niedziela, 15 listopada 2020

METAL DETEKTOR - The battle of Daytona (2020)


 Włoski Metal Detektor po 12 latach przerwy wraca z swoim drugim wydawnictwem. "The battle of daytona" to płyta skierowana do fanów klasycznego metalu, ale też tych którzy nie pogardzą hard'n heavy. Band serwuje nam solidną muzykę, która czerpie z lat 80, a najwięcej z twórczości Iron Maiden, Judas Priest, Accept czy Dokken. Płyta może nie powala na kolana, ale tragedii też nie ma.

Słabym punktem tej kapeli jak dla mnie jest mało wyrazisty wokalista J.P hell, który ma zbyt łagodną manierę do takiego grania. Od strony technicznej też jego wokal nie zachwyca. Maurizo i Yuri jako duet gitarowy wypada całkiem przyzwoicie. Dzięki nim utwory są proste i osadzone w latach 80. Nie ma jakiś oryginalnych pomysłów czy jakiś mocnych riffów, ale od  strony instrumentalnej nowy album się broni. Kapela działa na scenie muzycznej od 20 lat i jakoś nie słychać tego doświadczenia.

Rytmiczny i nieco hard rockowy "Speed Fever" to przykład solidnego grania i band się broni. Więcej przebojowości dostajemy w energicznym "The battle of Daytona" i tutaj band brzmi znacznie korzystniej. Dalej mamy rozbudowany "Colossus" i znów mamy popis gitarzystów i dostajemy chwytliwe i wciągające partie gitarowe. Czuć klimat lat 80 i to jest w tym kawałku urocze. Metal Detektor dobrze czuje się w szybszym graniu i potwierdza to udany "Boots on the ground". Prosty i zadziorny "Stone idol" ma ciekawe partie gitarowe, ale brakuje tutaj troszkę mocy i pazura. Na sam koniec band zostawia nam również stonowany i nieco nijaki "The siege master".

"The battle of daytona" to solidna porcja klasycznego metalu z nutką hard rocka. Brakuje ostatecznego szlifu, nieco ciekawszych kompozycji. Sam poziom też co najwyżej średni i ewidentnie brakuje wyraźnych hitów. Płytę można przesłuchać, ale nie zapada w pamięci.

Ocena: 5.5/10

sobota, 14 listopada 2020

SHADOW TRIBE - Reality unveiled (2020)

 


Kimmo Perämäki to jeden z tych fińskich wokalistów, który dał się nam poznać w takich kapelach jak Spellwitch, czy Celesty. Jego styl śpiewania przypomina Kiske czy Koltipelto, tak więc potrafi powalić techniką, a także ciepłą barwą śpiewania. W tym roku Kimmo powraca do nas z nowym bandem i jest to Shadow Tribe, który tworzy muzykę z pogranicza progresywnego metalu i melodyjnego metalu. "Reality unveiled" to debiut tej formacji i niestety, ale nie robi takiej furory jak choćby Spellwitch.


Problem tkwi w tym, że Shadow Tribe tworzy muzyką, która jest ciężko strawna i brakuje w tym nieco gracji i przebojowości. Mam wrażenie, że ta płyta powstała troszkę na siłę i bez pomysłu na styl. Kimmo to uzdolniony wokalista, ale tutaj też jakoś nie błyszczy. Bardzo mylny jest otwieracz, który daje nam do zrozumienia że szykuje się album z radosnym power metalem z pewnymi echami Helloween czy Stratovarius. Tak "Splinters of heaven" to znakomity utwór, w którym jest energia i przebojowość. Szkoda, że cały album taki nie jest. Progresywność pojawia się "Chrystaromency", ale jest to jeszcze zagrane z pomysłem i band się broni. Kolejny przebój na płycie to melodyjny "Headstrong" i tutaj mamy powtórkę z otwieracza. Schody zaczynają się przy stonowanym "Speck of sawdust", który jest nijaki i bez ikry. Dobrze wypada szybszy "A world taken hostage" w którym dostajemy melodyjny riff i nieco troszkę więcej elementów power metalu. Całość zamyka klimatyczny "Stolen Fate", choć i tutaj brakuje ostatecznego szlifu.


Nie wiele zostaje w pamięci z odsłuchu tej płyty. Taka jest szara rzeczywistość i troszkę szkoda, bo bywają ciekawe momenty, ale za mało ich. Głównej problemem Shadow Tribe jest brak pomysłów na riffy, na melodie i wszystkie jest zagrane bez jakiejś ikry. Średniej klasy melodyjny metal, tak można póki co opisać debiut Shadow Tribe. Nie skreślam ich jeszcze i sprawdzę ich w przyszłości czy coś się poprawiło.


Ocena; 4.5/10







piątek, 13 listopada 2020

TIMESCALE - Axiom (2020)

"Axiom" to kolejny debiut tego roku w kategorii heavy/power metalu. To propozycja od kapeli, którą tworzy muzycy z Brazylii i Stanów Zjednoczonych. Warto wspomnieć, że Timescale działa od 2018r i w ich muzyce można wyłapać coś z Angra, Fates Warning, czy Queensryche, ale to nie wszystko. Band stara się brzmieć współcześnie, nowocześnie i zadziornie. Może to nie jest płyta, która namiesza w tegorocznych zestawieniach, ale band pokazuje się z bardzo dobrej strony i napawa optymizmem jeśli chodzi o przyszłość tej kapeli.

Duży plus należy dać zespołowi za klimatyczną i dość oryginalną okładkę. Do tego dochodzi udany sound, który nadaje całości nowoczesnego wymiaru i głębi. Dobra robota panowie, a i materiał jest dojrzały i przemyślany. Szkoda, że czasami riffy są nieco ospałe i gdzieś ulatuje przebojowość. Troszkę nie równy materiał psuje ostateczny efekt. Co by nie pisać o tej płycie to i tak trzeba oddać Timescale, że się starają i pokazują że grać potrafią i to nie tak źle jak mogłoby się wydawać. Najbardziej doświadczony jest tutaj wokalista Leonel Silva, który znakomicie sprawdza się w niskich rejestrach, ale i w wysokich dobrze sobie radzi. Ma talent i pasuje do takiego grania.

Z płyty na wyróżnienie zasługuje melodyjny i zadziorny "Come with me" i tutaj słychać echa Stratovarius, ale nie tylko. Partie klawiszowe nadają kawałkowi klimatu i progresywnego feelingu. Wokal Leonala czasami przypomina mi głos Bruce;a i słychać to w przebojowym "Only the fools". Dalej mamy stonowany i nieco mroczniejszy "leave it all behind" i tutaj na myśl przychodzi mi choćby taki lords of black. Mamy też klimatyczny "Still alive", który przemyca epickie patenty. Wszystko pięknie, tylko szkoda że tak mało tutaj power metal. Dominuje tu nowoczesny, melodyjny heavy metal.

Potencjał w tej kapeli bez wątpienia jest i band potrafi stworzyć klimatyczny, melodyjny, a przede wszystkim nowoczesny heavy metal, który potrafi oczarować słuchacza. Brakuje mi tutaj nieco przebojowości, nieco power metalowego pazura.  Czas pokaże, czy ta kapela jeszcze czymś nas zaskoczy.

Ocena: 6/10
 

BURNOUT GRANNY'S - Feeling to Rock (2020)


 Dzisiaj premierę ma nowy album Ac/Dc, ale warto też zwrócić na inny album z podobną muzyką. Mowa austriackim Burnout Grannys. Band właśnie wydał swój debiutancki krążek i tak jak pełno jest kopii Ac/Dc z ery Bony Scotta, tak Burnout Granny's bierze się za wczesny okres Briana Johnson. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale pomysłowości im nie da się odmówić. Muzyka zagrana prosto z serca i do tego panowie są wierni oryginałowi. Nie brakuje hitu i drapieżności, a to sprawia że "feeling to rock" to nie lada gratka dla fanów Ac/Dc.

Gdzie tkwi urok tej młodej formacji? Na pewno w specyficznym wokalu Christopha  Berneckera, który pod wieloma względami przypomina głos Briana Johnsona. Jest ten pazur, ten odpowiedni hard rockowy feeling. W tej całej układance znaczące rolę odgrywają gitarzyści i zarówno Tobias, jak i Mathias idą prostą sprawdzoną drogą, którą wydeptał Angus i Malcom Yound dawno temu. Niby nie grają niczego odkrywczego, ale grają na luzie i kładąc duży nacisk na przebojowość. Właśnie o to chodzi w takim graniu.

Ryk silnika i ruszamy prosto w hard rockowy świat Burnout Granny's i "Feeling to rock" to 100 % Ac/Dc i to takiego z początku lat 80. Brzmi to nadzwyczaj dobrze i jest w tym większa przebojowość niż na nowym albumie Ac/Dc. Czasy "Back in Black" można usłyszeć w zadziornym i niezwykle przebojowym "Rock'n roll rising". Jest energia i prawdziwa zabawa patentami Ac/Dc. Nie brakuje też killerów na płycie z szybszym tempem i jednym z nich jest "Back to hell". Jest pazur i duch dawnych płyt Ac/Dc. W porównaniu z nowym Ac/Dc to muszę przyznać, że na tej płycie riffy są bardzo chwytliwe i gdzieś w tym wszystkim jest klasyczny ac/dc. "Big booms" to kolejny mocny kawałek z szalonymi solówkami i prawdziwą hard rockową jazdą bez trzymanki. Bardzo dobrze wypada też zadziorny i pełen energii "Pretty Girl". Band sieje zniszczenie w singlowy "This is rock;n roll", a czasy Bona Scotta przypomina w nieco bluesowym "Money for hell".

Burnout grannys może nie ma takiej siły Ac/Dc ani tej klasy, ale to dopiero ich debiut i póki co można śmiało stwierdzić, że grać potrafią i robią to bardzo dobrze. Muszę przyznać, że lepiej się bawiłem przy tej płycie niż przy nowym Ac/Dc. Tutaj materiał jest lekki, przyjemny, a przede wszystkim bardzo przebojowy, a o to przecież chodzi. Gorąco polecam! Kopia nie zawsze oznacza coś gorsze, a czasem można się nieźle zaskoczyć.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 12 listopada 2020

WARFECT - Spectre of Devastation (2020)


 Cóż za piękna okładka. Jest uchwycony klimat grozy i tajemniczości. Od razu widać, ze stoi za tym dziełem Andreas Maschall. Tym razem nie jest to okładka płyty z kręgu heavy czy power metalu, a thrash metalu. Jakoś styczności z zespołem Warfect nie miałem przyjemności, ale widząc tą okładkę stwierdziłem, że czas to zmienić.  "Spectre of devastation" to hołd dla najlepszych wydawnictw Kreator czy Sodom. Jednym słowem jest to płyta, której nie można przegapić.

Okładka piękna i jedna z najlepszych jakie widziałem w tym roku, ale i sama muzyka jaką prezentuje Warfect jest wysokich lotów.  Wszystko za sprawą doświadczenia zespołu, pomysłowości muzyków czy wyszkolenia technicznego.  Rozpędzona sekcja rytmiczna jest tutaj niczym naoliwiona maszyna i jest nie do zatrzymania. Co za moc, za agresja. W zespole można bardzo łatwo wytypować lidera, którym jest Fredrik Wester. Słychać, że jest utalentowanym wokalistą i gitarzystą, a dźwięki które wygrywa są zagrane z polotem i pazurem. Dba o to, żeby materiał brzmiał współcześnie, ale i też zarazem klasycznie. Efekt końcowy powala i nie ma tutaj mowy o jakimś chaotycznym zespole, co nie wie co chce grać. Warfect idzie w ślady Kreator, czy Sodom i niczym nie ustępują tym wielkim zespołom.

Płytę otwiera melodyjne intro w postaci "Spectre of Devastation" i czuć od pierwszych sekund, że szykuje się coś wielkiego.  Szybko band daje popis swoich umiejętności i "Pestilance" to kwintesencja technicznego thrash metalu. Co za brutalność i energia! Jeszcze szybszy i agresywniejszy w swojej konstrukcji jest "Rat King". Czyste szaleństwo i Warfect pokazuje, że jest zespołem z górnej półki. Nieco band zwalnia w zadziornym i urozmaiconym "Hail Caesar", w którym Fredrik daje popis pomysłowych i wciągających solówek.  O ciarki przyprawia też nieco bardziej heavy metalowy "Into the fray" i tutaj nie brakuje skojarzeń z Sodom. Nawet 6 minutowy "Colossal Terror" pokazuje, że kapela z łatwością potrafi stworzyć dojrzały i rozbudowany utwór, który nie nudzi, a wręcz przeciwnie rozrywa słuchacza na strzępy. Mocne partie basu rozpoczynają finałowy "Dawn of the red" i to kolejny killer na płycie.

