piątek, 28 lutego 2014

WITHIN TEMPTATION - Hydra (2014)

Odnoszę wrażenie, że nie ma już Within Temptation. Ten zespół może i był od początku komercyjnym zespołem, ale z pewnością można było go nazwać metalowym zespołem, który chciał upowszechnić symfoniczny metal, w którym główną rolę gra podniosły kobiecy wokal. „Mother Earth” czy „The Silent Force” zdobyły nie małą popularność. Potem zespół odszedł od takiego grania na rzecz bardziej komercyjnego alternatywnego rocka z mieszanego z symfonicznymi elementami. „The Unforgiven” i składanka coverów w postaci „The Q mass sessions” tylko to potwierdziły. Jednak nadzieję na powrót do bardziej metalowego grania zwiastował utwór „Paradise” w którym Sharon Den Adel śpiewa wraz z Tarją z Nightwish. Taki duet na pewno nie jednego słuchacza zwabi, żeby posłuchać nowy album o dość intrygującym tytule „Hydra”.

Ten singiel zdobył już popularność. Nie chodzi tylko o to że mamy tutaj dwie znakomite wokalistki o niesamowitej barwie w jednym utworze, nie tylko że wielu marzyło o takim duecie od lat, ale też z tego względu, że utwór brzmi jak stary dobry Within Temptation. Może nieco naciągany, ale jest tutaj metal. Też dałem się nabrać na tą przynętę i sięgnąłem po nowy album holendrów. Czy płyta jest równie ciekawa co singiel? Czy mamy w końcu metalowy album? Niestety jest to bardzo komercyjny album jak „The Unforgiven” i metalu za dużo tutaj nie uświadczymy. Poza znakomitym singlem, jest tutaj też przebojowy hit „Dangerous” z gościnnym udziałem Howarda Jonesa. Swoją rolę odegrał tez otwieracz w postaci „Let Us Burn”. Dzięki niemu można uwierzyć przez chwilę, że zespół naprawdę wrócił do metalowego grania. Niestety komercyjny „And We Run” nie jest już metalowy i nie pasuje mi do starego wizerunku Within Temptation. Co tutaj robi Xzibit? Nie podoba mi się taka mieszanka. W kategorii komercyjnego rock/popu może wzbudzi zainteresowanie w radiu. Szkoda że Sharon i jej piękny wokal traci się w takim graniu. No ale widać, że chcą mieć szersze grono fanów. Tylko jakim kosztem? „Edge Of The World” swoim spokojnym klimatem przypomina mi twórczość Enya. Najcięższym utworem wydaje się „Silver Moonlight” i można tylko żałować, że Within Tempation to teraz komercyjna machina która próbuje udawać metalowy zespół, którym już jak dla mnie nie jest. Gdy się spojrzy na płytę jako na płytę nie metalową, to można nawet i pochwalić niektóre kawałki. Na przykład taki melodyjny „Roses” czy „The whole World Is Watching”. Pytanie tylko co my oceniamy? Płytę heavy metalową/rockową? Czy może popową?

Gdyby oceniać w kategorii tej drugiej, to może i by dostała solidną ocenę, bo pod względem komercyjnego popowego grania płyta wypada naprawdę dobrze. Jest urozmaicona, ma miłe dla ucha dźwięki, ma ciekawe melodie i nawet jakiś przebój się trafi. Lecz gdy się spojrzy na „Hydra” jak na płytę rockowo/metalową to niestety „Hydra” wypada dość blado. Ale to może ja się zbytnio napaliłem singlem „Paradise”, który zwiastował znacznie ciekawszy album. Płyta skierowana do młodszego pokolenia i do tych co szukają innych dźwięków niż „heavy metal”.

Ocena: 4/10

czwartek, 27 lutego 2014

MOONLIGHT CIRCUS - Madness In Mask (2013)

Jakby tutaj najlepiej określić to co gra włoski Moonlight Circus? Epicki Metal? Progresywny Metal? Power Metal? Symfoniczny Metal? A może neoklasyczny power metal? Jest to o tyle ciężkie zadanie bowiem w ich muzyce usłyszymy właściwie wszystkie te gatunki. Zespół istnieje od 1998 i póki co dał się poznać światu za sprawą debiutanckiego „Outskirts of Reality”, ale ich nowy album zatytułowany „Madness In Mask” powinien odnieść większy sukces i wzbudzić zainteresowanie tą kapelą.

Nie jest to może arcydzieło, ale jest nad czym się po zachwycać. Przede wszystkim uraczyła mnie świeżość dźwięków, aranżacji no i ta mieszanka gatunków. Nie dość często można natrafić na płytę, gdzie zostało upchane tyle patentów co tutaj. Jest oczywiście bardzo urozmaicony materiał co jeszcze bardziej czyni ten album zaskakującym. Soczyste i magiczne brzmienie świetnie się komponuje z kompozycjami oraz wokalem Emanuele, który śmiało mógłby śpiewać w zespole światowej klasy. Brzmi nieco jak D.C Cooper co akurat dobrze o nim świadczy. Tak można usłyszeć tutaj wpływy wiele kapel pokroju Dream Theater, Royal Hunt, Deep Purple, Symphony X, Labirynth czy Kamelot. Jednak Moonlight Circus stara się tutaj wykreować własny styl będący niczyją kopią. Mocnym atutem płyty są nie chwytliwe przeboje, a właśnie wykonanie i aranżacje. Nie brakuje tutaj finezyjnych, emocjonalnych partii gitarowych ocierające się o neoklasyczne granie. Paulo Viani ma potencjał i słychać że nie jest jakimś tam gitarzystą który tylko wygrywa riffy. Tutaj jest głębia, jest coś ponadto co zawsze dostajemy w power metalowym graniu. Wszystko pięknie, szkoda tylko że kompozycje są tutaj momentami monotonne i bez werwy. Czyżby przerost formy nad treścią? Momentami niestety można odnieść takie wrażenie. „The Duel” to znakomita kompozycja, która pokazuje jak ogromny potencjał jest w tej formacji. Jak w przyszłości będzie więcej takich kawałków to będzie prawdziwa uczta dla maniaków power metalu. Bardzo dobrym utworem jest tutaj rytmiczny i bardziej złożony „Mountain Of Madness” z podniosłym refrenem. „Winter Masquerade” troszkę się dłuży, ale tutaj słychać bardziej symfoniczne oblicze zespołu. Ciekawą kompozycją jest klimatyczny „Twilight Sky”, zaś fani neoklasycznego metalu i progresywnych dźwięków powinien ucieszyć 11 minutowy „Gabriel”.

Płyta skierowana dla tych co lubią bogatszą formę wykonania, bardziej wyszukane melodie i aranżacje. Jest sporo na tym albumie świeżości i pomysłowości, tylko brakuje nieco ognia i energii, którą zastąpił przepych. Płyta godna uwagi.


Ocena: 7/10


Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


wtorek, 25 lutego 2014

44 MAG - Outlaw Psychosis (2013)

Nie mam nic przeciwko nowoczesnemu thrash metalowi, ale nowy album amerykańskiego 44 Mag w żaden sposób do mnie nie trafia. Co ciekawe kapela nie należy do żółtodziobów, bowiem istnieją od 1998 roku i mają na koncie jeden album, ale nie przedkłada się to na jakość prezentowanej muzyki. Po 6 latach zespół powraca z nowy wydawnictwem i „Outlaw Psychosis” został przez wielu nie zauważony. Czy słusznie?

Nie da się ukryć, że tak. Nie każdego musi kręcić thrash metal z punkowym pazurem i osadzony w nowoczesnej stylizacji. Słuchając nowego wydawnictwa można wytknąć sporo błędów. Niedopracowane brzmienie, które jest takie nijakie i bez wyrazu, chaotyczne aranżacje, brak wyrazistych kawałków, które napędzały by całość oraz styl śpiewania Jareda. To wszystko wpływa na poziom muzyki i jakość zawartej muzyki. Jared jest mało charyzmatycznym wokalistą, który nie sprawdza się jako wokalista i to jest jeden z największym minusów. O ile sekcja rytmiczna dobrze sobie radzi w takich petardach jak „Brain Douche” czy „Hands Of misery”, o tyle partie gitarowe już są bez emocji, bez ognia i bez pomysłu. Pat i Josh poszli jakby na łatwiznę i nie włożyli w to więcej wysiłku, a szkoda bo mogło to brzmieć znacznie ciekawej. Skąd wiem że mogło być lepiej? A choćby po takim melodyjnym „Mr. Rock;n Roll”. Bardziej rockowy „Leviathan Smiled” czy reprezentujący bardziej nowoczesny metal „Overdose” pokazują jak zespół nie radzi sobie z aranżacjami i jak daleka przed nimi droga w opracowaniu dobrych kompozycji.

Płyta dla tych co mają nadmiar czasu i nie wiedzą jak go zabić, albo dla tych co są zdesperowani i nie wiedzą co słuchać w wolnym czasie. Muzyka 44 Mag zaprezentowana na nowym albumie jest niskich lotów i można sobie odpuścić.

Ocena: 2/10


P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

niedziela, 23 lutego 2014

MAXXXWELL CARLISLE - Full Metal Thunder (2013)

Pamięta ktoś amerykańską kapelę grające heavy/speed metal o nazwie Helion? Formacja ta błyszczała w latach 80, a dość nie tak dawno udało im się powrócić do świata żywych. Zupełnie nowy skład i miejsce w tym składzie znalazł gitarzysta Maxxxwell Carlisle, który od 2007 roku tworzy muzykę na własny rachunek. W roku 2013 udało mu się wydać mini album zatytułowany „Full Metal Thunder” i trzeba przyznać, że obecny gitarzysta Helion zaskakuje tutaj bardzo pozytywnie.

Trafną decyzją okazało się stworzeniem z tego jednoosobowego projektu zespołu z krwi i kości, w którym nie tylko Maxxxwell odgrywa znaczącą rolę. Tym razem nie poprzestano wyłącznie na partiach gitarowych Maxxxwella, które ukazują jak dobrym gitarzystą jest iże stawia na shredowy styl grania, ale położono nacisk na melodie, na dynamiczną sekcję rytmiczną wzorowaną na tej z Manowar. Jednak to nie koniec zmian na lepsze. Znakomitym posunięciem było zatrudnienie wokalisty i Robyn Troup wypada tutaj całkiem dobrze. Gdy słucha się jego wokalu to od razu ma się w głowie wokalistów Majesty czy Wizard i słuchając takiego dynamicznego otwieracza w postaci „Full Metal Thunder” można dostrzec podobieństwa. Od razu można określić to co gra Maxxxwell wraz z swoim zespołem i jest to heavy/power metal z shredowymi zagrywkami. Takiej muzyki nie brakuje na rynku, ale mimo to warto zwrócić uwagę na ten album. Nie zawsze trafiają się takie pomysłowe i finezyjne solówki, które napędzają całość. „The Power of Metal Compels Me” pokazuje jak zespół dobrze się czuje w takim szybszym graniu i że tworzenie przebojów to dla nich błahostka. Zespół nie zwalnia tempa i następnym utworem na płycie jest rytmiczny „The Call Of the Metal”, który mógłby spokojnie trafić na album Manowar z lat 80/90. Najsłabszym kawałkiem jest bardziej stonowany „Marching With The Dragons”, zaś „Time Crisis” nie porywa oklepanym refrenem.

