środa, 9 kwietnia 2014

LOST SOCIETY - Terror Hungry (2014)

Jeśli chodzi o thrash metal to można śmiało przyznać, że młode pokolenie nie próżnuje i co jakiś czas wypływa ciekawa kapela, która przywraca nadzieje w ten gatunek. Większość z tych zespołów podąża wydeptaną ścieżką przez takie tuzy jak Megadeth, Kreator, Slayer, Exodus czy Anthrax. Może sam pomysł i odtwarzanie znanych motywów i melodii nie należy do najlepszych i często spotyka się z krytyką fanów. Jednak wciąż takie granie jest w cenie, wciąż są wśród nas słuchacze, którzy czują głód jeśli chodzi o starą szkołę thrash metalu. Patrząc na młode kapele grające thrash metal to można wytknąć wiele z młodego pokolenia, które są obiecującymi formacjami. Fiński Lost Society, z pewnością do takich należy. Drugi album zatytułowany „Terror Hungry” to kolejny poziom jeśli chodzi muzykę Lost Society. Może zapomnieć o nieco heavy/speed metalowym debiucie w postaci „Fast Loud Death”, bowiem „Terror Hungry” dyskwalifikuje go już na samym starcie.

Zaczyna się dość komicznie, może nawet nie w stylu thrash metalowej kapeli, jednak „Purgatory” należy potraktować jako solidne otwarcie albumu. Tutaj słychać jeszcze coś z poprzedniego albumu, choćby heavy metalowy feeling i melodyjny charakter partii gitarowych. Prawdziwa jazda zaczyna się wraz z „Game Over”. Czysty speed/thrash metal wzorowany na klasykach z lat 80 i słychać że Lost Society odrobił swoje zadanie domowe. Jak to bywa w przypadku drugich albumów wszystko idzie do przodu i trzeba pokazać że kapela się rozwija i dojrzewa na drugim albumie. Lost Society też wypada tutaj bardziej korzystniej niż na debiucie. Wystarczy posłuchać „Attaxic” i wyczynów Samiego Albanny, który swoi wokalem pokazuje pazur. Brzmi on tutaj agresywnie i jego wokal stał się mocniejszy, bardziej wyrazisty i bardziej thrash metalowy. Właśnie o to chodziło. Sam materiał jest bardziej dojrzalszy, bardziej energiczny i ma w sobie więcej agresji. „Lethel Pleasure” znakomicie odzwierciedla te cechy. Gdy się w słuchamy w strukturę płyty to łatwo rozszyfrujemy, że każdy utwór to potencjalny killer. „Terror Hungry” to jeden z nich i dzięki niemu poznajemy też ile są tak naprawdę warci gitarzyści. Nie tak łatwo jest grać podobne riffy, w jednej tonacji i jednocześnie utrzymywać zainteresowanie słuchacza. Jednak udaje się to osiągnąć, a wszystko przez to że Samy i Arttu grają agresywnie, energicznie i dynamicznie. Bardzo udanym hitem jest tutaj „Tyrant Takeover” utrzymany w stylu Anthrax, co jest oczywiście na korzyść utworu. Skoro już tak wymieniam wam najlepsze kąski z tej płyty, to warto tutaj wspomnieć o szybkim „F.F.E” czy speed metalowym „Mosh It Up”. Poziom agresji sięga zenitu w ”Wasted after midnight”.

Czujesz głód w gatunku thrash metalu? Brakuje ci dobrych kapel wzorujących na latach 80? Czas zaspokoić ten głód i nowy album Lost Society nadaje się do tego idealnie. Może nie jest to najlepsze wydawnictwo w dziedzinie thrash metalu, ale jeśli jest się fanem speed/thrash metal to trzeba znać nowy wypiek fińskiej formacji.

Ocena: 8/10

THE TREATMENT - Running With The Dogs (2014)

Czy tylko ja czuję ostatnio głód na hard rockowe granie w stylu Def Leppard, Ac/Dc, Aerosmith czy Thin Lizzy? Mam nadzieję, że nie. Najlepszym lekarstwem na to jest znalezienie dobrego substytutu zastępczego i wiecie co? Chyba udało mi się taki znaleźć. Jest nim brytyjski The treatment. Młoda kapela założona w 2008 roku, która już przykuła uwagę swoim debiutanckim albumem „This Might Hurt”. Nie każdy musi ich znać i nie każdy musi mi wierzyć, że jest to zespół godny uwagi, ale jest dobra okazja by zapoznać się z tym bandem. Dlaczego? Pojawił się nowy album tej formacji zatytułowany „Running With The Dogs”.

Zespół wychował się na hard rocku lat 70/80 i to nie tylko słychać, ale widać nawet po klimatycznej frontowej okładce. Im bardziej się zagłębiamy w płytę tym więcej można wyłapać nawiązań do tamtych czasów. Nieco przybrudzone brzmienie nasuwa na myśl płyty AC/DC. Z tym zespołem The Treatment najbardziej się identyfikuje. Już otwieracz w postaci „ I Bleed Rock Roll” czy „Running With the Dogs” znakomicie o tym świadczą. Tutaj Pattinson i Grey zadbali o to, żeby ich partie gitarowe zabrzmiały jak z płyt Ac/Dc. Są mocne riffy, jest rytmika, dawka energii i wszystko zagrane oczywiście z luzem. Jasne, nie popisuje się tutaj żadnym geniuszem, nie ma w tym też niczego odkrywczego. Jednak nie w tym rzecz. Liczy się to, że ktoś pofatygował się o nawiązanie do hard rocka z lat 80 i to spod znaku Ac/Dc i Def leppard. Wpływy tego drugiego zespołu też bardzo często słychać na nowym albumie Brytyjczyków. Znakomicie zostało to uchwycone w „Drop Like A Stone” czy „Get the Party On”. Również zespół stara się przemycić nieco komercyjnego wydźwięku, ale w niewielkim stopniu, co przedkłada się na jakość muzyki. Za pewne nawiązania do Def Leppard odpowiada poniekąd również wokal Matta Jonesa. Brzmi jak sam Joe Elliott, co należy uznać za plus. Płyta robi wrażenie dlatego że materiał jest urozmaicony i wypchany przebojami. Zespół potrafi przyspieszyć czego dowodem jest „Outlaw”, potrafi zagrać cięższy hard rock niczym Ac/Dc jak w „Emergency” i udać w komercyjny odłam rocka w „Shes Too Much”. Atutem tego krążka jest niezła dynamika i faktycznie szybkość zostaje utrzymana w „Dont look Down” czy w melodyjnym „What is here to Say”. Nawet kiedy przychodzi nam zmierzyć się z komercyjnym graniem jak to przedstawione w „Unchained My World” to wciąż da się tego słuchać bez większego zgrzytu. Właściwie ciężko przyczepić się do któryś z tych kompozycji, bo każda potwierdza talent tego zespołu.


