Moja przygoda z heavy
metalem zaczęła się w sumie od kapel pokroju Rainbow, Iron Maiden,
Ac/Dc czy właśnie Def Leppard. Ci ostatni to jeden z najbardziej
znanych brytyjskich bandów, które grają hard rocka w
nieco popowej odmianie. Historia kapeli jest bogata i pełna różnych
zawirowań. Kapela powstała w 1977 w miejscowości Sheffield i na
równi z takimi kapelami jak Saxon, Angel Witch czy Iron Maiden
reprezentował NWOBHM. Szybko jednak Def Leppard obrał kierunek hard
rocka, potem z czasem poszedł w pop rock. Jakby nie patrzeć na ich
osiągnięcia i wpadki to są wielkim i znanym zespołem, który
właściwie nic nie musi udowadniać. Najgorsze jest to że zespół
dawno nie wydał dobrego albumu. Ostatni klasyczny album, który
uwielbiany jest przez fanów to był „Adrenalize” z 1992 .
Potem jakimś krzykiem starego Def Leppard był „Euphoria”. Tak
potem zespół popadł co raz bardziej obniżał loty. W 2008 r
ukazał się średni „Songs from the Sparkle Lounge”, który
miał pewne przebłyski. Od tamtego czasu minęło 7 lat. Zespół
ruszał w trasy koncertowe odświeżając klasyki i można było czuć
że to dobrze nastroi Def Leppard. Zespół przystąpił do
nagrywania nowego materiału i zaczęto mówić że zespół
nagrał najlepszy album od czasów „Hysteria”. Czy
rzeczywiście „Def Leppard” bo tak nosi nowy album Brytyjczyków
taki jest?
Zapowiedzi i szum wokół
płyty był naprawdę imponujący i to od samego początku. Dawno nie
było dobrego albumu Def Leppard to raz, a dwa że zespół
miał długą przerwę. To sprawiło, że fani poczuli głód
na muzykę Brytyjczyków. Zespół wiedział jak podejść
fanów i słuchaczy. Udostępnili światu okładkę, która
wygląda wyjątkowo klasycznie. Potem przyszedł czas na singiel w
postaci „Let's Go”. Utwór faktycznie
potwierdza to, że kapela jest w formie i nawiązuje do czasów
„Hysteria”. Znów słychać gitary, moc, zadziorność z
pierwszych płyt. Jasne jest nutka komercji, ale w dobrym tego słowa
znaczeniu. Kawałek jest bardzo chwytliwy i zapada w pamięci. To
jest ten klasyczny Def Leppard. Hard rock pełną gębą, mocny riff,
ciekawe solówki, typowa oklepana perkusja, no i Elliot, który
mimo swego wieku wciąż dobrze brzmi. Utwór ma stylizację
trochę w stylu „Pour some sugar on me”. Bardzo dobrze
zaprezentował znacznie mocniejszy „Dangerous”,
który również na myśl przywołuje klasyczny Def
Leppard. Nasuwa się na myśl od razu taki „Highn Dry”. Phill
Collen i Vivian Cambell pokazuje się z lepszej strony i słychać że
stać ich jeszcze na coś w starym stylu. Szkoda tylko, że to co
zespół udostępnił okazało się jednocześnie najlepszymi
kawałkami na płycie. Co działo na plus to z pewnością że zespół
brzmi na nowym albumie bardziej klasycznie, ale nie boi się próbować
nowych rzeczy. Słychać to w nieco komercyjnym, przesiąkniętym
Queen czy Ac/Dc - „Man Enough”. Prosty nieco popowy
kawałek, który mimo swojego stylu zapada w pamięci, a to już
coś. Dalej mamy rockowy i nieco miałki „We Belong”,
który ma bardziej balladową formę. To już lepiej posłuchać
nieco szybszego „Invicible”. Problem z tym
kawałkiem jest taki, że też brzmi bardzo komercyjnie i spokojnie
nadałby się do radia. Najlepsze jest to, że mimo tych uwag, mimo
tego że słychać popowy feeling, to i tak zespół dawno nie
brzmiał tak rockowo i tak klasycznie. Na pewno bije to ostatnie
dokonania zespołu. Jeszcze więcej rocka i popu mamy w „Sea
of Love”. Jasne nie jest to metal ani porządny hard rock,
ale słucha się tego całkiem dobrze, a to już jakiś progres jeśli
chodzi o muzykę Def Leppard. Wypełniaczem jest tutaj bez wątpienia
„Energized”, który jakoś nie pasuje do
reszty. Kolejnym takim klasycznym hitem jest „Broke;n
Brokenhearted”. Jest energia, jest pazur, jest przebojowy
charakter, a to sprawia że kawałek sporo zyskuje w ostatecznym
rozrachunku. Ballada „Last Dance” niestety nie
wypaliła i nie złapała za serce, a szkoda. To była kiedyś broń
zespołu i dzięki temu też stali się sławni. Do grona udanych
kawałków trzeba też wrzucić mocniejszy „Wings of an
Angel”. To jest kolejny utwór który kipi
energią i ma w sobie trochę mocy i ducha starych płyt. Szkoda że
całość zamyka słaby „Blind Faith”.
7 lat czekania i dużo
szumu o nie wiadomo co. Zespół narobił smaka na wielki
album, na wielki powrót. Jasne słychać pewien wzrost formy,
słychać że chcieli nagrać coś dobrego, coś na czasie i coś w
swoim stylu. Jest progres, jest kilka dobrych kawałków i
hitów, które zabierają nas do ery „Hysteria”, ale
są też kawałki które tylko zapychają album. W sumie nieco
się zawiodłem, bo liczyłem na album wypchany kawałkami w stylu
„Let's Go”. Niestety tak się nie stało. Albumw zbudzi
kontrowersję, znajdzie swoich zwolenników. Choć nie jest to
ich najlepsze dzieło, to i tak wszystko wskazuje że jest to
faktycznie najlepszy album od czasów „Adrenalize” czy
„Hysteria”, tak więc trudno się nie zgodzić z samymi muzykami.
Mam nadzieję że kolejny album powstanie szybciej i że będzie w
stylu „Dangerous”, a wtedy wszelkie grzechy zostaną odpuszczone.
Ocena: 6/10