i wciąż tworzy nową muzykę i nowy album Armored Saint może znaleźć swoich fanów, bo to solidny album. Znajdziemy tutaj kilka naprawdę świetnych kompozycji i szkoda, że album jest bardzo nie równy i miewa słabsze momenty jak choćby "unfair". Potencjał by znacznie coś ciekawszego i szkoda, że został zmarnowany. Za jakiś czas płyta pójdzie w zapomnienie, no chyba że jest się fanem Armored Saint.
Ocena: 6/10
czwartek, 22 października 2020
DEATH DEALER - Conquered lands (2020)
Kiedy ma się w zespole takie gwiazdy jak Stu Marschall z Empires of Eden, Sean Peck z Cage, czy Rossa The Bossa, który dał się poznać z grania w Manowar to można zdziałać naprawdę wiele. Ostatnio ten znakomity skład zasilił równie znany i utalentowany Mike Lepond, którego przecież znamy z Symphony X czy zespołu Rossa The Bosa. Tych panów tak naprawdę nie trzeba przedstawiać, nie trzeba pisać, jak są świetni w tym co robią. Na nich zawsze można liczyć i zawsze stworzą muzykę, która jest prosta z serca, muzyka która cieszy i do której zawsze chce się wracać.
Minęło 5 lat a Death Dealer nic nie zmienił w swojej stylistyce i dalej mamy wysokich lotów heavy/power metal, który opiera się na mocnych i zadziornych partiach Stu i Rossa, którzy tworzą świetny duet, który rozumie się bez słów i stawia na pomysłowe zagrywki. Tutaj ta machina działa bez zarzutów i można ich słuchać bez końca. Sam Sean to też wokalista z niesamowitą barwą i umiejętnościami i to jest wokalista jedyny w swoim rodzaju. Klasę już pokazał w Cage, ale też i w Denner/Shermann czy ostatnio w The three tremors. Każdy z tych muzyków to wielka indywidualność, a razem tworzą coś wyjątkowego, magicznego.
Nowy album, nowa muzyka, ale styl i patenty band nie zmienia i dalej idzie swoją wydeptaną ścieżką. Słusznie bo nic innego nie oczekują od nich. Po raz kolejny ogromne brawa za klimatyczną i oldscholową okładkę. Death Dealer zadbał też soczyste, mocne brzmienie, które tylko jeszcze bardziej potęguje wrażenia Z jednej strony jest bardzo klasyczne, a z drugiej strony słychać nowoczesny pazur.
Na płycie znajdziemy 11 dobrze wyważonych kompozycji dających 46 minut nowej muzyki. Na start dostajemy tradycyjnie rozpędzony killer i taki właśnie jest "Sorcerer Supreme", który znakomicie przemyca temat Doktora Strange'a z Marvela. To jest właśnie Death Dealer jaki kocham i to jest heavy/power metal najwyższych lotów. W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny i dynamiczny "Every Nation" i słychać, że band nawiązuje do stylu i jakości z debiutu. Bardzo mnie to cieszy, bo debiut to jedna z najlepszych płyt ostatnich lat. Tajemniczo zaczyna się "Beauty and the Blood", który ma ciekawe przejścia. Kolejny killer na płycie. "Running with the Wolves" to kompozycja bardzo heavy metalowa i to taki ukłon w stronę Accept, Judas Priest, ale też i Manowar. "heretic has returned" to kolejne nawiązanie debiutu i tutaj band znów zaskakuje pod względem technicznym jak i samych aranżacji. Tytułowy "Conquered lands" to kwintesencja stylu Death Dealer i słychać miłość muzyków do heavy i power metalu. Mocny, zadziorny i taki bardziej klasyczny riff sieje tutaj spustoszenie. Oj szykuje się rasowy killer koncertowy. Mocna rzecz! "Hail to the king" to niezwykle melodyjny i taki nieco lżejszy utwór i zaskakuje że wyszedł od Death Dealer. Stylistycznie najbliżej ma do "I am the King" z repertuaru Cage. Co za niesamowity przebój! Szybko i agresywnie jest też w szybkim "Slay or be slain" i dopiero zwalniamy w balladzie "22 gone". Finał w postaci "Born to bear the crown" to znakomite podsumowanie tego znakomitego krążka.
Mistrzowie powrócili i zrobili to co do nich należało. Nagrali znakomity album w stylistyce heavy/power metalu. Jest agresja, dynamika i wciągające partie gitarowe, a całość spina ten niesamowity głos Seana. Jak to dobrze, że ta supergrupa to nie jakiś tam projekt muzyczny, a zespół z prawdziwego zdarzenia. Mam tylko nadzieję, że kolejny album powstanie znacznie szybciej. Z tego wszystkiego jeszcze zatęskniłem za Cage. Kto kocha dwa poprzednie krążki to i ten pokocha!