Miłość od pierwszego dźwięku. Tak mogę opisać swoją przygodę z "Spectre of Devastation". Znakomita jazda bez trzymanki i tak powinien brzmieć rasowy thrash metal. Pozycja obowiązkowa dla fanów Sodom, czy Kreator. Prawdziwa perełka!

Ocena: 9.5/10

środa, 11 listopada 2020

LUCID DREAMING - The chronicles part III (2020)


 Niemiecki Lucid Dreaming znów kusi ciekawą listą gości i po raz trzeci zabiera nas w rejony solidnego heavy/power metalu. Ten projekt muzyczny działa od 2012r i zrodził się on w głowie Tilla Oberbobela, którego dobrze znamy z grania w Elvenpath.  "The chronicles pt 3" to jak nazwa wskazuje już 3 wydawnictwo tej formacji, który ukazał się w tym roku. Obyło się bez niespodzianki, bowiem dostajemy to co na poprzednich płytach.

Okładka robi wrażenie i potrafi oczarować magicznym klimatem. Szkoda, że materiał nie robi takiej furory. Dobrze się słucha tej płyty, ale daleko jest od totalnego zniszczenia. Problem tkwi że riffy są oklepane i do bólu wtórne. Najgorsze jest to, że utwory są obdarte z przebojowości i całość jest toporna. Te problemy zostały uchwycone w "Born from the river" czy w stonowanym "Open Wide the gate". Najlepiej wypada "From thread to  pattern", w którym swoim głosem niszczy Elisa C Martin, którą dobrze znamy z twórczości Dark Moor. Utwór bardzo nastrojowy, a przede wszystkim przemyca patenty starego Dark moor. Podobne emocje wzbudza zadziorny i przebojowy "All or nothing". W końcu mamy wyrazisty utwór, który utrzymany jest w stylizacji power metalu. Na finał mamy rozbudowany i pełen rozmachu "The mirror". Troszkę za długi, troszkę chaotyczny, ale ma kilka ciekawych motywów.

Markę Lucid Dreaming można kojarzyć, ale to wciąż projekt muzyczny bardzo niszowy i mało kogo zainteresuje. Jakość też pozostawia sporo do życzenia. Ciekawa lista gości i kilka przebłysków to za mało, żeby stworzyć album godny uwagi. Płyta na raz i lepiej poświęcić czas na lepsze wydawnictwa.

Ocena: 5/10

STALKER -Black Majk Terror (2020)


 Komuś marzy się powrót do czasów debiutanckiego Kreator czy Slayer?  Stalker, który pochodzi z Nowej Zelandii to młoda kapela, która działa od 2016r i to żywy dowód na to, że faktycznie można wrócić do czasów debiutu Kreator czy Slayer. Band dokłada wiele starań, żeby pod względem stylistyki i aranżacji zbliżyć się do tamtych kultowych płyt. Ta sztuka wychodzi im znakomicie i "Black Majk Terror" brzmi jak zaginiony klasyk z początku lat 80.

Band tworzy trzech uzdolnionych muzyków i każdy z nich odgrywa kluczową rolę. Na pochwały zasługuje basista i wokalista Daif, który swoim wokalem nasuwa namyśl faktycznie debiut Kreator czy Slayer. Jego wokal jest zadziorny i taki surowy. Ta nieco chaotyczna maniera idealnie pasuje do tego co band gra. No i jest jeszcze utalentowany gitarzysta Chris, który daje niezły popis swoich umiejętności. Stawia on na szybkie partie gitarowe, na dynamikę i pazur, a przede wszystkim na klasyczny wydźwięk. To zdaje egzamin i w efekcie dostajemy prawdziwą petardę.

Czy można lepiej zacząć album niż agresywnego "Of steel and fire", który rzeczywiście przypomina wcześniej wspomniany debiut Kreator. Jest ta surowość, ta brutalność i energia. Tytułowy "Black Majk Terror" potrafi oczarować klimatem i nutką tajemniczości. Band nie zwalnia i wręcz przyspiesza w "Sentenced to Death". Prawdziwa jazda bez trzymanki. Niby płyta utrzymana jest w jednym tempie, ale  nie jest to wada, kiedy na całość składają się takie killery jak "Stalker". Panowie zaskakują swoją pomysłowością i wciągającymi aranżacjami. Wystarczy wsłuchać się w rozpędzony "Demolition" i tutaj band dewastuje. Troszkę spokoju mamy w klimatycznym "The Cross"  , a na koniec dostajemy "Intruder", który idealnie podsumowuje całość.

Wybierając "Black majk Terror" tak naprawdę wybieramy jakość i klasyczne połączenie speed i thrash metalu. Stalker błyszczy na tym albumie i słychać, że ich muzyka pochodzi prosto z serca. Kopalnia killerów i przykład że można stworzyć wydawnictwo osadzone w muzyce wczesnego Kreator czy Slayer!

Ocena: 9.5/10

wtorek, 10 listopada 2020

IRON MASK - Master of masters (2020)


 "Diabolica" to jest jeden z najlepszych albumów belgijskiej formacji Iron Mask. To kwintesencja stylu nie tylko Iron Mask, ale też samego Dushana. Ten album w pełni definiuje to co wyróżnia Dushana na tle innych gitarzystów, to album który oddaje to co najlepsze w neoklasycznym power metalu. Szkoda, że Diego Valdez który wymiatał na tamtym wydawnictwie już nie jest wokalistą Iron mask, ale już przywykłem do tego że Dushan często zmienia frontmanów .  Po 4 latach przerwy przyszedł czas na nowe wydawnictwo zatytułowane "Master of masters". To pierwszy album z nowym wokalistą tj Mikem Slembrouckem.

Wytwórnia Afm Records jak zawsze zapewniła dobrą promocję albumu, a to jest też ważne. Płyta od strony technicznej została przygotowana bez zarzutów. Jest moc, pazur i duch starych płyt Iron mask, a to jest dobry znak. Troszkę nie do końca mi pasuje Mike w roli wokalisty. Dushan przyćmiewa go na każdym kroku, a tutaj trzeba wyrazistego wokalisty. Sam album w niektórych momentach przypomina najlepsze dokonania tej formacji, ale czasami też jest grania z czasów Marka Boalsa i pojawiają się elementy hard rockowe. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie zwolnienia i elementy komercyjne, które nieco psują ostateczny efekt.

Mowa choćby o takim "A mother loved blue" który mimo pięknych popisów gitarowych Dushana jest troszkę zbyt komercyjnym w swoim wydźwięku. Jednak mimo pewnych słabszych momentów płyta trzyma wysoki poziom i najlepsze są te wycieczki w rejony dwóch pierwszych płyt, które są dla mnie szczytowym osiągnięciem Dushana. Otwieracz "Never kiss the ring" to utwór, który swoją gracją, aranżacjami i stylem mocno przypomina czasy "Hordes of the Brave" czy "Revenge is my name". Dobrze znany "Tree of the world" potrafi zauroczyć swoim epickim rozmachem i podniosłym głównym motywem. Znów słychać echa pierwszych płyt Dushana. Mamy też hard rockowy "Revolution Rise" i słychać w końcu Olivera Hertmenna, który występuje na płycie w roli gości. Trzeba przyznać, że jego wokal jest bardziej wyrazisty niż Mike'a. Solidny kawałek, ale brakuje mi tutaj czego.  "One againts all" to kolejny utwór, które mnie nieco męczy rockowym feelingiem. Dalej mamy killer w postaci "Nothing Lasts Forever", który przypomina najlepsze dzieła Dushana. Jest energia, jest power i pazur. Same popisy gitarowe przyprawiają o dreszcze. Szkoda, że cały album nie jest utrzymany w takiej stylizacji. Spokojniejszy "Dance with the beast" potrafi oczarować swoim podniosłym refrenem i ciekawym gościnnym udziałem Olivera Hertmenna. Jego wsparcie wokalne robi tutaj dobrą robotę. Niby nieco stonowany utwór, a potrafi oczarować swoim magicznym feelingiem. Znakomicie wypada rozpędzony i pełen power metalu "Wild and lethal", czy też "me and the only". Całość zamyka majestatyczny i marszowy "Master of masters", w którym roi się od pomysłowych i wciągających solówek Dushana. Kolejny raz daje nam popis swojego geniuszu.

Nie ma mowy o powtórce z "Diabolica", nie ma też mowy o najlepszym albumie Dushana, ale Iron Mask to jeden z tych zespołów który nie zawodzi i nigdy nie wydał słabego albumu. Tak też jest i tym razem. "Master of masters" to dojrzały i przemyślany album, który tym razem miał przypomnieć nam o pierwszych wydawnictwach Iron Mask. Przede wszystkim płyta ma sporo killerów, sporo power metalu i nie brakuje wysokiej klasy przebojów. Dushan znów błyszczy i po raz kolejny udowadnia że jest geniuszem. Szkoda, że na albumie pojawiły się nieco słabsze momenty, ale na szczęście jest ich mało i nie mają większego wpływu na ostateczny wydźwięk tego krążka. Tej premiery w grudniu nie można przegapić!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 9 listopada 2020

IRON SAVIOR - Skycrest (2020)

Żelazny zbawca wyrusza w kolejną misję i po raz kolejny ta misja kończy się sukcesem. Iron Savior to czołowy zawodnik w kategorii heavy/power metalu. W sumie tak było zawsze, ale kiedy niektóry zespoły odpadły, albo zaczęły wydawać słabsze albumy, a Iron Savior wciąż gra i wciąż na wysokim poziomie. "Skycrest" to już 11 album tej formacji i dostajemy typowy krążek Iron Savior. To nic dziwnego, bo ekipa Pieta Sielcka nie kombinuje i gra rasowy heavy/power metal, który cały czas przypomina Paragon, Grave Digger czy Gamma Ray. Nie brakuje też odesłań do Judas Priest. Taki właśnie jest Iron Savior i tego nic nie zmieni.

Piet to człowiek legenda i bardzo ważna osobistość w heavy/power metalowym światku. Często występuje w roli gościa, czy osoby odpowiedzialnej za mastering czy produkcję. Jego sound zawsze jest rozpoznawalny. Tutaj w kwestii brzmienia mamy to typowe brzmienie, które od lat zostało wypracowane. Jest moc i pazur, a to ważny aspekt w power metalu. Jestem również pełen podziwu dla Pieta, bo jego wokal wraz z upływem czasu jest jak wino, po prostu co raz lepsze. To on jest mózgiem tego bandu i to on odpowiada za klimat s-f, a także za same kompozycje. Jestem w szoku że cały czas potrafi tworzyć hity, które na długo zostają z słuchaczem. Na nowej płycie jest pełno hitów i takich klasycznych patentów, które Iron Savior już wypracował w latach 90.  Dobrze jest też słyszeć basistę Eckerta, który przecież miał problemy zdrowotne. Iron Savior jest w życiowej formie i kuje żelazo póki jest gorące.  No i jest jeszcze okładka, która przypomina mi tą z "Condition Red". Płyta ma coś z "Megatropolis", coś "Rise of the Hero" czy "Titancraft".