Mimo pewnych niedociągnięć „Full Metal thunder” zwiastuje lepsze czasy dla Maxxxwella i zmiany jakie słychać na tym mini albumie, to zmiany, które wnoszą zupełnie nową jakość w tym zespole. Dla fanów amerykańskiego heavy metalu, a także Manowar pozycja obowiązkowa.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 21 lutego 2014

SKINNER - The enemy Within EP (2012)

Nazwisko Skinner fanom amerykańskiego heavy/power/thrash metalu powinno być znane dość dobrze, zwłaszcza jeśli jest się fanem Imagika. Tak jest to jeden z bardziej charyzmatycznych wokalistów, który przypomina mi styl śpiewania reprezentowany przez Tima Rippera Owensa i Matta Barlowa. Norman Skinner obecnie współpracuje z Davidem Garcia pod nazwą Hellscream, gdzieś tam wyczekiwany jest debiutancki album Dire Peril. Widać, że nie potrafi zagrzać stałego miejsca i że jest znany nie tylko z jednej kapeli. Poza tymi wcześniej wspomnianymi jest też zespół o nazwie Skinner, czyli sygnowana własnym nazwiskiem. Ta założona w 2010 r kapela nagrała póki co mini album w postaci „The Enemy Within”.

Pierwsze skrzypce na tej płycie gra nie kto inny jak sam Norman Skinner, który nadaje płycie odpowiedniego drapieżnego charakteru i takiej nutki nowoczesności, w której są echa Imagika. Taki stan rzeczy nie powinien nikogo dziwić, zwłaszcza że za całe tło gitarowe jest odpowiedzialny gitarzysta Imagika Robert Kalowitz oraz jego syn Grant. Ich gra jest daleka od perfekcyjnej i jest kilka niedociągnięć, ale porozmawiajmy o plusach. Przede wszystkim podoba mi się to, że nawiązują do tradycji amerykańskiego heavy/power metalu, w której jest mała dawka thrash metalu, brudu i agresji. Właśnie to jest cały amerykański styl, który nie da się ot tak podrobić. Mocne, ciężkie, pełne brudu i dzikości riffy oraz melodie, którymi nas obsypuje otwieracz „Sleepwalkers” to jest właśnie to czego większość słuchaczy oczekuje od Skinnera. Czy zraża was fakt, że nie ma w ich graniu nic nadzwyczajnego ani oryginalnego? Zespół nadrabia solidnym wykonaniem, ciężarem oraz energią, która jest podstawowym składnikiem każdego utworu. „Hell In My Hands” to jest jakby styl Skinner w pigułce i to właśnie w takiej stylizacji zespół wypada bardzo dobrze i tego powinni się trzymać. Elementy thrash metalu gdzieś zostają zawarte w „Miss Agony”,ale to zamykający „The enemy Within” robi największe wrażenie podczas słuchania. Wyjątkową moc zawdzięcza przebojowemu charakterowi oraz dobrze rozplanowanej sekcji rytmicznej, która napędza ten utwór. Ta kompozycja to jest model grania, który zespół powinien zastosować w przyszłości.

Skinner to kolejny zespół/projekt tego muzyka i w sumie kolejny który nie spotkał się z większym zainteresowaniem. Czyżby muzyk żył w cieniu sławnego Imagika? Czy może jest to winna niezbyt trafionych pomysłów na kompozycje. Skinner to solidna marka, ale tutaj też nie pokazuje pełni swoich umiejętności. Płyta skierowana do fanów głosu Normana, zaś ci co szukają czegoś mocniejszego i z wyższej półki to polecam zespół Hellscream, w który Norman pokazuje klasę, ale to jest temat na inną recenzję.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 19 lutego 2014

BRAINFEVER - Face To Face (1986)

O debiutanckim albumie niemieckiego Brainfever już wspominałem na łamach bloga, to teraz czas na drugi album tej formacji. „Face To Face” ukazał się w 1986 roku i jest to ostatni album Brainfever, no chyba że wliczymy w to wszystko jeszcze mini album „You” z roku 1988. Kapela pomimo tego że nagrała znakomity i wg mnie niedoceniony debiutancki krążek, to jednak nigdy nie zdobyła większej sławy, a „Face To Face” tego w żaden sposób nie zmienił, a powinien.

Wiem, że okładka może nie jest tak klimatyczna i kolorystyczna jak ta z debiutu, ale czy to się liczy w ostatecznym rozrachunku? Otóż nie. Jeśli skupimy się na tych ważnych aspektach to wtedy zrozumiemy, że drugi album tej formacji to nic innego jak swoista kontynuacja tego co zaprezentowali na „Capture The Night”. Nie ma tutaj zbędnego kombinowania ze stylem i dalej jest to heavy/speed metalowe granie w którym nie brakuje odesłań do NWOBHM, a nawet melodyjnego hard rocka. Zwłaszcza te elementy znakomicie na siebie nachodzą w „Memories Of Tommorow”.Ten utwór to dobry przedmiot do badań i określenia stylu Brainfever. W tym utworze można też przekonać się o innej zalecie tej kapeli. Jest nią gitarzysta Marco Bottcher, który w swoich partiach stara się oddać to co najlepsze w gatunku heavy/ speed metalowy, ale nie zapomina o elemencie zaskoczenia, technice, o melodyjnym charakterze czy finezyjności. Podobnie jak na debiucie nie brakuje mocnych riffów i szybszego tempa i to potwierdza znakomicie energiczny otwieracz „Black Jack”. Jasne, że gdzieś tam słychać Gravestone, Accept, Steeler czy Lions Breed, ale Brainfever nie wdaje się w jakieś kopiowanie i podszywanie się pod czyjś styl. Lekki „Face To Face” pokazuje że formacja odnajduje się w wolniejszych, bardziej heavy metalowych klimatach. Na debiutanckim krążku nie brakowało też skojarzeń z Iron Maiden i tutaj też takie można mieć, zwłaszcza jak posłucha się „Savoir”. Jak ktoś myśli, że wokalista Horst Neumann oszczędza się na tym krążku, to też może być w błędzie. Wystarczy posłuchać agresywnego „Sweet Talker”, gdzie daje z siebie znacznie więcej niż na pierwszych kompozycjach. Szybkie tempo i agresywny riff zostaje utrzymany w „Devil's Eyes” i trzeba przyznać, że w takich tonacjach zespół wypada najlepiej. Brainfever to również specjalista od udanych melodii, które potrafią zapaść w pamięci i przytoczę tutaj choćby „Caught By The Fire”. No i najdłuższym utworem na albumie jest „Master Of evil” który brzmi jak mieszanka Mercyful fate i Chastain. Jest mroczny klimat i pomysłowy motyw. Znakomity przykład, że zespół potrafi się odnaleźć w dłuższych, stonowanych kompozycjach. Jak dobrze się poszuka to można natrafić na wersję tego albumu z dwoma bonusami, które pierwotnie znalazły się na mini albumie „You”. Pierwszym utworem jest „Shots break The Silence” . Utwór ukazuje bardziej hard rockowe oblicze zespołu, ale wysoki poziom został zachowany. Znacznie ciekawszym kawałkiem jest energiczny i pomysłowy „Hoist Up The Sales”, w którym zespół pokazał że można grać ciekawy speed/power metal na wysokim poziomie. Znakomicie został tutaj wpasowany patent z klawiszami.

I jeszcze większy niedosyt został po tym zespole. Gdyż chciałoby się więcej usłyszeć, a po dwóch kawałkach z roku 1988 można stwierdzić, że kapela miała świetlaną przyszłość. Szkoda, że niektórzy nie dali szansy zespołowi, że co niektórzy nawet nie znają tej kapeli. Uważam, że trzeba to zmienić, bo ten album jak i „Capture The Night” zasługują na uwagę. „Face To Face” to znakomita kontynuacja, w którym mamy szybkie kompozycje, chwytliwe melodie, ciekawe popisy gitarowe, no i przede wszystkim urozmaicony i przemyślany materiał. Czego można chcieć więcej? Jedynie więcej albumów Brainfever, ale to już raczej pozostanie jako niespełnione marzenie. Polecam.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 17 lutego 2014

MASTERS OF DISGUISE - Back With Vengeance (2013)

Jednym z moich ulubionych zespołów heavy/speed metalowych z lat 80 jest Savage Grace i to nie tylko z tego powodu, że to kolejny znakomity amerykański band. Nagrali dwa znakomite albumy oddające to co najlepsze w speed metalu. Kapela próbowała się odrodzić o czym mogły świadczyć udane koncerty na przełomie 2009 -2010. Nieco inny skład, ale na żywo słychać było że radzili sobie całkiem dobrze i wiedzieli jak odtworzyć stare dobre kawałki tej znakomitej formacji z lat 80. Niestety nic więcej z tego nie wynikło, a muzycy którzy tworzyli nowy skład Savage Grace postanowili założyć własny band, będący jedyną właściwą kontynuacją tego co grał Savage Grace. Założyli Masters Of Disguise, oczywiście nazwę zapożyczając od debiutanckiego albumu Savage Grace. Zespół szybko się wziął za pracę nad pierwszym swoim własnym wydawnictwem z własnym materiałem. I tak o to się ukazał w 2013 „Back With a Vengeance”.

Nie inaczej Savage Grace powraca z zemstą, z tym że pod inną nazwą. Masters Of Disguise kojarzy się z starym niemieckim speed metalowym zespołem nie tylko za sprawą nazwy, czy tego że tworzą tą formację ludzie, którzy grali na koncertach Savage Grace. Spójrzcie na frontową okładkę „Back with A Vengeance” i powiedźcie czy wam też główna postać kojarzy się z tą z okładki „Master Of Disguise” Savage Grace? Na pewno tak, a jeśli się dobrze przyjrzycie to w okularach zobaczycie odbicie pani przywiązanej do motocyklu, czyli to co widzieliśmy na pierwszym albumie Savage Grace. Co ciekawe Masters Of Disguise jako jeden z niewielu zespołów kontynuuje to co grał niegdyś Savage Grace i jako jedyny brzmi tak bliźniaczo. Masters Of Disguise też stawia na szybkie tempo sekcji rytmicznej, na chwytliwe melodie i dużą dawką energii, która ma swoje odbicie w przebojach, których tutaj nie brakuje. Nie można by mówić o Masters Of Disguise jako drugim Savage Grace, gdyby nie to że wokalista Alexx Stahl brzmi jakby został wyciągnięty z lat 80 i na jego korzyść działa to że brzmi jak Mike Smith z oryginalnego składu Savage Grace. Płyty Savage Grace cechowały się godnymi uwagi popisami gitarowymi, które bazowały na mocnym i ostrym riffie czy też przemyślanych pojedynkach na solówki. Tutaj Coldsmith i Deguis stawiają na tradycyjne rozwiązanie i przede wszystkim liczy się dobra melodia, a tych nie brakuje. Dawno nie słyszałem tak szczerego materiału, który tak znakomicie oddaje klimat lat 80 oraz stylistykę Savage Grace. Zaczyna się jak za dawnych lat bowiem od instrumentalnego intra w postaci „Back With Vengeance”, który nasuwa Iron Maiden, ale też „Little Roar” z debiutu Savage Grace. Tradycji staje się zadość wraz z kolejną kompozycją, która jest po prostu szybka i pełna agresji. Właśnie taki jest znakomity „Never Surrender”. Rytmiczny „The Omen” wyróżnia się niezłą rytmiką i bardziej złożonym motywem, który nie dopuszcza rutyny na płycie. Potem mamy serię szybkich kawałków, które podgrzewają temperaturę, ale na szczególne wyróżnienie zasługuje melodyjny „Alliance”, który wyznacza standard heavy/speed metalowego grania jaki powinno się zachować. Zespół jakby przyspiesza w energicznym „Sons Of Doomed”, natomiast w „Liar” pokazują się z nieco innej strony. W tym drugim kawałku mamy stonowane tempo i mroczniejszy klimat. Ta płyta to majstersztyk jeśli chodzi o heavy/speed metal, a najbardziej co zachwyca tutaj to praca gitar oparta o stare, tradycyjne rozwiązania, jednocześnie przenosząc nas do lat 80. Gdyby nie soczyste i takie dopieszczone brzmienie, to pewnie nie jeden by zwątpił czy jest to płyta z roku 2013. Znakomitą grę gitarzystów przypieczętowują „Into The Unknown” i zamykający album „The Templars Gold”.