Ocena: 10/10
niedziela, 18 października 2020
ASHBURN - You can not kill what can never die (2020)
Ktoś tęskni za starym dobrym stylem Angra? No to uważajcie na Ashburn. To świeża krew w brazylijskim power metalu i w tej kapeli drzemie ogromny potencjał. Działają od 2013r, ale dopiero teraz udało im się wydać swój debiutancki krążek "You can not kill what can never die", który jest ukłon dla twórczości Angra, ale to nie jedyna ich inspiracja. Nie brakuje wpływów Iron Maiden, Lords of black czy nawet helloween. Band na szczęście nie stara się być klonem jakiejś innej formacji, a wręcz przeciwnie stara się też wnieść troszkę świeżości do tego gatunku. Band stawia na współczesny i zadziorny power metal, ale nie zapominają też o klasycznych patentach. To wszystko sprawia, że ich debiut jest warty uwagi.
Klimat Angry można wykryć w okładce Ashburn, która mocno nawiązuje do kultowej kapeli. Kolejny aspekt to bez wątpienia wokalista Heron Ribeiro, który zachwyca swoim technicznym zapleczem i stylem śpiewania. Ma w sobie to coś, co przypomina Matosa, czy nawet Kiske. W wysokich rejestrach Heron po prostu wymiata. Muzyka Ashburn to nie miotania się bez celu i szukanie własnego charakteru. Band jasno określa swój kierunek i wie czego chce.Podchodzą do sprawy profesjonalnie i to przedkłada się na jakość. W efekcie dostajemy jeden z mocniejszych albumów tego roku jeśli chodzi o power metal.
"Doing nothing is not the Answer" - to ciekawy otwieracz, który ma nieco progresywny wydźwięk. Utwór cechuje mroczny feeling i stonowane tempo, ale potrafi oczarować swoją melodyjnością.
"Captain Proudmore" - to już nieco mocniejsze granie i tutaj band pokazuje dbałość o melodie. W końcu też słychać smykałkę do tworzenia hitów.
"Pyre of Gods" - od razu atakuje nas mocnym riffem i rozpędzoną sekcją rytmiczną. Słychać duch starego Helloween czy Angra. Kwintesencja power metalu.
"Forevermore"- kolejna petarda na płycie i znów ukłon w stronę klasycznego, europejskiego power metalu.
"No more memories" - popis szalonych solówek Gabriela i Raquela, które przypominają złote czasy Edguy czy helloween. Wszystko zostało zagrane tak jak być powinno i trzeba przyznać, że band dobrze czuje power metal. No i ten fenomenalny Heron!
"Asylum" - urozmaicony kawałek, w którym nie wszystko jest takie oczywiste. Band raz zwalnia tempo, raz przyspiesza, ale poziom wciąż wysoki. Band potrafi oczarować słuchacza i nie potrzebuje stosować żadnych sztuczek.
"XXI" to już bardziej zadziorny kawałek, w nieco mroczniejszym klimacie i tutaj band pokazuje, że stara się grać nowoczesny power metal z heavy metalowym pazurem.
"As it falls" - no i jest rasowa ballada i te partie gitarowe są zagrane z polotem i finezją, a to czyni ten utwór po prostu magiczny i idealnie pasuje do całości.
"Win and die" - kolejny wartościowy kawałek, w którym band pokazuje, że można grać nowocześnie, zadziornie i bardzo melodyjnie.
"Break the silence" - znakomity finał tej płyty i znów prawdziwa power metalowa petarda. Kwintesencja tego gatunku i idealne podsumowanie tej wyśmienitej płyty.
Ashburn pokazał swoje wszelkie atuty i już wiadomo, że przed nimi świetlana przyszłość. Zgrany zespół, z utalentowanymi gitarzystami i gwiazdą w postaci Herona w roli wokalisty. Panowie stawiają na melodyjny power metal w nowoczesnej oprawie. Najlepsze jest to, że są wierni klasyce spod znaku Angra, czy Helloween. Jestem zachwycony i to kolejna gorący debiut tego roku!
Ocena: 9/10
sobota, 17 października 2020
NIGHTSTRYKE - Storm of steel (2020)
Trzeba przyznać, że Nightstryke rozwinął się od czasu debiutanckiego "Power shall Prevail". Opanowali niemal do perfekcji tworzenie hitów i chwytliwych melodii. Muzycy też się dotarli i ich współpraca lepiej się układa. W końcu gitarzyści Rami i Juko tworzą duet z prawdziwego zdarzenia, a ich zagrywki są hołdem dla lat 80. Jest energia, pazur i prostota, a to przedkłada się na jakość kompozycji. Płyta jest dopracowana o wiele bardziej niż debiut i ciężko wyłapać słabe punkty.