Jak zwykle mamy mieszankę europejskiego power metalu spod znaku Gamma ray, heavy metalu w stylu judas priest czy nutki hard rockowego szaleństwa. Trzeba przyznać, że album jest urozmaicony i pełen energii i pomysłowości. Po krótkim, melodyjnym intrze w postaci "The guardian" dostajemy podniosły i dynamiczny "Skycrest", który brzmi jak brat bliźniak "Last Hero". Piet znów daje popis swojego geniuszu i pomysłowy riff robi tutaj robotę. Kwintesencja niemieckiego power metalu i stylu Iron savior uświadczymy w singlowym " Our Time has come" i tutaj band zabiera nas do swoich pierwszych płyt. Niezwykle dynamiczny i przebojowy kawałek. Właśnie za to kocham ten band i pomysłowość Pieta. Prawdziwy geniusz. Zaskakuje bez wątpienia "Hellbreaker", bowiem jest nie tylko epicko, ale bije z tego kawałka niezwykła świeżość. Iron Savior stawia tutaj na stonowane, wręcz marszowe tempo i nieco rycerski klimat. Rozmach i stylistyka przypomina czasy "The landing".  Jan Soren Eckert błyszczy w judasowym "Souleater" i ten heavy metalowy pazur jest po prostu uroczy. To utwór, który brzmi niczym "Break The Curse' z czasów "The battering Ram". Mocny zadziorny, niemiecki heavy metal, który przypomina stare dobre czasy Accept czy Grave Digger.  Kolejna perełka. Iron savior potrafi tworzyć też szybkie, dynamiczne kawałki oddające piękno power metalu. Takim energicznym kawałkiem jest "Welcome to the new world" i tutaj przychodzi na myśl Savage Circus czy nawet Blind Guardian, czy też Gamma ray.  Hit goni hit i tak o to mamy chwytliwy "There can be only one" i tutaj słychać nawiązania do znakomitego "The omega man". Bardzo podobny riff tutaj mamy, a i refren brzmi jakby powstał w czasach "Megatropolis". Jest też rozbudowany "Silver Bullet" i w nim też nie brakuje power metalowego pazura. W pamięci zapada przebojowy "The end of the rainbow", który zaskakuje jak na Iron Savior. Ma w sobie taką nutkę hard rocka i takiej finezji. Bardzo ciekawy kawałek, który potrafi oczarować chwytliwym refrenem. Taka nieco inna jakość Iron Savior, ale wciąż jest to granie na wysokim poziomie.  Piet zaskakuje niezwykle czułym i emocjonalnym głosem w balladzie "Ease your pain". Na sam finał dostajemy rozpędzony, power metalowy "Ode to the brave". Przypominają mi się tutaj czasy "Condition Red" czy "Rise of the Hero". To jest taki stary dobry Iron Savior, który pokochałem już od znakomitego debiutu.

Iron Savior nie schodzi poniżej pewnego poziomu. To specjalista od heavy/power metalu. Wiedzą jak stworzyć klimat s-f, jak wykreować chwytliwe przeboje i stworzyć pomysłowe i pełne pazura riffy. Tutaj to wszystko jest i mamy klasyczny album Iron Savior. Tutaj jedyne co pozostaje to dyskusja na temat tego czy nowy album przebija ostatnie dzieła tej kapeli? wg mnie "Skycrest" wypada troszkę gorzej od swoich poprzedników, ale to wciąż wysokiej klasy power metalowy album. Jeden z tych zespołów, który cały czas zachwyca swoją muzyką i nigdy nie zawodzą. Brawo Piet i iron Savior.

Ocena: 9/10


 

niedziela, 8 listopada 2020

ETERNAL CHAMPION - Ravening iron (2020)

To dopiero 8 lat funkcjonowania Eternal champion i w sumie kapela już zyskała sporo grono fanów. Mają za sobą solidny i ciekawy w swojej stylizacji debiut. Teraz w roku 2020 Eternal Champion powraca z nowym albumem i "Ravening Iron". W dalszym ciągu dostajemy muzykę z pogranicza epickiego heavy metalu i doom metalu. Niestety to wciąż tylko dobre granie i wciąż brakuje mi tutaj czegoś więcej niż solidnego grania na przyzwoitym poziomie.

Co z tego, że mamy przepiękną okładkę, która przypomina nam wydawnictwa manowar, co z tego że brzmienie oddaje to co najlepsze w epickim heavy metalu i czuć ten klimat amerykańskich wydawnictw.  Muzyka nasuwa nam Cirith Ungol, Visigoth czy Manilla Road, ale klasa nie ta sama. Jason Tarpey napędza ten band i ten jego wyrazisty głos jest tutaj mocnym atutem. Troszkę brakuje mi ciekawszych zagrywek ze strony Nujona i Blake'a. Troszkę to wszystko na jedno kopyto i bez większych emocji. Dostajemy solidne granie i nic ponad to.

Jest kilka wartościowych utworów. Jednym z nich jest melodyjny i klimatyczny "A face in the glare", który dobrze wprowadza nas w świat Eternal Champion. Epicki, marszowy "Skullseeker" potrafi wciągnąć w ten niesamowity klimat. Przebojowość dopiero wybrzmiewa w zadziornym "Worms of the earth". No i jest jeszcze toporny i ponury "Banners of Arhai", który pokazuje że band potrafi grać i czuje ten epicki heavy metal, tylko trzeba dodać trochę życia do tego grania, bo na dłuższą metę jest to troszkę jednowymiarowe i nieco nudnawe.

Eternal Champion jest już rozpoznawalne i kto ich polubił ten z pewnością pokocha nowe dzieło. Poprzednim album jakoś nie zapadł mi w pamięci i z nowym krążkiem jest tak samo. Dobrze się tego słucha i nie brakuje epickich elementów, ale to wciąż tylko solidne granie, które dalekie jest od ideału.

Ocena: 6.5/10
 

HELLSPIKE - Lords Of War (2020)

Hellspike to młody portugalski band, który tworzy trzech młodych, utalentowanych muzyków. Niby działają od 2019r a już wiedzą, że chcą grać. Panowie postawili na speed/thrash metal, który jest mocno wzorowany na latach 80 i 90.  Nie boją kryć swoich fascynacji takimi kapelami jak Destruction, Exodus czy Agent Steel. Hellspike nie tak dawno wydał swój debiutancki album zatytułowany "Lords of War" i jest to już kolejny udany album z taką muzyką, który ukazał się w tym roku.

W muzyce tej kapeli kluczową rolę odgrywa wokalista i basista Rick Metal, który odpowiada za drapieżność i thrash metalowy feeling. Dobry warsztat techniczny i charyzma sprawiają, że głos idealnie pasuje do tego co gra Hellspike. Warto też pochwalić dobrze spisującego się gitarzysty zellpike'a. Nie brakuje na płycie mocnych riffów i zadziornych solówek. Dzięki temu album jest energiczny i nie nudzi swoją formą. W zasadzie każdy utwór ma swój urok.

Płytę otwiera nastrojowy "Titans Clash", który od razu nakreśla styl kapeli. Dalej mamy szybki "Storm of fear" i przebojowy "House of asterion", które nadają płycie dynamiki i pokazują potencjał kapeli.  Band pokazuje pazur w rozpędzonym "Fallen Empire" i tutaj idealnie wybrzmiewa tutaj mieszanka speed/thrash metalu. Co za energia i pomysłowy riff. Band potrafi również odnaleźć się w nieco rozbudowanym utworze, co potwierdza "Lords of war", który jest przyozdobiony licznymi solówkami i popisami gitarowymi. Całość zamyka bardziej heavy metalowy "Stellar Victory" i znów band pokazuje się z nieco innej strony.

"Lords of war" to przede wszystkim kawał porządnego speed/thrash metalu i choć nie jest to płyta bez wad, to naprawdę może się podobać. Jest tu sporo wciągających melodii, zadziornych riffów i tylko na co można ponarzekać to na to, że brakuje jakby ostatecznego szlifu niektórym kompozycjom. Mimo wszystko warto poznać muzykę Hellspike i obserwować ich karierę, bo drzemie w nich potencjał.

Ocena: 7/10

 

sobota, 7 listopada 2020

ETERNAL IDOL - Renaissance (2020)


 Tam gdzie Fabio Lione tam zawsze mamy wartościową muzyką i w sumie tak też jest z najnowszym albumem Eternal Idol.  W końcu znowu mamy Fabio Lione w stylistyce symfonicznego power metal, z którego zawsze słynął i to oczywiście bardzo cieszy. Debiut Eternal Idol z 2016r troszkę mnie rozczarował, ale postanowiłem dać tej kapeli kolejną szansę. Powodem był oczywiście Fabio, który jest niesamowitym wokalistą i potrafi przenosić słuchacza do innego świata. "Renaissance" zaskoczył mnie pozytywnie, bo album jest o wiele ciekawsze od nieco nudnego debiutu.

W zespole doszło do zmian personalnych. Pojawia się Enrico Fabris w roli perkusisty, no i jest też Claudia Duronio, który jako wokalistka, troszkę jest przyćmiona przez genialnego Fabio. Od strony technicznej album jest przygotowany bezbłędnie. Brzmienie jest dobrze wyważone i czuć tutaj klimat włoskiego melodyjnego metalu. Jest czystość, jest magia, ale i też pazur. Okładka również ma w sobie to coś i przykuwa uwagę. Tutaj band odrobił zadanie domowe i przygotował bardzo przemyślany album. Jednak mimo zachwytów, nie jest to dzieło kompletne i są tutaj też wady. Nieco schowana jest Claudia i jej wokal może w pełni nie rzuca na kolana. Same kompozycje na pewno są ciekawsze, ale czasami brakuje jakiegoś mocniejszego riffu, jakieś bardziej wyrazistych melodii. Jest progres w stosunku do debiutu i band idzie w dobrym kierunku. Pozostaje dopracować to co jest.

Gdyby płyta była tak energiczna i przebojowa jak "Into the Darkness" to było by coś. Niestety tak nie jest. Utwór bardzo dynamiczny, klimatyczny i te pojedynki na wokale po prostu wciągają. Killer i to już na samym starcie. Nieco lżejszy jest "Black Star"  i tutaj band nie boi się mieszać melodyjnego metalu i hard rocka. Bardzo dobrze się tego słucha, a jeszcze do tego jest błyszczący Fabio. Dalej znajdziemy pełen symfonicznego patosu "Without fear", czy klimatyczny "Not the same". Mamy też epickie momenty jak choćby "Flying over You". Band pokazuje, że nie boi się pójść w progresywny power metal z elementami symfonicznego metalu. Efektem tego jest rozbudowany i pełen różnych smaczków "Renaissance".

Eternal Idol zaczyna rozkwitać i pokazuje swój potencjał. Band potrafi umiejętnie łączyć elementy symfonicznego metalu i power metalu, nie zapominając o melodyjności i epickości. Nowy album brzmi o wiele ciekawiej niż debiut i słychać że mamy tutaj większą dawkę przebojowości. To jest znak, że w przyszłości może ten band jeszcze się rozwinąć i pokazać w pełni swój potencjał. Płyta godna uwagi, choćby ze względu na wokale Fabio.

Ocena: 7/10

NEPTUNE - Nothern Steel (2020)

Neptune to jeden z tych zespołów, który działał w latach 80. Nie mieli okazji pokazać się światu z szerszej perspektywy. Po kilku demach przepadli w gąszczu innych zespołów. Powrócili w 2017r i to w niemal oryginalnym składzie. Tym razem band utrzymał się i udało się w końcu wydać debiutancki album "Northern Steel". Kolejny szwedzki zespół z lat 80 wraca i to  w dobrym stylu.


Wiele czynników ma tutaj znaczenie, a największą rolę odgrywa Roland Alexandersson, który swoim głosem nadaje odpowiedniego charakteru muzyce Neptun. To dzięki niemu czuć klimat lat 80.  Kawał dobrej roboty robi gitarzysta Anders Ollson, który stawia na proste motywy gitarowe i przebojowość. To właśnie dostajemy i trzeba przyznać, że sprawdza się to. Panowie zabierają nas w podróż do lat 80 i pokazują, że nie zapomnieli o czasach, w których się narodzili. Wszystko tutaj współgra ze sobą i ten szwedzki, klasyczny heavy metal jest po prosu uroczy.

Na płycie znajdziemy wszystko. Od topornego, mrocznego "Viking Stone", przez przebojowe utwory jak "Last man Standing". Na płycie znalazło się też miejsce dla marszowego, bardziej true metalowego "Fallen Nations". Nutka melodyjnego hard rocka pojawia się w przebojowym "Angels" czy stonowanym "Run for your life". Troszkę gorzej wypada słodki "Ruler of the sea" i nijaki "vanheim", ale mimo to całościowo płytę odbieram pozytywnie.

Dobrze, że mimo wielu przeciwności szwedzki Neptune się odrodził i to po takim czasie. Debiutancki krążek "Northern steel" to przede wszystkim ukłon w stronę klasycznego heavy metalu z lat 80. Bardzo dobry powrót zaginionej kapeli z lat 80. Mam nadzieję, że band zostanie na dłużej w metalowym światku.

Ocena: 6.5/10

 

RAVEN BLACK NIGHT - Run with the raven (2020)


 Epicki doom/ heavy metal to jest muzyka jaką prezentuje Raven Black Night. Ten australijski band działa od 1999r i  ma na swoim koncie 3 wydawnictwa. Ten najnowszy zatytułowany "Run with the raven" miał premierę 30 października. Album został wydany pod skrzydłami wytwórni płytowej Soal.  Nie jest to może najlepsze co słyszałem w tym roku, ale dla fanów Candlemass, Black Sabbath czy Cirith ungol jest to pozycja obowiązkowa.