Savage Grace powrócił i jego zemsta jest słodka. Jasne jest to teraz Masters Of Disguise i w nieco innym składzie, ale jak inaczej o nich mówić jak nie o drugim Savage Grace? Logo, okładka i styl muzyczny, właściwie wszystko za tym przemawia. Cieszę się, że muzyka Savage Grace przetrwała próbę czasu i że w końcu pojawia się ktoś, kto przejmie ich dziedzictwo. Jeden z najlepszych albumów heavy/speed metalowych ostatnich lat.


Ocena: 9/10

niedziela, 16 lutego 2014

IRON SAVIOR - Rise Of The Hero (2014)

Wszędzie pełno ostatnio Pieta Sielcka . Jak nie wspomaganie Paragon, to Stormwarrior, a to inne obowiązki związane z zajmowaniem się miksami płyt i masteringiem. A teraz dochodzi jeszcze nowy album Iron Savior, czyli macierzystej kapeli Pieta. Z Iron Savior jest tak, że od lat trzyma poziom i nawet kiedy nagra jakiś słabszy album pokroju „Dark Assault” to wciąż jest to kawał porządnego grania utrzymanego w stylu heavy/power metal. „Rise Of The Hero” to właściwie nic innego jak swoista kontynuacja „The Landing”, który był wg mnie dobry, nawet bardzo dobry, ale brakowało mu ikry i tego czegoś co miały stare albumy. Czy „Rise Of The Hero” to powrót do korzeni? Czy Żelazny zbawca powrócił w glorii i chwale?

Nieustannie odnoszę wrażenie, że nowy album jest znacznie lepszy niż taki „The Landing”. Jako całość sprawia wrażenie bardziej poukładanego albumu niż „Megatropolis” i nie brakuje przebojów jak za czasów „Condition Red”. To co mi przeszkadzało na ostatniej płycie to zbyt duża dominacja średniego tempa i tutaj ta wada została skorygowana. „Rise Of The Hero” jest bardziej dynamicznym albumem i słychać przez to nawiązania do pierwszych płyt, gdzie był Kai Hansen na pokładzie. To jest akurat spory plus względem „The Landing”. Brzmienie może i soczyste i bez skazy, ale jakieś takie inne niż te z pierwszych płyt. Brakuje mi też takich ciekawych pojedynków na gitary jak z pierwszych płyt. Nie mówię że ich brak, ale jest ich za mało. Wróćmy do plusów. Piet tutaj jest w szczytowej formie wokalnej i jest pod wrażeniem tego co wyprawia na tym krążku. Już „Last Hero” to udany otwieracz i pokazuje że Iron Savior potrafi tworzyć jeszcze ciekawe motywy, potrafi umieścić w swojej muzyce elementy Judas Priest. Ostry riff, chwytliwy refren i duża dawka energii i ciekawych popisów gitarowych duetu Sielck/ Kustner. W przypadku nowego krążka ta współpraca między nimi brzmi znaczniej ciekawej. Na „The Landing” brakowało takich przyspieszeń jak choćby to w „Revenge Of The bride”. To jest właśnie Iron savior jaki kocham i dobrze słyszeć, że nie kombinują ze swoim stylem. Piet Sielck to nie tylko dobry gitarzysta, dobry wokalista i producent, ale też znakomity kompozytor. Potrafi stworzyć urozmaicony materiał, nie ma problemów z hitami, ani też z takimi energicznymi kawałkami jak „From Far Beyond Time”. Iron Savior to zawsze był dla mnie bliźniak Gamma Ray i znakomicie słychać podobieństwo między tymi zespołami w takim melodyjnym „Burning Heart”.Jeden z najlepszych utworów Iron Savior ostatnich lat i nic dziwnego że ten utwór promował album. Docieramy szybko do połowy płyty i co ciekawe „Thunder from the Mountains” to prawdziwa petarda. Pierwsze takie zwolnienie tempa uświadczymy w „Iron Warrior”, który pokazuje toporny wymiar muzyki Judas Priest. Wolniejszy i nieco mroczniejszy jest „Dragonking”, ale dalej pozostajemy w muzyce Iron Savior, bowiem nie pierwszy raz w ich historii pojawia się taki rytmiczny, stonowany kawałek. Ciekawie wypada też „The Demon” w którym pojawia się coś z ballady, ale sam utwór ma mocny wydźwięk. Bardzo spodobał mi się cover „Dance With Somebody” z repertuaru Mando Diao. Ot co taki melodyjny kawałek, przy którym można się dobrze bawić. Całość zaś zamyka szybki i bez kompromisowy „Fistraiser” który pokazuje co to znaczy power metal.

Iron Savior to nie zawodna niemiecka machina, która dostarcza nam fanom prawdziwej heavy/power metalowej uczty od kilku lat. „Rise Of The Hero” to potwierdzenie jak w znakomitej formie jest Iron Savior. Może nie jest to drugi „Unification” czy „Battering Ram”, ale płyta jakże udana w stosunku np. do „Dark Assaualt” czy „The Landing”. Miło usłyszeć tyle szybkich kawałków na jednej płycie Iron Savior. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10

FREEDOM CALL - Beyond (2014)

Jestem pełen podziwu dla Freedom Call. Mimo odejścia Dana Zimmermanna, mimo negatywnych opinii na temat „Land Of The Crimson Dawn” i krytyki słuchaczy wyzywających ich od tych grających pedalski metal dla dzieci, Freedom Call ma się wciąż dobrze i wciąż wydaje kolejne płyty. Najnowszym ich dziełem jest „Beyond”. Czy tym razem udało się zadowolić fanów Freedom Call, którzy od lat wyczekują powrotu do starego stylu?

Powiem tak, płyta może nie jest aż tak szybka jak „Eternity”, który uważam za ich największe osiągnięcie, ale na pewno „Beyond” to najlepszy album od czasów właśnie „Eternity”. Tak bardzo mocne słowa, które mogą co nie których przerazić i zwątpić czy autor recenzji wie co pisze. Od lat Freedom Call walczy z problemem stworzenia nie tyle albumu utrzymanego w ich stylu co stworzenia równego, energicznego i przebojowego materiału, który zapchany jest przebojami. W takim radosnym power metalu bez dobrych melodii i chwytliwych refrenów ciężko zrobić cokolwiek. Dlatego ostatnie wydawnictwa nie zadowalały w pełni. Na pewno powiew świeżości w zespole wniósł perkusista Ramy Ali znany choćby z Iron Mask. Jest on pewny siebie, gra dynamicznie i z werwą. Dlaczego akurat na „Beyond” udało się osiągnąć tak wysoki poziom, nie zmieniając zbytnio stylu? Przede wszystkim płyta jest równa, urozmaicona, zaskakująca, energiczna i przede wszystkim przebojowa. Nie bez powodu wybrano na otwieracza „Union Of The strong”. To rasowy otwieracz w stylu Freedom Call. Szybki, melodyjny i oddające to co najlepsze w tym gatunku. Jedni usłyszą coś z Helloween,a inni coś z Gamma Ray. Jednak nie to jest najważniejsze. Liczy się mocne uderzenia na starcie i dobra promocja albumu. Z takim utworem można wielu słuchaczy zachęcić do sięgnięcia po „Beyond”. Co ciekawe tym razem Freedom Call nagrał album który zawiera 14 utworów dających godzinę materiału. Nie martwcie się, niemiecki band nie wdał się w zbędne wydłużanie motywów, czy też powielanie tych samych patentów. Ci co lubią „Land Of the Light” z pewnością przekonają się do takiego hitu jak „Knights Of taragon”. Trzeba przyznać, że Freedom call od lat nie stworzył tak znakomitego kawałka, który tak zachwyca pozytywną energią. Fani power metalu i Gamma Ray ucieszą takie dźwięki jak „Heart Of Warrior” czy „Edge Of The Ocean”. Stworzyć lekki, nieco hard rockowy utwór, przypominający „Land Of The Light” nie tak łatwo. „Come on Home” wpisuje się w ten standard. Właśnie to jest Freedom Call taki jaki znam i lubię. Radosny, zaskakujący, chwytliwy, przebojowy. Idealny utwór na koncert. Najdłuższym utworem jest „Beyond” i tutaj Chris Bay pokazuje że nie jest takim złym wokalistą. Wie jak nadać kompozycji emocji, klimatu i urozmaicenia. Sam kawałek opatrzony został w ciekawy motyw i melodię. Czyli jeszcze można stworzyć kawałki power metalowe w starym stylu. Na płycie nie brakuje też elementów wyjętych z „Dimensions” i właśnie taki nieco mroczniejszy „Among The Shadows” brzmi jak zagubiony kawałek z tamtego albumu. Miło usłyszeć, że zespół urozmaica swój materiał i to w takim stylu. Kolejny przebój, który zachęca do wspólnej zabawy z Freedom Call. „Journey Into Wonderland” jest dobrą kompozycją, aczkolwiek zespół nieco przedobrzył z radosnym klimatem. Ciekawie brzmi „Rhytm Of Life”, w którym przejawiają się motywy Manowar i nieco muzyki disco lat 80. Mieszanka intrygująca, ale oczywiście na plus. Najsłabszym utworem na płycie jest „Dance Off The Devil” i sam motyw potrafi nieco zaburzyć stan psychiczny i nerwowy słuchacza. Końcówka płyty jest również godna uwagi. Pojawia się energiczny „Paladin”, przebojowy „Follow Your Heart” czy chwytliwy i nieco hard rockowy „Beyond Eternity”. Oczywiście wszystkie 3 utwory to rasowe kawałki Freedom Call, tak więc fani na pewno się ucieszą.

Nie tak łatwo zaciekawić słuchacza przez godzinę materiału, gdzie mamy 14 utworów, a jednak Freedom Call wybrnął z tego zadania i pokazał że można nagrać urozmaicony i przebojowy materiał, który wciąga w wir radosnego świata Freedom Call. Co ciekawe udowodnił fanom, że stać ich na płytę, która nasuwa na myśl pierwsze płyty, że Freedom Call to kapela power metalowa, a nie tylko obiekt kpin słuchaczy, czy też fanów power metalu. Dobra robota! Czekam na więcej.