Klimatyczna okładka jest idealnie dopasowana do zawartości. Do tego dochodzi soczyste i zadziorne brzmienie, które również przywołuje na myśl lata 80. Rami Hermunen to jest prawdziwa gwiazda i to on napędza ten band i to słychać na nowej płycie. Imponuje nie tylko jako gitarzysta, ale też jako wokalista. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Czas zapiąć pasy i odpalić płytę. Nie wiele zdradza spokojny i klimatyczny "Black Lotus". Band pazur pokazuje dopiero w "Read the omens", który oddaje hołd brytyjskiej scenie metalowej i NWOBHM. Niby proste granie, ale zagrane z polotem i pomysłem. Otwarcie w "Deathstalker" potrafi wbić w fotel, a wszystko za sprawą niezłego kopa i melodyjnych popisów gitarowych. To jest to! Jeszcze lepiej rozpoczyna się dynamiczny i nieco rock'n rollowy "Dogfight" i jest to kolejna perełka na płycie. Dobrze wypada też nieco hard rockowy "Nosferatu" czy stonowany "Stanger's blade". Całość zamyka energiczny "Storm of steel", który idealnie podsumowuje cały krążek.
Nightstryke rośnie w siłę i ich najnowszy krążek to tylko potwierdza. Bardzo przemyślany album z dobrze wyważonym klasycznym heavy metalem i NWOBHM. Płyta pełne energii i chwytliwych melodii, co czyni ją nie ladą gratką dla fanów takiego grania.
Ocena: 8.5/10
piątek, 16 października 2020
VICTORIUS - Rise from the flames (2020)
Czy można stworzyć w dzisiejszych czasach naprawdę klasyczny heavy metalowy album, który oddaje piękno i charakter brytyjskiej sceny metalowej i złote czasy NWOBHM? Mogłoby się to wydawać nierealne, a jednak marzenia się spełniają. Brytyjski Victorius gra muzykę prostą i bardzo treściwą. Band czerpie garściami z klasyki brytyjskiego heavy metalu i tworzy swój własny styl, który oczywiście jest wypadkową Iron Maiden czy Saxon.Wtórność? Może i tak, ale ile w tym szczerości i błyskotliwości. Tak, debiutancki krążek zatytułowany "Rise from the flames", który został wydany w tym roku przez grupę Victorius jest miłą wycieczką do lat 80 i do złotej ery brytyjskiego heavy metalu. Obiecuję, że ta podróż Was w pełni pochłonie i będziecie chcieli tam zostać w tym świecie Victorius znacznie dłużej.
"Powstać prosto z płomieni" i ten tytuł pasuje do zespołu jak i płyty idealnie. W końcu z płomieni niczym feniks powstaje sam brytyjskie heavy metal, bowiem dawno żaden band tak znakomicie nie oddał kunsztu tej sceny metalowej. Prawdziwe cudo i brzmi to jak zaginiona perełka z lat 80. Z płomieni odradza się sam band, który przecież pod nazwą Pariah próbował funkcjonować. Jak widać, zmiana nazwy i przegrupowania składu nadały sens całości.
Trzeba przyznać, że ciężko mówić tutaj o debiutantach, bowiem band zadbał o mocne, wyraziste brzmienie, które rzeczywiście przypomina stare brytyjskie płyty. Nawet okładka jest bardzo prosta i taka oldschoolowa. Wszystko ze sobą współgra i sama zawartość też jest bardzo przemyślana i poukładana. Co z pewnością zaskakuje to że band stawia na długie i rozbudowane kompozycje.
Płytę otwiera znakomity, dynamiczny i przebojowy "Breaking down the walls", który jest idealnym wprowadzeniem do tego krążka. Tutaj jest wszystko co w pełni charakteryzuje brytyjską scenę metalową. Riff jest mocny i zadziorny, a partie gitarowe Johna i Stewarta potrafią oczarować słuchacza. Nie brakuje skojarzeń z Iron Maiden czy Saxon i te skojarzenia są na miejscu i dobitnym tego przykładem jest "Silver Bullet" czy energiczny "Chains of Insanity". Na płycie nie brakuje mocnych, rozpędzonych utworów i jednym z nich jest "To the death". Band imponuje techniką i dbałością o detale. Klasa sama w sobie. Całość wieńczy 9 minutowy kolos "Rising from flames", który jest wizytówką tego albumu. Kwintesencja Victorius i brytyjskiego heavy metalu.
"Rising from the flames" to uczta dla fanów starych płyt Iron Maiden, czy Saxon. To przede wszystkim płyta, w której czuć klimat lat 80, a sama muzyka jest stworzona prosto z serca i z miłości do metalu. Ciężko o naprawdę wartościowy album z klasycznym heavy metalem, zwłaszcza tym brytyjskim, a Victorius pokazuje, że można jeszcze nagrać taki album. Płyta, którą trzeba znać!
Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 12 października 2020
NECK CEMETERY - Born on coffin(2020)
Nie wiele można wywnioskować z mrocznej okładki, która bardziej kojarzy się z death metalem czy thrash metalem. Brzmienie jest przybrudzone i mocno osadzone w latach 80. Nie da się ukryć, że band stawia na mroczny feeling. Każdy z muzyków robi swoje i ciężko wyróżnić kogoś bardziej. Na pewno band napędza wyrazisty i charyzmatyczny wokalista Jens Peters. Styl kapeli może nie wyróżnia się na tle innych, ale idą w klasykę niemieckiego heavy metalu i to czyni ich prawdziwą atrakcją dla maniaków tej sceny metalowej.
Zawartość pyty może nie wbija w fotel, ale jest to wciąż płyta równa i bardzo treściwa. Intro w postaci "L.F.I.R.S" może niewiele wnosi, ale jest to dobre otwarcie płyty. Potem wkracza stonowany i prosty w swojej formule "King of the dead". Brakuje troszkę ciekawszej melodii, ale nie jest źle. Echa Running wild mamy w przebojowym "Castle of fear" i w końcu band się bardziej przed nami otwiera. Dobrze band wypada w bardziej rozbudowanym "The Fall of the realm", w którym mamy rycerski klimat. Gdzieś tam mamy echa Black Sabbath i ten mroczny początek może się podobać. Chris z Grave Digger wspiera chłopaków w "Banging in the Grave", który jest hołdem dla wczesnego Grave Digger. Rasowy niemiecki heavy metal w starym wydaniu. Kolejna perełka na płycie to rozpędzony "The creed" i w takiej stylistyce band wypada naprawdę dobrze. Całość zamyka solidny "Sisters of Battle" z gościnnym udziałem Micheala Kocha.
Neck Cemetery na swoim debiutanckim krążku może nas nie porywa, może nie niszczy wykonaniem i aranżacjami, ale mimo pewnych niedoskonałości to wciąż solidny album. Potencjał jest, ale najlepsze jest to, że czuć tą niemiecką toporność. Płytę można posłuchać, ale daleko do ideału.
Ocena: 6/10
niedziela, 11 października 2020
SINNER'S BLOOD - The mirror star (2020)
Na początek kilka słów o samym zespole. Band napędza przede wszystkim multiinstrumentalista Nasson, który odpowiada również za komponowanie i produkcję. to bardzo utalentowany muzyk, który stanowi kręgosłup tego zespołu. Trzeba przyznać, że znakomicie radzi sobie z nowoczesnym wydźwiękiem i zadziornymi riffami. To nie jest granie jakiś tam oklepanych motywów i kopiowanie kogoś, a wręcz przeciwnie. Nasson buduje dla nas nową markę, nową jakość melodyjnego heavy/power metal. Wielkie uznanie za tworzenie czegoś własnego i czegoś świeżego. Tak powinien brzmieć nowoczesny melodyjny metal, w którym jest pazur i przebojowość. Do takiej oprawy musi być równie mocny i wyrazisty głos. W tej roli sprawdza się James Robledo, który brzmi troszkę jak Ronnie Romero. Co za talent, normalnie jeden z najlepszych występów tego roku. Tutaj wszystko jest dopracowane i band już na pierwszym albumie pokazuje klasę i oby tylko udało im się utrzymać taki wysoki poziom na kolejnych albumach.
Sama płyta jest bardzo zróżnicowana, pełna emocji, drapieżności, ale też przebojowości. Całość jest bardzo spójna i treściwa. Można odnieść wrażenie, że tak naprawdę każdy utwór to rasowy hit. Band na start daje "The mirror", który pokazuje mroczny feeling, nowoczesny charakter, ale też niezwykłą melodyjność. Od razu słychać coś z The ferryman, Masterplan czy właśnie Dynazty, Specjaliści od atrakcyjnych melodii. Więcej rasowego power metalu uświadczymy w dynamicznym "Phoenix Rise" i te nowoczesne partie klawiszowe dodają tutaj uroku tej kompozycji. Czy tylko mi na myśl przychodzi The unity? "Never Again" może nieco łagodniejszy, może nieco hard rockowy, ale to wciąż klasa światowa. Więcej melodyjnego metalu aniżeli power metalu uświadczymy w przebojowym "Remember me" i ten kawałek w pełni odzwierciedla styl i jakość tej grupy. Bardziej klasyczny power metal uświadczymy w rozpędzonym "The path of the fear" i nie ma co ukrywać że to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Można też odpłynąć przy pięknej balladzie "Forever" i tutaj band porusza nasze emocje. Cudo!Band pokazuje jak ma brzmieć współczesny power metal i ten pazur w "Kill or die" jest uroczy. Co za energia, co za brutalność i pomysłowość. Sinners blood rzuca na kolana! Kolejny element zaskoczenia to marszowy i rozbudowany "Who i am". Słychać, że band potrafi odnaleźć się w nieco bardziej progresywnych dźwiękach. Całość zamyka nieco pokręcony, ale równie melodyjny "awakening".