Klimatyczna okładka potrafi przyciągnąć uwagę i daje nam znak, że szykuje się ciekawe wydawnictwo. W zasadzie to tak też jest. Płyta trzyma dobry poziom i należy pochwalić zespół za mroczny klimat, za melodyjne riffy i przemyślane aranżacje. Zabrakło troszkę pazura, troszkę mocniejszej gry i większej dawki przebojowości. Największą rolę odgrywa utalentowany wokalista Jim the white Knight, który swoją manierą nieco przypomina Ozziego Osbourne'a  i Blaze'a Bayley'a.

Materiał jest wyrównany i nie brakuje naprawdę zapadających w głowie. Jednym z takich mocniejszych utworów mamy "Water Well". Od razu słychać z czym mamy do czynienia i ten klimat doom metalu jest wszechobecny. Band stara się stawiać na proste i chwytliwe utwory i taki jest "Angel Eyes" czy "Visions".  Ten epicki, rycerski charakter w stylu Manilla Road można w pełni poczuć w rozpędzonym "Her sword of tears". Najgorzej wypadają te wolniejsze, stonowane kawałki jak "Holy monastery". Niestety wtedy troszkę nudą wieje. Jednak mimo pewnych niedociągnięć to wciąż solidny materiał oddający klimat doom metalu.

"Run with the raven" to płyta, którą wartą poznać, bo oddaje w pełni styl i jakość epickiego doom metalu.Band zna się na rzeczy i wykorzystuje na swoją korzyść patenty wypracowane przed laty przez Candlemass, Black Sababth czy Cirith Ungol. Troszkę zabrakło mi mocy, troszkę większej dawki przebojowości. Kto wie może następny razem dostanę album ocierający się o ideał?

Ocena: 6.5/10

czwartek, 5 listopada 2020

LORDS OF BLACK - Alchemy of souls part 1 (2020)

Przez chwilę hiszpański Lords Of Black nie miał swojego lidera w postaci Ronnie Romero. Odszedł od zespołu w 2019r. Jednak rozłąka długo nie trwała, bowiem ten utalentowany wokalista wrócił do kapeli w 2020. To  z nim zarejestrowano "Alchemy of Souls part 1". Niby jest to taki typowy album tej grupy, niby dalej grają heavy/power metal z nowoczesnym pazurem i progresywnymi akcentami. Jednak odnoszę wrażenie, że band nigdy nie grał tak energicznie i dostarczył nam tak przebojowego albumu. Jak dla mnie to jest najlepszy album tej formacji! Prawdziwa dewastacja!

Tradycyjnie za miks odpowiada Roland Grapow, który nadaje muzyce Lords of Black pazura, nowoczesnego charakteru i nieco ducha Masterplan. Te skojarzenia z tym kultowym bandem są jak najbardziej na miejscu. Multiinstrumentalista Antonio Hernando swoją grą, swoimi riffami i solówkami mocno przypomina styl Rolanda. Bije z tego energia, ale dodatkowym atutem jest niezwykła technika Antonio. Każdy z utworów wyróżnia mocny riff i pomysłowość. Słychać, że bez niego  nie byłoby Lords Of Black. Drugim tutaj bohaterem jest bez wątpienia fenomenalny Ronnie Romero, który jest wokalistą światowej klasy. To on nadaje całości charakteru Black Sabbarh, czy nawet Dio, Jego technika, jego charyzma po prostu wgniata w fotel. On nie ma słabych dni, nie wie co to nuda. Sieje zniszczenie i robi dokładnie to samo co w The Ferryman.

Lords Of Black to jedna z najlepszych kapel młodego pokolenia, to nadzieja power metalu i prawdziwa gwiazda, która cały czas nagrywa albumy perfekcyjne. Nowy album to płyta magiczna z ciekawymi, wciągającymi melodiami i dużą dawką przebojowości.  Materiał jest urozmaicony i dobrze wyważony, a to sprawia że cały czas mamy jazdę bez trzymanki. Już samo otwarcie w postaci "Dying to live again" i tutaj mamy to co najlepsze w tej kapeli. Co za gracja, co za melodyjność i dynamika. Klasa sama w sobie i jeszcze do tego w tym wszystkim można uchwycić piękno Masterplan. Dalej atakuje nas przebojowy "Into the Black" i to już kolejny hicior wysokiej klasy. Wciąga tutaj romantyczny, nastrojowy wokal Ronniego i nieco futurystyczne partie klawiszowe. Killer goni killer i mamy rozpędzony "Deliverance Lost". Co za świetny przebój, który porusza aranżacjami i niesamowitym wykonaniem. Płyta jest bardzo dynamiczna i zachwycają takie perełki jak "Sacrafice", czy "Closer to you fall". Band ciekawie bawi się motywami w rozbudowanym i nastrojowym "Shadows kill twice". Piękne, czarujące popisy gitarowe Antonio i ten obłędny wokal Ronniego czynią z tego kawałka kolejną petardę. Fanom Black Sabbath czy Dio może się spodobać oldcholowy "Tides of Blood". Podobne emocje wzbudza kolos "Alchemy of Souls", który również przemyca sporo patentów Black Sabbath, ale też oczywiście Masterplan. Dużo się tutaj dzieje i band daje upust swojej pomysłowości.

Moda na Lords of Black nie przemija i band wciąż zachwyca. Ciężko znaleźć drugi taki zespół, który tak profesjonalnie podchodzi do tematyki heavy/power metalu. Ta hiszpańska działa bez zarzutu i czerpie garściami od takiego Masterplan, ale ma swój charakter i styl. Lords of Black to lider współczesnego power metalu i najnowszy album to jak dla mnie ich najlepsze wydawnictwo. Prawdziwe cudo !

Ocena: 10/10

środa, 4 listopada 2020

AC/DC - Power Up (2020)

W tych szalonych czasach, gdzie wszędzie nic tylko pandemia, nic tylko protesty miło jest zobaczyć, że pojawia się lekarstwo na to wszystko. Jest nim oczywiście nowa muzyka Ac/Dc. Kultowy band, który nie trzeba nikomu przedstawiać. Żywa legenda hard rocka i ich muzyka nigdy się nie zestarzeje i wciąż cieszy. Znów rozpocznie się prawdziwy szał na Ac/Dc i to może pozwoli nam przetrwać ten trudny czas. No ale do rzeczy. Ostatni album Ac/Dc to naprawdę udany "Rock or Bust". Potem zespół miał trudny czas. Z powodu problemów ze słuchem musiał odejść Brian Johnson, pojawił się Axel Rose, który godnie go zastąpił. Odszedł Cliff Williams, a Phill Rudd miał problemy z prawem. Pojawił się ponownie w roli perkusisty Chris Slade. Troszkę to wyglądało jak cover band, no ale coś się zmieniło w tym roku. Pojawiały się informacje, że wrócił do składu Cliif, Brian i Phill i band powróci z nowym albumem. Muzyki Ac/Dc nigdy dość Nowy album nosi tytuł "Power Up" i promocyjne materiały zwiastowały naprawdę album petardę i jeden z ich najlepszych albumów. Czy tak rzeczywiście jest ?

Dużo mówiło się o tym, że band wyciąga z szafy stare pomysły, który powstały jakieś 20 lat temu i to akurat poniekąd się sprawdza, bo "Power up" brzmi jak mieszanka "Ballbreaker" z "Stiff upper lip" i "Black Ice". Może i faktycznie gdzieś w tym wszystkim czuwa św pamięci duch Malcolma. Zaskakuje na pewno świetna forma Briana, który ostatnio tak dobrze brzmiał na "Stiff upper lip" czy może nawet "The razors egde". Co za charyzma, co za power, no brzmi obłędnie. Ciężko sobie wyobrazić Ac/Dc bez niego i dobrze wrócił. Angus Young gra swoje i tutaj też nie ma niespodzianki. Mam jednak pewne zastrzeżenie i teraz troszkę sobie pomarudzę. Po pierwsze czemu te riffy są jakieś takie stonowane i bez ciekawych melodii? Brzmi to troszkę bez wyrazu. Pójdę dalej w ten wywód, bowiem ciężko o chwytliwe melodie i kiedy płyta się kończy, to w pamięci zostaje nie wiele. Tak problem tej płyty tkwi, że jest jakoś taka mało przebojowa. No ale w ostatecznym rozrachunku to wciąż solidny album Ac/Dc, ale oni przecież nigdy nie schodzą poniżej pewnego domu.

Okładka może i przykuwa uwagę, ale brakuje mi tych okładek, w których pojawiał się Angus Young. Samo brzmienie również takie typowe dla tego zespołu. Obyło się bez niespodzianek. No dobrze przyjrzyjmy się zawartości nieco bliżej.

"Realize" to dobry rockowy kawałek, z nieco szybszym tempem. O ile riff przykuwa uwagę, to sam refren jakiś taki mało zapadający w głowie. Kawałek brzmi jakby został wyjęty z czasów "Black Ice", ale też i gdzieś tam z okresu lat 90. Stonowany "Rejection" jak dla mnie wieje troszkę nudą. Główny motyw jakiś taki ospały jest i nie wykryjemy tutaj przebojowości. Największy hit z tej płyty to bez wątpienia "Shot in the Dark", który jest takim klasycznym hitem Ac/Dc. Jest w końcu przebojowość i zadziorny riff. Refren prosty i taki nadający się na koncert. Wszystko znakomicie gra i nie przeszkadza, że brzmi troszkę jak mieszanka "Stiff Upper Lip" i "Ballbreaker". Więcej radości i takie klimatu wcześniejszych płyt można wyłapać "Through the mists of Time". Kolejny bardziej przebojowy utwór na płycie to nieco mroczniejszy, bardziej zadziorny "Kick You when You re down" i ten utwór przypomina mi czasy "Flick of the Switch", choć też są echa "Ballbreaker". Bardzo udany rockowy utwór i to jest Ac/Dc na jaki się czeka. Ac/Dc zabiera nas do lat 80 w lekkim i przebojowym "Witches spell" i jest ta lekkość, ta finezja i pomysłowość. Bardzo udany hit. Na płycie błyszczy rozpędzony i pełen energii "Demon fire", który brzmi jak miks "Safe in new york city" i "caught with your pants down". To jest Ac/Dc jaki ja lubię najbardziej i to jest mój ulubiony kawałek z tej płyty. Błyszczy tutaj bez wątpienia Angus i oczywiście Brian. Szok, że tacy dziadkowie mają w sobie jeszcze tyle energii. Ciekawy riff ma "Wild reputation" i znów gdzieś słychać echa lat 80 i moje pierwsze skojarzenie to "For thouse about to rock". To kolejny udany kawałek z tej płyty. Nic nie wnoszą do płyty "Money shot", czy "No mans land". Finał w postaci "Code Red" to znów Ac/Dc wysokich lotów z nieco bluesowym feelingiem i tutaj band znów zabiera nas do "Stiff upper lip" i "Ballbreaker". To jest bez wątpienia kolejny hit z tej płyty.

Takie zachwyty, większość utworów tu hity, to co ma na myśli autor pisząc, że "Power up" jest mało przebojowy? Otóż niby tutaj mamy wszystko. Rasowy album Ac/Dc z dobrymi kompozycjami, z kilkoma przebłyskami. Mamy echa kultowych płyt i panowie też są w znakomitej formie, ale same utwory już nie mają takiej siły rażenia jak te choćby z ostatnich płyt. Czy czas coś tutaj zmieni? Zobaczymy. Cieszę się, że panowie wydali ten album, bo ich muzyki nigdy dość, a zawsze jest to muzyka na wysokim poziomie. Może miałem zbyt duże oczekiwania co do tej płyty? Dla mnie to póki co dobry album i kto wie może coś kiedyś się zmieni? Na pewno każdy fan musi znać ten album, ci co nie lubią, ta płyta ich poglądu nie zmieni.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 1 listopada 2020

GLORY FORCE - The restoration of erathia (2020)


 Dla niektórych kapel lata 80 były okrutne i ile tak naprawdę świetnych kapel nie miało szans zaistnieć i zabłysnąć przed światem. Lista jest długa i teraz kiedy mamy czasy internetu i wszelakich portali społecznościowych wiele rzeczy stało się prostszych. Można teraz doświadczyć jak wiele kapel odradza się na nowo i powraca do metalowego światka po długich latach nieaktywności.