Ocena: 8.5/10

sobota, 15 lutego 2014

HELLSCREAM - Made Immortal (2013)

W roku 2013 amerykański band o nazwie Death Dealer pokazał że można wciąż nagrać album z prawdziwym amerykańskim heavy/power metalem i to najwyższych lotów. Mogłoby się wydawać, że sukces ten osiągnie bez większego wysiłku Iced Earth na swoim nowym wydawnictwie. Niestety „Plagues Of babylon” nie jest tym czym mógłby być. I tutaj pojawia się największe zaskoczenie w postaci Hellscream. O tym zespole jeszcze nie jest tak głośno, ale będzie i to nie tylko za sprawą wielkich nazwisk, ale także za sprawą świetnego debiutanckiego albumu w postaci „Made Immortal”.

Nie dajcie się zwieść tandetnej okładce, ani też tym że o zespole nie było głośno w procesie promowania marki Hellscream. Najważniejsze to fakt, że kapelę tworzą były wokalista Imagika Norman Skinner oraz gitarzysta Cage David Garcia. Są to doświadczeni muzycy, którzy potrafią stworzyć coś z niczego, ale mają talent do tworzenia znakomitych kompozycji. To właśnie te instynkty sprawiły, że udało im się nagrać znakomity debiut, który nie wiele odbiega od znakomitego Death Dealer. Co ciekawe „Made Immortal” pokazuje jak powinien brzmieć tegoroczny album Iced Earth. Jest amerykański charakter, przybrudzone brzmienie, duża dawka energii, szybkich, agresywnych riffów, melodyjność czy też przebojowość. Gdy tam czułem niedosyt popisów wokalnych Stu Blocka, tutaj Norman mi to rekompensuje stawiając na agresję i śpiewanie w wysokich rejestrach. „Gorgon Stare” czy „Made Immortal” potwierdzają znakomitą formę Normana oraz fakt, że wciąż trzeba się z nim liczyć jeśli chodzi o bycie wysokiej klasy wokalistą heavy metalowym. Podoba mi się jego nawiązywanie do stylów wypracowanych przez Stu Blocka, czy Tima Rippera Owensa. W przypadku albumów zawierających muzykę z kręgu heavy/power metalu wręcz niezbędne jest szybkie tempo sekcji rytmicznej, mocne uderzenie, a także ułożona linia melodyjna. Tutaj wszystko tak zostało przemyślane, że kompozycje są pełne energii, agresji i przebojowości. Już otwieracz „Hellscream” ustawia nas w szeregach i pokazuje prawdziwe oblicze tego zespołu. Jest potencjał, jest czerpanie radości z grania heavy metalu, a to zawsze dobrze się sprzedaje. Oczywiście zespół zakorzeniony jest w macierzystych kapelach Davida i Normana. Tak więc nikogo nie powinno zdziwić nawiązanie do twórczości Imagika w takim nowocześniejszym „Mind Reapers” czy Cage w melodyjnym „The Great Collector”. Co się może podobać to duża liczba mocnych kawałków, które zapadają w pamięci. I tak mamy żywiołowy „Last Charge Of Bloody Brigade”, rytmiczny „Act Of God” czy mroczniejszy „Worldwide Divide” które obrazują urozmaicenie materiału oraz kunszt geniuszu Davida Garcia, który nie jest jakimś tam gitarzystą, tylko muzykiem z wyobraźnią i talentem.

Gdyby tak nakreślić jakiś standard muzyki heavy/power metalowej jaki powinien być przestrzegany, to debiutancki album Hellscream nadawałby się idealnie. Bo właśnie tak powinny brzmieć albumy zawierające muzykę określaną mianem heavy/ power metalu. Zespołowi udało się oddać w pełni charakter amerykańskiego metalu i jest to najlepsze wydawnictwo obok takiego Death Dealer czy Attacker. Wszyscy ci którzy tak zachwalają nowy Iced Earth ciekawe co powiedzą na Hellscream? Uważam że tak powinien brzmieć nowy album ekipy Jona Schaffera.



Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 13 lutego 2014

MINOTAURO - Master Of The Sea (2013)

Gdy się widzi przed oczami ładną, klimatyczną okładkę i nazwę kapeli w postaci Minotauro to trudno nie zdobyć się na odwagę by przesłuchać albumu tejże formacji. „Master Of The Sea” to ich debiutancki album, który ukazał się w roku 2013. Czy szata graficzna to jedyny mocny punkt włoskiej formacji, która powstała w 2010 roku?

Co może się podobać w tym włoskim zespole, to fakt, że słychać w ich muzyce inspiracje Dragonhammer, Dionysus, Atrocity czy Angra, a to zawsze przyciąga fanów takiej muzyki. Minotauro nie utrudnia sobie życia i stawia na dość prosty, melodyjny heavy/power metal. Minusem jest tutaj komercyjny wydźwięk, brak prawdziwego metalowego kopa czy też wyrazistych kompozycji, które można by okrzyknąć przebojami. Pośród tych niedociągnięć należy wyróżnić Rudiego, który w roli wokalisty sprawdza się. Momentami śpiewa jak Andre Matos co akurat bardzo mi się podoba. Również partie gitarowe wypadają całkiem dobrze, zwłaszcza w takich szybszych utworach jak „This Is What we Need” czy „Master Of the Sea”. Często jednak ta formuła jest jakby zbyt łagodna i ugrzeczniona. Taki właśnie jest otwieracz „The Idol”. Co wypada dobrze na tej płycie to melodie wygrywane przez klawiszowca Alesa i słychać to choćby w takim „Hero”. Kto wie może kiedyś zmieni kapelę na lepszą? Ballada „Another Day” nie porusza mnie w żaden sposób. Gdzie jest klimat, głębia w tym kawałku? Całość zamyka 7 minutowy „the Devils Sign”, który też jest co najwyżej dobrym utworem. Co może przyciągnąć uwagę to fakt, że na płycie pojawiają się dwaj znakomicie goście. Tom Naumann i Goran Edman to muzycy których nie trzeba przedstawiać.

Ciekawość została zaspokojona i ostatecznie okładka to najlepszy element debiutanckiego albumu włochów. Zapewne jeszcze coś kiedyś nagrają, ale większego sukcesu im nie wróże. Płyta średnia i niezapadająca w pamięci. Można sobie odpuścić.


Ocena: 4.5/10

wtorek, 11 lutego 2014

HEAVY JUSTICE - Apocalyze (2013)

W roku 2013 nie brakowało dobrych płyt, nie brakowało wydawnictw, które wzbudzały ogromne zainteresowanie. To też wielu z nas pominęło nie jedną premierę mało znanej kapeli. Przyznajcie się, kto zawracał sobie głowę jakimiś mało znanym amerykańskim zespołem o nazwie Heavy Justice? Działają niby od 1999, ale dopiero w roku 2013 ukazał się ich debiutancki album „Apocalyze”. Czy jeśli ktoś nie dotarł do tej kapeli to coś stracił? I o to jest pytanie.

To zależy do jakiego grona słuchaczy się zaliczasz drogi czytelniku? Nie jesteś zbyt wymagający, lubisz proste granie, które łączy w sobie heavy metalową manierę, z hard rockowymi patentami oraz power metalową dynamiką? W takim przypadku może to być płyta dla Ciebie. Ta płyta właśnie może spełnić swoją rolę jako tło do wykonywania jakiejś ambitnej czynności, czy też jako zabijacz czasu podczas przejażdżki naszą furą. Jeśli natomiast szukasz głębi w muzyce, jakiegoś klimatu i pomysłowego grania, to niestety ale tego tutaj nie znajdziesz. Zespół czerpie garściami z znanych kapel pokroju Primal Fear, Iron Maiden, czy też Metallica. Tego ostatniego zespołu słychać dobitnie w spokojniejszym „I'm Home” czy „Fear Of All”. Wszelkie niedoskonałości tej płyty da się zakamuflować przy nieco szybszych obrotach tempa co słychać w takim „Fuel Into The Fire”. Materiał wydaję się być urozmaicony, bowiem mamy hard rockowy „Golddigger” czy power metalowy „Cry Havoc” czy nieco bardziej thrash metalowy otwieracz „Apocalyze”. Wokal Neila Moutreya jest dobry, ale też niczym się nie wyróżnia spośród tłumu.

Od samego początku da się wychwycić nie pewność muzyków, a także to że nie mają doświadczenia w nagrywaniu muzyki. To przedkłada się na średni poziom płyty, która jest uboga w przeboje i dobre melodie, które przecież są niezbędne w tej muzyce.


Ocena: 4.5/10

niedziela, 9 lutego 2014

CROWLEY - Whisper Of Evil (1986)

Heavy Metalowym maniakom Japonia kojarzy się z takimi kapelami jak Loudness, X japan, Earthshaker czy Anthem. Oprócz tych wielkich zespołów działało też wiele zespołów mniej znanych, które również próbowało odnieść jakiś sukces w tej dziedzinie. Jednym z nich był Crowley. Ten band za wiele nie stworzył z swoim dorobku, ale mogą się chociaż pochwalić tym, że nagrali debiutancki album w postaci „Whisper Of Evil”.

Patrząc na tą mroczną, wręcz death metalową okładkę ciężko sobie wyobrazić, że ta formacja gra heavy metal, w którym nie brakuje elementów wyjętych z twórczości Savatage,Judas Priest, Def Leppard, a nawet echa NWOBHM się tutaj kłaniają. Stylistycznie jednak Crowley nie powala. Brakuje świeżości, polotu, brakuje energii, można także ponarzekać na brak wpadających w ucho kompozycji. Wszystko zostało zastąpione mrocznym klimatem, przybrudzonym brzmieniem, nieco stonowanym tempem czy mocniejszym riffem, ale to niestety nie wystarcza. Nie brakuje też z pewnością błędów na tej płycie. Jednym z nich jest ugrzeczniony wokal Takashiego, który nie stara się nas zaskoczyć, ani też nadać kompozycjom prawdziwego heavy metalowego pazura. „Pretender” to przykład utworu, który wymaga mocniejszego wokalu. Tutaj uwypuklone są niedoskonałości zespołu. Stonowana i niezbyt zaangażowana sekcja rytmiczna wypada blado i niezbyt przekonująco. Duet gitarzystów przynajmniej wykazuje się dobrym stylem i rytmiką w otwierającym „Stalker”, który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Atmosferyczny i ponury „Bad Stone” w swojej nieco hard rockowej formule nie przekonuje mnie, podobnie jak i spokojniejszy „Woman in Black Cape” pomimo ciekawych popisów gitarowych. Płyta jest krótka i treściwa, co jest największym plusem tego wydawnictwa. Choć cały materiał jest mało wyrazisty, to warto wyróżnić tutaj szybki nieco speed/power metalowy „Floating Man”.

Tym albumem nie udało się kapeli podbić serc słuchaczy ani zwojować rynek muzyczny. Płyta średnich lotów skierowana do kolekcjonerów i szperaczy staroci. Najlepiej z tego wydawnictwa prezentuje się okładka i właściwie tylko on zasługuje na uwagę i luksus w postaci zapamiętania. To wydawnictwo dla maniaków heavy metalu.