To nie pierwszy debiut w tym roku, który imponuje świeżością i pomysłowością. Sinners Blood ma to coś co sprawia, że ich muzyka na długo zostaje w pamięci. Panowie stawiają na nowoczesny wydźwięk melodyjnego heavy/power metalu i robią to genialnie. Band zachwyca i ich "The mirror star" to prawdziwa perła i można śmiało powiedzieć że mamy nowego zawodnika w kategorii melodyjnego metalu i mogą zagrozić nie jednemu wielkiemu zespołowi. Gorąco polecam!
Ocena: 9.5/10
sobota, 10 października 2020
ITERNIA - Between good and evil (2020)

Power metal jest już mocno wyeksploatowanym gatunkiem i w sumie już wiele stworzono w tym gatunku i ciężko o jakiś powiew świeżości. Patrząc na power metal to widać, że cała nadzieja w młodych kapelach, które starają się tworzyć własny styl, a nie na siłę stać się drugim klonem Helloween czy Gamma ray. Iternia to jeden z tych młodych zespołów, które idą z duchem czasu i stawiają na nowoczesny power metal. Ta formacja powstała w 2011r w Puerto Rico i co ciekawe ten band gra europejski power metal, który zabiera nas w rejony Finlandii, Szwecji czy Niemiec. Taki właśnie jest debiutancki krążek zatytułowany "Between good and evil". Znakomity przykład,że debiutant nie oznacza nie pewnego grania i chybionych pomysłów. Iternia już na starcie ustawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko.
Skojarzenia z skandynawskim metalem są na miejscu i to słychać w lekkim i czystym brzmieniu. Sound jest dopracowany i dodaje całości nowoczesnego charakteru. Każdy z muzyków sporo wnosi do muzyki Iternia. Sekcja rytmiczna zapewnia dynamikę i odpowiedni ładunek energii. Juan Carlos Garcia to gitarzysta, który zaskakuje finezją, pomysłowością i naprawdę świetną techniką. Nie daje sobie poznać, że tak naprawdę debiutuje na tym albumie. Większym doświadczeniem może się pochwalić wokalista Edgar Lopez, który śpiewał w Aura Azul. Mocny, wyraźny głos, który od razu nadaje całości mrocznego feelingu i drapieżności. Tak to jest największa gwiazda tego zespołu.
Dobrze, czas na konkrety. Co tak naprawdę znajdziemy na tym krążku? 44 minuty muzyki, która jest utrzymana na wysokim poziomie. Jest urozmaicenie i jest nawet miejsce na element zaskoczenia. Mrok i podniosłość budują napięcie w krótkim intrze. Melodyjny power metal z prostym motywem wydaje się kiepskim pomysłem, ale wierzcie że "Escaping" potrafi porwać słuchacza. Najlepsze są tutaj przyspieszenia i forma podania tego power metalu. Przypominają mi się dokonania Thunderstone. Lekki i melodyjny "Warriors of metal" przypomina nieco ostatnie dokonania Sonata Arctica, ale więcej tutaj gracji i pomysłowości. Znakomity przykład, że nie trzeba agresywnych riffów by stworzyć znakomity utwór. Echa wczesnego Sonata Arctica czy Edguy można wyłapać w energicznym "First Time" i już wiemy że band kocha grać power metal i robi to znakomicie. Iternia dobrze radzi sobie z rozbudowanymi kompozycjami i taki "Between good and evil" to idealnie pokazuje. Nie brakuje tutaj ciekawych rozwiązań i mamy tutaj nawiązania do Adagio. Urocze jest otwarcie "Dragon Eyes", który nasuwa twórczość Kinga Diamonda.Całość wieńczy rozbudowany i epicki "Iternia"
Jak to dobrze, że powstają takie młode kapele jak Iternia, które nie mają żadnych kompleksów i grają power metal wysokich lotów. Na debiutanckim krążku tej formacji słychać świeżość, pomysł i technikę. Mogą śmiało konkurować z najlepszymi. Świetny start i ta płyta to jedna z najlepszych rzeczy roku 2020.
Ocena: 9/10
piątek, 9 października 2020
HELION PRIME - Question Everything (2020)
Kiedy mogło by się wydawać, że Helion Prime w końcu znalazł swój styl i wokalista Sozos Micheal zagrzeje miejsce nieco dłużej w tej amerykańskiej formacji, bo przecież ich ostatni album był naprawdę ciekawe w swojej kategorii. Niestety wygasł kontrakt z Afm Records wygasł i niestety band znów przeszedł zmiany na stanowisku wokalisty. Niestety te przetasowania w składzie nie mogły się dobrze skończyć. Najnowsze dzieło zatytułowane "Question Everything" to płyta skierowana niestety do fanów komercyjnego heavy/power metalu spod znaku Amaranthe, Within Temptation czy Metalite. To już sprawia, że nie każdemu przypadnie do gustu.