Warto sobie zadać pytanie czy ktoś słyszał o Glory Force? Obecnie nie ma żadnych informacji na temat kapeli i media milczą na temat debiutanckiego krążka "The restoration of erathia". Jest to o tyle szokujące, bowiem takie płyty jak ta zasługują na rozgłos, na odpowiednią promocję i pochwałę od każdego kto gustuje w epickim heavy/power metalu. Band ma swoje korzenie właśnie w latach 80, czyli jest doświadczenie i mają z tamtego okresu również geniusz, który zrodził wiele świetnych kapel. Szkoda, że ten band jest tak mało znany i tak małą o nim wiemy. Zasługują na wszystko to co najlepsze i czas zmienić ten stan rzeczy.

Cofnijmy się troszkę w czasie. Początki tej kapeli sięgają 1985r i miejscowości Sycylii.  Glory Force to włoski band, który zrodził się w zasadzie z inicjatywy dwóch gitarzystów tj Spazzariniego i Peggio. Najlepsze jest to, że ci dwaj utalentowani gitarzyści wygrali w narodowym konkursie gitarowym. To shredowanie na szczęście zostało do dnia dzisiejszego. W latach 80 band wydał tylko demo, a na nowo przypomniał o sobie w 1999r. W tym okresie do kapeli dołączył Tim Peltikoto i w raz z nim band wszedł na poziom światowy. Jego głos jest po prostu idealny i ma on coś z Kiske, coś Lione, a nawet Yannisa z Beast in Black.  Człowiek - ogień. Muzycznie band stawia na epicki heavy/power metal, którym pełno shredowych popisów gitarzystów. Dla kogo skierowana jest muzyka Glory Force? Fani impellitteri, czy Iron Mask od razu poczują się jak w domu. Nie brakuje też wpływów Rhapsody, Gamma Ray, Avantasia z pierwszych płyt. Mamy też echa Hammerfall czy Helloween z okresu Kiske. Jednym słowem panowie stawiają na klasykę i tworzą muzykę perfekcyjną, która może mierzyć się z tymi legendarnymi zespołami.

Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę i wiadomo, że szykuje się album petarda i tak też jest. Epicki klimat, ten rycerski nastrój jest wyczuwalny. Jednak to jest nic  w porównaniu z tym co band dla nas szykuje jeśli chodzi o zawartość. Tego nie można było przewidzieć, że będą takie emocje i taka moc. Glory Force napędza 3 muszkieterów, czyli Peltikoto, Peggio i Spazzariniego. Gitarzyści stawiają na chwytliwe melodie, na złożone riffy, a solówki to prawdziwa jazda bez trzymanka. Mało jest takich płyt, gdzie solówki są takie ciekawie rozplanowane i tak prowadzą kompozycje. Cudo!

"Erathias Fall" - to niby tylko intro, ale ile emocji wzbudza i ile tutaj epickości. Jest rozmach i znakomite budowanie napięcia. Jazda zaczyna się od melodyjnego i pomysłowego "Dawn of Conquest". Mocny, wyrazisty wokal, podniosłe chórki i ten epicki klimat. Wszystko tak znakomicie ze sobą współgra. Tyle smaczków, tyle pięknych rzeczy, które trzeba dostrzec i poczuć. Perfekcja i tym otwarciem Glory Force pokazuje klasę i pokazuje, że może mierzyć się z najlepszymi zespołami. "The battle of daeyan's fort" i tutaj band zabiera nas do złotego okresu Helloween, czy Rhapsody. Co za petarda i te galopady gitarowe powalają świeżością, finezją. Najlepsze jest to, że cały album jest utrzymany w takim stylu. Kolejny killer to "Rivers of glory" to niezwykle dynamiczny kawałek, w którym band przemyca nawet troszkę patentów Powerwolf. Jest szybkość rodem z wczesnego Helloween i epickość z najlepszych płyt Rhapsody. Utwór bardzo urozmaicony i dużo dobrego się tutaj dzieje. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Po prostu mistrzowie w swoim fachu. 7 minut na balladę to dużo i trzeba być geniuszem, żeby słuchacza nie zanudzić. Glory Force w "On silver wings"gra na naszych emocjach, a ten dialog między gitarzystami a wokalistą jest przepiękny. Niezwykły baśniowy klimat i ta epickość wylewa się tutaj hektolitrami. Więcej epickiego heavy metalu uświadczymy w "King gryphonheart" i tutaj band stawia na marszowe tempo i taki faktycznie klimat lat 80. Wciągają też popisy gitarowe w zadziornym "Wielder of Thousand Axe", a dokładkę dostajemy jeszcze kolos "Epic victory", który rozwala na łopatki swoim klimatem, pięknymi aranżacjami i epickim wydźwiękiem. Znakomity popis geniuszu.

Czy trzeba więcej dowodów na fakt, że Glory Force powrócił w glorii i chwale? Tyle lat milczenia, tyle trudności, które trzeba było przezwyciężyć żeby wydać swój wymarzony debiutancki album. Warto było i tym bardziej doceniam zespół, że się nie poddał i zrealizował swój cel. "The restoration of erathia" to zaginiony klasyk epickiego heavy/power metalu, który śmiało mógł się ukazać na przełomie lat 80/90. Oby to był tylko początek wielkiej kariery tej włoskiej formacji i już nie mogę się doczekać kolejnego etapu. Tutaj nie trzeba rekomendacji, tutaj pozostaje tylko formalność w postaci z odsłuchu. Teraz niech każdy odrobi zadanie domowe i niech posłucha tej petardy. Hail Glory Force!

Ocena: 10/10

CHAINBREAKER - Relentless Night (2020)

 Tak znów na tapecie bloga płyta thrash metalowa i tak znów mamy do czynienia z genialnym albumem, który miesza patenty Sodom, Exodus, czy wczesnego Kreator i Slayer. Taką właśnie muzykę znajdziemy na drugim krążku austriackiego Chainbreaker. "Relentless Night" wypada o wiele korzystniej niż debiut tej formacji. Raz że band dopracował swój styl, a dwa że jeszcze bardziej eksponuje klimat lat 80. Na takie płyty zawsze warto czekać, zwłaszcza kiedy powstają z pasji.

W muzyce tej kapeli przoduje  thrash metal, ale band też wykorzystuje elementy heavy/speed metalu. Kluczową rolę odgrywa tutaj wokalista i gitarzysta Christoph Ley, który bardzo pod względem maniery wokalnej przypomina Toma Angelrippera z Sodom. Jest w jego głosie pazur i drapieżność. Płyta pod względem partii gitarowych też zachwyca swoją dynamiką i przebojowość. Dostajemy rasowy thrash metalowy album w takim klasycznym wydaniu. Nie brakuje tutaj elementów wyjętych z kultowych płyt thrash metalowych z przełomu lat 80/90.

Intro może nie wiele nam zdradza, ale ciarki można dostać przy agresywnym "Nightstalker" i to jest kwintesencja thrash metalu. Słychać w zespole pasję i prawdziwą miłość do thrash metalu. Imponuje mi technika i pomysłowość zespołu. "Vile Hounds" też mocno nawiązuje do niemieckiego thrash metalu i kłania się nam mieszanka sodom i kreator.  Band potrafi też zabrać nas w rejony heavy/speed metalowe co potwierdza "Iron Grave". Na płycie roi się od chwytliwych melodii i to one czynią z każdego utwory rasowy killer.  To zjawisko potwierdza "A prayer down the drain", który znów potwierdza w jak znakomitej formie jest Chainbreaker. Trzeba przyznać, że kapela wymyśla pomysłowe motywy i tutaj można śmiało wymienić tytułowy "Relentless Night" czy zadziorny "The Axe". Elementy heavy/speed metalu wyłapiemy w rozpędzonym "Into Eternal Silence". Band nie obniża lotów i nie zwalnia tempa, bowiem na koniec też stawia genialny "SMP".

Co za emocje, co za porywająca zawartość. To jest właśnie to! Soczysty, rasowy thrash metal, który został zagrany z pasją i hołdem dla lat 80 i 90. Chainbreaker nagrał bezbłędny album, który będzie siał zniszczenie i to jeszcze bardzo długo. Płyta petarda i śmiało może konkurować z najlepszymi.

Ocena: 9.5/10



PYRAMAZE - Epitaph (2020)

Amerykański Pyramaze to dzisiaj już nieco inny band. Nie ma Matta Barlowa, nie ma już takiej agresji i pomysłowości w ich muzyce. Teraz band stawia na emocje, na romantyczny feeling i jeszcze większy nacisk na progresywność. Właśnie to znajdziemy na najnowszym krążku "Epitaph". Jeśli jest się fanem Symphony X, Kamelot czy Pegans mind to bez wątpienia nowy krążek Pyramaze może się spodobać.

Jedna rzecz mnie zastanawia, jeśli już mowa o nowy krążku tej zasłużonej amerykańskiej formacji to stylistyka w jakie band się obraca. Użycie słowa power metal w przypadku tej płyty to spore nadużycie. Nie ma szybkości, nie ma tej charakterystycznej przebojowości i ciężko tutaj o jakieś elementy tego gatunku. Mamy bardziej mieszankę melodyjnego metalu i progresywnego metalu, czy nawet rocka. Jako fan power metalu muszę przyznać, że strasznie się wynudziłem na tej płycie. Jest tutaj ciekawy, romantyczny, nieco popowy feeling, ale brakuje mi tutaj heavy metalowego pazura, brak ciekawych kompozycji. Mamy przebłyski, ale to wg mnie za mało. Na pewno wielkie uznania za mocne, rasowe brzmienie i przykuwającą uwagę okładkę.

W sumie początek płyty nie jest taki zły, bowiem "A stroke of magic" jest nowoczesny, klimatyczny i nawet odrobinę pazura. Wokalista Terje daje czadu w "Steal my crown", ale sama kompozycja sprawdza się jako melodyjny metal. Refren robi tutaj furorę. Do power metalu najbliżej ma przebojowy "Knights in shining armour". Za bardzo przekombinowany jest jak dla mnie "Your last call", a "Particle" jakiś taki za bardzo popowy. Całość zamyka "The time traveller" który trwa ponad 12 minut i tutaj band pokazuje jak dobrze czuje się w progresywnym metalu. Wpleciono tutaj sporo naprawdę atrakcyjnych motywów i mamy też echa power metalu. Niestety, ale album jest bardzo nie równy. Przeplatają się dobre momenty, z słabymi, wręcz nudnymi.

Pyramaze kazał czekać nam 3 lata na nowe dzieło i niestety ale album rozczarowuje. Od takiej kapeli można wymagać więcej i wiem, że ich stać na płytę, która potrafi rzucić na kolana. Tutaj dostaję miałki i bardzo komercyjny materiał, który niczym w pełni nie zachwyca. Może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 5/10
 

IGNITOR - The golden age of black magick (2020)

Amerykański Ignitor gra od 2003 roku, ale mimo doświadczenia i umiejętności grania nie potrafią się przebić pewnego poziomu. Cały czas grają solidny heavy/power metal w klimatach Attacker czy Skullview. Najnowsze dzieło zatytułowane "the golden age of black magick" nic nie zmienia w tej kwestii. Dalej dostajemy bardzo dobrze wyważony materiał, ale do pełnej ekscytacji daleko.

Okładka jest pierwsza klasa i ma świetny klimat. Szkoda tylko, że sama zawartość nie powala na kolana. Niby jest wszystko dobrze. Mamy ostry wokal Jasona Mcmastera, a i gitarzyści Stuart i Robert  nie szczędzą prostych, zadziornych riffów. Czuć, że mamy do czynienia z amerykańskim heavy/power metalem. Minusem jest troszkę grania na jedno kopytu, brak elementu zaskoczenia i też brak wysokiej klasy przebojów. Nic się nie zmienia i mamy w dalszym ciągu solidny materiał.

Pomówmy o zawartości. Dobrze wypada energiczny "Secrets of the Ram", który przemyca sporo klasycznych rozwiązań. Mamy tutaj też heavy metalowy "Countess Apollyon" i tutaj bez wątpienia błyszczy wokalista Jason. Ignitor w tym kawałku brzmi troszkę jak Judas Priest z lat 80. Znacznie lepiej band wypada w energicznym "Hell shall be your home", choć do perfekcji daleko. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest "Steel flesh bone". Jest w końcu pazur i dbałość o detale. Szkoda, że tak mało tutaj dopracowanych utworów. Nie wiele wnosi nijaki "Execution without trial" i właśnie przez takie kompozycje ta płyta sporo traci.

Lata lecą, trendy się zmieniają, a Ignitor dalej gra swoje. Kto lubi solidny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu ten może odnajdzie się na "the golden age of black magick". Jednak bardziej wymagający słuchacze raczej nie mają czego tu szukać. Płyta jest solidna, ale nie powala na kolana i brakuje tutaj większego dopracowania kompozycje. Za parę miesięcy nikt nie będzie pamiętał o nowej płycie Ignitor i to jest niestety bolesna prawda.