Brakowało mi takich dźwięków, brakowało mi właśnie takiego grania spod znaku Def Leppard i Ac/Dc i The treatment mi to dostarczał. Znakomity album, który pokazuje że można jeszcze grać ciekawy hard rock, w którym słychać echa lat 80. Choć zespół nie odkrywa niczego nowego za sprawą swojej muzyki, to jednak ich nowy album to jeden z najlepszych hard rockowych krążków roku 2014. Dużo dobrych melodii i godnych zapamiętania hitów. Nic tylko sięgać po „Running With The Dogs”.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

OVERLAND - Epic (2014)

Gdy widzi się w jednym zespole Steve'a Overlanda znanego z takich zespołów jak FM czy Wildlife, a także dwóch muzyków zespołu Kansas to trudno przejść obok takiej formacji. Mowa tutaj o Overland, który powraca po 5 latach milczenia z nowym albumem. „Epic” to nowe dzieło zespołu,którego liderem jest właśnie Steve Overland. Nie trzeba być fanem Steva, wystarczy że cenisz sobie dobre melodie, klimatyczny hard rock, finezyjne partie gitarowe i przebojowe granie.

Tak, tylko tyle trzeba by sięgnąć po nowe wydawnictwo Overland. Płyta oddaje to co najlepsze w melodyjnym hard rocku czy AOR. Miło słucha się ciepłego, emocjonalnego głosu Steve'a który momentami brzmi jak David Coverdale czy Joe Lynn Turner, co jest nie lada komplementem. Jego głos znakomicie wpasowuje się w to co gra zespół. Lekki, przyjemny hard rock, z domieszką AOR, a wszystko rozegrane z dbałością o melodyjność i przebojowość. Słychać inspirację Whitesnake, Deep Purple czy tez Rainbow, ale tutaj słychać wiele innych znanych formacji. Najważniejsze jest to co słyszymy, to jak prezentuje się materiał. Płyta robi wrażenie, zwłaszcza kiedy słucha się jej, kiedy czuje się ten klimat lat 70 czy 80. Właśnie takiego materiału brakowało ostatnim czasy. Czego można się spodziewać po takim doświadczonym muzyku jak Steve, po tym że to już trzeci album solowy Steve'a pod szyldem Overland? Z pewnością nikt by nie przypuszczał, że płyta będzie mieć tyle fajnych kawałków. Jednym z nich jest otwieracz „Radio Radio”. Dojrzała i budująca napięcie sekcja rytmiczna to kolejny atut tej płyty. Fajnie to słychać w „If looks could kill”. Jednak wszystko nie kręci się wokół Steva. Nie można bowiem zapomnieć o gitarzyście Christianie Wolfie, który wygrywa sporo ciekawych finezyjnych solówek, które gdzieś tam wzorowane są na stylu Ritchiego Blackmore'a. Słychać to dobitnie w „Rags To Richies” czy „Rock Me”. Podobać się mogą spokojniejsze, romantyczne kawałki pokroju „Liberate My heart” czy „If Your hearts not in it”. Tak nie brakuje ani dobrych melodii, ani przebojów o czym świadczy „So This is Love” czy „The End Of The Road”. Pozostałe kawałki również bardzo miłe dla ucha.

Lata upływają a Steve Overland to wciąż znaczący muzyk, z którym trzeba się liczyć w dziedzinie melodyjnego hard rocka i AOR. Nowy album to bardzo zgrabnie zagrany krążek, który ukazuje prawdziwe oblicze tej muzyki, zawierając wszystko to co w niej najpiękniejsze. Dla tych co szukają czegoś klimatycznego w sferze hard rocka, jest to album który nie można w żaden sposób pominąć.

Ocena: 8/10

niedziela, 6 kwietnia 2014

TOXIC WALTZ - Decades of Pain (2014)

Rok 2014 to rok, który jest dobry dla zasłużonych kapel, to rok dobry nie tylko dla fanów heavy i power metalu, ale to również bardzo udany rok jeśli chodzi o thrash metal. Suicidal Angels czy Hirax to pierwsze z brzegu udane produkcje reprezentujące ten gatunek. Do tego grona można doliczyć również Toxic Waltz, który rozpoczyna swoją przygodę z thrash metalem w tym roku na poważnie za sprawą debiutanckiego „ Decades of Pain”.Wiele wskazuje na to, że będzie to Exodus naszych czasów.

Pomijam już sprawę związaną z nazwą kapeli czy też fakt, że wokalista Angelo brzmi jak Rob Dukes z Exodus. Tutaj najbardziej to podobieństwo rzuca się w momencie słuchania płyty, kiedy tak naprawdę zagłębiamy się w strukturę kompozycji, w styl zespołu, kiedy odkrywamy poszczególny elementy ich muzyki. Wtedy właśnie słychać ich inspiracje thrash metal z Bay Area i można usłyszeć coś z Heathen, Dark Angel czy w końcu Exodus. Jest to charakterystyczne szybkie, agresywne granie oparte na dynamicznej sekcji rytmicznej i zadziornym wokalu. Może nie ma w tym nic oryginalnego ani zaskakującego, ale może się podobać forma podania tych znanych nam patentów, rozwiązań. Sporą rolę odgrywa tutaj Angelo, który śpiewa agresywnie i pokazuje od początku płyty swoją pewność siebie. Może nie powala pod względem techniki, ale przecież nie to się tutaj liczy. „Toxic Hell” najlepiej ukazuje atuty Angelo. Nie byłoby czym się zachwycać gdyby nie dobra robota gitarzystów. Dzięki Alexowi i Jimiemu album jest energiczny, drapieżny i bardzo thrash metalowy. Może nie wykraczają poza standardy, ani też nie wyróżniają się pod względem pomysłowości, ale wiedzą jak grać thrash metal i to na wysokim poziomie. Każdy utwór właściwie trzyma wysoki poziom. Można się delektować drapieżnym „Obsession to Kill”, który przypomina dokonania Kreator na przestrzeni lat. Może się też podobać rytmiczny „Priest of Lies”czy też żywiołowy „Green”. Troszkę słabiej wypadają na tle całości „Suicide Squad” i „Morbid Symphony”. Jednak mimo tego i tak płyta robi dobre wrażenie i nie ma się do czego przyczepić.

Można wybaczyć niedociągnięcia i nieco wtórny charakter, w końcu to pierwszy album Toxic Waltz, ale już przynajmniej wiadomo, że wiedzą co to jest thrash metal, jak go grać i jak to robić na dobrym poziomie, by być zauważonym. Jest w nich potencjał, dlaczego będę wypatrywał kolejnych wydawnictw. A póki co fanów Exodus zapraszam do posłuchania „Decades of Pain”.

