środa, 10 maja 2023

DEADLINE - Vitriol Inc (2023)


Po 3 latach ciszy przyszedł czas na nowy album Deadline. Ta ekipa z południowej Afryki zrobiła spustoszenie znakomitym "Cathedral Point" i pokazała, że heavy/power metal mają we krwi. Nie ma w składzie gitarzysty Ravena Chaosa, ale to nie przyczyniło się do spadku jakości.  Teraz Deadline tworzy 5 osób, ale dalej tworzą wysokiej klasy materiał, co potwierdza najnowsze dzieło zatytułowane "Vitriol Inc".


Okładka może troszkę komiksowa, ale przyciąga uwagę i zostaje w pamięci. Zresztą band zadbał o każdy aspekt płyty, żeby było ciekawie. Piękna okładka, mocne, zadziorne brzmienie i dojrzały, pełen emocji materiał. Dzieje się i jest na pewno równie ciekawie co na poprzednim albumie. Fani heavy/power metalu z nutką thrash metalu nie będą narzekać.  Nowy album zachwyca z pewnością pracą gitarzystów i duet Skullprit/Judge Mental opiera się na mocnych riffach, dużej dawce melodyjności i przebojowości. Sporo w tym świeżości i pomysłowości. Całość idealnie spina wokal Jessiego Switchblade'a, który idealnie współgra z instrumentalną zawartością. Ma charyzmę, technikę i słychać w jego głosie prawdziwą pasję. Ciężko sobie wyobrazić deadline bez jego głosu.

Płytę wypełnia 10 kawałków i taki "Vitriol" to jeden z najlepszych kawałków jakie słyszałem w tym roku. Bije z niego niezła energia i do tego jest spora dawka agresji i przebojowości.  Takie granie zawsze jest w cenie, a Deadline pokazuje, że jest specem w tej kategorii. Podobne emocje wywołuje "Cult of prometheus", który przemyca pewne elementy thrash metalu. Znakomicie wyszła ta mieszanka. Band znakomicie odnajduje się w złożonym i bardziej rozbudowanym "My sweet Apocalypse" i tutaj ewidentnie postawiono na klimat, na nieco progresywny feeling. Dobrze się tego słucha. Mamy też prosty i łatwy w odbiorze "Codebreaker", który znów pokazuje, że band potrafi umiejętnie wykreować pomysłowy riff, wciągające partie gitarowe. Naprawdę dobrze się tego słucha, choć wiadomo, że nie ma w tym nic odkrywczego. Tempo troszkę siada w spokojniejszym "Exhale", który nie wiele wnosi do płyty. Zmarnowany potencjał. Uwielbiam Deadline za takie chwytliwe i zadziorne kawałki w stylistyce heavy/power metalu typu "Devil in Disguise". Najwięcej elementów thrash metalowych można wychwycić w zamykającym "monuments". To kolejna perełka na płycie, a solówki to największa atrakcja tego utworu.

Deadline umacnia swoją pozycję i po raz kolejny wydaje świetny krążek w stylistyce heavy/power metalu z nutką thrash metalu. Płyta dynamiczna, przebojowa i pełna zadziornych riffów. Słucha się tego jednym tchem z dużą przyjemnością. Mimo słabszego momentu w postaci "Exhale" to i tak płyta zasługuję na uwagę i śmiało można zaliczyć do najciekawszych płyt roku 2023.

Ocena: 8.5/10
 

niedziela, 7 maja 2023

ADRIAN BENEGAS - Arcanum (2023)


 Ronnie Romero to bardzo zapracowany muzyk. Wszędzie go pełno i to w sumie nie dziwi, bo jest wokalistą pierwszej klasy. Ma znakomitą barwą, umiejętność budowania klimatu, emocji i nadawania muzyce heavy metalowego pazura. Nic dziwnego, że tak wielu go pozyskuje, że mógł wyśpiewać to co gra w duszy danemu muzykowi. Tak właśnie stało się paragwajskim klawiszowcem i kompozytorem Adrianem Benegasem. Ten uzdolniony muzyk po raz kolejny zaprosił gwiazdy światowego formatu i wydał drugi album. Z tym, że "Arcanum" to płyta o wiele ciekawsza i bardziej dopieszczona niż debiut.

Płyta skierowana jest do miłośników progresywnego metalu, czy właśnie melodyjnego power metalu. Każdy kto lubi The Ferryman, czy Lords of Black ten szybko odnajdzie się w muzyce Adriana. To muzyka pełna wyszukanych melodii i bardziej złożonych motywów gitarowych.  Tu brawa należą się Timo Sommersowi. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, który potrafi oczarować nas swoją grą. Każdy element muzyki Adriana znakomicie do siebie pasuje i tworzy spójną całość.

Cała płyta ma ciekawy klimat i od samego początku daje nam wyraźnie znać, że to materiał z górnej półki. Taki przebojowy i niezwykle melodyjny "Sanctum" to prawdziwa uczta dla maniaków takiego grania. No i ten nie zawodni głos Ronniego. Cudo! Dużo dobrego dzieje się w złożonym "The Secret Within", który imponuje rozmachem i epickością. Jestem jak najbardziej na tak. Coś z Masterplan, czy Stratovarius można uchwycić w energicznym "Pain is the key". Można też odpłynąć w głąb mrocznego klimatu podczas słuchania "Caravan of Doomed Souls". To już kolejna perełka i w zasadzie nie ma do czego się przyczepić. Jeszcze pozwolę sobie wyróżnić prosty i niezwykle zapadający w pamięci "Lux eaternam", który przekonuje swoim rockowym feelingiem.

To jedna z tych płyt, która nastawiona jest na pomysłowe i bardziej świeże motywy gitarowe czy melodie. Ta płyta ma poruszać, ma zapadać w pamięci i zachęcać do przeżywania jej na nowo. Płyta odkrywa wiele smaczków za każdym razem kiedy się jej słucha i to jest największa zaleta. To nie jest album z prostą muzyką, która łatwo wpada i wylatuje. Adrian i koledzy odwalili kawał dobrej roboty i czekam na więcej muzyki od tego geniusza.

Ocena: 9/10

sobota, 6 maja 2023

I AM YOUR GOD - Sanister (2023)


 "SINister" to już drugi album w dorobku fińskiej formacji o nazwie I Am Your God. Nowy krążek ukazał się 5 maja i jest skierowany do miłośników melodyjnego death metalu, czy power metalu. Każdy kto lubi wsłuchiwać się w płyty Children Of Bodom, Norther, czy In Flames ten polubi to co gra I am Your god. Jest pomysł, ciekawe wykonanie, a ambicje i pomysłowość zawsze są w cenie.

Na pewno przygotowali się by przyciągnąć jak największą liczbę słuchaczy i żeby zapaść w pamięci. Przepiękna i klimatyczna okładka robi furorę. Ma to coś i zachęca by odpalić owy album. W tym zespole kluczową rolę odgrywa wokalista Julius, bo to właśnie jego głos, jego technika, barwa i styl śpiewania przesądza o agresywności tej płyty. Trzeba przyznać, że się sprawdza.  Duża dawka melodyjności, dynamiki i przebojowości to zasługa gitarzystów. Matti i Joonas wiedzą jak grać ciekawie i z dbałością o melodie. Niby nie odkrywają niczego nowego, ale robią to wszystko ze starannością i to przedkłada się na jakość.

Już otwieracz w postaci "Warriors" to soczysty killer, która daje wyraźny sygnał czego mamy się spodziewać. Znajdziemy tutaj też niezwykle melodyjny "Jailbreak" i to tylko pokazuje jak band mocno nastawiony jest na melodyjność. Dalej znajdziemy nieco mroczniejszych i agresywny "Shotgun", przebojowy "The Warden" z atrakcyjnym głównym motywem. Na pewno warto wyróżnić energiczny "Another day to die" czy spokojniejszy "Fulfill my chalice", który wieńczy ten album.

To jedna z tych płyt, która potrafi oczarować stylem i aranżacjami. Szkoda tylko, że sam album jest mało przebojowy, troszkę taki w jednym tonie. Troszkę bardziej bym wysunął gitary, tak żeby można było poczuć tą moc. Płyta warta uwagi, bo band odwalił kawał dobrej roboty. Każdy kto gustuje w melodyjnym graniu musi tego posłuchać.

Ocena :7.5/10

CALICO JACK - Isla de la Muerte (2023)

 


Jak dobrze widzieć, że kolejny band podejmuje temat piratów w muzyce heavy metalowej. Calico Jack to włoski band, który działa od 2011r. Nagrali debiut, a teraz w tym roku wydają swój drugi album. "Isla de la Muerte" to z pewnością album dojrzały i przemyślany, a to czyni go z pewnością atrakcyjnym krążkiem. Na pewno znajdą się fani tego co gra Calico Jack. Wystarczy, że się gustuje w folk metalu, melodyjnym metalu i muzyce w stylu Finntroll, czy Korpiklaani. Oczywiście nie brakuje też pewnych nawiązań do Running Wild czy Alestorm.

Calico Jack jednak próbuje tętnić swoim własnym życiem i bardziej nastawia się na folkowy styl. Stara się też oddać w pełni piracki klimat. To jest bardzo mocny atut "Isla de la Muerte".  Płyta jest zróżnicowana i potrafi nie raz zaskoczyć. Na pewno trzeba mieć odpowiednie nastawienie i nastrój na takie granie. Kiedy wbijemy się w odpowiedni nastrój, to płyta może nas oczarować. Potencjał jest. Melo i Toto to ważne osobistości w Calico Jack, bo to oni odpowiadają za warstwę gitarową i słychać pełno ciekawych pomysłów. Do tego całość ubarwia swoim głosem wokalista Gig, który brzmi niczym kapitan czarnej perły. Wszystko jest na swoim miejscu. Duży plus za mocne, wyraziste brzmienie i przepiękną okładkę, która w pełni oddaje klimat albumu.

Dobrze w klimat płyty wprowadza nastrojowy i energiczny otwieracz, czyli "Broadside Attack". Dużo folk metalu tutaj mamy, ale nie tylko. Calico Jack pozytywnie zaskoczył i to na tyle, że chce się brnąć dalej w tą podróż. Dalej mamy 10 minutowy "Isla De la Muerte" i choć kawałek przemyca sporo ciekawych patentów, to jednak troszkę jest za długi. Mamy też bardziej zadziorny i heavy metalowy "Bad Fortune".  Z pewnością fanom Alestorm może się spodobać taki radosny "Three cheers to the shanty man". Jednym z mocniejszych punktów na płycie jest agresywniejszy "Maruader" i podobne emocje wywołuje "Hual Away  Joe" i tutaj band znakomicie się bawi konwencją. Jest heavy metalowy pazur, jest folkowy klimat i całość potwierdza tylko, że band wie jak zabrać nas do pirackiego świata. "Sandokan" jest pełen różnych motywów, ale jako całość nie jest jakoś spójny i troszkę za długi jak dla mnie.

Calico jack jako bilet w do świata pirackiego metalu sprawdza się idealnie. To muzyka nastrojowa i pełne ciekawych motywów. Wszystko jest tak jak być powinno, ale czuje spory niedosyt. Może ograniczyłbym nieco folk metal na rzecz heavy metalu? Może postawiłbym na czysty wokal? Bardziej heavy metalowy? To wszystko w sumie kwestia gustu. Potencjał jest, a sam "Isla de la Muerte" to z pewnością płyta warta uwagi.

Ocena: 7/10


piątek, 5 maja 2023

LOUDER THEN HELL - Possessed By steel (2023)

 

 
Brazylijski Loude than Hell to projekt muzyczny, który współtworzą dwaj doświadczeni muzycy, czyli Rock;n Rafa, który odpowiada za bas i gitarę, a także wokalista  Fabio Paulinelli, którego znamy z Grey Wolf. Projekt istnieje 2 lata i teraz przyszedł czas na drugi album tej grupy i "Possessed by steel" to kawał soczystego heavy metalu, który pod wieloma względami przypomina twórczość Grave Digger, czy Paragon.

Główną atrakcja nowej płyty to bez wątpienia znakomite partie wokalne Fabio, który idealnie wpasowuje się w tło. Jego głos jest stworzony do tego typu muzyki. Nadaje drapieżności i heavy metalowego pazura. Kolejną jakże ważną atrakcją nowej płyty jest obecność Ceda z Blazon Stone, który nagrał solówki na album. To też sporo podniosło wartość o wej płyty. Samo brzmienie też jest bliższe niemieckiej scenie metalowej.