Ocena: 5/10
 

STEEL ARCTUS - Fire and Blood (2020)


 Manilla Road, Omen, czy Manowar to zespoły, które jasno nakreśliły wytyczne jeśli chodzi o epicki heavy metal. Te kultowe kapeli stały się wzorem do naśladowania dla wielu młodych kapel. Tak też się stało w przypadku greckiego Steel Arctus. Ten młody band postanowił również pójść tą ścieżką prawdziwego wojownika. W tym roku band postanowił wydać swój debiutancki krążek zatytułowany "Fire and blood". Śmiało każdy z nas może wyciągnąć miecz z swojej szafy i ruszyć razem z steel Arctus. To dla nas wszystkich prawdziwa przygoda, a band nie zapomina też o fanach klasycznego metalu spod znaku Judas Priest czy Iron Maiden.

Ile tutaj elementów, które świadczą o tym że płyta reprezentuje epicki heavy metal. Klimatyczna okładka, przybrudzone brzmienie, rodem z płyt nagranych w latach 80, no i ten fenomenalny Tasos Lazzaris. Band robi tutaj naprawdę niezłą robotę, bowiem na płycie roi się od pomysłowych motywów, od epickiego klimatu i przebojowych melodii. No jest jeszcze multiinstrumentalista Nash G, który odpowiada przede wszystkim za partie gitarowe. Nie ma tutaj niespodzianek i band stawia na klasyczne rozwiązania. Nic tylko się delektować.

"Fire and Blood" to znakomite otwarcie tej płyty i już tutaj można wyczuć epicki heavy metal. Słychać echa najlepszych kapel reprezentujących ten gatunek. Pazur i drapieżność to atuty rozpędzonego "Steel Arctus".Band nie kryje swoich fascynacji twórczością Manowar. Coś z Judas Priest możemy uświadczyć w dynamicznym "Hellhammer". Brzmi znajomo, ale nie przeszkadza to w niczym żeby się cieszyć z muzyki Steel Arctus.Trzeba przyznać, że band dość łatwo tworzy hity i na płycie ich pełno. Jednym z nich jest przebojowy "Doomrider". Potem Steel Arctus troszkę zwalnia przy "Arcadian lady" czy klimatycznym "Savage heart" i band znów błyszczy. Z jeden strony band bierze elementy wczesnego Iron maiden, a z drugiej elementy epickiego heavy metalu spod znaku Manowar. Wybuchowa mieszanka.

Nie dostajemy może płyty ponadczasowej, ale "Fire and Blood" to naprawdę udany album, który zadowoli fanów epickiego heavy metalu. Płyta jest klimatyczna, wciągająca i naładowana mocnymi riffami. Tutaj wszystko jest dobrze przyrządzone i ich muzyka pochodzi prosto z serca. Kolejna wielka niespodzianka roku 2020 i wróżę tej kapeli znakomitą karierę!


Ocena: 9/10

.

sobota, 31 października 2020

THEM - Return to Hemmersmoor (2020)

To już 12 lat działalności zespołu Them i przyznam się bez bicia, że przez te wszystkie lata jakoś ten band nie potrafił mnie w pełni zachwycić. Potencjał widziałem, bowiem band bez wstydu sięgali po patenty Kinga Diamonda czy mercyful Fate. Niestety jakoś nie mogłem w pełni się zachwycać ich muzyką, ale w końcu się to zmieniło i to sprawą najnowszego dzieła "Return to hemmersmoor". Udało się uchwycić klimat grozy i płyt Kinga Diamonda. Czy trzeba lepszej rekomendacji ?

Band najwidoczniej wyciągnął wnioski, bowiem nowe dzieło jest dopracowane pod każdym względem i przebija ich wcześniejsze dzieła. Okładka jest klimatyczna i pełna grozy. Czuć klimat Kinga Diamonda. Them napędza tak naprawdę wokalista Troy Norr, który rzeczywiście czerpie mocno z wokalu Kinga Diamonda. Jego wokal jest wyjątkowy i sprawdza się w klimatycznym graniu, gdzie jest pełno grozy, ale też w ostrzejszym graniu.  Płyta jest pełna ciekawych riffów i motywów, a to zasługa Johanssona i Ullricha. Panowie dają czadu i z łatwością udaje im się uchwycić klimat grozy i heavy metalu.

Pod względem technicznym płyta błyszczy i nie ma się do czego przyczepić. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa i nieco mi przypomina "Voodoo" Kinga Diamonda. A jak z zawartością? Oczywiście nie mogło zabraknąć wciągającego intra. Taki właśnie jest "Delivium". Dalej dostajemy utwór w klimatach heavy/power/thrash metalu czyli "Age of Ascension". Słychać echa Iced Earth i właśnie Kinga Diamonda. Band nie zwalnia i utrzymuje agresywny styl w rozpędzonym "The tumultous voyage to hemmersmoor". To kolejny killer na płycie i band naprawdę błyszczy. W końcu trafili idealnie w mój gust. Stonowany, zadziorny, z nutką hard rocka "Free" to równie ciekawy i nastrojowy utwór. Dobrze wypada też rozbudowany, nieco progresywny "The thin Veil" i w tym kawałku sporo się dzieje.  Them zaskakuje w energicznym "Waken" i brzmi to naprawdę obłędnie.  Echa Iced Earth wracają w wręcz brutalnym "Battle blood".

Nowej płyty Kinga Diamonda jeszcze nie ma, Portrait i Attic nic nowego jeszcze nie wydali, więc miło że Them powrócił z tak świetnym albumem. Jest klimat grozy, jest pazur, przebojowość i sporo elementów Kinga Diamonda. Brawo them! na taki album warto było czekać!

Ocena: 8.5/10
 

WILDNESS - Ultimate Demise (2020)


Pamięta ktoś utalentowanego Erika Forsberga, który tak genialnie śpiewał u boku Ceda w Blazon Stone? Fani jego głosy mogą śmiało zacierać rączki, bowiem Erik wraca jako wokalista, tylko troszkę w nieco innych klimatach. W 2020r zasilił szwedzki Wildness, który specjalizuje się w graniu melodyjnego hard rocka, z elementami klasycznego metalu i AOR. Najnowsze dzieło zatytułowane "Ultimate Demise" to wyjątkowa płyta, która skierowana jest do maniaków Foreigner, Rainbow z okresu Joe Lynn Turnera, Scorpions, Dokken, czy też Pretty Maids. Nie liczyłem specjalnie na ten album i nie miałem jakiś dużych wymagań. Jestem z szokowanym muzyką jaką dostałem i jakością.

Klimat lat 80 jest i nie da się go ukryć. Jedno spojrzenie na okładkę i do tego czyste, stonowane i pełne rockowego smaku brzmienie. To wszystko idealnie nadaje całości charakteru lat 80. No i jest jeszcze niezniszczalny Erik, który brzmi jak rasowy wokalista z lat 80. Musze przyznać, że idealnie pasuje do takiego grania. Jednak nie tylko Erik czaruje tutaj, bowiem duet gitarowy Pontus i Adam też wnoszą sporo magii i feelingu rodem z lat 80. Jest lekkość, jest finezja i niezwykła przebojowość. Można słuchać tych popisów gitarowych i nie nudzą swoją formułą. Prawdziwe cudo!

Intro "Call of the wild" jest bardzo tajemnicze, ale już daje sygnał, że szykuje się nam prawdziwa petarda od strony instrumentalnej. Band nie traci czasu i od razu stawia na dynamiczny hicior. "Die Young" zachwyca dynamiką, szybkością i przebojowością. Nutka heavy metalu pojawia się w prostym i zadziornym "Nowhere land".  Echa Udo z czasów "Facelless World" można uchwycić w klimatycznym "Cold Words". Głos Erika jest wyborny i przyprawia o dreszcze. Znajdziemy tutaj też spokojny i nastrojowy "Falling into pieces", który zabiera nas w rejony AOR. Dobrze buja też zadziorny "Burning it down". Na płycie roi się od przebojów i jednym z nich jest bez wątpienia "Denial", a na finał dostajemy balladę w postaci "Ultimate  Demise".

Erik Forsberg to znakomity wokalista i już nie raz to pokazał. Teraz prezentuje się w zupełnie innej oprawie. Trzeba przyznać, że idealnie pasuje do melodyjnego metalu z domieszką hard rocka.  Płyta kipi energią i przebojowością. Do tego ten niesamowity klimat lat 80. Wildness błyszczy i rodzi się nowa gwiazda w hard rockowym światku.

Ocena : 9/10

piątek, 30 października 2020

MELODIUS DEITE - Elysium (2020)

Gdzieś daleko, w egzotycznej Azji, a dokładniej mówiąc Bangkoku narodził się band Melodius Deite. Stosunkowa młoda kapela, która powstała w 2007 roku pod nazwą Melodius. Aktualna nazwa zespołu nabrała znaczenia w 2012r. Band wydał dwa albumy i w roku 2019 nastąpił drastyczna zmiana składu. Z oryginalnego składu został tylko gitarzysta Biggie, który ma wizję i pomysł na ten zespół. "Elysium" to ciekawa pozycja jeśli chodzi o power metal. Może skierowana do tej części fanów, którzy lubią nutkę progresywności, czy finezyjnych melodii. To też płyta, która może przyciągnąć wielbicieli Lord Symphony, Dark Moor czy też Angra.

Jakoś nie miałem przyjemności poznać twórczości tego bandu, ale muszę przyznać, że nowy skład sprawdza się idealnie. Panowie się znakomicie rozumieją i tą chemię słychać od pierwszych dźwięków. Melodius Deite to nie tylko utalentowany Biggie, który atakuje nas mocnymi, finezyjnymi solówkami. To również zgrana sekcja rytmiczna, wszechstronny klawiszowiec, a także były wokalista Galnerus czyli Yama B, który jest pierwszoligowym wokalistą. Z takimi muzykami można czynić cuda i band faktycznie to wykorzystuje. Magia jest i otacza nas z każdej strony.

Kiedy odpala się płytę to mamy ścianę różnych dźwięków i od razu można skwitować, że "Destructive Chaos" jest pełen progresywności i oryginalnych motywów. Dziwny początek i troszkę nie pewny. Wszystko zmienia dynamiczny, pełen przebojowości "Love or Lust", który od razu pokazuje, że band stawia na melodyjność i wyjątkowe aranżacje. "Gluttonous Being" to kolejna dawka niezwykłych emocji i znakomita mieszanka power metalu i progresywnego heavy metalu. Coś z neoklasycznego Iron Mask, coś z dawnego Dark Moor można wyłapać w melodyjnym i nastrojowym "Covetousness". Znakomity kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Znalazło się też miejsce na agresywny i zadziorny "Wrath of Zealots". Co za killer ! Znakomicie wypada też urozmaicony i klimatyczny "Vainglorious Pride", czy iście progresywny "Neo Utopia".


 Tak o to dostajemy kolejne ciekawe wydawnictwo z power metalową muzyką w roli głównej. Melodius Deite zaskakuje finezją, dbałością o technikę i niebanalne melodie. "Elysium" to album skrojony specjalnie dla maniaków nastrojowego power metalu, którzy cenią sobie wyjątkowy klimat, pomysłowe aranżację i wysokiej klasy wykonanie. Prawdziwa perełka!

Ocena: 9/10

PARSIFAL - Mountain King (2020)


Gitarzysta Bjarte Boe  po raz trzeci wraca ze swoim zespołem o nazwie Parsifal. Band jest jedynym w swoim rodzaju i wiedzą jak porwać słuchacza i poruszyć jego emocje.  Formacja działa od 2012r i ma na swoim koncie już 3 wydawnictwa. Trzeba przyznać, że muzycznie panowie wymiatają i stworzyli ciekawy styl, który miesza w sobie elementy symfonicznego metalu, a także power metalu czy nawet folk metalu. W ich muzyce słychać coś z Falconer, coś z Blind Guardian, Rhapsody czy też Helloween. Parsifal nie jest kopią żadnego z nich i tworzą swoją własną muzykę, z której bije świeżość i niezwykła pomysłowość. "Mountain King" to płyta, która wciąga słuchacza w zupełnie inny świat. Ten świat jest pełen magii i dostajemy wyjątkowy krążek, który oddaje to co najlepsze w gatunku power metalu. Warto też wiedzieć, że jest to pierwszy album z nowym wokalistą tj Eamon Dooley, który zastąpił Oscara.