Ocena: 7/10

sobota, 5 kwietnia 2014

METALSTEEL - This Your Revelation (2014)

Słowenia nie liczy się w heavy metalowym światku. Ciężko wymienić kilka ciekawych i znanych kapel z tamtego rejonu. Jednak gdyby tak wskazać jeden z ważniejszych i godnych polecenia zespołów to bym wskazał na Metalsteel. Kapela ma za sobą kilka wydawnictw i kilka lat stażu w graniu w heavy metalu, w końcu grają od 1999r. Radzą sobie dobrze nie tylko na rodzimym rynku, ale też i zagranicznym. Nie trzeba będzie nikogo zbytnio przekonywać do faktu, że ich nowy album zatytułowany „This Is Your Revalation” jest kawałem solidnego heavy metalu dla maniaków lat 80 i twórczości takich kapel jak Ovedrive, Judas Priest, Saxon, Black Sabbath czy Iron Maiden.

Już sama okładka nam wszystko mówi. 100 % heavy metalu i wszystko zbudowane na tradycyjnych rozwiązaniach. Może to wypycha oryginalność i czyni zespół jednym z wielu, ale dzięki temu zyskali na atrakcyjności. Przede wszystkim ciężko odmówić sobie kolejnej dawki metalu w stylu Judas Priest czy Saxon. To granie zawsze się sprawdza, zawsze znajdzie swoich fanów. Nic więc dziwnego, że akurat taką stylistykę wybrał Metalsteel. Na korzyść tej formacji zaliczyć należy umiejętność urozmaicenia materiału, czy też element zaskoczenia. Jednym z nich jest klimatyczny „Call of the War”, który zrobiony został na wzór utworów Blind Guardian, co jest miłym zaskoczeniem. Drugim takim pozytywnym zaskoczeniem jest nieco power metalowy „Narcissus”. Właściwie materiał jest równy i solidny. Zaczyna się od mocnego kopa w postaci „New Way of Thinking”, który ukazuje od razu inne atuty Metalsteel. Mam tutaj na myśli Bena Kica, który pełni rolę gitarzysty, a przede wszystkim wokalisty. Może nie zachwyca techniką, ale wie jak nadać kompozycjom agresji, heavy metalowego pazura. W jego manierze słychać coś z Joe'a Belladony i Bruce Dickinsona. Większość tych cech zdradza nam melodyjny „Taboo”. Jeśli miałbym na coś ponarzekać, to na partie gitarowe. Momentami wdziera się tutaj rutyna i monotonność, a przydałoby się więcej przebojowości, czy też nawet bardziej wyszukanych motywów. Te braki słychać w tytułowym „This Your revelation”, w którym zespół stara się nam zapodać nowoczesny heavy metal, co nie do końca się sprawdziło. To już lepiej grać rasowy, melodyjny heavy metal jak ten z „New Messiah”. Reszta równie solidna, ale nie robi większego wrażenia.

Metalsteel to jeden z ciekawszych zespołów z tamtych rejonów, szkoda tylko że w pełni nie wykorzystują swojego potencjału. Z pewnością zapracowali na swój sukces i uznanie za granicą. A ich nowy album „This Your Revelation” potwierdza to że wiedzą jak grac solidny heavy metal. Jednak ja czuję nie dosyt. Za brakło tutaj może więcej mocy i bardziej pomysłowych motywów. Największym minusem jest to, że żaden utwór nie wyróżnia się na tyle, żeby móc sławić go, żeby rozmyślać o nim przez kolejne dni. Mimo wszystko warto sięgnąć po ten album Metalsteel, na pewno znajdziecie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 6/10

INDOMITE - Theater of Time (2012)

Rzadko kiedy sięgam po kolumbijskie eksperymenty jeśli chodzi heavy metal, ale tym razem postanowiłem zrobić wyjątek. Zaintrygowała mnie nazwa Indomite, a także fakt, że zespół gra progresywny power metal. Póki co mają na swoim koncie debiutancki album „Theater of Time”, który ukazał się w 2012 roku. Warto posłuchać jak zespół się prezentuje, zwłaszcza że w tym roku zamierzają wydać drugi album.

Przeżyłem lekkie rozczarowanie, bo spodziewałem się że będzie to nudne, mało wyraziste granie, w którym zespół pogrąży się w kopiowaniu innych kapel, nie dając nic od siebie. Tutaj przeżyłem małą niespodziankę, bo stylistycznie Indomite można porównać do Elvenking, ale nie tylko bo coś z Blind Guardian też słychać, to jednak zespół wykreował swój własny styl. Progresywne klawisze, metalcorowe wokale wymieszane z bardziej heavy/power metalowym charakterem wokalnym to tylko część tego co zostało zawarte w muzyce Kolumbijczyków. Co może się podobać na ich albumie to bez wątpienia soczysty, techniczny i emocjonalny wokal Santiago, który jest jednym z atutów zespołu. Dzięki niemu poszczególne utwory nabierają urozmaicenia i bardziej power metalowego charakteru. Już w „Pharaoh” robi znakomite wrażenie, potwierdzając że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Ktoś powie co taki młody zespół może wiedzieć o power metalu i o tym jak odświeżyć nieco tą formułę? Jednak w takim „Awakening The Gods” czy rozbudowanym „Parasite” zespół pokazuje jak grać power metal i to nadając mu świeżego wydźwięku. Jest nieco nowoczesności, troszkę agresji i dynamiki, ale zdaje to swój egzamin. Na płycie panuje bardzo tajemniczy, nieco futurystyczny klimat, który też bardzo pozytywnie wpływa na cały wydźwięk albumu. Znakomicie to zostało uchwycone w otwierającym „Threshold”. Kolejnym atutem w muzyce Indomite jest duet gitarzystów. Wiedzą jak pobudzić słuchacza, jak podziałać na jego emocje i jak rozgrzać go. Mamy tutaj ciekawe rozwiązania jeśli chodzi o melodie, motywy jak i solówki, tak więc nie sposób się tutaj nudzić. „Sky High” czy epicki kolos w postaci „The Curtain That will never Fall” to najlepsze przykłady jeśli chodzi atrakcyjne partie gitarowe.

Theater of Time” to przykład, że nie trzeba być doświadczonym zespołem by nagrać solidny progresywny heavy/power w którym mamy pewien powiew świeżości. Jest jeszcze kilka rzeczy do poprawy, ale póki co zespół zaliczyć należy do pozytywnych zaskoczeń. Czekam na drugi album, który pokaże ile ten Indomite jest warte.