Jak zwykle ta amerykańska kapela potrafi uraczyć nas piękną okładką w klimatach s-f. To jest najmocniejszy punkt tej płyty i równie dobrze prezentuje się brzmienie. Wszystko brzmi wyraźnie i nieco młodzieżowo, ale ma to swoje plusy. Album tak naprawdę kładzie nijaki głos Mary Zimmer. Ten głos jakoś mi nie pasuje do tego co ten band gra. Kolejna rzecz, która odbija się na jakości tego wydawnictwa to bez wątpienia same kompozycje, które brzmią jakby brakowało im ostatniego szlifu. Brakuje mocy i jakiegoś pazura, a za dużo tutaj jak dla mnie komercji.
Płyta bardzo nie równa, bowiem są ciekawe momenty jak choćby melodyjny "The Final Theory" czy zadziorny "Prof". Nijako wypada rozbudowany "The gadfly", który szybko nudzi swoją formułą i komercyjnością. W tej słodkiej, komercyjnej stylistyce można czasami znaleźć też ciekawe kawałki i w takiej formule sprawdza się w "Photo 51" , który brzmi jak zaginiony przebój Nightwish. Jednym z największych hitów na płycie jest "Words of the abbot", który jako jeden z nie wielu utworów na tej płycie zachwyca pomysłowym i zadziornym riffem. Jest w końcu moc i power metal i szkoda, że tak mało tutaj utworów tego pokroju. Dobrze też wypada melodyjny "The forbidden zone" czy rozpędzony "Question everything', a to tylko potwierdza że końcówka płyty jest interesująca.
Helion Prime potrafi grać i ma potencjał, tylko póki co go marnuje. Bez wątpienia wypadałoby zmienić wokalistkę, dopracować nieco aranżacje i powinno być już dobrze. Póki co króluje komercja i młodzieżowy metal. Szkoda, ale wciąż wierzę w ten zespół. Fani Helion Prime raczej odnajdę się w "Question everything".
Ocena: 5.5/10
czwartek, 8 października 2020
ARRAYAN PATH - The marble gates to apeiron (2020)
Premiera nowego krążka dopiero 27 listopada i jest na co czekać. Arrayan path zawsze potrafił zabłysnąć klimatyczną okładką i doprecyzowanym brzmieniem, który podkreśla wyjątkowość tej kapeli. Oj tak brzmienie jest tutaj najwyższej próby. Christofors i Socrates pokazują, że wiedzą co robią i grają muzykę od serca. Tym razem panowie przede wszystkim trafiają w moje gusta. Spory wachlarz ciekawych melodii i pomysłowych riffów czynią ten album wyjątkowy. Ten band wyróżnia się tak naprawdę dzięki świetnemu Nicholasowi Leptos, który swoim głosem przenosi słuchacza do innego świata. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Czas przyjrzeć się nieco bliżej zawartości. Płytę otwiera tytułowy kawałek i faktycznie można poczuć prawdziwą moc tego zespołu i pięknego epickiego heavy/power metalu. Prawdziwa petarda. "Metamorphosis" to nieco bardziej stonowany kawałek i najlepsze jest to, że przemyca sporo patentów symfonicznych. Co za podniosłość i dostojność dźwięków. Elementy progresywne band przemyca w uroczym "Virus" i jest to kolejna perełka na tej płycie. Piękny refren i romantyczny feeling to atuty "The mourning ghost" i tutaj sporo się dzieje. Marszowy "The cardinal Order" zachwyca swoją rozbudowaną konstrukcją i bogatymi aranżacjami. Gitarzyści pokazują tutaj w pełni swój ogromny potencjał. W fotel wbija też podniosły "a silent masquerade", w którym band nie boi się wykorzystać patenty symfoniczne. Dobre emocje wzbudza pomysłowy i klimatyczny "Black Sails".
Arrayan Path nagrał jak zwykle ciekawy album i w pełni potwierdzają swoją wielkość. Tym razem jednak nagrali album, który wpasował się w moje gusta. Mamy klimatyczny, epicki heavy/power metal, w którym dźwięki są zagrane z polotem, lekkością, a aranżacje są świeże i pomysłowe. Dużo się dzieje i nie ma miejsca na nudę. Jak dla mnie jeden z ich najlepszych albumów, ale piszę to osoba która nie jest ich fanem. Każdy musi posłuchać i wyrobić swoje zdanie!