Płyta jest bardzo treściwa, bo zawiera 9 kawałków dających 40 minut muzyki.  Kiedy wkracza "Possessed By Steel" to już czuć coś faktycznie z dokonań Grave Digger. Niby nic odkrywczego, ale brzmi to naprawdę dobrze. Znajomo też brzmi "Keep it Undeground" i to taki heavy metalowy hymn, gdzie manowar spotyka grave digger. Znalazło się miejsce też najbardziej rozpędzony "Fast As Wind" i tutaj główny motyw gitarowy zasługuje na uwagę. Niby proste, troszkę banalne granie, ale dostarcza sporo frajdy. Coś z Running Wild można uchwycić w "Under The Black Flag",a rozpędzony "Death hammer" to kolejny szybki kawałek w niemieckiej oprawie. Ten drugi utwór przypomina dokonania Rage. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia dynamiczny "Freedom Heart", który również mocno nawiązuje do Running Wild. Motyw jakby żywcem wyjęty z któryś starych płyt ekipy Rock;n Rolfa. Bardzo dobrze się tego słucha.

Louder Than Hell nie nagrał płyty odkrywczej, nie nagrał płyty, która poruszy świat i rzuci na kolana maniaków niemieckiego heavy metalu, ale wiem jedno. To rozrywka na wysokim poziomie i słuchając tej płyty można naprawdę dobrze się bawić, a pewnie nie raz usłyszycie tam motywy, którzy przypomną wam o Rage, grave Digger czy Running Wild. To album z pewnością, który zasługuje na uwagę.

Ocena: 7.5/10



BURNING WITCHES - The Dark Tower (2023)


Za każdym razem, kiedy ukazuje się nowy album szwajcarskiej kapeli Burning Witches to moje serce bije szybciej. Mam słabość do tej kapeli i lubię wracać do ich płyt. To jeden z tych zespołów, który od lat trzyma wysoki poziom i dostarcza heavy/power metal najwyższej próby, a wszystko za sprawą 5 uzdolnionych babek, które nie boją się czerpać garściami z twórczości Dio, Primal Fear, czy Crystal Viper. "The Dark Tower" to już 5 album w dorobku grupy i z pewnością tylko potwierdza, że trzeba się  z nimi liczyć.

Okładka rodem z płyt Kinga Diamonda przyciąga uwagę i zostaje w pamięci. Z resztą pod tym względem Burning Witches zawsze błyszczał. Podobnie ma się sprawa brzmienia, które jest ostre niczym brzytwa. Co napędza ten band to z pewnością znakomicie ułożona gra Larissy i Romany, które rozumieją się i tworzą zgrany duet. Pełno tutaj ciekawych riffów, elektryzujących solówek i popisów gitarowych. Dzieje się sporo i nie ma czasu na nudę. Materiał został wzbogacony o dwa covery i każdy z nich wpisuje się w konwencję stylu Burning Witches. Wybrano kawałki z repertuaru W.A.S.P i Ozzy'ego Osbourne;a. To trzeci album, gdzie rolę wokalistki pełni Laura Goldemond i trzeba przyznać, że jej głos potrafi przyprawić o ciarki. Nie dziwię się, że to ją wybrali jako następczynie Seraine. Ten band tętni życie i słychać, że grają muzykę z pasją i miłości do klasyki gatunku. To band, który potrafi czarować swoją muzykę i dostarczyć sporo frajdy.

"Unleash The beast" to prawdziwe mocne uderzenie i to takie w klimatach Judas Priest. Lepiej nie można rozpocząć płyty. Nie licząc oczywiście krótkiego intra.  Sporo radości dostarcza taki klasyczny "Renegade", który znów przemyca patenty Judas Priest, troszkę Accept i w sumie jest to znakomity ukłon dla heavy metalu lat 80. Killer! Klimat grozy można wyłapać w agresywnym "Evil Witch" i znów band potwierdza swój ogromny potencjał. Piękne wejście gitar mamy w "World on Fire" i jest to niezwykle melodyjny kawałek, który ma coś z White Skull, a także iron maiden. Spokojna ballada "Tommorow" też dobrze wypada i na pewno nie powoduje odruchu wymiotnego. Jest w tym rockowy pazur i to może się podobać. Imponuje pomysłowy "The Dark Tower", który zabiera nas w rejony bardziej mroczny. Klimat robi tutaj robotę, ale nie można zapomnieć o mocarnym riffie i wyraźnych wpływach Grave Digger czy Mercyful Fate. Na płycie nie brakuje hitów i wystarczy odpalić zadziorny "Heart of Ice" czy rozpędzony "Doomed to Die", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Prawdziwa petarda! Każdy utwór trzyma wysoki poziom i ciężko się przyczepić do czegoś.

Burning Witches jest dalej na fali i wciąż można zaliczyć ich do jednych z najważniejszych zespołów młodego pokolenia. Te babki robią wrażenie i to nie tylko wyglądem, ale przede wszystkim umiejętnościami. Nowy album to w dalszym ciągu heavy/power metal w najlepszym wydaniu i to jest jedna z tych płyt, do której chce się wracać z utęsknieniem. Burning Witches wie jak dogodzić swoim fanom. "The Dark Tower" to na pewno jedna z moich ulubionych płyt tej kapeli. Polecam!

Ocena: 9/10

wtorek, 2 maja 2023

SKINHER - Heartstruck (2023)



Kto chce się cofnąć w czasie i wrócić do lat 80?  Grecki Skinher, który działa od 2021r serwuje nam taką sentymentalną podróż na swoim debiutanckim albumie "Heartstruck". Sam album brzmi jakby powstał z złotej erze kaset VHS i brzmi niczym soundtrack jakiegoś thrillera czy horroru. Sama klimatyczna okładka i nieco przybrudzone brzmienie nie wytrącają nas z tego toku myślenia. Z resztą czy można przejść obojętnie obok tak świetnej okładki?

Ten klimat na szczęście jest obecny podczas słuchania zawartości. To jest główna atrakcja tej płyty, ale na szczęścia nie jedyna. Znajdziemy tutaj sporo chwytliwych melodii, łatwo wpadających w ucho refrenów czy porywających riffów. Wszystko zagrane prosto i z duchem lat 80. Syntezatory i partie basu to sprawka lidera, czyli Kyle'a Skinhera. Ma głowę pełną ciekawych pomysłów i to przedkłada się na jakość zawartości. Za partie wokalne odpowiada Cons Marg i trzeba przyznać, że sprawdza się  w takim miksie heavy metalu i hard rocka, rodem z lat 80. Dzięki niemu wszystko brzmi naturalnie i autentycznie.

Na płycie jest skromne 8 kawałków, dających 35 minut muzyki. Zaczynami od prostego i nieco hard rockowego "You;re next". Nic nowego tu znajdziemy, ale hołd dla metalu i hard rocka lat 80 jak najbardziej. Świetny klimat lat 80 uchwycono w przebojowym "Interstellar Love Hysteria". Jest łagodnie, z nutką tajemniczości, a wszystko przesycone tym kiczem lat 80. Brzmi to naprawdę ciekawie. "Night Cull" brzmi niczym soundtrack jakiegoś horroru Johna Carpentera, ale to przede wszystkim heavy metalowy killer, który został zagrany z większą energią. Mocny utwór, który szybko stał się moim faworytem. Klimat grozy można uchwycić w "He sees You".Sam utwór w dużej mierze jest instrumentalnym utworem. Kolejny killer to "Self eating creatures" i tutaj znów coś z filmów Carpentera można uchwycić. Refren taki niby banalny, ale niezwykle zapadający w pamięci. Taki "Dance with the dead" również sporo czerpie z znanych kapel, ale mimo to wzbudza sporo pozytywnych emocji. Stonowany "Josephine" ma bardziej spokojny feeling i bliżej mu do rockowej ballady.

Skinher rozpoczyna swoją przygodę z heavy metalem i ten początek jest obiecujący. Niby proste i oklepane granie, bo i ciężko coś nowego stworzyć. Nic dziwnego, że Skinher stawia na klimat, na sprawdzone motywy gitarowe, które kojarzą się z latami 80. Troszkę brakuje do ideału to fakt, ale płyta z pewnością dostarcza sporo frajdy i zasługuję na uwagę.

Ocena: 7.5/10
 

poniedziałek, 1 maja 2023

STRAY GODS - Olympus (2023)




 Pamiętacie debiut greckiego Stray Gods, który był hołdem dla twórczości Iron Maiden? Świetny odzew fanów i recenzentów przekonał band, że muszą dalej grać i tworzyć nowa muzykę. Na drugi album nie przyszło długo nam czekać, bowiem już 23 czerwca ukaże nakładem Rock of  Angels Records najnowszy krążek zatytułowany "Olympus". To jedna  z tych płyt, które na pewno warto wypatrywać.

Wpływy Iron Maiden dalej są słyszalne i tego band nigdy chyba się nie pobędzie. Z pewnością nie w momencie kiedy za sitkiem jest Artur Alemida z Attick Demons, który brzmi niczym sam Bruce Dickinson. Jego barwa jest charyzmatyczna i nadaje zespołowi charakteru i drapieżności. Bez jego głosu to już nie było to samo. Słychać na nowym albumie, że lider grupy tj Bob Katsionis jakiś taki bardziej swobodny i nie ściśle nastawiony na granie w stylu Iron Maiden. To sprawia, że nowy materiał jest bardziej świeży, pomysłowy i dający nowej tożsamości Stray Gods. Słychać tą ucieczkę w rejony jakby rycerskiego, nieco epickiego, greckiego heavy metalu. Gdzieś tam w tym wszystkim są pewne cechy power metalu. Tego składnika w muzyce Stray Gods jest najmniej. Cieszy, że band szuka własnej tożsamości i nie zapomina o swojej genezie. Popisy gitarowe autorstwa Boba i Johna są intrygujące i można się nimi delektować godzinami. Bardzo dobra robota. Klimatyczna okładka i soczyste, pełne mocy brzmienie dodają całości tylko smaczku.

Na płycie znajdziemy 8 kawałków. Zaczynamy od "Out Of nowhere", który ma akustyczny wstęp niczym w "Moonchild", ale szybko utwór nabiera mocy. Gdzieś tam są elementy Iron maiden, ale jakby więcej tutaj grania na pograniczu heavy/power metalu. Pierwszy killer za nami. Też jakby więcej własnej tożsamości mamy w lekkim, nieco progresywnym "Ghost From the Future". Słychać, że to nieco bardziej złożony kawałek. Piękny wstęp ma "The Other Side of the mirror", który ma coś z "The Final Frontier" czy płyt z Blazem na wokalu. Utwór też pełen różnych gitarowych zagrywek i pomysłowych melodii. Kolejny mocny punkt tej płyty. Próbę zerwania z Iron Maiden mamy w nieco bardziej epickim "The Sign", który jakby czerpie coś z Black Sabbath z Tonym Martinem. Jestem jak najbardziej na tak. Z kawałka bije świeżość i pomysłowość. Bob to jednak geniusz.  Szybki, energiczny "Abel & Cain" nawet nie kryje, że jest hołdem dla iron maiden. Bardzo żywiołowy kawałek, który podkreśla wszystkie atuty Stray Gods.  Ciarki przechodzą również w marszowym i epickim "Fortune Favors the Bold", który ma coś z Manowar i coś z Black Sabbath z czasów "Headless Cross". Skoczny "Angels of the light" mógłby zdobić jakiś album żelaznej dziewicy po "Brave New World". Kawałek z pewnością sprawdzi się na trasie koncertowej. Punktem kulminacyjnym jest "Olympus" i tutaj band wybija się na wyżyny swoich możliwości. Orientalny motyw niczym "Stargazer" Rainbow czy "Black moon pyramid" Axel rudi Pell, a wszystko utrzymane w marszowym, mrocznym i pokręconym klimacie. Główny motyw wbija w fotel i oczywiście jakieś echa Iron Maiden są, ale tym kawałkiem band potwierdza, że chce mieć własną tożsamość i styl. Mocna rzecz! 10 minut szybko mija i chciałoby się więcej, a to już koniec płyty.

Fenomen Stray Gods trwa w najlepsze. Band szokował w tamtym roku, a w tym roku potwierdza swój geniusz i pomysłowość. To band z przyszłością, który jest wstanie przejść każdą przeciwność, kruszyć mury i sprawiać, że konkurencja się boi. "Olympus" to świetna kontynuacja debiutu i potwierdza, że trzeba się liczyć z tym zespołem. Płyta, którą można brać w ciemno! Nowi bogowie metalu? Na to wychodzi.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 30 kwietnia 2023

TARCHON FIST - The Flame Still Burns (2023)


 Ostatnie lata działalności włoskiego Tarchon Fist były bardzo owocne. Umacniali swoją pozycję w kategorii klasycznego heavy metalu. Nie tworzą niczego nowego i wykorzystują patenty, który nie raz już słyszeliśmy gdzieś w innym wydaniu. Na nowy album przyszło czekać 4 lata, ale nie był to zmarnowany czas, bowiem "The Flame Still Burns" to kolejny znakomity krążek w dyskografii włoskiego Tarchon Fist.