Ocena: 6/10

ETERNUS - Labirynth of reason (2014)

A gdyby tak do symfonicznego power metalu dodać troszkę progresywnego rocka? Gdyby tak zamiast postawiać na wokalistę śpiewającego w stylu Kiske czy Fabio Lione wybrać kogoś o bardziej operowej manierze? Czy wtedy zespół miałby szansę przebicia? Czy zyskał by uwagę zagorzałych fanów power metalu? Przekonajmy się o tym. Przedmiotem badań będzie debiutujący w tym roku Eternus. To mało znana formacja z Chile, która powstała w 2012 roku. W tym roku o własnych siłach wydali debiutancki album „Labirynth of Reason”.

Produkcja i wydanie albumu oczywiście zostało zrealizowane przez samych muzyków, więc mamy usprawiedliwienie dla tego aspektu płyty, który niestety nie powala. Ma się wrażenie, że zabrakło mocy i pazura, ale to jeszcze nie koniec świata. Znacznie lepiej prezentuje się okładka frontowa, która wzbudza zainteresowanie. Co wyróżnia ten zespół na tle innych to bez wątpienia operowy wokalista Omar Tabilo. Nie pierwszy raz spotykam się z takim rozwiązaniem w power metalu i trzeba przyznać, że ten plan tutaj również się sprawdza. W ich muzyce znajdziemy wpływy znanych zespołów pokroju Rhapsody, Dragonhammer, czy Dream Theater, ale najciekawsze jest to, że mimo tego wyłania się z tego ich własny charakter. Opiewa on na progresywnym charakterze melodii, na operowym głosie Omara, a także na symfonicznej oprawie i podniosłości. Jest w tym wszystkim też power metal, ale jakby w mniejszej ilości. Do takich szybkich, stricte power metalowych kompozycji zaliczyć na pewno „Forever” czy „Nemesis of The Gods”. Kompozycje solidne, ale zabrakło tutaj bardziej pomysłowego motywu, a także przebojowości. Omar znakomicie sprawdza się w spokojniejszych kompozycjach jak „Rebirth”. Ważną rolę w muzyce Eternus odgrywają również klawisze i tutaj całkiem dobrze się spisuje Filipe Rozas. Dzięki niemu kompozycje mają ciekawy taki nieco baśniowy klimat i zyskują na melodyjności. „Dream Catcher” czy też „Light Of Tommorow” znakomicie to obrazują. Cała siła tego zespołu jednak jest w partiach gitarowych. Momentami to co wygrywa Roberto ociera się o neoklasyczny styl, co napawa radością. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy wskazać finezyjny „Internal Force” czy „Chalice of Blood”, w których słychać ducha Yngwie Malmsteena. Popracować jeszcze nieco nad niektórymi motywami, nad melodiami i bardziej chwytliwymi refrenami i będzie znakomicie.

Na daną chwilę jest to ciekawy album, w którym jest jakiś pomysł na power metal, jest gdzieś w tym wszystkim potencjał na coś lepszego, dojrzałego. Niestety debiut Eternus jest pełen błędów i nietrafionych rozwiązań. Można to jednak wybaczyć, bo przecież zespół sam nad wszystkim pracował i pod tym względem poradzili sobie. Jednak czekam na ich rozwój i dopracowanie materiału w przyszłości.

Ocena: 5/10

HOUSE OF LORDS - Precious Metal (2014)

Mam bzika na punkcie power metalu, ale czasami dobrze jest usiąść wygodnie w swoim fotelu i zapuścić coś spokojniejszego i coś bardziej wyrafinowanego. Wtedy właśnie lubię zapuścić melodyjny hard rock, czy też nawet AOR. Jeśli chodzi o nowości albumowe w tych gatunkach to nic nie przykuło mojej uwagi na dłużej. Nie ma się czym martwić, bowiem jest nowy album House Of Lords. Weterani melodyjnego hard rocka i AOR prowadzenie przez Jamesa Christiana powracają po 3 latach milczenia z albumem, zatytułowanym „Precious Metal”. Może nazwa nieco mylna, ale czy to ważne? Liczy się to jakie wrażenia płyta robi.

Od samego początku można poczuć tą magię i dopieszczone dźwięki, czyli te same emocje jakie towarzyszą przy słuchania każdej płyty tej formacji, która powstała w 1987 roku. Lata lecą, zmieniają się pewne rzeczy, a mimo to House Of Lords stara się być sobą, stara nam odtworzyć lata 80, w których znakomicie sobie radził Deep Purple, Rainbow, Whitesnake czy Thin Lizzy. House Of Lords gra muzykę, która ma sporo elementów wyżej wspomnianych kapel. Muzyka jest lekka, wyrafinowana, dobrze wyważona między melodyjnym hard rockiem, heavy metalem, czy AOR. Momentami słychać nawet echo neoklasycznego grania, zwłaszcza kiedy słucha się solówek Christiana i Bella. Znają się na rzeczy i wiedzą jak podejść słuchacza, jak go zauroczyć. Świetnie to słychać w „Epic”, który jest znakomitym przebojem. Soczyste, drapieżne brzmienie pozwala nadać całości odpowiedniego wydźwięku. Płytę się dobrze słucha bo jest urozmaicona, dynamiczna, a przede wszystkim pełna różnych smaczków. Nie trudno też dostrzec jak wszystko jest dobrze zaplanowane i przemyślane. Cały materiał jest równy i nie ma tutaj wypełniaczy. Przygoda zaczyna się od mocnego „Battle”. Tak właśnie powinno się grać heavy metal w hard rockowej oprawie. Nie ma też nic przeciwko jeśli chodzi o bardziej komercyjne granie jak to zaprezentowane w „Im breakin Free” czy „Live Every day”. Tez mimo spokojniejszego wydźwięku brzmi to dość fajnie i odprężająco. Nie brakuje rytmicznych kawałków, z luźnym klimatem, co dowodzi o tym „Permission to Die”. Jednak preferuję bardziej hard rock jak ten zagrany w „Swimmin with the Sharks” czy „Raw”. Fani Def Leppard powinni polubić „Action”.

Nowy album House Of Lords to póki co jeden z ciekawszych wydawnictw z kręgu melodyjny hard rock i AOR. Duża dawka melodii i przede wszystkim spokojny, wręcz romantyczny klimat, sprawiają że jest to dobra płyta, która odpręża i zapewnia spokój ducha i ciała. Polecam

Ocena: 7/10

czwartek, 3 kwietnia 2014

SALVACION - God, Gold and Glory (2014)

Nie dajcie się zwieźć okładce nowego albumu Salvacion. Gdy się patrzy na „God Gold and Glory” to można sobie pomyśleć, że to kolejny klon Running Wild, coś ala „Blazon Stone”. Jednak nie do końca tak jest. Zagłębmy się nieco w ten album i odkryjmy prawdę na temat nowego krążka amerykańskiej formacji.