Ocena: 9/10
środa, 7 października 2020
VHALDEMAR - Straight to Hell (2020)
Vhaldemar nie zawiódł i wciąż pokazuje, że trzeba się z nimi liczyć jeśli chodzi o heavy/power metal. To jest ten zespół, który znam i kocham. W dalszym ciągu mamy epickie riffy, zadziorne solówki i duże pokłady wciągających melodii. Band mimo upływu lat nie zatracił swojej tożsamości i to jest piękne. Jak zwykle imponują partie wygrywane przez Pedro, który jest w szczytowej formie. To co wyprawia ten pan przyprawia o dreszcze i tak powinien brzmieć heavy/power metal. Vhaldemar nie byłby sobą gdyby nie charakterystyczny wokal Carlosa, który swoim drapieżnym głosem sprawia że ta kapela jest jedyna w swoim rodzaju. "Straight to hell" to rasowy album tej grupy i tutaj nie ma niespodzianki.
Klimatyczna okładka i soczyste, dopieszczone i pełne energii brzmienie to elementy, które już na wstępie pokazują, że szykuje się nam album wysokiej klasy. Sam materiał jest urozmaicony i dobrze wyważony. Zaczynamy od zadziornego i bardziej klasycznego "Death to the Wizard" i ten hołd dla Manowar jest słyszalny. Na taki Vhaldemar zawsze warto czekać. Dalej atakuje nas nieco mocniejszy i bardziej power metalowy "My spirit" i tutaj band nie boi się czerpać z twórczości Gamma Ray. Na nowym albumie roi się od petard i to takich w stylu pierwszych dwóch płyt. Taki właśnie jest energiczny "Afterlife" i to chodzi w power metalu. Heavy metalowy "Straigh to hell" to taka mieszanka Manowar i Judas Priest. W takiej klasycznej odsłonie band też wypada znakomicie. Band przyspiesza w znakomity "Damnations here" i znów dają o sobie znać wpływy Gamma Ray. Stary dobry Vhaldemar, którego fani pokochali za ten rasowy power metal z dwóch pierwszych płyt. Powrót do korzeni i to w wielkim stylu. Nie wiem czemu, ale "Fear" mocno kojarzy mi się z innym wielkim niemieckim bandem, a mianowicie Primal Fear. Podobne skojarzenia wywołuje heavy metalowy "Black Mamba". Tradycyjnie na płycie pojawia się kolejna odsłona "Old King Visions" i znów kwintesencja tej kapeli. Brawo Panowie, to jest Vhaldemar taki jaki znam z dwóch pierwszych płyt.
Vhaldemar jest na scenie od 1999r i jest to przedstawiciel starej szkoły heavy/power metalu w niemieckim wydaniu. To specjalista, który potrafi wymieszać patenty Manowar, Gamma ray czy stormwarrior i być przy tym autentycznym. Kapela już dawno wypracowała swój styl i jest jemu wierna, a to przedkłada się na jakość nagrywanych przez nich płyt. "Straight to hell" to kolejna perełka w ich dyskografii, ale inaczej nie mogło być. All Hail to Vhaldemar !
Ocena: 9.5/10
niedziela, 4 października 2020
VANIK - III (2020)
Już na samym starcie nowa płyta potrafi nas kupić mroczną i ciekawą okładką i równie dopieszczonym brzmieniem, które ma przyprawić o ciarki, a tym samym zabrać nas w rejony lat 80. Band robi wszystko by muzyka była atrakcyjna, a przede wszystkim dynamiczna. Vanek i Vic to dobrze dopasowany duet gitarowy i panowie razem dają czadu. Jest prostota i pomysłowość, tak więc nie ma tutaj miejsca na nudę. W tej kwestii dużo się dzieje. Najlepsze jest to, że panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i to jest potęga tej płyty.
Czy można lepiej zacząć album niż od takiego rozpędzonego "Carmilla" i to brzmi jak mieszanka patentów Motorhead, Judas Priest czy nawet Agent Steel. Brzmi to obłędnie. Nie brakuje tutaj hitów i takim hiciorem bez wątpienia jest prosty i zadziorny "Running wild". Band bardzo dobrze się bawi i to słychać. Vanek niszczy swoim głosem w rozpędzonym i speed metalowym "The creature" i to jest jeden z najlepszych kawałków na płycie. Troszkę słabszy jest stonowany "We approach", ale i tutaj band nie schodzi poniżej pewnego poziomu.Kolejne świetne petardy na płycie to bez wątpienia "Night Danger" czy "Ranging High".
Vanik z każdym albumem jest co raz lepszy i dopracował swoją formułę. To specjaliści od mrocznego heavy/speed metalu z elementami grozy. Panowie dobrze czują się w tym gatunku, a ich nowe dzieło naprawdę jest dopracowane i zaskakuje pomysłowością i aranżacjami. Fani takiej muzyki będą w 7 niebie.