Piękna, nastrojowa okładka sugeruje może jakiś progresywny rock czy muzykę z innego pogranicza. Tutaj zawartość zaskakuje i dostajemy naprawdę wartościowy materiał, który zaskakuje pod każdym względem. To nie jakaś tam porcja riffów i chwytliwych melodii. Tutaj band naprawdę stawia na ciekawy, melancholijny i magiczny nastrój, ale całość utrzymana jest w epickim tonie. Płyta jest dynamiczna, przebojowa, ale zagrana z rozmachem i pomysłem. Wszystko znakomicie ze sobą współgra i ciężko do czegoś się tu przyczepić.

Nie każdemu może przypaść do gustu specyficzny wokal Oscara, ale jego charakter i styl przypomina mi frontmana Falconer. Pod względem gitar to też dużo się dzieje i mamy tutaj niezły wachlarz różnych motywów. Nastrojowy "call of the wild" sprawdza się jako intro. "The kingdom of heaven" to 10 minut ciekawych aranżacji, podniosłych motyw. Band intryguje formą i klimatem, a to dopiero początek. Szybki, zadziorny "Mountain King" to rasowy killer, w którym mamy wyraźne echa symfonicznego metalu, a nawet neoklasycznego power metalu. Idealnie skrojona kompozycja dla maniaków Iron Mask czy Rhapsody. Klasyczny power metal z wyraźnymi wpływami Blind Guardian czy Helloween dostajemy w "The pilgrim". Łezka w oku się zakręci i to nie raz. Brawo Parsifal! Coś z Kalmah mamy w dynamicznym i zadziornym "Crussaders". Gitary brzmią tutaj obłędnie. Co za lekkość i finezja bije z tego kawałka. Na taki power metal zawsze warto czekać! Band jeszcze bardziej przyspiesza w rozpędzonym "Find Her". Szczęka znów mi opada, że band tak zgrabnie przechodzi miedzy kompozycjami i tak pomysłowo je urozmaica. Stary, dobry, rasowy power metal z lat 90 uświadczymy w dynamicznym "Walls of Water". Całość zamyka podniosły, epicki "Afterwise".


"Mountain King"  to dzieło dobrze wyważone. To nie tylko emocje, epickość, to przede wszystkim melodyjny power metal, w starym dobrym stylu. Każdy utwór niesie ze sobą coś wyjątkowego i jako całość brzmi obłędnie. Tutaj wszystko brzmi perfekcyjnie. Jedynie można się przyczepić do wokalu, ale to już kwestia indywidualna. Mnie album zachwycił i jest to jedna z najciekawszych płyt roku 2020. Gorąco polecam! Dajcie się porwać muzyce Parsifal, bo jest to coś więcej niż tylko kolejny album power metalowy.

Ocena: 9.5/10

środa, 28 października 2020

WINTER TALES - The ghost of sirol (2020)

7 lat przyszło czekać fanom włoskiego Winter Tales na nowy album. "The Ghost of Sirol" to  kontynuacja "Voyager" i w dalszym ciągu band gra prosty i melodyjny heavy metal z domieszką power metalu. Band może nie jest najlepszy w tym co robią, ale grają muzykę prosto z serca i dzięki temu ich najnowszy krążek to solidna pozycja, która jest warta uwagi.

Okładka może jest nieco kiczowata, może troszkę bez pomysłu. Jednak to tylko okładka, a kluczową rolę jest oczywiście muzyka, a także umiejętności zespołu. Kapela na scenie metalowej działa od 2000r i potrafią tworzyć przede wszystkim melodyjny heavy/power metal z wyrazistymi riffami. Panowie pokazują na swoim najnowszym krążku, że potrafią stworzyć chwytliwe melodie, które łatwo zapadają w pamięci. Czasami brakuje ostatecznego szlifu, może czasami brakuje pazura, zadziorności czy większego nakładu mocy. Jednak mimo pewnych wad najnowsze dzieło Włochów wciąż zasługuje na uwagę.

Liderem grupy jest wokalista i gitarzysta Ruben Frattesi, który jest motorem napędowym Winter Tales. Trzeba przyznać, że idealnie on pasuje do stylistyki heavy/power metalu. Jego głos jest charakterystyczny i jest uroczy, zwłaszcza w górnych rejestrach. Duet gitarowy Luca i Ruben spisuje się dobrze i słychać współprace i wzajemne uzupełnianie. To jest podstawą tej płyty i tego bandu.

Echa starego Helloween mamy w przebojowym "Candle Light" i tutaj band na pewno błyszczy. Panowie dobrze sobie radzą z power metalową stylistyką. Niestety wolniejszy "The thin Rope" jest już troszkę nijaki i bez wyrazu.Kolejny szybki utwór na płycie to "Sunday strips", ale pomimo mocnego riffu, też nie potrzebne są tutaj zwolnienia. Czasami brzmi to troszkę nudnawo. Przebłyski mamy też w zadziornym i stonowanym "The ghost of sirol". Dobrze wypada też chwytliwy "Fear of the end" czy przebojowy "Vanishing Lights".

Winter Tales to nie jest może band, który powala na kolana, który nagrywa płytę idealną. To jednak band, który potrafi nagrać solidny heavy/power metal, który opiera się na prostych i solidnych motywach. Wszystko niby jest tak jak być powinno, ale brakuje elementu zaskoczenia i ostatecznego szlifu. Kto wie może kiedyś band nas jeszcze czymś zaskoczy.

Ocena: 5.5/10
 

wtorek, 27 października 2020

SODOM - Genesis XIX (2020)

Thrash metal naprawdę dobrze się ma i można stwierdzić, że ten gatunek przeżywa swoją drugą młodość. W tym roku pojawiło się spora ilość wartościowych płyt z kręgu thrash metalu. Jednak wciąż wielką nie wiadomą był nadchodzący krążek niemieckiego dinozaura thrash metalu tj Sodom. "Genesis XIX" to pierwszy album z nowym perkusistą Tonim Markelem. To również wielki powrót gitarzysty Franka Blackfire, który nagrał z Sodom kultowy "Agent Orange", czy "Persecution Mania", a z Kreator "Coma of souls". Drugim gitarzystą został Yorck Segetz, którego można kojarzyć się z Neck Cemetery. Nowy skład, nowa muzyka, ale styl i jakość ta sama co zawsze.


Dostajemy rasowy thrash metal do jakiego nas przyzwyczaił Sodom. Słychać kontynuację ostatnich wydawnictw i tutaj nie ma niespodzianki. Band robi swoje i robi to bardzo dobrze. Imponuje na pewno fakt, że band pomimo swojego długoletniego stażu wciąż potrafi porwać słuchacza i zniszczyć mocnym riffem, pomysłowymi melodiami, czy techniką. Sodom to prawdziwa teutońska maszyna, która przeżywa swoją drugą młodość. Nowi członkowie idealnie wpasowali się do zespołu i słychać, że wiedzą jak grać thrash metal. Zachwyca na pewno duet gitarowy, bowiem Frank i Yorck rozumieją się i uzupełniają i te ich pojedynki potrafią przyprawić o dreszcze. Dużo dobrego się dzieje w tej sferze, pomimo że band tu niczym nowym nie zaskakuje. Sodom to przede wszystkim wokalista i basista Tom Angelripper. Pomimo swoich lat jego głos wciąż brzmi brutalnie i oddaje to co najpiękniejsze w Sodom jak i samym thrash metalu. Niezastąpiony lider, bez którego ciężko sobie wyobrazić muzykę tej kapeli.

"Genesis XIX" to dzieło, na którym błyszczy zespół, ale warto też pochwalić Joe Petagno za klimatyczną i taką oldscholową okładkę nowego krążka. Brzmienie jak zwykle zachwyca agresywnością i takim niemieckim feelingiem. Wszystko jest tak jak być powinno w przypadku płyt Sodom.

Na płycie znajdziemy 12 kawałków, które dają 55 minut muzyki i każdy z utworów coś wnosi do płyty. Zaczyna się od heavy metalowego, stonowanego i marszowego intra w postaci "Blind Superstition". Szybko atakuje nas dobrze znany "Sodom & Gommorah", który promował ten album. Band dobrze trafił z singlem, bo kawałek jest szybki, chwytliwy i oddaje to co najlepsze w stylu Sodom. Ciekawie zaczyna się również "Euthanasia", który zachwyca szybkim tempem i zadziornym riffem. To kolejny killer na płycie, który przywraca wiarę w współczesny thrash metal. Na płycie mamy też rozbudowane kompozycje i jedną z nich jest tytułowy "Genesis XIX". Sam utwór zachwyca szybkością, agresją i klasycznym feelingiem. Sodom znów pokazuje, że jest w szczytowej formie. "Nicht mehr mein land" to element zaskoczenia, bowiem band stawia na ojczysty język. Trzeba przyznać, że ciekawie brzmi niemiecki w połączeniu z thrash metalem. Dobrze wypada też energiczny "Glock'n Roll". To jest Sodom jaki znam i kocham. Jak to dobrze, że band nic nie kombinuje i dalej gra swoje. Kolejny kolos na płycie to "The harpooneer", który zachwyca intrygującymi solówkami gitarowymi. Band tutaj szaleje. Urozmaicenia dodaje heavy metalowy i stonowany "Occult Perpetrator". Band cały czas trzyma wysoki poziom i dostarcza nam sporo emocji. Na pewno na kolana rzuca rozpędzony i przebojowy "Indoctrination". Płyty nie można było inaczej zakończyć niż kolejny killerem. Taki właśnie jest zadziorny i brutalny "Friendly Fire".

Sodom to prawdziwy fenomen i to już nie tylko band o bogatej historii i potęga niemieckiego thrash metalu. To ponadczasowy band, który wciąż zachwyca i podtrzymuje płomień thrash metalu. Dzięki takim płytom jak "Genesis XIX" ten gatunek ma się dobrze i przeżywa swoją drugą młodość. Kto chce niech porównuje z innymi wielkimi płytami Sodom, można zestawiać z "Agent Orange". Dla mnie to jest trudne, więc skwituje tylko tak, że jest to kolejna genialna płyta w dorobku tej zasłużonej formacji. Brać w ciemno!

Ocena: 9.5/10
 

sobota, 24 października 2020

GLACIER - The passing of time (2020)

Jedno spojrzenie na okładkę i już można wysnuć wnioski, że szykuje się nam wycieczka do heavy/power metalu z lat 80. Nazwa Glacier brzmi znajomo i faktycznie można było ją wcześniej spotkać, bowiem sama kapela działa o dziwo od 1979r. Tak więc tym razem nie jest to młoda kapela, która próbuje odtworzyć nam klimat lat 80, lecz jest to kapela, która kontynuuje swoją przygodę z lat 80. Glacier działa w nieco innym składzie i w zasadzie z oryginalnego składu już został tylko wokalista Michael Podrybau. Nie zmienia to jednak faktu, że warto sięgnąć po debiutancki krążek zatytułowany "The passing of time", który jest znakomitą mieszanką heavy/power metalu.

Amerykański Glacier muzycznie przypomina troszkę twórczość Titan Force, Liege Lord czy Shok Paris. Band idzie w klasyczne rozwiązania i w tym najlepiej się czuje. Nie ma potrzeby tworzenia czegoś nowoczesnego, to ma być podróż w głąb lat 80 i klasyki amerykańskiego heavy/power metalu. Liderem grupy jest bez wątpienia wokalista Michael, który odpowiada za klimat lat 80 i za ten surowy charakter. Gitarzyści Martell i Maselbas dbają o zaplecze gitarowe i tworzą ciekawe zagrywki i w tej sprawie dużo się dzieje. Mamy chwytliwe melodie, dynamikę i przebojowość. To już czyni album warty uwagi.

Klimat lat 80 został uchwycony w okładce, w prostym, surowym brzmieniu, ale też i w muzyce. Klasyczny "Eldest and Truest" znakomicie wprowadza nas w świat Glacier i od razu wiemy co nas czeka. Tutaj jest szczere granie i band nic nie udaje i dlatego tak szybko kupuje nas. Dobrze wypada też przesiąknięty NWOBHM  "Ride Out", który pokazuje jak band potrafi być elastyczny. Stonowany i klimatyczny"Sands of Time", który jest spokojniejszy w swojej formule. Jednym z mocniejszych momentów na płycie to marszowy i rycerski "Valor", który nieco przypomina dokonania Manowar. Stylistykę power metalu możemy dopiero uświadczyć w rozpędzonym "Into the Night". Całość zamyka rozbudowany " The temple and the Tomb" który pokazuje że band potrafi nagrać nieco dłuższy kawałek, który również nie nudzi.