Kapela powstała w 2009 roku z inicjatywy Carlosa Denogeana i od początku był to projekt muzyczny, który skupiał się na graniu heavy metal z domieszką hard rocka. Co ciekawe w muzyce tej kapeli więcej słychać Deep Purple, Judas Priest, Iron Maiden czy Thin Lizzy, aniżeli Running Wild. Jedynie gdzieś tam chórki przypominają pirackie klimaty. To byłoby w sumie na tyle jeśli chodzi o skojarzenia z Running Wild. Bo choć Nick Sponsel ma głos w którym słychać coś z Rolfa, to jednak więcej w nim hard rockowego ducha. Nie jest mu obce śpiewanie w hard rockowym stylu, czy też wyciąganie wysokich rejestrów niczym Rob Halford. Jest heavy metal i hard rocka i właśnie takiej stylistyki trzyma się zespół. Muzyka jest tutaj o tyle ciekawa, że nie brakuje pozytywnej energii, nie brakuje hard rockowego kopa, przebojowości. Każdy utwór to znakomita przygoda i wycieczka w rejony znanych mi zespołów i rytmów które nie mogę zlekceważyć. „Fortune” to kawałek, który pokazuje, że można grać energiczny heavy metal przesiąknięty hard rockiem. Rośnie napięcie i ciekawość jeśli chodzi o pozostałą część płyty. Pomysłowy motyw „Obsidian Knife” sprawia, że płyta nabiera urozmaicenia i dynamiki. Więcej hard rocka, więcej rytmicznego grania, więcej luzu można uświadczyć w „Stroke of Luck”. Ci co lubią Scorpions, UFO, czy Thin Lizzy powinni pokochać melodyjny „Gambler's Throw”. Mroczne klimaty i fascynacje Black Sabbath można wyłapać w „Savage Reprisal” czy „Satan Shame and Steel”.


Lubicie energiczny heavy metal, w którym nie brakuje cech hard rocka, w którym można wyłapać patenty takich tuz jak Black Sabbath, Thin Lizzy czy Judas Priest? Chcecie się cieszyć mocnym materiałem, w którym rządzą przeboje i ciekawe melodie? To sięgajcie po nowy album Salvacion.

Ocena: 7.5/10

środa, 2 kwietnia 2014

SKINNER - Sleepwalkers (2014)

O Normanie Skinnerze jest ostatnio dość głośno. A to udany debiut Hellscream, który tworzy z gitarzystą Cage, a to pojawienie się kapeli Dire Peril, no i jego własny zespół sygnowany jego własnym nazwiskiem. Były wokalista Imagika zamknął za sobą przeszłość i skupia się teraz na swojej przyszłości. Nie zamierza tkwić w miejscu i rozmyślać nad tym co było, zamiast tego woli nie marnować swojego głosu i talentu, dając swoim fanom nową dawkę dobrej muzyki z kręgu heavy/power metalu. W końcu po długich oczekiwaniach i po zapoznania się z mini albumem „The Enemy Within” przyszedł czas na „Sleepwalkers”, czyli pierwszy pełnometrażowy krążek kapeli Skinner.

Co niektórzy będę doszukiwać się w muzyce Skinner pewnych nawiązań do Imagiki, a może nawet będą oczekiwać podobnych rozwiązań muzycznych i stylistycznych. W sumie taki tok myślenia jest usprawiedliwiony, bowiem w kapeli Skinner jest jeszcze gitarzysta Robert Kolowitz, który grał w Imagika. Panowie tutaj się dobrze rozumieją i nie ma jakiś eksperymentów, jest za to stara dobra szkoła amerykańskiego heavy/power metalu, który nasuwa takie kapele jak Imagika, Helstar czy Vicious Rumors. Choć można by tutaj listę inspiracji Skinner poszerzyć jeszcze o kilka kapel. Styl może nie jest tutaj żadnym nowatorskim rozwiązaniem, ani też nie zaskoczy fanów Normana Skinnera, ale nie o to tutaj chodziło. Dziedzictwo Imagika nie mogło się zmarnować i poza tym kto jak nie Norman miał podjąć się kontynuacji tego stylu? „Sleepwalkers” to jest właściwie to co był na „the Enemy within” tylko w poszerzonej formie. Jest więcej utworów, bardziej dopieszczone brzmienie, które oddaje ducha amerykańskiego heavy/power metalu. Sam Norman wypada tutaj bardzo dobrze i nie mam jemu nic do zarzucenia. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci „Sleepwalkers”, który swoją agresją przypomina thrash metal. Niby mamy 3 gitarzystów w zespole, ale jakoś tego nie słychać. Każdy z gitarzystów dobrze się spisuje, ale nie uświadczyłem niczego nadzwyczajnego. Brakuje nieco elementu zaskoczenia, rozbudowanych i bardziej złożonych solówek. Może wtedy nie wiało by taką monotonnością. Wracając do kompozycji, dobrze wypadają takie szybkie utwory jak „Orphans of Liberty”. Więcej melodyjności i zróżnicowania można już uświadczyć w „Blind Led Blind”. Skinner bawi się też z nowoczesnym metalem co słychać w „Guilt Ridden”. Najbardziej do gustu mi przypadł „Bound”, który brzmi jak Iced earth z dwóch ostatnich płyt. Pojawiają się wolniejsze i bardziej mroczniejsze utwory pokroju „The breathing Room”.

Tak ja można było przewidzieć Skinner będzie czymś w rodzaju kontynuacji Imagika i że będzie to solidne heavy/power metalowe grania na dobrym poziomie, bez większego zaskoczenia i entuzjazmu. Za kilka miesięcy mało kto będzie pamiętał o tym albumie.

Ocena: 5.5/10

P.s Podziękowania dla Online metal Promo za udostępnienie materiału

wtorek, 1 kwietnia 2014

HIRAX - Immortal Legacy (2014)


Jednym z największych wydarzeń thrash metalowych roku 2014 bez wątpienia wydanie nowego albumu przez amerykańską formację Hirax. Kapela już kilka razy była reaktywowana, kilka razy popadała w stan uśpienia. Teraz przerywają milczenie po 5 latach. Nowy album „Immortal Legacy” to jedno z ich największych osiągnięć. Odważę się rzec, że to ich najlepszy album od czasów takich klasyków jak „Raging Violence” czy „Hate, Fear and Power”. Na czym polega fenomen nowego krążka?