Ocena: 5/10

piątek, 7 lutego 2014

APRIL 16 TH - Sleepwalking (1988)

April 16 th co to za nazwa dla kapeli heavy metalowej? Dość dziwna, ale zarazem intrygująca. Tak udało mi się natknąć na zespół o nazwie April 16 th. Jest to brytyjska formacja heavy metalowa działająca w okresie 1985-1991 i choć nie był to jakiś długi okres działania, to jednak udało się wydać kapeli jeden album w postaci „Sleepwalking”. Dobry tytuł albumu, ciekawa, klimatyczna okładka oraz intrygująca nazwa kapeli zachęciły mnie do sięgnięcia po to wydawnictwo.

Na samym wstępie przekonałem się, że zespół wyróżnia się na tle innych wokalistą, który śpiewa czysto i nie zadaje sobie trudu zmieniania charakteru choć na chwilę. Dave Russel swoim wokalem przypomina Joe Lynn Turnera czy Iana Gillana z Deep Purple. To akurat dobrze o nim świadczy, nawet jeśli jego wokal jest dość komercyjny jak na takie granie. Tak zespół gra heavy metal, choć nie trudno doszukać się w tym wszystkim hard rockowego feelingu. Dobitnie o tym świadczy rytmiczny „She's Mean”, który brzmi jak kawałek Deep Purple z okresu „Perfect Strangers”. To mało znane wydawnictwo zasługuje na większe zainteresowanie, a choćby ze względu na to co wygrywają Mills i Harris. Ci gitarzyści nie wiedzą co to nuda i monotonność, czerpią garściami z Deep Purple, Rainbow, jednocześnie nie stając się marnym klonem. Dzięki ich grze płyta jest bardzo melodyjna i zaskakująca jeśli chodzi o pomysły na utwory. Wystarczy posłuchać przeboju w postaci „Rattlesnake” żeby się przekonać o co mi chodzi. Otwieracz w postaci „Sleepwalking” raczej zwiastuje hard rockowe granie przesiąknięte Def Leppard, ale lekki „Let It Roll” pokazuje że zespół jednak chce nawiązać do melodyjnego metalu tworzonego niegdyś przez Ritchiego Blackmore'a. 7 minutowa ballada w postaci „Clapham Wood” jest po prostu piękna i właśnie tego się oczekuje od tego typu utworów. Słychać wpływy Scorpions, a przede wszystkim Nazereth. „Illusion” i „Blood Mary” przyozdobione są finezyjnymi solówkami, które zauroczą najbardziej wymagających słuchaczy.

Brytyjskie brzmienie, nawiązanie do korzeni w postaci brytyjskiego hard rocka które słychać na debiutanckim albumie April 16 Th dobrze świadczą o zespole i to przedkłada się na poziom prezentowanej muzyki. Choć zespół nie zdobył sławy ani szerszego grona fanów, to jednak płyta zasługuje na uwagę. Nie często słyszy się takie pomysłowe riffy, taki ciepły i emocjonalny wokal czy finezyjne solówki wzorowane na twórczości Ritchiego Blackmore;a. Szkoda, ze kapela się rozpadła, no ale cóż konkurencja w tamtym czasie nie spała. Gorąco polecam!


Ocena: 8.5/10

środa, 5 lutego 2014

PREYER - Terminator (1986)

Podobnoć w roku 2005 reaktywował się brytyjski Preyer i to w oryginalnym składzie, z którym został nagrany jedyny album zatytułowany „Terminator”. Album zaliczyć można do mało znanych i klimatycznych wydawnictw, które odstają od typowych płyt z tamtego okresu, zwłaszcza wydanych przez brytyjskie kapele. Preyer, który został założony w 1984 roku nie podąża ścieżką NWOBHM i bardziej zapatrzona jest na toporny, niemiecki heavy metal spod znaku Accept, czy Grave Digger. Płyta jest skierowana do prawdziwych koneserów i smakoszy mocnego,rasowego heavy metalu.

Tutaj każdy element odgrywa swoją rolę i nawet ta nieco kiczowata okładka podkreśla klimat i szczerość zespołu. Nieco przybrudzone brzmienie z kolei pokazuje, że zespół gdzieś tam starał się stworzyć mroczniejszy klimat, bardziej zbliżyć się do niemieckiego heavy metalu. Wokalista Pete też gdzieś jakby zapatrzony jest w frontmanów Grave Digger czy Accept, co jeszcze bardziej nadaje płycie niemieckiego charakteru. Nie jest on jakimś technicznym śpiewakiem, ale wie jak nadać kompozycjom drapieżności i agresywności, a to już coś. Znakomicie słychać jego styl śpiewania w takim rytmicznym „Over The Top” . James Rees i Craig Thomas odpowiadają za całą linię melodyjną i wszystkie te dobrze zagrane partie gitarowe. Oczywiście nie ma w tym za grosz oryginalności ani też niczego nadzwyczajnego, ale jeśli komuś wystarczy odpowiednia szybkość, duża dawka melodyjności, mocny riff i ostre solówki ten będzie się czuł jak raju. Gitarzyści dbają o to że by płyta była energiczna, przebojowa i urozmaicona. Zaczyna się od mocnego kopa w postaci „Reserve The Right”. Kolejny utwór to „Terminator” i tutaj można poczuć tą niemiecką toporność. Nieco stonowany „Leather And chains” przypomina troszkę twórczość Judas Priest, zaś galopada w „Beware The Night” nieco przypomina Iron Maiden skrzyżowany z Running Wild. To znakomite potwierdzenie urozmaicenia płyty oraz przebojowego charakteru. Całość zamyka bardzo szybki i żywiołowy „Riffarama”.


Takie płyty jak ta zawsze sprawiają radość i dobrze zapadają w pamięci. Choć zespół popełnił kilka błędów, choć nie udało się nagrać perfekcyjny album to jednak robi ogromne wrażenie. Płyta jest skierowana do tych osób, co szperają w przeszłości, co lubią zapoznawać się z mniej znanymi kapelami, które zostały zapomniane przez słuchaczy. Preyer to kawał solidnego heavy metalu i nie trzeba tego w żaden sposób udowadniać, wystarczy posłuchać.


Ocena: 7/10

poniedziałek, 3 lutego 2014

PARANOIA - Come From Behind (1987)

Nazwa „Paronoia” jest popularna jeśli chodzi o nazwy kapel i gdyby tak wpisać to słowo w wyszukiwarkę to można być nieźle zdziwionym ile to przewinęło się kapel o takiej nazwie. Nas jednak interesuje jedna, konkretna formacja, a mianowicie japońska marka Paranoia, która została założona w 1985 roku i zapisała się w kartach muzyki heavy metalowej za sprawą bardzo udanego debiutu w postaci „Come From Behind”.

Okładka tego wydawnictwa bardziej nasuwa thrash metalowe płyty aniżeli heavy metalowe. Wystarczy spojrzeć na jej wykonanie czy też klimat jaki z niej emanuje. Japoński band Paranoia nie gra thrash metalu, choć wpływy tego gatunku można uświadczyć w przybrudzonym brzmieniu, który nadaje całości agresywności. Jaką muzykę więc prezentuje ten zespół na swoim jedynym albumie? Heavy metal z domieszką speed metalu. Co może się podobać w tej muzyce, to że zespół nikogo bezczelnie nie kopiuje, choć słychać wpływy Ozziego Osbourne'a czy Judas Priest. Zespół stawia na własne pomysły i szczerość co procentuje w ostatecznym rozrachunku. Materiał jest urozmaicony i dobrze wyważony. Pojawią się szybkie kompozycje i tutaj mamy „Greeding Ruler” i „You Get bad Blood and Change”. Dominują jednak stonowane i rasowe heavy metalowe kawałki jak „Get Ahead” czy „King Of The Night”. Gitarzysta Nao sprawnie przechodzi między poszczególnymi motywami i słychać, że jest sprawnym muzykiem, który zna się na rzeczy. „Killing In Romance” pokazuje, że Nao potrafi zagrać czasami nieco ciężej, mroczniej. W tym konkretnym utworze można doszukać się wpływów Chastain. Najlepszym utworem jest tutaj marszowy „Honest Promise”, który nasuwa na myśl twórczość Udo i Accept. Album jest krótki i trwa nie całe 37 minut, a całość zamyka szybki „Revenger”, który ukazuje też talent wokalisty Nova. Nie da się ukryć, że podciąga on poziom płyty, bo to właśnie dzięki niemu kompozycje są agresywne i melodyjne.

W 1988 kapela się rozpadła i po niej został tylko ten jakże udany debiut, który każdy fan metalu powinien posłuchać. Nawet ci co nie lubią metal grany przez japońców powinni tego posłuchać, bo jest to kawał porządnego grania. Warto wspomnieć, że basista tej kapeli zasilił potem skład X Japan. Pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy metalu z lat 80.



Ocena: 8/10

niedziela, 2 lutego 2014

ANIMATOR - Blacklisted (2013)

W przypadku thrash metalu zazwyczaj wystarczy spojrzeć na okładkę i nazwę zespołu by się zorientować jaką muzykę gra dany band. Nie trzeba się zbytnio wysilać by odkryć zamiary zespołu i to co chcą przedstawić nam na swoim albumie. Jednak nie zawsze ta technika pomaga. Gdy zobaczyłem młody zespół wywodzący się z Irlandii o nazwie Animator to zwątpiłem czy jest to thrash metal. Logo i nazwa sugerowała jakiś tandetny heavy metal. Jak jest naprawdę?Najlepiej o tym się przekonać sięgając po ich debiutancki krążek „Blacklisted”, którego okładka też nas zwodzi.

Jednak gdy płytę się odpali to wtedy dopiero potwierdza się fakt, że zespół gra speed/thrash metal i to taki wzorowany na amerykańskich kapelach pokroju Exodus, Slayer, Annihilator, Testament czy Anthrax. Soczyste brzmienie płyty, wydźwięk utworów bardziej nasuwa na myśl właśnie Stany Zjednoczone aniżeli Irlandię. Jednak na tym nie kończą się skojarzenia. Wokalista James swoją manierą przypomina frontmanów wcześniej wspomnianych formacji i jak na kogoś kto dopiero zaczyna swoją karierę to wypada znakomicie. Jego przyszłość wygląda obiecująco. „Ultra 53” w którym słychać coś z Anthrax James pokazuje swoje umiejętności i to jak dobrym wokalistą jest. Nie ma tylko agresji, ale jest też zadziorność, technika i umiejętność nadawania melodyjności utworom. Jednak James to nie jedynie pozytywne zaskoczenie jakie można uświadczyć słuchając albumu Animator. Największą niespodziankę sprawia sam materiał,które odzwierciedla potencjał tej młodej formacji. Nie każdy debiutujący zespół potrafi stworzyć tyle killerów, potrafi odnaleźć się w rozbudowanych kompozycjach, czy też wykazać się smykałką do przebojów. Tutaj Animator pokazał innym młodym zespołom że można. Już otwieracz „State Of Emergency” znakomicie wprowadza nas w thrash metalowy świat, w którym są schematy zaczerpnięte z lat 80, czy 90. jednak zespół przerabia wszystko tak by nie było mowy o plagiacie. Nie jest to klon Megadeth czy Exodus, a to już nie lada wyczyn. Mocny riff „Death From Above” sprawia, że ciężko używać słowo „debiutant” w stosunku do osoby Ryana, który pełni rolę gitarzysty. Niektóre zespoły nie wiedzą jak urozmaicić materiał i często popadają w rutynę, ale nie Animator. Już „In God We Trust” ukazuje bardziej heavy metalowe oblicze zespołu. Thrash metal powinien być szybki, pozbawiony komercji i nacechowany agresją. Właśnie taki „Dreadweb” czy techniczny „Manipulator” definiują o co chodzi w thrash metalowym graniu. Stonowane granie wzorowane na Megadeth czy Antrax znakomicie zostało uchwycone w „Taking The Liberty”. Jednak żeby zaistnieć na rynku trzeba mieć coś więcej. Trzeba nabyć umiejętność tworzenia przebojów. Gdy słucham „Eletric Armageddon” czy „Western Shadow” to stwierdzam, że zespół już tą technikę opanował. Całość zamyka równie znakomity „When Dusty Calls”.