Nie ma zmian składu, nie ma zmian stylistycznych, a band dalej gra to co grał przez te wszystkie lata. To dobry znak. Cieszy też fakt, że za sitkiem dalej jest Mirco Ramondo. Rasowy, heavy metalowy wokalista z charyzmą i pasją. To dzięki niemu ten band ma swój charakter i potrafi wyróżnić się na tle innych podobnych kapeli. Nie można pominąć ciekawych i przemyślanych zagrywek gitarowych duetu Tattini i Rizzo. Panowie znają się na rzeczy i wiedzą jak stworzyć solidne i warte uwagi riffy czy solówki. Całości dobrze się słucha i muzyka potrafi poruszyć słuchacza i zapaść w pamięci.

Ciężko jest stwierdzić czy to najlepszy album tej grupy, ale wiem na pewno że ten album ma najlepszą okładkę. Ten rycerski, epicki klimat robi wrażenia i zachęca do zapoznania się z całością. Na płycie mamy 11 kawałków i w sumie każdy ma swój charakter, przez co płyta nie jest taka na jedno kopyto. Tytułowy "The flame still burns" to prosty i zadziorny heavy metal, do jakiego już nas Tarchon First przyzwyczaił. Nie brakuje przebojów i "Lens of Life" to znakomity tego przykład. Ten kawałek kipi energią i potwierdza, że Tarchon Fist jest w świetnej formie. Skoczny "Wolfpack" imponuje rozmachem i żeńskimi chórkami, które dodają uroku całości. Znalazło się miejsce na ostre riffy rodem z Judas Priest. Potwierdza to agresywny "Soldier in White" i nie miałbym nic przeciwko, gdyby byłoby tutaj więcej tego typu petard. Coś z Skid Row można uchwycić w "9/11" i to kolejna perełka na płycie. Band postawił na nieco amerykański hard rock i brzmi to naprawdę dobrze. "Escape' wyróżnia się dynamiką i niezwykle melodyjnym charakterem. Mocna rzecz! Całość wieńczy nastrojowy, nieco bardziej rockowy "The Legend of Rainbow warriors". Dobry utwór, ale brakuje mi tutaj kopa i jakiegoś przebłysku geniuszu.

Tarchon Fist powrócił po 4 latach i ten nowy album zasługuję na uwagę. Band jest na fali i ostatnie płyty robią wrażenie. "The Flame still burns" potwierdza, że włoski heavy metal ma się dobrze, a Tarchon Fist to jeden z ważniejszych włoskich zespołów grających klasyczny heavy metal. Warto posłuchać!

Ocena: 8/10

sobota, 29 kwietnia 2023

ENFORCER - Nostalgia (2023)


 "Nostalgia" to dobry tytuł dla najnowszego dzieła szwedzkiej kapeli enforcer. Faktycznie band pokazuje tutaj tęsknotę za latami 80, za swoimi korzeniami i ten dryg do tworzenia perełek z kręgu heavy/speed metalu. Ostatni krążek "Zenith" był słaby i rozczarowywał praktycznie na każdej linii. "From Beyond" był udany, ale nie powalał na kolana tak jak to robił "Death by Fire". Ogólnie jakoś tęskniłem za tym bandem i ich nową muzyką. Ostatni krążek ukazał się w 2019r. Kawał czasu minęło i oddałbym wszystko za wycieczkę w rejony z pierwszych płyt, a nie eksperymenty typu "Zenith". Na szczęście "Nostalgia" to bilet powrotny dla Enforce, bilet do świata wielkiego heavy metalu. Witajcie z powrotem, Enforcer.

Ta tęsknota za latami 80 i dawnym stylem Enforcer objawia się na kilku płaszczyznach. Wystarczy spojrzeć na klimatyczną okładkę i od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Okładka pełna tajemnic i zapada w pamięci. O to chodzi. Brzmienie też jakoś bardziej przypomina nam początki tej grupy i to dobry znak.  Lider Olof Wikstrand mimo upływu czasu wciąż zachwyca i porywa swoim głosem i budowaniem klimatu lat 80. Tym razem współpraca Olofa i Jonahtana układa się znacznie ciekawiej niż na poprzednim albumie. Jest energia, jest urozmaicenie, jest przebojowość i ta pasja, która była na pierwszych płytach. Enforcer wraca do swoich korzeni i to cieszy.

Znów dostajemy 40 minut muzyki, więc tutaj band niespodzianki nam nie zrobił. Na dzień dobry mamy tajemniczy i nieco futurystyczny "Armageddon" w roli intra. Czuć ten klimat jaki mamy na okładce. intro dobrze wprowadza w "Unshackle Me", który kipi energią i przebojowością. To jest Enforcer jaki znamy i kochamy. Nie mam zastrzeżeń! Speed metal pełną gębą mamy w dynamicznym "Coming Alive" i tutaj band daje czadu. Co za świetny killer, który zabiera nas do starej szkoły heavy/speed metalu z lat 80. Klasa sama w sobie. Duży plus za urozmaicenie materiału i zapewnienie kilku niespodzianek. Jedną z nich jest nieco hard rockowy "Heartbeats", który momentami przypomina mi twórczość choćby Dokken, czy wczesnego Def Leppard. Brzmi to intrygująco i pokazuje Enforcer w nieco innym wydaniu. "Demon" brzmi jak zaginiony klasyk z lat 80. Brzmi znajomo i w niczym to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Enforcer to jednak mistrzowie w swoim fachu. Pełno jest kapel tak grających, ale mało kto ma taki rozpoznawalny styl i taką jakość. Brawo Enforcer ! Coś pięknego.  Zostajemy przy szybkim tempie i "Kiss of Death" to znów speed metalowa jazda bez trzymanki. Chwytliwy refren i prosty riff robią robotę. Tytułowy "Nostalgia" to kolejny element zaskoczenia. Kawałek bardzo nastrojowy i pełen rockowych czy hard rockowych smaczków. Jest w tym świeżość i znów przejaw geniuszu tego zespołu.  Też lekki i taki nieco hard rockowy wydaje się "No tommorow" i to jest dobry utwór, ale troszkę ustępuje innym utworom. Szybko wkracza kolejny killer w postaci "At the end of rainbow" i znów band zabiera nas do swoich korzeni. Niezwykle chwytliwy kawałek, który tylko potwierdza w jak dobrej formie jest Enforcer. Imponujący jest ten niszczący riff w energicznym "White lights in the usa". Trzymają się swojej stylistyki i nie kombinują, co mnie bardzo cieszy. Sporo frajdy dostarcza też przebojowy "Keep the flame alive", który przypomina troszkę czasy "Death by Fire".

Wrócili, wrócili w wielkim stylu. Był słaby "Zenith" i potem przez długi czas była cisza. W końcu wrócili do tego co grają najlepiej. Jest stary, dobry heavy/speed metal w klimatach lat 80, czyli to z czego zasłynął Enforcer. Przecież za to ich kochamy i to przesądziło o ich sukcesie. Wielki powrót i znów wielki album.

Ocena: 9.5/10

piątek, 28 kwietnia 2023

MAJESTY - Back To Attack (2023)

 

Ostatnio jest jakaś dziwna moda, że jakaś kapela powraca z nowym albumem po dłuższej przerwie i wydaje nowy album. Tym samym żegnając się z swoimi fanami i kończąc działalność. Falconer, Holy Mosses, czy teraz choćby niemiecki Majesty. Już raz miał być koniec Majesty, a powstał w jego miejsce Metalforce. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Co do "Back To Attack" to oczekiwania miałem spore. Wszystko przez marketing, dobre kawałki zapowiadające album czy wreszcie sama okładka, która sugeruje nam powrót do starych płyt. Stare dobre logo  i wojownik w roli głównej, czego chcieć więcej? Czy to mogło się nie udać?

Poprzedni album zatytułowany "Legends" był mało atrakcyjny i to był jeden z najsłabszych albumów Majesty. Sporo rozczarowanie po genialnym "Rebels". A jak wygląda "Back to attack" na tle tamtych płyt? Na pewno jest to płyta bliższa "Rebels". Jest bardziej dopracowana i energiczna niż "Legends", ale nie ma też klasy i jakości co "Rebels". To porządna porcja heavy/power metalu i co ciekawe znów bardzo mało elementów Manowar tu uświadczymy, co przecież było poniekąd wyznacznikiem stylu Majesty. Skład nie uległ zmianie od roku 2018, tak więc nie ma większych niespodzianek. Daje dzieli i rządzi wokalista Tarek Maghary i robi to wciąż na wysokim poziomie. Jego wokal idealnie pasuje do takiego bojowego heavy/power metalu. Soczyste brzmienie to kolejny mocny punkt "Back To Attack", ale to również standard ostatnich płyt.

Od strony wizualnej i technicznej album z górnej półki. Jednak zapał ostudza zawartość, która dostarcza frajdy, ale nie rzuca na kolana. Zaczynamy od podniosłego intra "The oath of truth" i czuć, że to album Majesty. Jest dobrze. Pierwsze mocne uderzenie to tytułowy "Back To Attack" i to faktycznie taki rasowy przebój Majesty. Słychać tutaj sporo klasycznych rozwiązań, a duet gitarowy tworzony przez Knorr i Hadamovsky'ego naprawdę potrafi zauroczyć swoją grą. Dominują proste i takie true metalowe motywy i jest ten bojowy charakter. Brzmi to o wiele lepiej niż na ostatnim krążku. Stonowany "Demon War" to dobry utwór, ale już czuć lekką zadyszkę i band już tak nie błyszczy. Dalej znajdziemy "Glorious Warriors" to utwór też taki bardziej heavy metalowy i z nutką twórczości Manowar. Dobry utwór, ale tez brakuje mi pazura i takiego konkretnego uderzenia. Potem w sumie seria takich średnich kawałków, które niczym specjalnym się nie wyróżniają. Taki "Age of Glory" nie wiele wnosi do twórczości Majesty. Niby coś tam się dzieje, ale nie porusza mnie i nie zapada w pamięci. Ożywienie następuje za sprawą "Saviors in the Dark", ale to też utwór taki jakiś przewidywalny i bez ikry. Ballada "In the Silence" to też jakiś taki zbędny wypełniacz. Serce szybciej zabiło przy epickim i pełnym nawiązań do Manowar utworze o nazwie "Our Time Has Come". To jest Majesty jaki kocham!

Majesty wraca, wraca do swoich heavy metalowych korzeni. Nie kombinuje i gra swoje. Bardzo dobry kierunek, ale za brakło pomysłów by zaciekawić słuchacza przez te 45 minut. Dobrze się tego słucha, ale nic ponadto. Nie czuje takiej euforii jak w przypadku starych płyt czy "Rebels". To po prostu kolejny album "Majesty". Mimo wszystko, że ten band kończy działalność. Mam nadzieje, że kiedyś powrócą.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 24 kwietnia 2023

CENTURY - The Conquest of Time (2023)


 Ostatnie dni to wysyp naprawdę ciekawych płyt z tradycyjnym heavy metalem. Był czas na Sintage i Blood Star, to teraz przyszedł czas na inny równie ciekawy debiut, czyli szwedzki Century. Brzmi jak zagubiony klasyk z lat 80. Oprawa graficzna płyty, samo brzmienie, image zespołu i styl w jaki prezentują heavy metal przywołuje na myśl starą szkołę spod znaku Heavy Load, Gotham City,  czy Mindless Sinner. Century powstał w 2020r, a w ogóle tego nie słychać. Styl i jakość przemawia na korzyść tej kapeli, a ich debiutancki krążek "The Coquest of Time" wcale nie brzmi jak debiut. To płyta z górnej półki.

Miło jest widzieć, że nie umiera ten duch lat 80, że wciąż rodzą się nowe kapele podtrzymujące ten żar klasycznego heavy metalu. Nie boją się konkurencji i ryzyka że mogą przepaść w gąszczu wielu innych podobnych zespołów. Century ma sporo atutów, które wykorzystuje na swoją korzyść. Proste motywy gitarowe, łatwo wpadające w ucho melodie i spora dawka przebojowości. Charyzmatyczny wokal Staffana Tengnera oraz jego popisy gitarowe dodają całości uroku i tego klimatu lat 80. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, bo i nie taki był zamiar. Miała być podróż sentymentalna do lat 80,  a także umocnienie szwedzkiej sceny metalowej w zakresie klasycznego metalu i to właśnie dostajemy. Century to band, który gra muzykę wysoki lotów i drzemie w nich ogromny potencjał.