Już spieszę z wyjaśnieniem. Płyta jest dojrzała, znakomicie wyważona między agresją, szybkością i przebojowością. Co za tym idzie, nie ma tutaj zbędnych wypełniaczy, kamuflowania nudy, czy też kombinowania. Jest to rasowy thrash metal, w którym można usłyszeć mocne, drapieżne riffy, techniczne solówki, ale jest w tym coś więcej. Coś co pozwala wyróżnić ten album na tle innych wydawnictw. Szczypta melodyjności, speed/heavy metalowego wydźwięku uczyniła ten album interesującym i wyjątkowym. O tym heavy /speed metalowym charakterze na pewno też świadczyć może wokalista Katon, który często brzmi niczym frontman Overkill, czy też Blaze Bayley. Czasami sam riff, czy tempo przybliżają nas do heavy metalu i tutaj wystarczy przytoczyć „Victims Of The dead” jako przykład. Ciężko czasami uzyskać urozmaicenie na thrash metalowym albumie, ale amerykanom ta sztuka się udała. I mamy szybkie kompozycje jak choćby otwieracz „Black Smoke” czy już bardziej melodyjne jak „Hellion Rising”. Taki rozkład możemy zawdzięczać dzięki ciekawej współpracy gitarzystów. Znakomicie sobie radzi Mike Guerrero, który dołączył do kapeli w 2011 roku. Możemy tutaj delektować się zarówno technicznymi zagrywkami, sporą ilością intrygujących melodii, nie brakuje również agresywnych riffów i melodyjnych solówek. A wszystko po to żeby jeszcze bardziej dogodzić słuchaczowi. Nawet ci wybredni powinni być zadowoleni. Sprawdzają się też krótkie przerywniki pokroju „Earthskaer” czy „Atlantis”. Album trwa nie całe 40 minut i nic dziwnego skoro mamy same krótkie kawałki. Kolejnym udanym hitem na płycie o którym warto wspomnieć jest „Tied to the Gallows Pole”. Podobać może się również agresywny „Deceiver” o przebojowym charakterze. Cały czas się coś dzieje i cały czas zespół dostarcza nam prawdziwej adrenaliny i wystarczyć posłuchać „Violence of Action”. Tak powinno się grać thrash metal.

Narzekacie,że brakuje wam dobrego thrash metalowego albumu? Nie podobał się ostatni album Suicidal Angels czy Exodia? To może to jest czas na Hirax? Znakomity powrót i odbudowanie swojej pozycji w najlepszy sposób. Gorąco polecam, satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 31 marca 2014

DEVIL CHILDE - Devil Childe (1984)

Gitarzysta Jack Starr dał się poznać jako członek wielu kapel. Troszkę przewinęło się tych formacji w jego karierze. Jednym z takich najbardziej intrygujących okazał się Devil Childe, który został założony w 1984 roku. Zespół długo nie istniał, ale zostawił po sobie ślad w postaci jedynego albumu zatytułowanego po prostu „Devil Childe”.

Skład tamtego zespół wypełnił perkusista Joe Hasselvander znany bardziej z twórczości Pentagram i basista Ned Meloni grający obecnie u boku Jacka Starra, w jego obecnym zespole. Nazwiska to jedne z rzeczy która intryguje i przyciąga uwagę, choć panowie bardzo umiejętnie ukryli swoje tożsamości pod mrocznymi pseudonimami. O samym zespole nie wiele więcej wiadomo poza tym kiedy grali i to że „Devil Childe” to ich jedyny album. Nic dziwnego, że sam krążek nie przysporzył formacji większego rozgłosu i zainteresowania. Płyta jest nieco średnich lotów. Z jednej strony zaniedbane brzmienie,które niszczy formę przekazu, a z drugiej materiał obdarty z ciekawych melodii i przebojów. Czy taki zestaw może wróżyć coś dobrego? Raczej nie i kiczowata okładka tutaj nie jest błędem czy przypadkiem. To sygnał ostrzegawczy, że ten krążek jest działem bardziej eksperymentalnym, gdzie muzycy starają się wykreować mroczny klimat i stworzyć muzykę zawierającą elementy Black Sabbath, Wichfinder General czy właśnie Pentagram. Po części udało się oddać klimat tamtych zespołów, choć zespół zawiódł w innych aspektach. Brakuje ciekawych solówek, mocnych, godnych zapamiętania motywów czy przebojów, które nadadzą płycie chwytliwego charakteru. Tego nie ma. Odrobina NWOBHM ma pozytywny wpływ na ostateczny efekt otwieracza „Childe” czy rytmicznego „Rain Of Terror”. Joe jako wokalista wypada dość blado. Kuśtyka jego technika oraz maniera, a momentami brzmi to dość komicznie. Niestety, ale Jack Starr też nie popisuje się swoim talentem. Wszelkie niedociągnięcia słychać nawet w szybszym „Son Of The Witch”. Mroczny „Thru The Shadows” , przesiąknięty Black Sabbath „Robber” to bez wątpienia najciekawsze momenty na płycie. A całość zamyka stonowany „Beyond The Grave”, który tez mógłby być bardziej urozmaiconym kawałkiem.


Niestety ale ta płyta nie pozostawia po sobie dobrego wrażenia. Kiepskie brzmienie, niedopracowane kompozycje, słaby występ gwiazd, w tym Joe'go na wokalu. Nic dziwnego, że ten projekt muzyczny przeszedł bez echa. Płyta średnich lotów, zwłaszcza jak na takich muzyków jak Jack Starr. Można sobie darować

Ocena: 4/10

sobota, 29 marca 2014

EXPLODER - Pictures Of Reality (1989)

Macie ochotę na dobry heavy metal, w którym nie brakuje dobrych melodii, mocnych riffów, ani przyspieszeń? Szukacie dobrego grania, który nawiązuje do twórczości Judas Priest, Warlock, Accept czy innych bardziej znanych kapel? Macie gdzieś to, że jest to kolejny wtórny zespół i że nie gra niczego odkrywczego? No to śmiało możecie sięgnąć po jedyny album niemieckiego Exploder. „Pictures Of reality” ukazał się w 1989 roku i nie zdobył większego grona fanów, ani też nie stał się biletem do kariery dla Exploder. Jak to jest z tym wydawnictwem?