Ocena: 9/10
sobota, 3 października 2020
LEAVES EYES - The last Viking (2020)
Fanem niemieckiego Leave's Eyes jakoś nigdy nie byłem. Kilka utworów może wpadło w ucho i tyle. Tym razem postanowiłem dać szansę nowemu wydawnictwu tej grupy. Co tym razem się zmieniło? Wszystko za sprawą naprawdę udanego "Chain of the golden horn", który pokazuje, że band potrafi tworzyć hity. Sam utwór to taka mieszanka Nightwish i Running Wild. Bardzo ciekawy klimat i faktycznie można poczuć otoczkę wikingów. Singiel mnie kupił, a jak przedstawia się sam album "The last viking"?
Płyta na pewno skierowana jest do fanów symfonicznego metalu czy melodyjnego metalu. Znajdziemy tutaj muzykę dla fanów Nightwish, Epica czy Xandria. Ważną rolę w zespole odgrywa uzdolniona technicznie Elina Sirala. Nadaje ona kompozycjom podniosłości i symfonicznej oprawy. Jasne nie jest ona Liv Kristine, ale też idealnie pasuje do tego grania.
"The last Viking" to już trzecia część sagi o wikingach i ta tematyka i klimat pasuje idealnie do symfonicznego metalu i samej kapeli. Band zadbał o ciekawą szatę graficzną i soczyste brzmienie, które podkreśla niesamowity klimat tej płyty.
Wszystko pięknie, szkoda tylko że czasami wieje tu nudą i band jakby nie potrafił wysokiego poziomu. Mamy na wstępie wspomniany wcześniej hit i to jest świetny początek. "Dark Love empress" to już spokojniejszy utwór, ale przypomina najlepsze czasu Within Temptation i dlatego utwór się broni.Kolejny killer na płycie to zadziorny i bardziej power metalowe "serpents and dragons", który przypomina dokonania Epica. Bardzo dobrze wypada marszowy i melodyjny "war of kings", który imponuje wciągającym refrenem. Należy też wyróżnić zadziorny "For victory", w którym gitarzyści zachwycają elektryzującymi solówkami. Pozytywne emocje wzbudza podniosły i epicki "Serkland". Całość zamyka równie interesujący kolos w postaci "The last viking", który idealnie podsumowuje cały krążek i definiuje w pełni styl Leaves Eyes.
Leaves Eyes regularnie wydaje albumy i trzyma swojego stylu. Można ich lubić albo nie. Ja sam wielkim fanem tej grupy nie jestem, bo za dużo jak dla mnie komercji i słodkiego klimatu. Nowe wydawnictwo jednak ma swoje dobre i momenty i jako całość się broni. Jeden z ciekawszych albumów tej grupy.
Ocena: 7/10
czwartek, 1 października 2020
FERVENT - Rebirth (2020)
Sama Kapela Fervent zrodziła się w 2014r w miejscowości Ajaccio i kluczową rolę w tej kapeli odgrywa wokalista Ange Marie Bacci, który nadaje całości drapieżności i melodyjności. Wokalista mocno inspiruje się latami 80 i to jest spory atut tego wydawnictwa. Troszkę nie czuć mocy i pracy trzech gitarzystów. Trzeba jednak przyznać, że nie brakuje chwytliwych melodii i wciągających riffów. Jest dobrze, solidnie i z pomysłem. Mimo wszystko czegoś czasami tutaj brakuje. Może ostatecznego szlifu? Pewnie tak.
Na płycie znajdziemy kilka interesujących kawałków i jednym z nich jest melodyjny "There's no future" i choć utwór jest prosty w swojej konstrukcji, to dobrze się go słucha. Dobre emocje wzbudza zadziorny "You sought You found", który również mocno nawiązuje do twórczości Iron Maiden. W pamięci zapada na pewno lekki i przebojowy "Hero of time". Band potrafi też dobrze się bawić i słychać to w rytmicznym "Nerd". W końcu nieco bardziej rozbudowany kawałek i znów band pozytywnie zaskakuje.Mamy też klimatyczną balladę "impossible" czy piracki i nieco bardziej epicki "Davy Jones", w którym band stara się przemycić trochę patentów Running wild. Co mnie zaskoczyło to bez wątpienia 20 minutowy kolos "Rebirth". Rzadko dostaje się tak długi utwór, a tutaj band zaryzykował i stworzył prawdziwe monstrum. Trzeba przyznać, że kawałek się broni i ma sporo ciekawych momentów. Jeśli o mnie chodzi, to bym nieco skrócił tego kolosa.
Fervent stawia pierwsze kroki na scenie metalowej i trzeba przyznać, że ich debiut jest miły w odsłuchu. Nie jest to jakaś petarda, co nam namiesza w tegorocznych zestawieniach. To solidne dzieło, które pokazuje, że kapela ma potencjał i wie co chce grać. Warto posłuchać ten album, bo kapela na to zasługuje. W głowie wciąż zostaje kolos, który trwa 20 minut. No brawo za odwagę fervent!
Ocena: 7/10