niedziela, 23 października 2011

LOU REED & METALLICA - Lulu (2011)


Fach recenzenta nie jest lekki, gdyż człowiek opisuje swoje pozytywne przemyślenia na temat danych płyt, ale także te negatywne. W pierwszym przypadku towarzyszy uczucie ekstazy, adrenaliny, zadowolenia, czy też zauroczenia, w drugim przypadku niezadowolenie, mdłości i goryczy. Kiedy trafi się płyta taka jak „Lulu” autorstwa LOU REEDA i METTALICA to trzeba się zachować niczym prawdziwy wojownik i przetrwać ponad godzinę mało atrakcyjnego krążka. Jednak po kolei. Od czego się to wszystko zaczęło? Genezę projektu należy doszukiwać się w wydarzeniu określanego mianem 25 lecie Rock and Roll Hall Of Fame w 2009 roku kiedy to na jednej scenie zagrała legenda rocka Lou Reed oraz legenda thrash metalu METALLICA i tak się zaczęło rodzić w myślach muzyków wspólne dzieło. Jak by nie patrzeć, każdy z słuchaczy będzie oceniał ten album przez pryzmat dotychczasowej działalności zespołu Hattfielda. Rozpatrując „Lulu” w kategoriach dyskografii METALLICA to można to potraktować coś na wzór „Load” czy Reload”. Jednak takie uproszczenia mogą okazać się błędne także w tym przypadku. Pytanie jakie należy zadać sobie na wstępie: czy to jest jeszcze METALLICA? Czy to jest jeszcze w ogóle płyta metalowa? Ano właśnie analizując album pod takim względem wyjdzie nam to, że większy udział w tym projekcie miał oczywiście LOU REED. I to determinuje kolejny fakt, że jest to płyta mało metalowa, w którym słychać eksperymentalny rock, trochę patentów heavy metalowych, bluesa i wiele innych patentów i wpływów różnych gatunków, które nie sposób zliczyć. „Lulu” to zapewne płyta na swój sposób oryginalna, pełna emocji, w której słychać cierpienie, smutek, żal, gorycz, można wyłapać nawet musicalowy klimat, ale to jest dopiero jedna strona medalu. Druga strona jest bardziej przykra, a mianowicie gdy owy materiał okroi się z owego klimatu, oryginalnego przesłania, to zostają same kompozycje zbudowane na melodiach i refrenach. Tutaj można znaleźć drugie dno, jeśli szuka się muzyki ambitnej, nietuzinkowej, prezentujące świeże podejście do muzyki, to się to znajdzie, jeśli szuka się ostrego, dynamicznego grania z tzw pierdolnięcie, że posłużę się bardziej młodzieżowym słowem to sorry ale to tego się tutaj nie znajdzie. Wszystko pięknie, ale nie można ulegać owemu złudnemu pięknu. „Lulu” to przykład jak nie zadowolić fanów, czy też słuchaczy. Chaos, nie niedecydowanie, stagnacja, silenie się, nie słuchalność to pierwsze skojarzenie z owym albumem. Opisując jeden utwór to tak jakby opisywał cały album. Weźmy taki „The View” który idealnie oddaje to uczucie. Jest kontrast dwóch światów, które zupełnie do siebie nie pasują. Lou Reed nawet nie śpiewa, a recytuje i nijak ma się on do mrocznego motywu,.Muzycznie kompozycja nie jest aż taka zła, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut. Jest mroczny, ciężki riff, które się wlecze, ale na tym polega jego urok. Całość psuje właśnie Reed, który zupełnie tutaj nie pasuje. To jest bolączka tego albumu, bo moim skromnym zdaniem można było nagrać takowy album z kimś bardziej utalentowanym. Grali na jednej scenie z Kingiem Diamondem, czy też Robem Halfordem, ale z nimi nie nagrali albumu. Taki „Chaot On Me” jest jak niekończąca się opowieść, wlecze się, ciągnie i w dodatku nic się nie dzieje przez te jedenaście minut. Klimat i nastrój to trochę za mało na takich muzyków. „Iced Honey” instrumentalnie wciąga, a wszystko przez hard rockowe zacięcie, ale wszystko psuje nie kto inny jak Lou Reed. Płytę się ciężko słucha i muszę przyznać, że to jeden z takich pierwszych przypadków, kiedy nie potrafię skupić się na tym co słyszę. W takim „Mistress Dread” mamy idealny przykład, jak można zniszczyć pomysł na petardę. I tak bez końca, Lou Reed męczy swoim irytującym „wokalem”, który przypomina jęczenie, czy nucenie podczas golenia. Czy może być gorzej? Może, jest chaotyczne granie do przodu bez jakiś wciągających melodii , które nijak ma się do wokalu legendy Rocka, jest brak zapadającego refrenu, czegoś, co by utkwiło w głowie na dłużej. Jeden udany motyw w postaci „The View” unikalny poruszający klimat, nieco nietypowy pomysł na granie to za mało. Muzyka ma relaksować, odprężać, a nie męczyć i torturować uszy. Trzeba być prawdziwym wojownikiem, żeby przebrnąć przez 87 minut tego nudnego, topornego i chaotycznego materiału. Nie pomaga ani inne spojrzenie, ani subiektywizm. Nie polecam nawet największemu wrogowi. Ocena: 1.5/10

2 komentarze:

  1. Problem tej płyty jest taki, że nie jest ona dla fanów Mientalipy a na taką się ją kreuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm pewnie tak, ale ja fanem metaliki nie jestem a do albumu podszedłem czysto muzycznie i uważam że wokal Reeda psuje całość. Wolałbym żeby nagrali coś wspólnie z Kingiem Diamondem albo Robem Halfordem:P

      Usuń