Na pewno zespół tutaj nie gra niczego odkrywczego, ale czy wtórność dyskwalifikuje dany album? Z pewnością nie. Wszystko zależy od materiału i muzyków. Materiał jest tutaj dobrze wyważony, przemyślany i przede wszystkim równy. Nie ma nie pożądanych spadków poziomu prezentowanej muzyki, a to akurat dobry znak. Płyta nie jest długa, bo trwa 38 minut, a to dobry sposób żeby uniknąć nudy. Materiał jest zróżnicowany i wypchany dobrymi kompozycjami, w których nie brakuje chwytliwych melodii, czy godnych zapamiętania refrenów. Już otwieracz „Exploder” jest godnym uwagi killerem. Jasne gdzieś takie kawałki się już słyszało, ale punkt dla Niemców za dobrą energię i udane melodie. Pozwolę sobie wyróżnić z tego zespołu gitarzystę Andre Genuita, który co jakiś czas wygrywa intrygujące i ciekawe melodie. Ma pomysł na melodie, na to jak zaciekawić słuchacza. Wystarczy posłuchać takiego „Fear Of The Cold” czy „King Of the Sky”. W większym stopniu jego talent ukazują dwa rozbudowane kolosy. Mowa tutaj o mrocznym „Xenophobia” i stonowanym „Berlin”. Są to ciekawe kompozycje, w których udało się przemycić sporo ciekawych motywów i smaczków. Dla tych co lubią szybkie granie zespół stworzył „Mercenary” czyli speed metalową petardę. Zaś miłośnicy ballad mogą delektować się „Wasted Life”.

Takich płyt w latach 80 było pełno, ale Exploder mimo wtórności i sporej konkurencji wybronił się. Szkoda tylko że ich jakże udany album nie stał się środkiem, który otworzy okno na muzyczny świat. Płyta jak najbardziej godna uwagi, choćby ze względu na materiał czy wokalistę, który wie jak operować swoim głosem, nadając drapieżności i klimatu. Polecam.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 27 marca 2014

GAMMA RAY - Empire of The Undead (2014)

Kiedy Power metal się rodził nie było w nim miejsca na komercję, na słodkie melodie. Gatunek ten rządził się agresją, bardziej złożoną formułą, a utwory było czymś w rodzaju przebojów na całe życie. Zbiegiem czasu, doszło do jego złagodzenie, gdzieś co niektórzy zatracili wenę i ogień. Kai Hansen to ojciec power metalu i można odnieść wrażenie, że za każdym razem kiedy ten gatunek przeżywa kryzys bądź stoi jakby w miejscu to wtedy wkracza Kai i pokazuje, że nic się nie zmieniło. Udowodnia, że wciąż można tworzyć prawdziwy power metal, energiczny, pomysłowy, pełen werwy i świeżości. Choć formuła się wyczerpała, to jednak zawsze można coś podrasować, coś wtrącić nowego i nie raz Kai Hansen pokazał, że można. Kai i Gamma Ray są jakby nauczycielami power metalu. Pokazują wszystkim jak to robić, gdy innym brakuje już pomysłów i mają wątpliwości czy jest jeszcze sens, czy może nie zmienić gatunku. „Empire of The undead” to kolejna lekcja dla wszystkich tych co grają power metal, albo przynajmniej tak uważają.