W dzisiejszym święcie ciężko o urozmaicony, energiczny i zarazem przebojowy thrash metalowy album. Ale Animator wraz ze swoim debiutanckim albumem „Blacklisted” udowodnił, że jednak można. Wystarczy zapał, szczere chęci i pomysłowość. Jeden z najciekawszych albumów z tego gatunku jaki ostatnio słyszałem. Animator stoi przed wielką karierę i nic tylko im kibicować w tym wyścigu szczurów. Polecam, nie pożałujecie że znacie Animator.

Ocena: 8.5/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

sobota, 1 lutego 2014

ALCATRAZZ - Live Sentance No Parole For Rock'n Roll (1984)

Co przesądza o tym, że dany album koncertowy można nazwać prawdziwym dziełem, perfekcyjną robotą? Kiedy można mówić o albumie zagranym na żywo, który można zaliczyć do grona tych najlepszych? Przede wszystkim musi się złożyć na to kilka czynników. Znakomite brzmienie, odpowiedni klimat wytworzony podczas danego koncertu, forma muzyków, dobra zabawa, dobrze dobrana setlista no i kompozycje które na żywo zyskują jakby innego wymiaru niż na płytach studyjnych. Nie zawsze udaje się zagrać na żywo lepiej niż w studio a kiedy już się tak dzieje to powstaje album koncertowy najwyższych lotów. Takim bez wątpienia jest „Live Sentence – No Parole for Rock'n Roll” wydany przez Alcatrazz.

Na tym wydawnictwie udało się zarejestrować koncert podczas którego promowano najlepszy album tej formacji i jeden z najlepszych z muzyką przypominającą złote lata Rainbow. Inną zaletą tej płyty jest to że możemy tutaj usłyszeć jak Yngwie Malmsteen radził sobie początkowo na koncertach. Nie brakuje oczywiście znakomitych popisów na gitarze i można podziwiać jego talent w takim energicznym i złożonym „Evil Eye”, który potem znalazł się na pierwszym solowym albumie Yngwiego. „Coming Bach” choć krótki, to też nadaje fajny klimat temu koncertowi. Dzieje się tutaj sporo i nie można narzekać na stagnację, czy też brak dopracowania. Cały koncert brzmi naturalnie i tak jakby był grany na żywo w naszym domu i tutaj sporą rolę odegrało brzmienie, które jest pozbawione jakiś technicznych nowinek i jego naturalność jest tutaj największą bronią. Alcatrazz robi naprawdę znakomite show i samo wejście w postaci „Too young to Die, Too Drunk To Live” pokazuje że zespół jest w formie, zwłaszcza Graham Bonnet. Zespół stara się zaskakiwać i zrobić coś więcej niż tylko zagrać ustalony set. Utwory zostały dobrane znakomicie i w tej urozmaiconej i przebojowej liście nie mogło zabraknąć genialnego i pomysłowego „Hiroshima Mon Amour”, który jest największym hitem Alcatrazz, ale ze mną nikt nie musi się zgodzić. Graham Bonent pozwolił sobie sięgnąć po „Night Games” z jego solowej kariery, ale w żaden nie psuje on tego koncertu, wręcz przeciwnie. Mam dziwne wrażenie, że utwory które się znalazło na tym albumie koncertowym brzmią lepiej niż wersje studyjne, a tu już tylko świadczy o poziomie tego wydawnictwa. Graham bardzo fajnie nawiązuje kontakt z publicznością co słychać w takich hitach jak „Island The Sun” czy „Kree Nakoorie”. Oprócz wielkich przebojów Alcatrazz wyjętych z pierwszego albumu, mamy też dwa przeboje z twórczości Grahama w Rainbow. Zarówno „Since You,ve Been Gone” jak „All Night Long” prezentują się bardziej okazale niż na „Down the Earth”, ale tak mają znakomicie zagrane koncerty i dobrze że ten został zarejestrowany.

100 % koncertu, a to nie zawsze udaje się osiągnąć na albumach koncertowych. Znakomita forma muzyków, dobrze zaaranżowane i zinterpretowane utwory Alcatrazz, ale nie tylko sprawiły że ten koncert brzmi fenomenalnie. Dochodzi do tego niezwykły klimat, zaangażowanie publiki i dobrze dopasowana setlista i ostatecznie mamy jeden z najlepszych albumów koncertowych. Coś dla prawdziwych smakoszy i koneserów.


Ocena: 9.5/10

piątek, 31 stycznia 2014

WINTERSTORM - Cathyron (2014)

Kiedy tylko napotkałem niemiecki Winterstorm to od razu go naznaczyłem tytułem bliźniaka Oden Ogan, bowiem ten zespół brzmi podobnie i ma niemal identyczne upodobania. Powstali w 2008 r a każdy ich album utwierdzał w przekonaniu, że mają wiele wspólnego z Oden Ogan i nie chodzi już tylko o to że obie kapele grają melodyjny power metal z elementami folk metal,a także Viking metalu. Nowy album Winterstorm zatytułowany „Cathyron” utwierdza mnie tylko w tym przekonaniu. Choć pierwszy raz udało się tej kapeli odejść od tych powiązań na rzecz własnego stylu co bardzo cieszy. Dzięki temu mamy do czynienia z kolejnym znakomitym albumem w dziedzinie power metal.

Co ciekawe Winterstorm za sprawą „Cathyron” pokazał że nie jest kolejnym smętnym i nie zauważalnym zespołem power metalowy, który gra słodko i bez przygotowanego planu. Winterstorm to inna bajka. Wiedzą jak grać melodyjny power metal, jak w mieszać w to wszystko folk metal, jednocześnie tracąc rozeznania. Poprzednie dwa albumy przeszły bez większego echa, ale z nowym albumem będzie inaczej. Dlaczego? Przede wszystkim forma wykonania, aranżacje, pomysłowość i zestaw hitów przemawia za tym, że mamy do czynienia z najlepszym albumem tej formacji. Stylistycznie zespół może gdzieś tam brzmi jak Oden Ogan, ale warto pamiętać że w ich muzyce słychać też Running Wild, Blind Guardian, Gamma Ray, czy inny mniej lub bardziej znane kapele. Jako słuchacz jest podatny na ciekawe melodie, na przebojowy wydźwięk utworów, na zjawiskowe solówki i wymiana ciosów między jednym a drugim gitarzystą. I tak właśnie uległem urokowi tej płyty. Pomijam że okładka jest tajemnicza, a brzmienie soczyste i dopieszczone, czyli jak przystało na niemiecką solidność. Ale zawartość jest idealna. „Cathyron” to perełka, kompozycja idealna. Melodia chwytliwa i wzorowana na Oden Ogan, Nightwish, a może nawet Running Wild. Lekkie symfoniczne ozdobniki, a wszystko rozegrane z folkową radością. Tak się powinno grać power metal. Moja skojarzenia z Oden Ogan są uzasadnione i to potwierdza „Far Away”. Nie wiem czy to przez te chórki, czy przez wokal Alexandera, ale słychać to podobieństwo. Przebój goni przebój, nie ma czasu na to żeby złapać oddech bo znów atakuje nas prawdziwa power metalowa perełka. „Burning Gates” to przykład że można wymieszać troszkę Running Wild, troszkę Freedom Call, czy nawet Gamma Ray nie burząc uroku kawałka. Słuchając „Windkeepers” wyłapałem przejście godne Blind Guardian, a rytmikę wyjętą jakby z twórczości Running Wild. Jeszcze więcej pirackiego grania słychać w bujającym „Down In the seas” .Z kolei odrobinę łagodniejszego grania można uświadczyć w „The Maze” . Podoba mi się też urozmaicenie materiału, jego układ i sposób budowania napięcia. Folkowy „Metalavial” tylko pokazuje, że zespół nie trzyma się kurczowo jednego motywu i że lubi zaskakiwać, co dobrze o nich świadczy. Płyta jest pełna energii i power metalu o czym świadczyć może kolejna petarda w postaci „Call Of Darkness”.

Tak o to Winterstorm dołączył w tym roku do grona tych zespołów którym udało się nagrać bardzo dobry album, który trzeba po prostu usłyszeć. „Cathyron” to pozycja obowiązkowa dla koneserów chwytliwych melodii i prawdziwego power metalowego kopa. Nie przegapcie tego wydawnictwa!

Ocena: 8/10

KILLERS - Live (1997)

Można dostać bólu głowy od liczenia płyt wliczających się w dyskografię Paul Di Anno. Na przestrzeni lat wydał sporo albumów studyjnych, komplikacji oraz albumów koncertowych. Wśród tej pokaźnej liczby na uwagę zasługuje „Live” wydany pod szyldem Killers. Dlaczego? Bo tutaj w dużej mierze Paul promował swój własny materiał, który znalazł się w na dwóch albumach Killers. Zaś kawałki z twórczości Iron Maiden ograniczył do 5 utworów co i tak nie jest źle, biorąc pod uwagę że na płycie jest 16 utworów. Pytanie tylko na ile ten koncert może się podobać?

Jeśli ktoś lubi głos Paula to może jakoś przebrnie przez ten album, tylko jeśli ktoś jest bardziej wymagającym słuchaczem to na pewno wytknie błędy. Nie ma się co oszukiwać bowiem jest ich tutaj kilka. Najbardziej drażniący to kiepska forma wokalna Paula. Tutaj stara śpiewać agresywnie, jak choćby w „Wratchild” i wychodzi to trochę śmiesznie. Sam koncert wydaje się momentami nieco sztywny i publika też słabo reaguje na heavy metalowe show. Dobrze wypadają utwory z albumu „Murder One” i to właśnie taki „Marshall Lokjaw” robi bardzo dobre wrażenie. Najsłabiej wypadają kawałki z „Menace To Society”. W „Three Words” brakuje jakiegoś dialogu z publicznością, zaś taki „Song For you” nowoczesnym wydźwiękiem nieco odstrasza. Na koncertach Paula zawsze wyczekiwane są utwory żelaznej dziewicy i słychać, że dopiero przy takim „Rember Tommorow” czy „Phantom The Opera” ludzie ożyli. Ogólnie na plus fakt, że Paul postawił na własny materiał, ale brakuje jakiś petard z Battlezone. Brzmienie, forma wokalna Paula, rozgrzewanie publiki, kontakt z nią pozostawia wiele do życzenia.