Na płycie znajdziemy 36 minut muzyki i tutaj jest czym się zachwycać. Taki rozpędzony otwieracz w postaci "The Fighting Eagle" to taka stara szkoła szwedzkiego heavy metalu. Brzmi niczym zaginiony klasyk lat 80. Troszkę bardziej stonowany "Black Revenant" też brzmi bardzo oldschoolowo. Przyspieszamy w energicznym "Sinister Star" gdzie znów dostajemy masę znanych nam patentów z lat 80. Ta prostota i oklepane motywy gitarowe to już coś towarzyszy nam przy każdym kawałku. Naprawdę dobrze się tego słucha. Dobrze buja zadziorny i nieco skoczny "master of hell". Oj dużo dobrego się tutaj dzieje. Jest to heavy metalowe szaleństwo i duża dawka pozytywnej energii. Moim faworytem został przebojowy "Breakthrough", który mocno nawiązuje do NWOBHM i nawet troszkę Iron maiden można uchwycić w niektórych momentach. Mocna rzecz! Na koniec zostaje rozbudowany "Servants of the iron mask" i tutaj band oddaje hołd klasycznemu heavy metalu ze Szwecji. Kawał dobrej roboty. Idealne zwieńczenie debiutanckiego krążka.

Miło, że pojawia się młody i zdolny szwedzki band, który chce iść w ślady Mindless Sinner czy Heavy Load. Przyda się wzmocnienie szwedzkiej sceny heavy metalowej. Band oddaje hołd najlepszym i stawia na feeling lat 80. Proste motywy, duża dawka przebojowości i sprawdzone patenty sprawiają, że "The Conquest of Time" to rozrywka na wysokim poziomie.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 23 kwietnia 2023

SINTAGE - Paralyzing Chains (2023)


Pojawił się nowy band na niemieckiej scenie metalowej, który chce godnie reprezentować swój kraj na arenie międzynarodowej, zwłaszcza jeśli chodzi o gatunek NWOTHM. Takich zespołów jest pełno, a Sintage mimo to potrafi przebić się przez silną konkurencję i stać się jedną z najważniejszych premier roku 2023. To młody zespół, który jest głodny sukcesu i stara się by ich muzyka pełna energii i przebojowości. Nie boją się sięgać po patenty Iron Maiden, Running Wild czy Blackslash,  "Paralyzing Chains" to płyta, która na pewno pozytywnie zaskoczy sporą część słuchaczy.

Wszystko zbudowano w oparciu o klimat lat 80. Wiele aspektów płyty jest wzorowane na płytach z tamtego okresu. Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę i image muzyków. Samo nieco surowe i przybrudzone brzmienie też jakby wyjęte z tamtego okresu.  Dynamiczna sekcja rytmiczna, charyzmatyczny wokal Randy'ego i pełne wdzięku i polotu partie gitarowe autorstwa Juleza czynią ten album prawdziwą ucztą dla maniaków takiego grania.

Trzeba być świadomym, że to nie muzyka która dokonuje rewolucji, a miła wycieczka do lat 80. Tak więc musimy być nastawieni na sprawdzone i znajome dźwięki. Weźmy taki "Spirit of the underground", który mocno nawiązuje do wczesnego running wild i klimatu lat 80. Ta prostota, ta energia i ten pazur. Brzmi to obłędnie. Bardzo dobrze wprowadza słuchacza do świata Sintage otwierający "Midnight Evil", który ma coś z starych płyt Iron maiden. Duża dawka energii czeka na nas w rozpędzonym "Venom", który oddaje to co najlepsze w latach 80. Mamy coś z judas Priest, coś  z Running wild. Brzmi może i znajomo, ale frajda z odsłuchu jest nie do opisania. Na pewno warto wyróżnić też energiczny "Escape the scythe", gdzie można delektować się popisami wokalnymi Randy'ego i wciągającymi partiami gitarowymi Juleza. Oj dzieje się w tym kawałku. Echa Running wild mamy również w "Blazing Desaster", gdzie znów dostajemy znajomo brzmiący riff.  Całość wieńczy "Flames of Sin", który z kolei ma coś z wczesnego accept.

"Paralyzing chains" to debiut, który oddaje w pełni klimat lat 80 i czyni Sintage konkurencją dla innych zespołów grających NWOTHM. Znajdziemy tutaj sporo elementów wczesnego Running wild, coś Blackslash czy iron maiden. Niby oklepane to wszystko, a zabawa przednia. Będę z pewnością wracał do tego krążka i będę śledził poczynania tej kapeli.

Ocena: 8.5/10
 

sobota, 22 kwietnia 2023

ANGUS MCSIX - Angus Mcsix and sword of power (2023)


 Kiedy w roku 2021 pojawił się news, że rozchodzą się drogi Gloryhammer i wokalisty Thomasa Winklera to fani byli w szoku. Powód w sumie do końca nie jest w pełni znany, aczkolwiek teraz fani Gloryhammer będą mogli czerpać z tego korzyść. Gloryhammer dalej jest i ma się dobrze,  a w tym roku pod skrzydłami wytwórni Napalm Records wyda swój nowy album. Thomas Winkler w 2022 r powołał do życia Angus Mcsix i to z podobną muzyką co Gloryhammer. Dla fanów to prawdziwa uczta. Warto dodać, że sporą rolę w nowym zespole Winklera odgrywa jeden z najważniejszych muzyków power metalowego światka, czyli  Sebastian Levermann z Orden Ogan. Tak o to w tym roku też postanowili pokazać światu swój debiutancki album, zatytułowany "And the sword of power".

Stylistyka mocno nawiązuje do gloryhammer, więc jest melodyjnie, momentami kiczowato. Tylko, że odnoszę wrażenie że Angus Mcsix troszkę przegina. Ociera się o jakiś pop rock, kicz czy jakieś melodie rodem z gier komputerowych. Cała ta fantasy otoczka i teksty potrafią też zajść za skórę słuchaczowi. Niby przypomina to co ostatnio zrobił Victorius, tylko Angus jakoś tak przegina to i to w złą stronę. Thomas Winkler to wiadomo, znakomity wokalista, który oddaje piękno power metalu. Sebastian to wiadomo, że muzyczny geniusz i potrafi czarować. Warto pochwalić również gitarzystkę Thalię, która mimo że nie jest znana szerszej publiczności, to jednak ma talent. Co z resztą na kanale youtube pokazała nie raz. Niby wszystko składa się w znakomitą i spójną całość i powinny być zachwyty i przezywanie, jaki to nie jest znakomity album.

Jednak tak nie jest. Płyta jest lekka, melodyjna, ale czasami ten kicz, to ocieranie się o pop czy rock. Nie do końca trafia mnie forma, a także aranżacje. Otwierający "Masters of the universe" niby czaruje i ten rycerski charakter daje o sobie znać. Gdzieś tam coś z Orden Ogan można wychwycić. Dobrze wypada melodyjny "Sixcalibur", choć też ocieramy tutaj mocno o kicz i tandetę. Gdyby brzmiało to może bardziej poważnie, może w nieco innej aranżacji to może byłoby lepsze? Teksty i sam styl w "Laser shooting dinosaur" odstrasza i choć to skoczny i taki radosny kawałek, to jakoś specjalnie nie trafia do mnie. "Ride To Hell" też jakiś taki dyskotekowy i przesłodzony. Aranżacje nie działają na korzyść. Mamy też przebojowy "The key to eternity", który broni się prostym i łatwo wpadającym refrenem, który ma coś z Bloodbound. Też dobrze wypada "In a Past Reality", ale też band jakby bardziej ogranicza te przesłodzone, komputerowe dźwięki.

Power metal to jest coś czym żyję i czym się zachwycam. Nie mam nic przeciwko słodkim, radosnym, czy dziecinnym dźwiękom. Oczywiście są też pewne granice i czasami brakuje pewnego ładunku wyrozumiałości. Niby jest to lekkie, przebojowe i niektóre momenty zapadają w pamięci. Tym razem dominowało uczucie irytacji i jakiegoś zniechęcenia. Tym razem nie wyciągnę miecza i nie wybiorę się w w świat fantasy razem z Agnusem Mcsix. Na pewno znajdzie godnych fanów i sprzymierzeńców.  Nasze drogi się rozchodzą. Oczywiście życzę powodzenia!

Ocena: 6/10

GRAND DESIGN - Rawk (2023)


 W kategorii hard rocka to właśnie szwedzkie zespoły często potrafi skraść serce. Tak właśnie jest z Grand Design i ich najnowszym albumem zatytułowanym "rawk". Band sukcesywnie działa od 2006r i udowadnia, że można przywrócić blask hard rocka z lat 80. Nie boją się czerpać z Def Leppard, Motley Crue czy Dokken. Dorobili się 6 albumów i ten najnowszy potwierdza tylko, że band jest w formie i potrafi stworzyć muzykę wysokich lotów.

"Rawk" to kopalnia hitów i choć daleko tutaj do oryginalność, to jednak jest duża frajda z słuchania tej płyty. Dostajemy proste i łatwo w padające w ucho melodie i refreny. Echa lat 80 czy 90 są słyszalne i do wszystko brzmi współcześnie. Grand Desing to przede wszystkim duet gitarowy stworzony przez Vestmana i Ledina, którzy stawiają na sprawdzone i oklepane motywy. Podają tak umiejętnie, że słuchacz czerpie frajdę z tych znajomych dźwięków.  Nie byłoby mowy o dobrej muzyce i takiego sukcesu kapeli, gdyby nie frontman Pelle Seather, który ma odpowiednie warunki wokalne do takiej muzyki. Pasuje znakomicie do tego co gra zespół, a to przedkłada się na jakość.

Pełno tu hitów i już otwierający "Tuff it Out" czy zadziorny "Love or a fantasy" to znakomicie odzwierciedlają. Sporo elementów Def Leppard słychać i to nic złego. Ballada "Desperate Hearts" też brzmi znajomo i choć brakuje troszkę ciekawego motywu głównego, to i tak broni się. Mamy też szybsze kawałki, jak choćby "Get  out" czy bardziej hard rockowe hymny typu "In the heat of the night".

Nie ma rewolucji w hard rocku, nie ma też przejawu geniuszu muzycznego. Nie zawsze o to przecież chodzi. Czasami liczy się dobra zabawa i hard rockowe szaleństwo. To tutaj znajdziemy, a Grand Design po raz kolejny pokazuje, że zna się na rzeczy i hard rock to ich żywioł. Dobry hard rock w szwedzkim wydaniu.

Ocena: 7/10

EVILCULT - The devil is always looking for souls (2023)


 Za znawcę i fana black metalu nie uważam się, ale przychodzi taki moment że czasami trafię na coś  z tego rejonu co mi przypasuje. Tym razem los zesłał mi najnowsze dzieło brazylijskiego bandu o nazwie Evilcult.  Kapela działa od 2016r i ich muzyka jest mieszanką heavy/speed metalu, a także black metalu i thrash metalu. Co ciekawe ten black metal nie jest tutaj dominujący, co jest sporą zaletą dla mnie. Dużo tutaj speed metalu i thrash metalu, a najlepsze jest to, że muzycznie Evilcult mocno nawiązuje do debiutu Running Wild. Jest jeszcze troszkę debiutu Kreator, a także nutka Mercyful Fate. To ci dopiero niespodzianka prawda? Płyta znikąd, a z miejsca "The devil is always looking for souls" stał się dla mnie jednym z najważniejszych albumów roku 2023.

Okładka zapada w pamięci i trzeba przyznać, że oddaje też klimat zawartości.  Sam zespół tworzy trzyosobowy skład, z czego największą rolę odgrywa Lucas. To właśnie on odpowiada za mroczne, black metalowe partie wokalne. Dobrze radzi sobie z górnymi partiami i nadaje całości odpowiedniego charakteru. Jeszcze ciekawsze są jego zagrywki gitarowe, bo są mocno przesiąknięte latami 80 i wczesnym running wild. Bardzo mnie cieszy ten stan rzeczy.

Sam riff "Ancient Power" i brzmienie od razu robi nam odesłanie do właśnie debiutu Running Wild. Pod względem partii gitarowych ten album wymiata i wgniata w fotel od pierwszych sekund. To jest prawdziwa jazda bez trzymanki. Jakże melodyjnie i heavy metalowo zaczyna się tytułowy kawałek, który jest kolejnym killerem na płycie. Znów riff mocno zakorzeniony w wczesnym Running Wild. Brzmi to bardzo naturalnie, niczym zaginiony klasyk lat 80. Band nieco urozmaica swoją grę w rytmicznym "Chants of the night". Niby dalej trzymamy się tego samego, ale band czaruje jak może żeby nie było nudno. Gdyby miał wskazać słabszy moment, to byłby to właśnie ten kawałek. Dalej mamy klasyczny kawałek w postaci "Call of Evil". Partie gitarowe są bardzo smakowite i przyprawiają o ciarki. Ciekawie zaczyna się "Die in Hell" i to znów nieco stonowany kawałek, który pokazuje że band potrafi bawić się konwencją. Słucha się tego jednym tchem. Przyspieszamy w "Speed metal fire" i sam riff i wejście perkusji na samym początku to istny majstersztyk. Całość wieńczy przebojowy "The Witch", który podsumowuje co gra w duszy Evilcult.