Wszystko jest tak jak być powinno, a nawet może za bardzo. Dostajemy nieco przewidywalny materiał i  brakuje mi troszkę elementu zaskoczenia i większej dawki przebojowości. Nic jednak nie zmienia faktu, że debiut Glacier to wciąż solidny album z amerykańskim heavy metalem.

Ocena: 8/10
 

piątek, 23 października 2020

ARMORED SAINT - Punching the sky (2020)

Armored Saint to jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów heavy metalowych i tutaj nie chodzi tylko o amerykańską scenę metalową. Można jednak odnieść, że lider tej grupy czyli John Bush bardziej dał się poznać jako wokalista Anthrax. "Sound of White Noise", który został wydany przez Anthrax, kiedy Bush był tam wokalistą do dziś robi furorę. Ja wielkim fanem Armored Saint nie jestem, ale zapowiedzi dotyczące nowego krążka zatytułowanego "Punching the Sky" były zachęcające i zwiastowały obiecujący album. Na pewno nowy krążek ,ma kilka przebłysków i bije ostatnie jakże słabe wydawnictwa Armored Saint. Nowy album mocno przypomina mi "Workship Music" Anthrax i to jest jedna z jego zalet.

Z pewnością band wraca do mocniejszego grania i słychać, że w końcu mają jakiś pomysł na kompozycje. Nie brakuje mocnych riffów, czy chwytliwych melodii.Wszystko pięknie, tylko szkoda, że materiał jest bardzo nie równy. Obok naprawdę świetnych kawałków mamy też kawałki niedopracowane i takie bez ostatniego szlifu. Czasami brakuje mocniejszego kopa i przebojowości, ale jako całość album mimo wad się broni.

Band bardzo dobrze przygotował ten album od strony technicznej. Mamy w końcu klimatyczną i pomysłową okładkę, czy wreszcie mocne i dobrze wyważone brzmienie, które nadaje mocy choćby samym gitarom, czy sekcji rytmicznej. Trzeba też przyznać, że muzycy mimo 5 letniej przerwie są w dobrej formie. Zwłaszcza na pochwałę zasługuje John Bush, który wciąż ma to coś w swoim głosie.

Nową płytę wypełnia 11 kawałków, który każdy z nich wnosi coś innego do tego krążka. Dobrze wypada "Standing on the shoulders of Giants", który idealnie promował nadchodzący album. Jest przebojowość i ciekawy motyw przewodni i to już napawało optymizmem. Pierwszym rasowym killerem na płycie jest agresywny "End of Attention Span" i już tutaj czuć energię i pazur z czasów Anthrax. Taki Armored Saint to ja mogę słuchać. Troszkę nijaki jest rockowy "Bubble", który nieco odstaję od reszty. Dalej mamy nieco agresywniejszy "Do wrong to none", który nieco na siłę próbuje być nowoczesny. Szkoda, bo mógł to być znacznie ciekawszy utwór. Też niczym specjalnym wyróżnia się stonowany "Lone Wolf", który znów jest wypełniaczem nic nie wnoszącym do płyty. Moim faworytem z miejsca stał się rozpędzony i przebojowy "Missile to gun". Band daje tutaj czadu i gdyby cały album był tak zagrany to byłaby niezła perełka. Nudą wieje w "unfair", a "Never Your feet" to po prostu solidny, heavy metalowy kawałek.

Dobrze, że John Bush ma się dobrze i wciąż tworzy nową muzykę i nowy album Armored Saint może znaleźć swoich fanów, bo to solidny album. Znajdziemy tutaj kilka naprawdę świetnych kompozycji i szkoda, że album jest bardzo nie równy i miewa słabsze momenty jak choćby "unfair". Potencjał by znacznie coś ciekawszego i szkoda, że został zmarnowany. Za jakiś czas płyta pójdzie w zapomnienie, no chyba że  jest się fanem Armored Saint.

Ocena: 6/10


 

czwartek, 22 października 2020

DEATH DEALER - Conquered lands (2020)

Pamiętam jak dziś okres w którym ekipa Death Dealer chwaliła się swoją pracą nad nowym albumem. Już wtedy było wiadomo, że band ciężko pracuje i stara się nagrać tak naprawdę kontynuację dwóch poprzednich albumów. Minęło 5 lat od premiery "Hallowed Ground" i przyszedł czas na nowe dzieło tej supergrupy zatytułowane "Conquered lands". To było do przewidzenia, że band nagra album równie udany co poprzednie.

Kiedy ma się w zespole takie gwiazdy jak Stu Marschall z Empires of Eden, Sean Peck z Cage, czy Rossa The Bossa, który dał się poznać z grania w Manowar to można zdziałać naprawdę wiele. Ostatnio ten znakomity skład zasilił równie znany i utalentowany Mike Lepond, którego przecież znamy z Symphony X czy zespołu Rossa The Bosa. Tych panów tak naprawdę nie trzeba przedstawiać, nie trzeba pisać, jak są świetni w tym co robią. Na nich zawsze można liczyć i zawsze stworzą muzykę, która jest prosta z serca, muzyka która cieszy i do której zawsze chce się wracać.

Minęło 5 lat a Death Dealer nic nie zmienił w swojej stylistyce i dalej mamy wysokich lotów heavy/power metal, który opiera się na mocnych i zadziornych partiach Stu i Rossa, którzy tworzą świetny duet, który rozumie się bez słów i stawia na pomysłowe zagrywki. Tutaj ta machina działa bez zarzutów i można ich słuchać bez końca. Sam Sean to też wokalista z niesamowitą barwą i umiejętnościami i to jest wokalista jedyny w swoim rodzaju. Klasę już pokazał w Cage, ale też i w Denner/Shermann czy ostatnio w The three tremors. Każdy z tych muzyków to wielka indywidualność, a razem tworzą coś wyjątkowego, magicznego.

Nowy album, nowa muzyka, ale styl  i patenty band nie zmienia i dalej idzie swoją wydeptaną ścieżką. Słusznie bo nic innego nie oczekują od nich. Po raz kolejny ogromne brawa za klimatyczną i oldscholową okładkę. Death Dealer zadbał też soczyste, mocne brzmienie, które tylko jeszcze bardziej potęguje wrażenia Z jednej strony jest bardzo klasyczne, a z drugiej strony słychać nowoczesny pazur.

 Na płycie znajdziemy 11 dobrze wyważonych kompozycji dających 46 minut nowej muzyki. Na start  dostajemy tradycyjnie rozpędzony killer i taki właśnie jest "Sorcerer Supreme", który znakomicie przemyca temat Doktora Strange'a z Marvela. To jest właśnie Death Dealer jaki kocham i to jest heavy/power metal najwyższych lotów. W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny i dynamiczny "Every Nation" i słychać, że band nawiązuje do stylu i jakości z debiutu. Bardzo mnie to cieszy, bo debiut to jedna  z najlepszych płyt ostatnich lat. Tajemniczo zaczyna się "Beauty and the Blood", który ma ciekawe przejścia. Kolejny killer na płycie. "Running with the Wolves" to kompozycja bardzo heavy metalowa i to taki ukłon w stronę Accept, Judas Priest, ale też i Manowar. "heretic has returned" to kolejne nawiązanie debiutu i tutaj band znów zaskakuje pod względem technicznym jak i samych aranżacji. Tytułowy "Conquered lands" to kwintesencja stylu Death Dealer i słychać miłość muzyków do heavy i power metalu. Mocny, zadziorny i taki bardziej klasyczny riff sieje tutaj spustoszenie. Oj szykuje się rasowy killer koncertowy. Mocna rzecz! "Hail to the king" to niezwykle melodyjny i taki nieco lżejszy utwór i zaskakuje że wyszedł od Death Dealer. Stylistycznie najbliżej ma do "I am the King" z repertuaru Cage. Co za niesamowity przebój!  Szybko i agresywnie jest też w szybkim "Slay or be slain" i dopiero zwalniamy w balladzie "22 gone". Finał w postaci "Born to bear the crown" to znakomite podsumowanie tego znakomitego krążka.

Mistrzowie powrócili i zrobili to co do nich należało. Nagrali znakomity album w stylistyce heavy/power metalu. Jest agresja, dynamika i wciągające partie gitarowe, a całość spina ten niesamowity głos Seana. Jak to dobrze, że ta supergrupa to nie jakiś tam projekt muzyczny, a zespół z prawdziwego zdarzenia. Mam tylko nadzieję, że kolejny album powstanie znacznie szybciej. Z tego wszystkiego jeszcze zatęskniłem za Cage. Kto kocha dwa poprzednie krążki to i ten pokocha!

Ocena: 10/10

niedziela, 18 października 2020

ASHBURN - You can not kill what can never die (2020)


 Ktoś tęskni za starym dobrym stylem Angra? No to uważajcie na Ashburn. To świeża krew w brazylijskim power metalu i w tej kapeli drzemie ogromny potencjał. Działają od 2013r, ale dopiero teraz udało im się wydać swój debiutancki krążek "You can not kill what can never die", który jest ukłon dla twórczości Angra, ale to nie jedyna ich inspiracja. Nie brakuje wpływów Iron Maiden, Lords of black czy nawet helloween. Band na szczęście nie stara się być klonem jakiejś innej formacji, a wręcz przeciwnie stara się też wnieść troszkę świeżości do tego gatunku. Band stawia na współczesny i zadziorny power metal, ale nie zapominają też o klasycznych patentach. To wszystko sprawia, że ich debiut jest warty uwagi.

Klimat Angry można wykryć w okładce Ashburn, która mocno nawiązuje do kultowej kapeli.  Kolejny aspekt to bez wątpienia wokalista Heron Ribeiro, który zachwyca swoim technicznym zapleczem i stylem śpiewania. Ma w sobie to coś, co przypomina Matosa, czy nawet Kiske. W wysokich rejestrach Heron po prostu wymiata. Muzyka Ashburn to nie miotania się bez celu i szukanie własnego charakteru. Band jasno określa swój kierunek i wie czego chce.Podchodzą do sprawy profesjonalnie i to przedkłada się na jakość. W efekcie dostajemy jeden z mocniejszych albumów tego roku jeśli chodzi o power metal.

"Doing nothing is not the Answer
" - to ciekawy otwieracz, który ma nieco progresywny wydźwięk. Utwór cechuje mroczny feeling i stonowane tempo, ale potrafi oczarować swoją melodyjnością.

"Captain Proudmore" - to już nieco mocniejsze granie i tutaj band pokazuje dbałość o melodie. W końcu też słychać smykałkę do tworzenia hitów.

"Pyre of Gods" - od razu atakuje nas mocnym riffem i rozpędzoną sekcją rytmiczną. Słychać duch starego Helloween czy Angra. Kwintesencja power metalu.

"Forevermore"- kolejna petarda na płycie i znów ukłon w stronę klasycznego, europejskiego power metalu.

"No more memories" -  popis szalonych solówek Gabriela i Raquela, które przypominają złote czasy Edguy czy helloween. Wszystko zostało zagrane tak jak być powinno i trzeba przyznać, że band dobrze czuje power metal. No i ten fenomenalny Heron!

"Asylum" - urozmaicony kawałek, w którym nie wszystko jest takie oczywiste. Band raz zwalnia tempo, raz przyspiesza, ale poziom wciąż wysoki. Band potrafi oczarować słuchacza i nie potrzebuje stosować żadnych sztuczek.

"XXI" to już bardziej zadziorny kawałek, w nieco mroczniejszym klimacie i tutaj band pokazuje, że stara się grać nowoczesny power metal z heavy metalowym pazurem.

"As it falls" - no i jest rasowa ballada i te partie gitarowe są zagrane z polotem i finezją, a to czyni ten utwór po prostu magiczny i idealnie pasuje do całości.

"Win and die" - kolejny wartościowy kawałek, w którym band pokazuje, że można grać nowocześnie, zadziornie i bardzo melodyjnie.

"Break the silence" - znakomity finał tej płyty i znów prawdziwa power metalowa petarda. Kwintesencja tego gatunku i idealne podsumowanie tej wyśmienitej płyty.

Ashburn pokazał swoje wszelkie atuty i już wiadomo, że przed nimi świetlana przyszłość. Zgrany zespół, z utalentowanymi gitarzystami i gwiazdą w postaci Herona w roli wokalisty. Panowie stawiają na melodyjny power metal w nowoczesnej oprawie. Najlepsze jest to, że są wierni klasyce spod znaku Angra, czy Helloween. Jestem zachwycony i to kolejna gorący debiut tego roku!

Ocena: 9/10