Fani głosu Paula łykną to wydawnictwo bez problemu. Jednak ci co są bardziej wymagający będą mieć problem przebrnąć przez te 16 utworów. Poza tym Paul miał lepsze albumy koncertowe na swoim koncie. Może lepiej sięgnąć po taki „American Assault”?


Ocena: 5.5/10

czwartek, 30 stycznia 2014

ADRENALINE MOB - Men Of Honor (2014)

Po prostu nie rozumiem fenomenu projektu muzycznego o nazwie Adrenaline Mob, który przyciągał od początku wielkimi nazwiskami pokroju Allen, Di Leo czy Portnoy. Debiutancki album „Omorta” nie zrobił na mnie większego wrażenia. Nie mam nic przeciwko progresywnemu metalowi w nowoczesnej formule, ale to co zaprezentował ten band nie zachwyciło mnie. Ze starego składu został Allen i Mike Orlando. Czy taki obrót sprawy zmienił coś w ich muzyce? Czy drugi album zatytułowany „Man Of Honor” jest ciekawszym albumem?

Od kilku lat szukam odpowiedzi na pytanie po co ten zespół istnieje? Nie tworzy niczego nadzwyczajnego a przynajmniej takiego co można by polecić ze szczerym sercem. Dobra jeśli ktoś lubi progresywne granie, odrobinę nowoczesnego wydźwięku czy też działalność poszczególnych muzyków to jeszcze coś tam dostrzeże w tej muzyce. Na pewno zespół wie jak zadbać o szatę graficzną czy o brzmienie, które są dopracowane i pozbawione wad. Szkoda, że nie potrafię tego samego napisać o materiale, jaki znajduje się na „Men Of Honor”. Choć odnoszę wrażenie, że album jest ciekawszym wydawnictwem niż debiutancki album. Można tutaj trafić na kilka ciekawych motywów, słychać bardziej dojrzałe podejście do tworzenia kompozycji. Ale moje zarzuty wobec nich się nie zmieniają. Nie potrafią zaciekawić słuchacza, ani dostarczyć odpowiedniej satysfakcji z słuchania ich płyty. Z tego ich progresywnego, heavy metalowego bełkotu nie wiele można odsiać i zaliczyć do grona miłych dla ucha kompozycji. Ale dobrze pomówmy o pozytywach. W miarę podoba mi się wejście w postaci „The Mob is Back”. Tutaj Russel Allen pokazuje oczywiście że jest w znakomitej formie, jednak to za mało żeby uczynić ten utwór wyjątkowym. Dobrze tez brzmi nieco szybszy „Feel The adrenaline”, który jest przykładem, że jak chcą to mogą nagrać udany kawałek. Pozytywne emocje gdzieś tam wzbudza agresja w „House Of Lies”, jednak moim prywatnym faworytem pozostaje nieco hard rockowy „Dearly departed” który jest po prostu bez błędny. Może właśnie w takim kierunku zespół powinien pójść?Reszta przemija, nawet potrafi wzbudzić znużenie i nerwicę. Ballady są smętne i są nijakie, zaś te pseudo heavy metalowe granie jest jakieś takie sztuczne i zagrane bez wizji.

Kolejne podejście Adrenaline Mob nie udane. Nowy album może i ma kilka przebłysków jak choćby "Dearly departed", jednak to wciąż za mało. Zazwyczaj wielkie nazwiska w zespole gwarantują jakiś pewien dobry poziom, jednak Adrenalina Mob to jest wyjątek od tej reguły.
Ocena: 4/10

środa, 29 stycznia 2014

KINGDOM WAVES - Damned Beauty Overture (2013)

Dla wielu osób to właśnie książki są oknem do innego świata, przepustką do świata magii i wyobraźni. Stanowią one narzędzie za pomocą którego poznajemy smak innego życia, ciekawych historii, smak nowego świata, którego nie znamy. Trudno się z tym nie zgodzić. Ja od najmłodszych lat byłem zafascynowany pirackim światem. Oddałbym wiele żeby przeżyć taką przygodę, będąc piratem przez chwilę chociaż. Tutaj książki jakoś nie zdały w pełni swojego egzaminu, to też ruszyłem w poszukiwanie mocniejszych bodźców. Filmy pokroju „Piraci z Karaibów”, czy też zespoły heavy metalowe, które tematycznie starają się odtworzyć tamte pirackie czasy. Running Wild czy Alestorm wciąż mnie zachwycają. Jednak są to zespoły, które bardziej nastawione są na drapieżność, na rozróbę aniżeli klimat i przeniesie słuchacza do innego świata. I tak dryfowałem po oceanie marzeń szukając w końcu prawdziwego skarbu pirackiego. Po kilku latach błądzenia na krańcu świata i na nieznanych wodach odnalazłem to czego szukałem. Kingdom Waves.

W tym momencie właśnie stajemy się świadkami nie tylko tego, że płyta z muzyką metalową może być czymś więcej niż płytą do słuchania i do zabijania czasu. Może być właśnie przepustką do innego świata, może być prywatnym wehikuł czasu. Dzięki właśnie muzyce Kingdom Waves każdy słuchacz marzący o takiej przygodzie jak ja, o świecie pirackich rozrób, libacji przy rumie i tańcach przy pirackich szantach będzie mógł spełnić swoje marzenie. Kingdom Waves stylistycznie stara się łączyć melodyjny power metal, który jest wymieszany nieco z muzyką klasyczną, a wszystko osadzone w pirackich klimatach. Takie zespoły to rzadkość. Gdy się ich słucha to ma się na myśli Nightwish, Rhapsody of Fire czy Phatfinder, ale to nie jest włoska kapela. Więc skąd wypłynął piracki statek Kingdom Waves? Cóż pewnie teraz mało kto uwierzy, ale wypłynęli z Poznania. Tak to jest nasza rodzima kapela, która już ma rzeszę fanów za granicą, a my Polacy jakby dopiero ich poznajemy. W roku 2013 ukazał się debiutancki album „Damned Beuty Overture” i choć piszę o tym dopiero teraz to jednak muszę stwierdzić, że jest to jeden z najlepszych albumów tamtego roku. Posunę się nawet dalej w swoim rozmyśleniach. Kapela jest prawdziwym pirackim odkryciem dla prawdziwych poszukiwaczy skarbów i jest to kapela inna niż wszystkie mi znane. Sam album to jeden z najlepszych albumów jakie miałem usłyszeć przez ostatnie miesiące. I pomyśleć że można tak grać w Polsce. Mamy zespół na światowym poziomie i o tym świadczyć może nawet image zespołu, który prezentuje się lepiej niż takiego Running Wild czy Alestorm, no i przepiękna okładka debiutanckiego albumu. Śmiem twierdzić, że jest to najpiękniejsza okładka roku 2013. Przygoda się zaczyna od rozbudowanego i epickiego „Damned Beauty Overture”. Otwarcie i wprowadzanie w piracki świat przypomina mi „Treasure Island” Running Wild. Również przejścia, przebojowość też godna twórczości Rolfa. Jednak na tym kończy się wszelkie podobieństwo. Kingdom Waves chce nam dać klimat, chce nas zabrać w podróż. Dlatego nie brakuje tutaj miłych ozdobników, podniosłości wyjętej jakby z soundtracku „Piratów z Karaibów”. Michał Bąk tutaj odgrywa kluczową rolę. Jego partie klawiszowe i te orkiestrowe są po prostu magiczne. Jest przepych, jest finezja i pomysłowość. Najważniejsze jednak jest oddanie w pełni detali związanych z pirackim światem. Można odnieść wrażenie że dryfuje się wraz z zespołem po nieznanych wodach w celu przeżycia przygody swojego życia. W takim graniu też ani rusz bez przebojów, też trzeba umieć przyciągnąć uwagę, sprawić by przeżywał muzykę i o niej nie zapomniał nawet gdy dźwięki ucichną. Czy inaczej można nazwać „Paper Wings”? To jest właśnie rasowy przebój wzorowany na twórczości Rhapsody czy Nightwish, ba nawet muzyki klasycznej. Dźwięki na tej płycie są wyszukane, dopieszczone i pełne pomysłowości. Jest powiew świeżości, jest element zaskoczenia, a to też tylko potwierdza wielkość tego zespołu. „Mistrust” to utwór zróżnicowany w swojej konwencji i dzieje się w nim całkiem sporo. Sporo ciekawych przejść gitarowych pana Urbana tylko potwierdzają jak utalentowanym gitarzystą jest. Stara się oddać klimat, komponować i uzupełniać to co wygrywa Lord Wizzard czyli Michał Bąk. Ich praca układa się wyśmienicie i nie można im nic zarzucić. Każdy z muzyków zasługuje na osobną pochwałę. Na przykład Agnieszka, która jest odpowiedzialna za partię basu, nadaję „Handful Of Sand” mocnego wydźwięku i zróżnicowania. Ten utwór jest nieco bardziej mroczniejszy i ukazuje jakby drugie oblicze, niczym tą straszniejszą wersję bohaterki z okładki. Kto lubi akcję, szybkie zwroty akcji, bitwy morskie i hymny które mają zagrzać piratów do walki, ten za pewne zachwyci szybkim „Mirrage world”. Na płycie poza szybkimi kompozycjami uświadczyć można nieco bardziej stonowane dźwięki i dobrym tego przykładem jest piękna, romantyczna ballada „The Cult Of War”, który pokazuje jak znakomitym wokalistą jest Martin Marcell. Potrafi stworzyć klimat, wzbogacić utwór o emocje, które po prostu wzrusza. Jednak można jeszcze stworzyć wyjątkową balladę, w dodatku w pirackim klimacie. Każdy kto stanie na drodze banderze Kingdom Waves obróci się w proch, bo czy można rywalizować z takimi kompozycjami jak „Dust To Dust”? Niestety ale konkurencja pokroju Nightwish czy Rhapsody Of Fire wysiada i to za nim jeszcze wystartuje w tym wyścigu. Całość zamyka „The Pirate Wedding day”. Kto szuka dobrej zabawy, tańców, śpiewów i imprezy przy rumie ten to znajdzie w tym kawałku. Kolejne znakomite wcielenie Kingdom Waves.

Czas płynie nie ubłaganie z Kingdom Waves i dopłynęliśmy do końca naszej małej przygody. Rzadko kiedy płyta wywiera taki wpływ na mnie. Rzadko kiedy mam problem dojść do siebie, wrócić do szarej rzeczywistości. Jednak Kingdom Waves tak mnie oczarował swoją muzyką, swoim pirackim światem, że nie mam ochoty go opuszczać go choćby na chwilę. Tej płyty nie da się ot tak zapomnieć. Może i mała przygoda skończyła się wraz z końcem płyty, ale większa przygoda Kingdom Waves właściwie się właśnie zaczęła. Ma szansę zwojować cały świat i porwać ze sobą wielu słuchaczy, którzy też chcą przeżyć przygodą, choć na chwilę zapomnieć o codzienności i wybrać się razem z nimi w piracki rejs. A ty jesteś gotowy na to? Chcesz być jednym z nas? Chcesz być piratem? Jedynie co musisz zrobić to odpalić debiutancki album polskiego Kingdom Waves. Nigdy nie zapomnisz tej przygody!