Rzadko kiedy wybieram się w rejony black metalu, ale tym razem został umiejętnie przesiąknięty elementami speed/thrash metalu, a zwłaszcza wczesnym Running Wild. Takie są moje odczucia, skojarzenia, a może komuś coś innego przyjdzie na myśl? To już wszystko kwestia gustu, ale bez względu na to jest to płyta z pewnością, która potrafi zapaść w pamięć i skraść serce. Dla mnie miłość od pierwszego odsłuchu. Petarda!

Ocena: 9.5/10

piątek, 21 kwietnia 2023

ANTHEM - Crimson & Jet black (2023)


 Japoński Anthem właśnie dobił do 20 wydawnictw pełnometrażowych i to pokaźny wynik. Działają od 1981r i zawsze stali na straży wartościowego heavy metalu z nutką power metalu. Grają swoją i nie patrzą się na nikogo. Najnowszy album zatytułowany "Crimson & Jet Black" to żadna tam rewolucja, a znów solidna porcja heavy/ power metal.

Czy jest to najlepszy album tego zasłużonego bandu? Za pewne nie, ani też najlepsze co słyszałem w tym roku. Jednak płyty zawsze mają na solidnym poziomie i jest to zawsze muzyka godna uwagi. Tym razem również nie brakuje ciekawych riffów i wciągających refrenów. Każdy kto kocha muzykę z pogranicza Judas Priest, Loudness czy Accept.  W Anthem kluczową rolę odgrywa wokalista Morikawa, który swoim głosem, barwą czyni ten band wartościowym. Potrafi wnieść czasami niepozorne kawałki na wyższy poziom. Najlepsze, że jego barwa i styl śpiewania nasuwa bardziej europejskie głosy, aniżeli japońskie. Spory atut.  Nie można też zapomnieć o gitarzyście Shimazu, który stawia na klasyczne patenty i rozwiązania. Nie uświadczymy tutaj eksperymentów, czy silenie się na nowoczesność. Muzycznie jest dobrze i można wymienić kilka naprawdę godnych uwagi kawałków.

Warto wsłuchać się w otwierający "Snake Eyes", bo to jeden z najostrzejszych utworów na płycie. Coś dla miłośników Judas Priest czy Saxon. Jest moc! Podobnie ma się kwestia agresywnego "Wheels of Fire" i właśnie w takiej stylistyce Anthem błyszczy najbardziej. Więcej power metalu w klimatach Primal Fear czy Mystic Prophecy można uchwycić w "Howling Days". Potem już bywa różnie, bo jest nieco przekombinowany "Void Ark" i troszkę średnich utworów, które nie potrafią przebić się ponadprzeciętność. A może to ja bym zbyt duże wymagania? Na szczęście na sam koniec killer w postaci "Danger Flight" , który kipi energią. Fani Saxon na pewno będą zachwyceni.

Płyta mogła być ciekawa i na pewno na wysokim poziomie, gdyby nie fakt, że pomysłów starczyło na parę kawałków, a całościowo troszkę jest to wszystko niedopracowane. Przede wszystkim zdarzają się nijakie kawałki, albo średnie motywy gitarowe. Solidny materiał z przebłyskami, tak można w skrócie opisać nowy materiał Anthem.

Ocena: 6/10

BLOOD STAR - First Sighting (2023)


 Zawsze marudziłem, że oddałbym wszystko żeby przeżyć lata 80 i przeżywać na bieżącą te wszystkie znakomitości jakie powstawały w tamtym czasie. To był złoty czas dla heavy metalu, ale w obecnych czasach też zdarzają się przypadki, gdzie rodzą się zespoły, które żyją latami 80. Obierają za cel właśnie odtwarzanie muzyki tamtego okresu, dając od siebie pomysłowość i dbałość o detale, a przede wszystkim miłość do heavy metalu lat 80.  Amerykański Blood star działa od 2017r ale dopiero teraz wydał swój debiutancki album "First Sighting". Co ciekawe płyta okazała się w podobnym czasie co inne nowości w podobnych klimatach. Century, Smoulder czy Sintage, a słuchając ich muzyki można odnieść wrażenie, że poza wpływami NWOBHM, Iron Maiden, Saxon, można doszukać się czegoś z Visigoth czy Night Demon. Jakie te wpływy by nie były i czego bym tu nie napisał, dla was ważne jest jedna kwestia. To płyta, której nie można pominąć.

Klimat lat 80 to jest główny składnik muzyki Blood Star. Okładka pełna klimatu i tej magii lat 80. Podobnie przygotowane brzmienie, które nieco surowe i takie przybrudzone od razu daje nam sygnał co gra w duszy tej kapeli. Strzałem w dziesiątką okazało się postawienie na kobiecy wokal, bowiem Madeline Smith potrafi budować klimat i dodać heavy metalowego pazura. Momentami potrafi nam przypomnieć o starych dobrych czasach Doro Pesch w Warlock.  Wpływy Visigoth są jak najbardziej na miejscu, bo w składzie jest gitarzysta Jamison Palmer i basista Noah Hadnutt, których kojarzymy z owym zespołem. Jamison to uzdolniony gitarzysta,  który potrafi zauroczyć swoją gra i pomysłami. To za jego sprawą muzyka nabiera jakości i tej drapieżności. Nie trzeba więcej argumentów, by docenić ten band.

Minus? 32 minuty muzyki w 8 kawałkach, ale przecież w latach 80 to było na porządku dziennym. Zapinamy pasy i zabieramy się w podróż z Blood Star. Pierwszy na ogień idzie "All for Nothing" i tutaj mamy do czynienia z rasowym przebojem. Jest lekko, troszkę hard rockowo i z dużą nutką nwobhm. Klasa, a proszę o jeszcze więcej. Prosty w swoich motywach wydaje się "Fearless Priestess", który ma nam przypomnieć stare dobre czasy Judas Priest, Warlock czy Accept. Niby wszystko oklepane, znane, ale jest uśmiech na twarzy i znów dałem się kupić. Band przyspiesza w "No one Wins" i tutaj jest pazur, energia i dynamit. Echa Warlock oczywiście że są, ale nie tylko. Jednak potrafią też zaskoczyć w szybszym tempie. Troszkę słabszy wydaje mi się "The Observes", a może to wina wokali Palmera, który użyczył tutaj swojego głosu? Instrumentalny "Dawn Phenomenon" to utwór, który budzi niepokój, może i strach, ale wpisuje się w klimat i styl płyty. Brawo Blood Star. Dalej mamy "Cold Moon", który przemyca sporo elementów NWOBHM, ale tez troszkę może i hard rocka. Brzmi to bardzo naturalnie, jakby faktycznie powstało w latach 80. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest niezwykle rytmiczny i rozbudowany "Going Home". Na sam koniec znów petarda, tym razem "Wait to Die". Band pokazuje pazur i swój ogromny potencjał.

Debiut? To słabe słowo, bo band brzmi jakby grał od lat i miał za sobą kilkanaście płyt. Band nie był głośno reklamowany w metalowym światku, a szkoda bo niektórzy mogli przespać ich premierę. Wypatrujcie krwawej gwiazdy, bo to zespół o klasie światowej, który idzie podbić heavy metalowy świat. Mają szansę tego dokonać. Wystarczy posłuchać "First Sighting", by się przekonać o czym mówię.

Ocena: 9/10

środa, 19 kwietnia 2023

ETERKNIGHT - Forgotten Tales (2023)


 "Forgotten Tales" to debiutancki krążek meksykańskiej formacji Eterknight, który działa od 2011r. To płyta, która zasługuję na uwagę i to jeden z ciekawszych albumów jakie ostatnio się ukazało. Co przyciąga uwagę, to fakt że band miesza stylistykę power metalu, melodyjnego death metalu i folk metalu. Nie boją się czerpać garściami z Ensiferum, Wintersun, ale nie tylko. Można wyłapać pewne wpływy Alestorm, czy Running Wild. Brzmi to na pewno ciekawie i nie dajcie się zwieźć średniej jakości okładce.

Płyta ma swój klimat fantasy, który bardzo dobrze współgra z tym co band gra. Klimat fantasy, nutka podniosłości, dobra zabawa i do tego pełno łatwo wpadających w ucho melodii. To spory atut płyty.   Duet gitarzystów tworzony przez Lopeza i Camacho, którzy imponują swoją grą i pomysłami. Nie brakuje prostych i porywających motywów gitarowych czy pojedynków na solówki. Warto też wspomnieć, że największą rolę odgrywa Geiler May, który odpowiada za bas, wokal i elementy orkiestrowe. Jego głos może nie jest perfekcyjny, ale idealnie pasuje do muzyki Eterknight. Band stawia na rozrywkę, na przebojowość i klimat, a to zdaje egzamin.

Co do zawartości, to na wstępie dostajemy podniosłe i klimatyczne intro. "Prophecy" to kawałek, który buduje napięcie i przenosi nas do świata fantasy. Płytę promował "Last Ride", który nastawiony jest energię, folkowy charakter i naprawdę dobrze to brzmi. Przede wszystkim praca gitar i jakie melodie dostajemy przemawia za sukcesem tej płyty. Więcej folkowego klimatu mamy w "Dancing Forest" i znów band znakomicie łączy elementy folk, power metalu i melodyjnego death metalu. Mocny riff, wciągające partie gitarowe i klimat sprawiają że utwór zapada w pamięci. Kolejny hicior na krążku to majestatyczny "Stone of Might", który przemyca pewne elementy Running Wild czy Alestorm. Mocna rzecz. Imponuje też dynamiczny "Kingdom's  Army" o rycerskim charakterze i znów band błyszczy. Jest pomysł, świeże podejście do tematyki i samo wykonanie też jest z górnej półki. Finał to rozbudowany i nieco bardziej urozmaicony "Forgotten Tales", który chce zawrzeć wszystko co najlepsze w jednym kawałku. Udała się ta sztuka.

To co zgotował Eterknight zasługuje na pochwały i uznanie. Zmieszać tak różne gatunki i żeby miał to sens to naprawdę jest sztuka. Troszkę popracowałbym nad aranżacjami, troszkę nad przebojowością, ale to jest do zrobienia. Start bardzo udany i już zapisuję "forgotten tales" do najciekawszych płyt tego roku i mam nadzieję, że Eterknight nie zwolni tempa.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

ASHRAIN - Requiem Reloaded (2023)


Nazwa zespołu Ashrain nic nie mówi. Nie było większego rozgłosu i w sumie tak o to pojawił się debiutancki krążek "Requiem Reloaded" praktycznie znikąd. Co byśmy nie usłyszeli to już z miejsca ten album zasługuje na uznanie fanów heavy i power metalu. Gitarzysta Nozomu Wakai, którego znamy z twórczości Destinia dokonał niemożliwego. Zebrał prawdziwe gwiazdy, które mogą dokonać cudo i z niczego stworzyć coś wyjątkowego i godnego zapamiętania. "Requiem Reloaded" to uczta dla fanów heavy/power metalu i jedna z najważniejszych płyt roku 2023.

Kogo tutaj mamy w składzie, że dostaje takiej ekscytacji? Mogło by się wydawać, że pierwsze skrzypce gra Nozomu, ale można odnieść wrażenie, że uwagę przykuwają inne osobistości. Jest perkusista Andy C, którego dobrze znam z Dark Moor.  Jeszcze bardziej szokuje obecność basisty Petera Baltesa, który odcisnął swoje piętno na muzyce Accept. No i wisienka na torcie w postaci głosu Iuri Sansona, który po raz drugi czaruje swoim głosem w tym roku. Po dzień dzisiejszy pamiętam jego zniszczenie w Eternitys End. To co wyprawia swoim głosem przyprawia o dreszcze i nic dziwnego, że to jeden z najbardziej pożądanych głosów w heavy czy power metalu. Takie gwiazdy, a mimo to nie ma chaosu i udało się stworzyć coś niezwykłego i godnego tych nazwisk. To nie tylko granie dla pieniędzy i przyciąganie kogoś na siłę swoim nazwiskiem. Panowie zebrali się by wspólnie stworzyć majstersztyk w danym gatunku. "Requiem reloaded" został przyozdobiony klimatyczną szatą graficzną, która również zachęca do zapoznania się z owym wydawnictwem.

10 utworów i 49 minut muzyki to znajdziemy na zawartości. Zapinamy pasy i lecimy w niezwykłą podróż jaką zapewnia Ashrain. Niewinnie zaczynamy, bo od klimatycznego i nieco stonowanego "are you ready to rock", który przemyca elementy klasycznego heavy metalu, czy nawet hard rocka. Bardzo dobry start, ale nie czuć tutaj jeszcze heavy/power metalu. Czy tylko ja słyszę coś z Dark Moor w "requiem For screamer", a przynajmniej w początkowej fazie. Wkraczamy w stylistykę heavy/power metalu, co mnie bardzo cieszy. Mocny riff, popisy gitarowe Nozomu i chwytliwy refren robią tutaj robotę. Peter czaruje swoim stylem gry i geniuszem w "Put on the trigger" i tutaj jest wszystko piękne. Encyklopedyczny przykład heavy/power metalu. Nic dodać, nic ująć, a reszta młodych muzyków może się tylko od nich uczyć. Jest podniosłość, rozmach i duża dawka przebojowości w "I still Burn" i band znakomicie bawi się konwencją. To nie kolejna oklepana heavy metalowa płyta, która nie ma nic do zaoferowania. Killer na miarę ostatniej płyty Eternitys End mamy w "Break through the Fire", gdzie dobitnie dominuje power metal. Gitarzysta Nozomu czaruje i stawia na finezję, neoklasyczne patenty i brzmi to obłędnie. Troszkę progresywności i bardziej wyszukanych motywów można uchwycić w zadziornym "Believe".Iuri pokazuje swój kunszt wokalny choćby w takim "The end of sorrow", który jest kolejnym wielkim hitem na płycie. Band nie zwalnia tempa i na sam koniec kolejny energiczny kawałek w postaci "We fight to win". Oj dzieje się tutaj sporo dobrego i do tego te porywające solówki, które odsyłają nas do najlepszych gitarzystów. Magia!

49 minut zlatuje przy muzyce Ashrain bardzo szybko. Płyta od początku do końca trzyma wysoki poziom i imponuje jakością. Panowie pokazują swój muzyczny geniusz i te wielkie nazwiska złożyły się na to jaką muzykę dostajemy. Klasa światowa i nic tylko pozostaje słuchać i zachwycać się. Brać w ciemno. Co śmieszy najbardziej? Płyta ukazał się w tym samym terminie co nowa Metalika. Piszą o nowej metalice, a nie o Ashrain, który sieje zniszczenie. Co za czasy...

Ocena: 10/10

niedziela, 16 kwietnia 2023

SMOULDER - Violent Creed Vengeance (2023)


 Nie, to nie jest zagubiony klasyk lat 80. To najnowszy krążek kanadyjskiej formacji Smoulder, która stara się przypomnieć nam muzykę takich zespołów jak Manilla road, Cirith Ungol, czy coś w klimatach Eternal Champion czy Visigoth. Stawiają na epicki heavy metal z nutką doom metalu, czy nwobhm.4 lata czekania na drugi album Smoulder i o to jest "Violent Creed of vengeance".

Miłym dodatkiem jest okładka autorstwa Micheala Whelana, który tworzył okładki dla choćby Cirith Ungol. Kiedy odpala się płytę, to można się przekonać, że odzwierciedla zawartość. Klimat lat 80 jest obecny i samo brzmienie też mocno wzorowane na tamtym okresie. W muzyce Smoulder ważnym ogniwem jest głos Sary Anny, który swoim głosem dodaje zadziorności i klimatu. Ma ciekawą barwę głosu i momentami przypomina głos Marty Gabriel. Kawał dobrej roboty odwalili z pewnością gitarzyści Vincent i Wolf. Nie brakuje złożonych partii, klasycznych dźwięków i dbałości o detale. Sporo tutaj atrakcyjnych melodii, solówek i riffów. Płyta jest pod tym względem dopracowana.

Otwierający "violent creed of vengeance" to podróż w znane rejony i choć brzmi to znajomo, to pojawia się uśmiech na twarzy. Brzmi to klasycznie i ten klimat lat 80 jest bardzo autentyczny. Podoba mi się energia i zadziorność w "the talisman and the blade" i do tego te wpływy Iron maiden. Co za killer. Dalej mamy 7 minutowy "Midnight in the mirror world", który również zbudowanych jest na znanych patentach. Pomysłowe aranżacje i sam zarys utwory imponuje od pierwszych dźwięków. Kto kocha szybkie kawałki, ten z pewnością pokocha energiczny "Path of Witchery" i w takiej stylistyce band również wymiata. Mamy jeszcze dwa kolosy. Klimatyczny "Victims of Fate" i epicki "Dragonslayer Doom", który faktycznie zabierają nas do rejonów doom metalu. Jest mrok, stonowane tempo i wszystkie te smaczki tego gatunku. Finał jest naprawdę ekscytujący.

Jestem oczarowany. Płyta trafiła w mój specyficzny gust. Klasyczne dźwięki, utalentowani muzycy i materiał, który nie nudzi, a wręcz przeciwnie. Ta płyta potrafi przesiąknąć słuchacza, poruszyć go i zapaść w pamięci. Jest tutaj wszystko co potrzeba w takim graniu. Jest epicki kolos, ciekawe partie gitarowe, chwytliwe refreny i szybkie petardy. Nie mam większych zastrzeżeń, a band zasługuje na większy rozgłos. Polecam!

Ocena : 9/10


ARCHON ANGEL - II (2023)


 To jeden z tych albumów, na które czekałem z niecierpliwością. Archon Angel pokazał na debiucie, że trzeba się z nimi liczyć w kategorii melodyjnego grania. Łączą elementy progresywnego metalu, hard rocka i melodyjnego metalu. Uwagę przykuwa głos Zaka Stevensa, którego dobrze znamy choćby z Savatage. Pozostałą cześć ekipy stanowią włosi, których dobrze znamy z Secret Sphere. Do tego wszystkiego mamy gwiazdę wytwórni Frontiers Records czyli Alessandro Del Vecchio. 3 lata czekania i oto jest "II", który stanowi rozwinięcie pomysłów z debiutu. Szykujcie się na prawdziwą ucztę dla zmysłów.

Muzyków w zasadzie nie trzeba przedstawiać. Zak to wiadomo wokalista z górnej półki, który zaśpiewa wszystko.Gitarzysta Lonobile i klawiszowiec Del Vecchio znają się z Edge Forever, tak więc tą chemię i tutaj słychać. Panowie czarują i nie tkwią przy jednym motywie. Bawią się konwencją i cały czas nas czymś zaskakują. Jest miejsce na agresję, melodyjność i finezję. Podobnie jak przy debiucie tak i tutaj dopracowano album pod niemal każdym względem. Imponująca okładka, która zapada w pamięci. Mamy też wysokiej próby brzmienie, który idealnie współgra z zawartością

Kiedy odpalimy płytę to wita nas delikatny i pełen emocji "Wake of Emptiness" i dużo dobrego się tutaj dzieje. jest podniosłość i rozmach. To jest ten dobrze znany nam Archon Angel. Czas pójść w stronę mocniejszych dźwięków i to właśnie następuje w "Avenging the dragon", który wyróżnia się mocnym riffem i wciągającymi partiami gitarowymi.   Band nabiera rozpędu w "Quicksand" i to jeden z najciekawszych kawałków na płycie, który ociera się nawet o power metal. Elementy progresywności i epickości można uchwycić w marszowym "Away from the sun" i to kolejna perełka. Nie można też pominąć mocny i wyrazisty "afterburn", który też w pełni oddaje styl Archon Angel. Ten kto szuka pazura, zadziorności i prawdziwej petardy, ten powinien odpalić "I will Return", który też momentami przemyca patenty z power metalu. Całość zamyka urozmaicony i pełen smaczków "Lake of Fire".

Nic nie trzeba więcej dodawać. To album z górnej półki i każdy kto kocha melodyjny metal i progresywny heavy metal ten powinien posłuchać co ten gwiazdorski skład ma do powiedzenia. Płyta emocji, finezji i wyszukanych i pięknych melodii. Tego trzeba posłuchać!

Ocena: 9/10

MAGNUS KARLSSON'S FREE FALL - Hunt the flame (2023)


 Pupilek wytwórni Frontiers Records tj Magnus Karlsson powraca ze swoim Freefall. "Hunt the Flame" to już 4 album pod tym szyldem i jestem w lekkim szoku, że tyle lat już jest to ciągnięte. Nie wiele to wnosi do dorobku Magnusa, ani też nie powala jakościowo. Tym razem Magnus zostawił pułapkę w postaci świetnych wokalistów, którzy ostatnio błyszczą na płytach wydanych przez Frontiers Records.

Magnus jaki ma styl każdy wie i może się podobać albo nie. Tutaj jak zwykle jest balansowanie między hard rockiem, melodyjnym metalem, a power metalem. Troszkę romantycznych dźwięków, troszkę komercji i jest gotowe. Magnus miewa przebłyski i potrafi czarować tak jak choćby w The Ferrymen, czy Primal Fear.  Na płycie pojawia się choćby Durbin, Robledo czy Rapheal Mendes. Mogłoby się wydawać, że odsłuch to będzie czysta formalność i faktycznie dostaniemy prawdziwą perełkę. Niestety tak nie jest.

"Hunt the Flame" jest przygotowany pod wieloma względami. Piękna okładka, soczyste brzmienie, ciekawymi goście, ale mam wrażenie, że jakoś Magnus nie potrafi przełamać niemocy w tworzeniu killerów. Ta kawałki są jakieś takie na jedno kopyto, bez wyrazu i bez pazura. Niby jest potencjał, ale nie wykorzystany. Pomówmy zatem o kompozycjach wartych uwagi. Tytułowy "Hunt the flame" ma ciekawy motyw gitarowy i nieco progresywny feeling, ale nie przeradza się w jakiś killer. Ot co solidny utwór w stylu do jakiego nas Magnus przyzwyczaił. Dobrze wypada też zadziorny i taki heavy metalowy "Far From Home", gdzie w końcu partie gitarowe dostarczają emocji. No jest też niezniszczalny Robledo na wokalu. Warty uwagi jest też melodyjny "Following the damned", w którym czaruje Mendes i to faktycznie wartościowy kawałek, który ma kopa. To byłoby na tyle, bowiem reszta to jakaś taka papka, która potrafi zamęczyć na śmierć.

Wielkie nazwiska nie pomogły. To oni są tutaj atrakcją, szkoda tylko że nie sama muzyka. Magnus jakoś ostatnio nie tworzy nic wielkiego. Jedynie Primal fear czy The Ferrymen są wyjątkiem od tej reguły. Nowy album freefall może przypaść do gustu fanom melodyjnego metalu czy hard rocka, ale czy do każdego? Raczej nie. Lepiej czas przeznaczyć na ciekawsze płyty.

Ocena: 4.5/10

sobota, 15 kwietnia 2023

DREAMYTH - Aletheia (2023)


 Szum wokół debiutu hiszpańskiego Deamyth był dobry i wielu fanów power metalu wyczekiwało owej premiery "Aletheia". Jest power metal, jest troszkę progresywnego metalu czy symfonicznego i to wszystko jest naprawdę dobrze zagrane.  Mamy wpływy Temperance, Visions of Atlantis, epica, Sinbreed, czy Dragonland. To czyni ten album z pewnością pozycją godną uwagi.

Widać, że włożono sporo sił, żeby każdy detal budził podziw. Okładka robi wrażenie i już na wstępie band punktuje. Podobnie wygląda sprawa nowoczesnego i zadziornego brzmienia. Tak już mocno winduje album w górę.  Najmocniejszym ogniwem Dreamyth są gitarzyści, bowiem zarówno Suarez jak i Nunez, którzy stawiają na wyszukane melodie i motywy gitarowe. Nie wszystko jest takie oczywiste i niektóre motywy docierają do nas po kilku przesłuchaniach. Na pewno warto zagłębiać się w te dźwięki. Nie do końca przemawia do mnie wokal Andrea Carrero, która momentami gryzie mi się z warstwą instrumentalną. Co by byłoby gdyby na wokalu był ktoś znany jak choćby Herbie Langhans. Słuchając tytułowego "Aletheia" odnoszę wrażenie, że wtedy płyta ocierała by się o ideał. Sam kawałek to prawdziwy majstersztyk. Mocny riff, szybkie tempo i duża dawka przebojowości. Mamy też szybki i energiczny "The curse of the Erinyes", który znów pokazuje jaki ogromny potencjał drzemie w tym zespole. Band potrafi czarować ciekawymi melodiami i robi to genialnie w przebojowym "Dreamland", w który znakomity występ zalicza Ralf Sheepers. Pomijam kwestie, że jego ostatnio też wszędzie pełno. Wymiata swoim głosem tak jak zawsze i jego obecność zawsze podnosi wartość danej płyty. Podniosłość i romantyczny feeling to atuty "Firelove", chociaż ja wolę band w takiej stylistyce jak ta w "Down to the moon", gdzie jest nutka nowoczesności i mieszanka progresywnego heavy metalu i power metalu.