Ocena: 10/10

P.s Specjalne podziękowania dla Michała Bąka za przesłanie płyty i umożliwienie posłuchania tej płyty

CASTLE BLAK - Babes In Toyland (1985)

Amerykański hard rock z domieszką heavy metalu zawsze jest mile widziany w moim odtwarzaczu. Tym razem trafiło na nieznany mi wcześniej Castle Blak. Zespół założony w 1983 roku i na swoim koncie ma 3 albumy i jedną komplikację. Z tego co można wyczytać w internecie to kapela jest aktywna, aczkolwiek nie wiadomo ile jest tym prawdy bowiem raz w 1993 roku rozwiązywali zespół. Dlaczego akurat padło na Castle Blak? Nikt mi nie polecał tego zespołu, ani nie też nie wyczytałem o nich na forum, powodem była okładka debiutanckiego albumu „Babes in Toyland”.

Cenię sobie takie klimatyczne i kolorystyczne okładki. Za każdym razem jak widzę taką pomysłową i dobrze wykonaną szatę graficzną, to sięga po album bez zastanowienia. Często ta reguła się sprawdza i otrzymuje w zamian bardzo udany materiał. Tym razem też udało mi się odkryć bardzo ciekawy zespół. Ni to heavy metal, ni to hard rock, ale bez względu na wszystko jest to muzyka jaka mi odpowiada. Prosty i nie wymuszony przekaz muzyków, który oparty jest na banalnych, ale pomysłowych melodiach i motywach, które trafiają do słuchacza i zapadają w pamięci. Sporo w tym zasługa samych muzyków, którzy grają prosto z serca i nie udało kogoś kim nie są. Gitarzyści stawiają na dobrą zabawę, żywiołowe riffy i atrakcyjne solówki, w których ma wybrzmiewać hard rockowe szaleństwo. Nawet wokalista Regent jest właściwą osobą na właściwym miejscu i słychać, że miały na niego wpływ takie zespoły jak Dokken, Kiss, czy Def Leppard. Nawet w hołdzie dla Kiss został zarejestrowany cover „Black Diamond”. Jak przystało na płytę utrzymaną w takiej stylizacji, roi się od przebojów, które potrafią rozruszać nawet najbardziej opornego słuchacza. Otwierający „Ten High” może bardziej metalowy w swojej konwencji, ale z pewności robiący dobre pierwsze wrażenie. Tytułowy „Babes In Toyland” przypomina twórczość Def Leppard, Pretty Maids czy właśnie Kiss. Płyta jest nasycona pomysłowymi motywami, czy też melodiami i bardzo dobrym tego przykładem jest taki „Crazy”. To jest mocny atut tej płyty. Pomimo wtórności i wzorowania się na innych, Castle Blak pozostaje sobą i stara się nie być np. drugim Def Leppard. Ostrzejszy wydaje się „T.G.I.L”, ale wciąż zespół stara się utrzymać hard rockowy feeling. „Thow The Book” zachwyca melodyjnością, zaś „Never Enough” atrakcyjnym refrenem który czyni ten utwór rasowym przebojem.

W tym przypadku można ocenić zawartość po okładce, bo w pełni ona oddaje to co znajdziemy na płycie. Dzieje się tutaj sporo, a dobrą zabawę zawdzięczamy przede wszystkim chwytliwym i energicznym kawałkom. Castle Blak niczym szczególnym się nie wybija, ale ich album należy obczaić, zwłaszcza jeśli lubi się hard rockowe granie spod znaku Krokus, Dokken, czy Kiss. Gorąco polecam.


Ocena: 7.5/10

wtorek, 28 stycznia 2014

EXODIA - Hellbringer (2014)

Wiecie co dzisiaj za dzień? 28 stycznia, czyli dzień premiery drugiego albumu hiszpańskiego zespołu o nazwie Exodia. Dwa lata musieli czekać fani tego intrygującego zespołu oraz zagorzali fani thrash metalu, ale ich nowy krążek zatytułowany „Hellbringer” był warty czekania. Bo jest to coś więcej niż kolejny niczym się nie wyróżniający thrash metalowy zespół i jego przewidywalna płyta.

Dlaczego tak piszę? Ponieważ nie każdy młody zespół potrafi stworzyć własny styl, nie każdy potrafi połączyć melodyjną sferę metalu z agresywnym, energicznym i złowieszczym thrash metalem. Hiszpański zespół nie bez powodu określa swój styl jako melodyjny thrash metal. Faktycznie można uświadczyć sporą ilość melodyjnych solówek, riffów, przejść i tutaj jest pod ogromnym wrażeniem tego co wygrywają gitarzyści. Zarówno Pablo jak i Rafa nie oszczędzają się i nie szczędzą nam ostrych riffów co dowodzi „Wicked Seed”. Jednak starają się nadać kompozycjom bardziej melodyjnego charakteru co słychać dobitnie w takim „Shout The nations”. W muzyce Exodia słychać wpływy Slayer, Destruction, czy Overkill, jednak bardziej to wygląda na inspiracje niż umyślne kopiowanie, poza tym Hiszpanie tworzą własną muzyką, o własnym charakterze. Kluczową rolę odgrywają nie tylko melodyjne partie gitarowe, ale też dynamiczna i pełna mocy sekcja rytmiczna. To dzięki niej album ma takie mocne uderzenie i odpowiednie tempo. Toni Camerero jest w zespole od 2013, a wpisał się w jego strukturę całkiem dobrze. Jego na perkusji jest imponująca zwłaszcza w takich petardach jak „Infected Hate”. Mocnym atutem tego wydawnictwa nie jest tylko styl, czy umiejętności muzyków, ale przede wszystkim materiał, który jest dopieszczony i urozmaicony. Cały czas się coś dzieje i co utwór mamy sporą dawkę adrenaliny. „150% Attitude” to kolejny mocny utwór na tym krążku, który pokazuje że można połączyć melodyjne partie gitarowe z szybką sekcją rytmiczną i agresją. Nie brakuje też w tym wszystkim przebojów, a jednym z nich jest „Go!”. Podoba mi się też w tym zespole wokal Amando Milla, który śpiewa agresywnie i robi to w taki sposób, że nie podważa swojej techniki ani umiejętności. „The Train Of death” czy „The Town Of No Return” to utwory które pokazują jak on znakomitym gardłowym jest. Nie brakuje też lekkiego, humorystycznego podejścia w stylu Tankard o czym świadczy „The Art Of Drinking”.


Jeden z ciekawszych albumów thrash metalowych jakie ostatnio wyszły i to już dobrze świadczy o „Hellbringer”. Poza dopracowanym materiałem i dobrymi umiejętnościami muzyków warto też wspomnieć, że i od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić. Czy ta znakomita i klimatyczna okładka może kłamać? Nie tym razem. Gorąco Polecam.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 27 stycznia 2014

ARONDIGHT - Myths and Legends (2008)

Wiem, wiem mam bzika na punkcie Running Wild i wszystko co ma coś wspólnego z tym zespołem. Nie tak łatwo znaleźć zespoły, które czerpią z tego zespołu patenty. Oczywiście na dzień dzisiejszy jest troszkę tego więcej. Ale czy ktoś wie, że mamy też rodzimy zespół, który należy do grona tych kapel, które wykorzystały patenty Running Wild? Tym zespołem jest Arondight, który można porównać do tegorocznego Blazon Stone. Kapela powstała w mieście Krosno w roku 2005 i do tej pory na koncie Arondight jest tylko debiutancki album, ale za to jaki! „Myths and Legends” to prawdziwa perełka jeśli chodzi o polski metal. Postaram się w dalszej części przybliżyć nieco owe wydawnictwo.

Zacznijmy od banałów. Na pierwszy rzut oka okładka jest tandetna, amatorska i nie w klimatach pasujących do Running Wild. Zamek i rycerze to scenografia bliższa Hammerfall. Wpływów Hammerfall nie uświadczyłem w większym stopniu, zaś Running Wild z okresu „Port Royal” czy „Death Or Glory” jest tutaj obecny i to niemal w każdej kompozycji. By sztuka grania w stylu Running Wild trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, który nada płycie pirackiego klimatu. Tutaj mamy pierwszą miłą niespodziankę, bowiem Schizator w roli wokalisty sprawdza się idealnie. Jest charyzma, zadziorność i piracki wydźwięk. Czego można chcieć więcej? Drugi aspekt jakże ważny dla muzyki w stylu Running Wild to odpowiednio zagrane riffy i duża dawka melodyjności. Estel i Dargor wyczyniają tutaj cuda i trzeba przyznać, że mimo młodego wieku i stażu to jednak wiedzą jak skonstruować ciekawą linię melodyjną, jak stworzyć mocny i chwytliwy riff. „Battle” już na samym wstępie pokazują, że potrafią wykreować riff godny Running wild. Cała machina działa sprawnie i wszystko się uzupełnia i stanowi znakomitą całość. Stonowany, rytmiczny „The Last Stand” jest cięższy, ale też w dalszym ciągu zachowuje piracki charakter. Co może się podobać to środkowa część, gdzie mamy znakomity popis gitarzystów i wygrywanie jakże przyjemnej melodii. Co jest mocnym atutem tej płyty to właśnie niezwykła dynamika, energiczność, przebojowość, a także melodyjność, która pojawia się niemal przez cały album. To właśnie ten aspekt napędza cały krążek. „Captain Jackman” to kolejny przebój Arondight, który znakomicie pokazuje co gra ten zespół i na kim się wzorował. Od pierwszych minut „Under the Stars” przypomina mi wejście „Riding The storm”, lecz tutaj coś z Iron Maiden czy Blind Guardian się znajdzie. Kawałek może i spokojniejszy, ale równie zapadający w pamięci co poprzednie kompozycje. Troszkę „Black Hand Inn” pojawia się w żywiołowym „Alliance of Black Saber” , który zachwyca swoim przebojowym charakterem oraz radosnym wydźwiękiem. Na płycie jest też kilka dłuższych utworów i jednym z nich jest bardziej true metalowy „Northern Wind” z echem twórczości Manowar. „Betrayed” to z kolei klimatyczna ballada i tutaj dochodzi do skrzyżowania Blind Guardian i Running Wild. „Until The Sunrise” z kolei znakomicie potwierdza że zespół stroni od totalnej kalki Running Wild i słychać że mają swoją interpretacje, a to się ceni. Na płycie mamy jeszcze dwa znakomite przeboje w postaci „Camelot” i melodyjnego „Myths And Legends”.

Jedna z najlepszych polskich kapel i to z możliwością zwojowania zagranicznego rynku muzycznego. Arondight czerpie z Running Wild, ale daje też coś od siebie, co dało w efekcie bardzo radosną, pozytywną muzykę, która jest urozmaicona, pełna szczerości, pomysłowości. Płytę słucha się lekko i przyjemnie, a każdy utwór to prawdziwa uczta dla maniaków melodyjnego grania i mam tutaj na myśli nie tylko Running Wild. Zespół ma status aktywny, więc pozostaje nic tylko czekać na jakiś nowy materiał, który będzie równie ciekawy co ten na „Myths and Legends”. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10