Nie udało się nagrać płyty idealnej i rzucić cały świat na kolana. Jednak mimo pewnych niedociągnięć i troszkę zbyt dużej dawce progresywności płyta robi wrażenie. Nie do końca pasuje mi też wokal Carrero, ale to już kwestia gustu. Płyta robi dobre wrażenie i z pewnością znajdzie sporo grono fanów. Przed Dreamyth stoi świetlana przyszłość i chętnie przyjrzę się następnym wydawnictwom. Tak to jest album, który trzeba obczaić!

Ocena: 7/10

HOLY MOSES - Invisible Queen (2023)


 Czas niemieckiego Holy Moses niestety dobiega końca. Najnowszy album zatytułowany "Invisible Queen" to 13 album w dorobku grupy i jak się okazuje jest to też forma pożegnania się z fanami. Na nowy materiał przyszło fanom czekać 9 lat. Album nagrał zespół w składzie, który znamy od 2012r. Nie ma zmian personalnych, a stylistycznie band też trzyma się kurczowo speed/thrash metalu. Czy jest to najlepsze dzieło zespołu? Raczej nie, ale trzyma poziom, który zadowoli nie jednego wymagającego słuchacza.

Pochwalić należy za przepiękną okładkę frontową i ostre niczym brzytwa brzmienie. Słychać od pierwszych sekund, że mamy do czynienia z mocnym materiałem, który stawia na dynamikę i agresję. Sabina Classen pasuje do takiego grania idealnie i wystarczy posłuchać "Cult of the Machine". Bardzo agresywny, mroczny kawałek, który w pełni oddaje klimat płyty. Sporo roboty ma gitarzysta Peter Geltet i stawia on na szybkie i agresywne riffy. Jest pazur, tylko troszkę momentami wdziera się chaos i brakuje troszkę takich melodyjnych i wciągających partii. Szybkość i agresja to nie wszystko. Do grona ciekawych kawałków można zaliczyć tytułowy "Invisible Queen", czy bardziej chwytliwy "Visions in Red". Fanom niemieckiego thrash metalu na pewno spodoba się "Outcasts" czy nieco techniczny "Depersonalized". Skoro to pożegnalna płyta, to band wymyślił, że druga płyta to będzie nowy materiał tylko, że zamiast Sabiny będą śpiewać goście. Ciekawy pomysł i fanom może się spodobać taki dodatek.

Holy Moses odchodzi, ale muzyka ich przetrwa i będzie gościć w domach tych co kochają speed/thrash metal. Nowy album to kawał solidnego speed/thrash metalu i wszystko jest tutaj dobrze zagrane. Brakuje mi troszkę większego urozmaicenia, większej melodyjności czy utworów, który by na dłużej zostały w pamięci. Dobry album, który jest miłym podsumowaniem historii Holy Moses.

Ocena 7/10

piątek, 14 kwietnia 2023

METALLICA - 72 seasons (2023)


 14 kwietnia roku 2023. Dzień, w którym zatrzymał się czas, świat jakby stanął w miejscu, a wszystko przez to, że jeden z najważniejszych zespołów metalowych wydał swój najnowszy krążek. Metaliki nie trzeba nikomu przedstawiać. Wielki zespół, który już wszystko osiągnął i nie musi nic udowadniać. Mają status gwiazdy, rozpoznawalną markę i nic już tego nie zmieni. Jakie ostatnie płyty są, każdy wie i się na to godzi. Wiadomo, że nie nagrają  drugiego "and justice for all" czy "Master of Puppets". Od razu obstawiałem płytę na miarę "Hardwired" czy "Death Magnetic" i faktycznie "72 seasons" to album, który brzmi jak tamte 2 albumy. Słychać może echa starszych płyt, ale to już nieco inna metalika. Jest dużo heavy metalu, troszkę doom metalu, czy nwobhm i oczywiście thrash metalu. Najważniejsze jest to, że to wciąż Metalika.

Od pierwszych sekund czuć, że to Metalika. Ta dobrze nam znana. Jest naprawdę sporo pozytywów, sporo plusów. Nie obyło się też bez wad. Nie przemawia do mnie komputerowa okładka, która jakoś specjalnie nie powala na kolana. Znacznie lepiej wypada brzmienie, które przypomina te z ostatnich płyt. Największą wadą jest w sumie to, że band na siłę wydłuża kawałki, ale to jest problem nie od dziś.Tak gra Melika obecnie i trzeba się z tym pogodzić. Raz lepiej im to wyjdzie raz gorzej. Tak samo ma się kwestia gry Larsa, czy solówek Kirka Hammetta. Można tu ponarzekać, że solówki są chaotyczne momentami, a Lars momentami brzmi jak automat perkusyjny. Jakoś można o tym zapomnieć, a to tylko dlatego że płyta jest dobrze skrojona. Jest przemyślane, jest równy materiał, który potrafi zapaść w pamięci. Oczywiście, gdyby tak skrócić materiał do 40-50 minut to byłoby jeszcze lepiej. Najbardziej kto mnie zaskakuje to James Hetfield, którego wokal jakby zyskał na mocy i zadziorności. Naprawdę bardzo dobrze wypada na nowym krążku.

77 minut muzyki to dużo. Metalika robi wszystko co może, żeby album kipiał energią i nie zanudził nas na śmierć. Echa "Death Magnetic", ale może i wcześniejszych płyt można uchwycić w energicznym "72 seasons", który dobrze jest nam znany. W końcu to jeden z singli, który zwiększał apetyt odnośnie nowej płyty. Jeden z moich faworytów z nowego krążka i sam riff czy refren to prawdziwy majstersztyk. Dobrze słucha się zadziornego "Shadows Fallow", który przypomina kawałki z ostatniej płyty. Na pewno można byłoby troszkę skrócić ten utwór, ale to wciąż solidna mieszanka heavy metalu i thrash metalu.  Pozytywne emocje wzbudza kolejny singiel, czyli "Screaming Suicide", który opiera się na prostym i energicznym riffie. Jest pazur, dynamika i znów Metalika, próbuje zabrać nas w rejony wcześniejszych płyt.  Coś z Black Sabbath można wyłapać w mroczniejszym "Sleepwalk my life away". Band postawił tutaj na stonowane tempo, mrok i chwytliwy refren. Troszkę nijaki jest "You must Burn" i tutaj strasznie wydłużony jest ten kawałek i to bardzo na siłę. Prawdziwym killerem jest tutaj "Lux Aeterna", który ma coś z starszych płyt. Zwłaszcza jak się wsłucha w głównym motyw gitarowy. Refren też pozwala wyszaleć się Jamesowi jako wokaliście. Jest moc, pazur  i thrash metalowy feeling. Nic dziwnego, że band myślał o tym, że by od tego kawałka zrobić tytuł całej płyty. Tak to jest kawałek, który definiuje styl Metaliki. Na wyróżnienie zasługuje również dobrze znany nam "if darkness had a son", który zabiera nas w rejony dwóch ostatnich płyt.  Dalej mamy jeszcze dwie perełki czyli melodyjny "Room of Mirrors", czy agresywny "too far gone?". Bardzo zwarte i treściwe kawałki, z których kipie energia i pokazują, że Metalika potrafi jeszcze porwać słuchacza. Kolos w postaci 'Inamorata". Metalika ma na swoim koncie udane rozbudowane kawałki, ale ten jakoś specjalnie nie skradł mojego serca.


Dłużyzny, powtarzanie pewnych motywów, co prowadzi do znużenia to największa wada tej płyty, a może obecnego stylu metaliki. Mimo pewnych wad, to album wzbudza pozytywne emocje. Dziadki pokazują, że mają do zaoferowania jeszcze ciekawą muzykę, a nie tylko odcinanie kuponów od swoich klasyków i nazwy zespołu, która jest znana na całym świecie. Warto było czekać 7 lat na nowe dzieło Metaliki i  mam nadzieję, że na kolejne wydawnictwo nie przyjdzie nam czekać kolejnych 7 lat. Płyta na pewno warta uwagi, choć i tak nie ma szans powalczyć o tytuł najlepszej płyty roku 2023.

Ocena: 8/10

środa, 12 kwietnia 2023

SAVAGE GRACE- Sign of the cross (2023)


 Amerykański Savage Grace to już klasak heavy/speed metalu lat 80. Nagrali 3 świetne albumy, które stały się kultowe. W 1992 r zakończyli działalność i tak mogło pozostać. Jasne były później próby reaktywowania zespołu, ale bez skuteczne. Dopiero w 2020r gitarzysta Chris Logue powołał na nowo Savage Grace. Ze starego składu został tylko on i czy był sens zbierać się na nowo i psuć swój kultowy status, zwłaszcza że to już nie ten sam skład i te same czasy. "Sign of the cross" to płyta z pewnymi ciekawymi momentami, która podzieli fanów.

Przede wszystkim jak można było dać takiego koszmarka na frontową okładkę. Jedna z najgorszych okładek w historii heavy metalu. Brzmienie na siłę tworzone na wzór tego z lat 80 i brzmi to trochę komicznie. W 2022r band zasilił wokalista Gabriel Colon i to jeden z jaśniejszych punktów tego nowego wcielenia Savage Grace. Potrafi nadać klimatu lat 80 i sprawdza się w górnych rejestrach. Szkoda tylko, że same pomysły na kompozycje jakieś oklepane i do tego same aranżacje jakieś takie chaotyczne i bez dopracowania. Brzmi to trochę tak jakby ktoś zespół gonił z terminem i na szybko trzeba było coś nagrać. Wszystko jakby pisane na kolanie. Niby speed metal mamy w otwierający "Barberian at the gates" i to całkiem udany utwór. Tylko te solówki i wykończenie jakieś takie niskiej jakości. Dalej mamy singlowy "Automoton" i to całkiem dobry kawałek. Jest klimat lat 80, udany riff i dobrze się tego słucha.Mamy też bardziej melodyjny "Randezvous", który również daleki jest od ideału. Oklepany motyw i sam utwór jakiś taki bez życia. Dalej znajdziemy nieco szybszy "Slave of desire" i to też co najwyżej dobry kawałek. Ot co solidny heavy/speed metal.  Im dalej tym gorzej i końcówka płyta to już nudy i jeszcze większy chaos.

Czy tak powinien brzmieć heavy metalowy album? Sztucznie, chaotycznie i bez tej ikry. Savage Grace gra jakby na żarty, jakby to miała być jakaś parodia heavy metal. Niby coś tam grają, niby heavy/speed metal i gdzieś tam jest coś z lat 80, ale to już nie to. To już nie jest to Savage Grace, które znamy i kochamy. Ten album nie powinien powstać.

Ocena: 4/10

poniedziałek, 10 kwietnia 2023

ARCHED FIRE - Trust Betrayal (2023)



 Fiński Arched Fire powraca z nowym albumem zatytułowanym "Trust Betrayal" który ukazał się 7 kwietnia. To już drugi album w dorobku tej grupy i wciąż trzymają się mieszanki heavy/speed metalu i thrash metalu.  Nie jest to jakieś wyszukane i ambitne granie, ale dostarcza frajdy i potrafi umilić wolny czas. Miły dodatkiem jest gościnny występ Tima Rippera Owensa, który jeszcze bardziej zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo.

Ciekawe jest to, że sama grupa ma swoje początki w końcówce lat 80, jednak ich muzyka światła dzienne ujrzała w 2021r. Drugi album wydaje się być ciekawszy i to pod wieloma względami.Kompozycje wydają się być bardziej dopracowane i bardziej treściwe. Brakuje jeszcze sporo do ideału. Problem tkwi w tym, że band trzyma się kurczowo oklepanych motywów i nie wiele dodaje od siebie. Janne i Ari to dobry duet gitarowy i potrafi stworzyć ciekawy riff, czy postawić na jakiś agresywny motyw. Na nowym krążku jest sporo dobrych partii, które potrafią przypaść do gustu. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale jest do czego przytupać nóżką. Taki urokliwy jest otwierający "Fear", który w rzeczy samej jest mieszanką heavy i speed metalu. Dobrze się tego słucha i nie przeszkadza nawet specyficzny wokal Kristiana. "Pestilance" jest jakiś taki bardziej toporny i z nutką judas priest. Nic dziwnego, że słychać tutaj Tima Rippera Owensa. Wracamy do speed/thrash metalu w "Narcisst" i znów specyficzny wokal Kristiana daje o sobie znać i może niektórych zniechęcić . To tak jak coś z ostatnim albumem Agent Steel. Solidny heavy/thrash metal dostajemy w solidnym "Blind Faith" i tutaj można poczuć, że band nie potrafi nas zabawić na dłuższą metą. Więcej heavy metalowego pazura mamy w stonowanym "Self - backstabbers", który znów jest przesiąknięty Judas Priest czy Megadeth. Podobne emocje wzbudza bardziej energiczny "Wings of chrome".
 
To jedna z tych płyt, która jest solidna i dobra w odsłuchu, lecz nie wzbudza żadnych większych emocji. Nie powala na kolana, nie jest powodem przemyśleń i rozważań na jej temat. To po prostu kolejny solidny album i nic ponadto. Band potrafi grać i robi to dobrze, ale chyba czas zacząć troszkę więcej ryzykować i stworzyć coś bardziej swojego. Mimo pewnych wad i niedociągnięć warto zwrócić uwagę.

Ocena: 6/10

niedziela, 9 kwietnia 2023

NEOBABEL - Survival Strategy (2023)


 Znów zabiera Was w rejony Japonii, a powodem tego jest debiut Neobabel. Działają od 2017r i słychać, że mocno inspirowali się europejską sceną metalową. To kolejny z tych młodych zespołów, którzy w młodości nasłuchali się Gamma Ray, Helloween czy Stratovarius. Niby nie grają nic odkrywczego, ale nie to się liczy. Muzyka zrodziła się przez pasjonatów dla fanów radosnego europejskiego power metalu. Neobabel czerpie garściami z lat 80 czy 90 i nagrał debiutancki album zatytułowany "Survival Strategy", który jest hołdem dla tamtego okresu.

Myśląc o Neobabel trzeba mieć na uwadze tak naprawdę dwóch muzyków, czyli Masa i Seiji. Obaj panowie czarują nas pomysłowymi riffami i melodyjnymi solówkami. Oj tak solówki to bardzo mocny atut tej płyty. Jest pazur, finezja, dynamika i duża dawka przebojowości. Naprawdę słucha się tego jednym tchem. Seiji odpowiada również za partie wokalne i tutaj bywa różnie. Górne rejestry ma opanowane i potrafi śpiewać w stylu Kiske. Szkoda, że dolne partie momentami są troszkę irytujące, ale to też akcent robi swoje. Mimo pewnych niedociągnięć panowie odwalają kawał dobrej roboty. Najlepszy w tym wszystkim jest aspekt kompozytorski. Ciężko wytknąć słabszy kawałek, bowiem album jest bardzo równy i przemyślany.

Okładka ma swój klimat i od razu wiadomo, że sięgamy po płytę z kręgu power metalu. Brzmienie też jest z górnej półki, tak więc od strony technicznej jest wszystko jak najbardziej w porządku. No i teraz tylko zostaje przyjrzeć się zawartości. Ta nas rozpieszcza od pierwszych sekund. Mocne wejście gitar w "Overthrow" i band od razu stawia na killera. Szybko, agresywnie i wszystko zagrane z pasją. Refren brzmi tak old schoolowo i momentami czuje się jakby słuchać coś z pogranicza Edguy, Helloween czy Insania. Mocna rzecz. W podobnej tonacji utrzymany jest rozpędzony "Winner takes all" i znów duża dawka energii, pojedynków na solówki. Jest czym się zachwycać i te 6 minut szybko przelatuje. echa starego Helloween można usłyszeć w pogodnym "New Hero" i niby nic nowego tutaj band nie gra, a zachwyca jakość i styl w jaki to robią. Można kopiować Helloween, ale robić to dobrze i intrygująco to trzeba umieć.W podobnej tonacji utrzymany jest "Rapture" czy "Black Brothers", gdzie znów dostajemy rasowe power metalowe killery. Fani Gamma Ray czy Helloween będą w siódmym niebie. Znajomo brzmi riff z "Playing hard to get", ale znów szybko kawałek wpada w ucho i to jest zaleta materiału. Płyta jest bardzo chwytliwa i naładowana hitami. Coś z twórczości Kaia Hansena można uchwycić w przebojowym "Now or Never", a na sam koniec kolejny killer. "Last ditch stand" to kwintesencja power metalu i znów band zachwyca wykonaniem i pomysłowością.

Neobabel miał trudne zadanie. Pójść w stylistykę oklepaną i powielaną przez wielu to ogromne ryzyko. Można nawet przypłacić istnieniem danego zespołu. Japoński band podołał zadaniu i nagrał debiut niezwykle energiczny, przebojowy i dojrzały. Nawet można przyzwyczaić się do głosu Seijiego. Jestem w szoku i na pewno będę śledził ich poczynania. Znajdą się przeciwnicy, tacy co będą narzekać, ale dla mnie to jest jedna z najciekawszych płyt roku 2023. Nic tego nie zmieni. Pozostaje mi nic tylko, polecić fanom europejskiego power metalu.

Ocena: 9/10

sobota, 8 kwietnia 2023

WOLF SPIDER - VI (2023)


 Gdy mówimy o polskiej scenie heavy metalowej to bez namysłu wymienia się takie wielkie nazwy jak Turbo, Kat, Dragon czy Wolf Spider.  Nic więc dziwnego, że najnowsze dzieło tych ostatnich stało się jednym z najbardziej wyczekiwanych. "VI" to 6 album w dyskografii kapeli i w dalszym ciągu band stara się trzymać stylistyki z pogranicza heavy metalu i thrash metal. To jest dobra informacja, a złą jest z pewnością to, że album nie ma startu do poprzednich wydawnictw. Co zawiodło?

Ze starego składu mamy basistę Mariusza Przybylskiego i gitarzystę Piotra Mańkowskiego, a od 2011r rolę perkusisty objęła Beata Polak, która jest znana w metalowym światku. Nie do końca przemawia do mnie głos Popławskiego, który został wokalistą Wolf Spider w 2018r. Niby band chce nam przypomnieć stare czasy, niby jest próba zagrania ostrzej, ale ten album ma pewną skazę. Problem tkwi w tym, że brak atrakcyjnych melodii, ciężko znaleźć utwór, który by na dłużej został w pamięci. Okładka jest tajemnicza i zachęca by sięgnąć po ten album. Brzmienie może bardziej nowoczesne, bardziej agresywne, ale to też już nie moc i agresja co na pierwszych płytach.

Intro "hej tro" ma klimat filmów s-f i podtrzymuje nutkę tajemniczości, bo wiem dalej nie wiadomo czego można się spodziewać. Zaczynamy jazdę od "Hejt" i to z pewnością utwór, który nastawia pozytywnie na nową muzykę Wolf Spider. Jest agresja, ale jest jest też czas żeby nieco zwolnić i postawić na przebojowość i urozmaicenie. Tak to jest utwór godny tej nazwy. Soczysty heavy metal z nutką thrash metalu znajdziemy w "VII XV" i to dobry kawałek, ale brakuje przejawu geniuszu z starych płyt. Singlowy "hipertermia" troszkę przekombinowany, bardziej techniczny, ale jakiś taki bez pomysłu. To ten moment w którym wokal zaczął mnie irytować. Mamy przyspieszenie w "Szaleńczy pęd" i znów band stawia na nowoczesny wydźwięk i bardziej techniczne rozwiązania. Nie przemawia do mnie to w pełni. Mamy dźwięki, mamy coś z thrash metalu i heavy metalu i pazur w "Niemoc", ale co z tego, skoro ta muzyka nie trafia, nie przyciąga nie zapada w pamięci. Na sam koniec "Transcendencja" i troszkę tutaj elementów metaliki, troszkę technicznego thrash metalu, ale znów duża dawka niezbyt trafionych motywów.

Wolf spider poszedł w stronę bardziej nowoczesnego, technicznego heavy/thrash metalu i tutaj melodie, ciekawe motywy jakby spadły na dalszy plan. Odnoszę wrażenie, że album tworzy zlepek kilku fajnych momentów, a tak to dominuje chaos. To nie jest muzyka już dla mnie i wolę wrócić do starych płyt.  Wolf Spider nagrał płytę pokroju "demolition" Judas Priest. Były odgłosy niezadowolenia, ale znaleźli się też tacy co zachwalają tamto dzieło i tutaj z dziełem Wolf Spider może być podobnie. , Cieszy fakt, żę Wolf Spider dalej działa i to póki co dla mnie jedyna dobra informacja. Będę żył nadzieją, że powstanie kiedyś album na miarę pierwszych płyt.

Ocena: 5/10

piątek, 7 kwietnia 2023

POWERWOLF - Interludium (2023)


 
Nic tak nie przyspiesza bicia serca miłośnika power metalu jak nowa dawka muzyki od niemieckiej gwiazdy jaką jest Powerwolf. Fenomen ich nie minął i wciąż potrafią czarować swoją muzyką. To, że zjadają swój ogon i nagrywają kompozycje bliźniaczo podobne to jest grzech, który trzeba im odpuścić. Tworzą muzykę wysokich lotów i to się liczy. W tym roku band postanowił wydać "Interludium" i ti nietypowa pozycja. Nie jest to typowy album, bo przecież są tu nowe utwory, ale i takie które można było usłyszeć wcześniej. Nie jest to też typowa składanka najlepszych utworów. Dobrano tutaj taki zestaw kawałków, że ja postanowiłem potraktować to jak nowy album.

36 minut muzyki Powerwolf to może niezbyt dużo, ale wystarczyć żeby zapaść w pamięci i zostawić ślad po sobie. To muzyka znana i typowa dla tej kapeli. Duża dawka melodyjności, podniosłego klimatu, gdzie słychać gdzieś tam echa dokonań Sabaton czy Bloodbound. Jest też kilka patentów, które zabierają nas do czasów "Bible of the beast" czy "Blood of the saints". Bracia greywolf jak zwykle imponują swoją grą i wyczuciem. Lata lecą, a oni wciąż potrafią zachwycić i powalić na kolana. Słucha się tego jednym tchem. Powerwolf nie byłby tym zespołem, który kochamy gdyby nie właśnie wyjątkowy głos Attily Dorn. Ten orkiestrowy i podniosły klimat, to jego sprawka.  Muzycy zwarci i gotowi, przepiękna okładka i wysokiej klasy brzmienie, no to czas przyjrzeć się zawartości.

Płytę otwiera nowy utwór w postaci "Wolves of War". Klimatyczne wejście, potem riff znany nam z wielu innych utworów Powerwolf. Tak, nie ma tutaj nowości, nie ma elementu zaskoczenia. Jednak mimo wszystko jest zachwyt, jest radość. Band pokazuje, że można zjadać swój ogon a przy tym tworzyć power metal wysokich lotów i dobrze się bawić. Tym razem utwór mocno nawiązuje do okresu "Blood of the saints", co mnie bardzo cieszy. Dalej mamy znany nam wcześniej "Sainted by the storm", choć wcześniej nie zdobił żadnego albumu.  Refren to istny majstersztyk i ten piracki klimat w tle robi swoje. Podobnie wygląda kwestia "My will be Done", który też band wcześniej udostępnił, ale dopiero teraz pojawia się na albumie. Sam utwór też ma sporo elementów z czasów "Blood of the Saints" co znów jest sporym plusem. Jest energia, rozmach i duża dawka przebojowości. Dalej mamy kolejny hicior w postaci "No prayer at midnight" i tutaj wystarczy spojrzeć na tytuł i już można sobie wyobrazić jak kawałek brzmi. Rasowy hit powerwolf. Bardzo dobrze prezentuje się niezwykle melodyjny i urozmaicony "Wolfborn". Na tej płycie znajduje się też perełka "Stronger than the sacrament", który ma wszystko to co najlepsze z pierwszych płyt Powerwolf. Też ciekawy klimat ma "midnight Madonna", który zabiera nas w bardziej komercyjne rejony. Przebój z prawdziwego zdarzenia i w sumie to przykład, że Powerwolf potrafi też zaskoczyć i zabrać słuchacza w nieco inne klimaty.

Dla fanów Powerwolf będzie to kolejne wielkie święto i powód do wielbienia swoich idoli. Płyta typowa dla tej kapeli i raczej nie przekona tych co nigdy nie byli za tym bandem. Ci co znają Powerwolf będą zachwyceni, bowiem band znów dostarcza power metalu z górnej półki. Tradycyjnie mamy do czynienia z kopalnią hitów. Polecam!

Ocena: 9/10