Co ciekawe Kai też ostatnio miał swój gorszy okres. Zarzuty o kopiowanie Iron Maiden, zatracenie swoich priorytetów, do tego odejście Dana Zimmermanna, opóźnienie wydania nowego albumu czy w końcu pożar studia w którym zespół nagrywał. Mogłoby się wydawać, że to gwóźdź do trumny i że zespół już nigdy nie nagra tak znakomitego albumu jak „Majestic”, „No world Order” czy „Land Of The Free”. Zapowiadany już od dłuższego czasu „Empire Of The Undead” wzbudzał wątpliwości. W końcu „To The Metal” nie należał do najlepszych wydawnictw niemieckiej formacji. Jasne, był agresywniejszy niż taki „Land of The Free II”, ale problem w tym, że to był cień stylu zaprezentowanego na „Majestic”. Czegoś brakowało. Ciekawych pomysłów? Power metalowego ognia? Geniuszu Kaia Hansena? Wszystko było jakby przeciw zespołowi i nic dziwnego, że po raz kolejny przyszło czekać nam 4 lata na nowy album, ale to było najlepsze rozwiązanie. Dzięki temu „Empire Of The Undead” jest dojrzałym i dopracowanym albumem i wszystko zostało dopieszczone. Tym razem Kai zażegnał kryzys i zrobił to w najlepszy sposób. Zapomnijcie o kopiowaniu innych kapel, zapomnijcie o kiepskiej formie wokalnej Kaia, zapomnijcie o kiepskim brzmieniu perkusji, czy o tym, że za mało power metalu. Tym razem Kai postanowił spełnić jedno z moich marzeń i nawiązać do swoich korzeni, czyli „Walls of Jericho”. Może nie mówimy o kopii, ale „empire Of The Undead” też ma agresywniejszy wydźwięk, też nie brakuje patentów wyjętych z thrash metalu no i wokalnie też można dostrzec podobieństwa. Tematyka co nie których utworów też jest bardziej ponura, pesymistyczna i nie ukrywam że takie klimaty mi najbardziej odpowiadają. Kai zapowiadał, że album będzie szybki i agresywny, zawierający znamiona thrash metalu, ale nie brałem tego na poważnie, bo przecież trzeba jakoś przyciągnąć uwagę przed premierę. Jednak teraz już wiem, że to nie było przechwalanie się, ani słowa rzucane na wiatr, co często się dzisiaj zdarza w muzyczny półświatku, jeśli chodzi o promowanie swojego nowego wydawnictwa. Co ciekawe tym razem Kai postanowił zarejestrować album w starym stylu czyli z marszu, bez bawienia się w dema. Ponury klimat, mroczne brzmienie gitar i ostry wokal Kai to wszystko przypomina również album „Majestic”. Tak „Empire of the Undead” to drugi w historii Gamma Ray taki ostry, brutalny wręcz i energiczny album. To również drugi taki mroczny i ponury album. Wystarczy wsłuchać się w wydźwięk „Pale Rider”. Ciężki utwór, w którym można wychwycić coś z Judas Priest czy U.D.O, ale tutaj właśnie Kai zaszpanował swoim geniuszem. Jednak można nagrać w dzisiejszych czasach, ciężki, agresywny kawałek power metalowy. Zostańmy na chwilę przy tym utworze. Tutaj Kai rozwiewa wątpliwości co do jego formy wokalnej. Dla mnie to jest majstersztyk i może potwierdzenie, że z wiekiem wokal Kaia jest bardziej wyrafinowany i techniczny. Gamma Ray to przede wszystkim od zawsze był zespół, który zaskakiwał znakomitymi rozbudowanymi i epickimi utworami. Wystarczy przypomnieć sobie „Rebelion in Dreamland” czy „Insurection”. Również i tutaj Kai dostarczył nam coś na miarę tych utworów. Mowa tutaj o otwieraczu w postaci „Avalon”. Power metal i epickość nabiera tutaj zupełnie innego znaczenia. Ten powiew świeżości, ta pomysłowość jest tutaj wręcz szokująca. Jasne stonowane tempo i podniosłość może przypominać nam otwieracz z „Land of The Free”, ale to jest na korzyść utworu. Mówiąc o podobieństwach, czy tylko ja mam wrażenie, że refren brzmi jak co niektóre refreny Sabaton? W tym utworze jest też coś z „Empathy”. Płyta jest dynamiczna, energiczna i bardzo agresywna, a wszystko dzięki takim kompozycjom jak „Hellbent”. Jeden z najostrzejszych utworów w historii Gamma Ray i znakomicie przypomina nam erę „Walls Of Jericho”, choć słychać też coś z „Painkillera” Judas Priest. W tym utworze sporo się dzieje. Są przejścia, zmiany melodii i jest ten ogień, ten pazur jak za dawnych lat. Refren z kolei bardzo chwytliwy i sprawdza się podczas koncertów, co zespół już potwierdził podczas rozpoczętej trasy. Fani power metalu chcieliby zapewne usłyszeć coś bardziej klasycznego, coś w stylu „Tribute to The Past” czy „Valley of The Kings”. O to Gamma Ray też zadbało bowiem poza takimi mrocznymi i brutalnymi kawałkami, mamy też trochę radosnego Gamma Ray z lat 90. Wystarczy wsłuchać się w melodyjny „Born To Fly”, który brzmi nieco jak „Rain”. Riffy może i też są tutaj ciężkie, ale konstrukcja, forma podania nasuwa na myśl stare kompozycje. W tej kategorii jest też „Seven”, który pomimo podobnego riffu do „Master of Confusion”, ale nie dajcie się zwieść. Toż to kompozycja, która nie tylko przypomni nam erę „Powerplant” czy też „Insanity and Genius” ale śmiało mogłaby wypełnić któryś z „Keeper of The Seven Keys”. Do tego wspaniałego okresu swojej twórczości Kai Hansen wraca z kilka razy. Przede wszystkim za sprawą przebojowego i pogodnego „Master of Confusion”, który brzmi jak kolejny już klon „I want”. Był bowiem „Heaven or Hell”, „Send me Sign” czy „Rich & Famous”, ale to jest właśnie styl Kaia, to jest właśnie Gamma Ray. Drugim utworem, który również przywołuje nam czasy klucznika jest bez wątpienia „ I will Return”. Początkowe otwarcie jest podobne do tego z „March of Time”. Pamiętajmy jednak, że dalej jest to szybkie, dynamiczne i power metalowe granie na wysokich obrotach. Dawno nam Gamma Ray nie dostarczył tyle szybkich utworów na jednym albumie, co jest bardzo miły zaskoczeniem i nie miałbym nic przeciwko, żeby taki układ kompozycji był zachowany na kolejnym krążku. Oczywiście jest moment na relaks i odpoczynek od tej szarży. Kolejna próba stworzenia dobrej ballady tym razem zakończona sukcesem. Wiem, wyrwę się z tłumu, ale śmiem twierdzić, że „Time For deliverance” to jedna z najpiękniejszych ballad Gamma Ray. Jest w niej coś z „Silence”, jest również też coś z „We are the champions” Queen. Ciekawa mieszanka, zwłaszcza że „Heading for Tommorow” też miał sporo odesłań do Queen. Warto też zaznaczyć, że wokal Kaia też tutaj jakiś taki bardziej emocjonalny, bardziej wzruszający. O potędze tej płyty świadczyć może również znakomity tytułowy utwór. „Empire of the undead” to przede wszystkim dowód, na to że Gamma Ray wtrąca trochę thrash metalowego charakteru i że Kai nawiązuje do „Walls Of Jericho”. Sam utwór brzmi jak taka szybsza wersja „Murder”. Zresztą sam Kai powiedział, że pomysł na ten utwór pochodzi właśnie z tamtego okresu. Na koniec zostawiłem sobie coś co potwierdza, że Gamma Ray stawia na świeżość, że stara się ożywić konwencję power metalu. „Demonseed” to nowa jakość power metalu i Gamma Ray. Utwór w swojej rytmicznej i pomysłowej konstrukcji przypomina poniekąd „Blood Religion”. Pomysłowy riff, motyw i sam klimat utworu. Jednak nie tylko to imponuje tutaj. Czy gdyby wam puścił tylko początkowe otwarcie, z mroczną wstawką jakby z horroru to byście powiedzieli że to Gamma Ray? Zapewniam, że nie. Na tym polega geniusz Kaia Hansena. Po prostu wow.

Na samym końcu warto wspomnieć o ostrym jak brzytwa brzmieniu. Trochę brudu nie zaszkodziło. Były wątpliwości, był strach i obawy, a gdy pierwszy raz zobaczyłem okładkę to już w ogóle przeraziłem się. Myślałem, że Gamma Ray jest spisane na straty. Zespół podniósł się, zwalczył kryzys i w dodatku nagrał jeden z najlepszych albumów. „Empire of the Undead” to album na miarę „Majestic”, „No world Order” czy „Land of The Free”. Kai Hansen to geniusz i pokazał, że power metal może brzmieć świeżo i pomysłowo. Odrodzenie power metalu w najlepszym wydaniu.

Ocena: 9.5/10

DREAM CHILD - Torn Between Two Worlds (1996)

Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę „Torn Between Two Worlds” francuskiego Dream Child, by już być kupionym tym wydawnictwem. Klimatyczna okładka, przedstawiająca świat s-f i fantasy potrafi zahipnotyzować i zauroczyć. Jest to jedyny symptom jakim kierowałem się przy wyborze tej płyty, bo sam zespół nie należy do tych znanych szerszej publiczności i to jest ta najbardziej tajemnicza część. Słuchając debiutanckiego albumu tej formacji, przekroczyłem pewne granice zmysłu i realnego świata. A nie często mi się to zdarza.

Co wiadomo o samym zespole? To, że powstali w 1990 roku, że wydali dwa albumy, a potem w 2000 roku zakończyli działalność, a lider zespołu – Gerard Fois założył Eternal Flight, który funkcjonuje po dzień dzisiejszy. O czym należy wspomnieć to o tym, ze tutaj pierwsze kroki stawiał obecny gitarzysta Luca Turillas Rhapsody, a mianowicie Dominique Leurquin. Samego Rhapsody tutaj nie uświadczymy słuchając debiutanckiego krążka. Ale coś z Angra, coś z Helloween, coś z Iron Maiden czy Queensryche, ale wierzcie mi, że to jest bardzo luźne porównywanie, bowiem Dream Child wykreował swój własny styl, choć można go zaszufladkować do progresywnego power metalu. Styl Dream Child opiera się on na klimacie s-f, fantasy, na rozbudowanym charakterze kompozycji, bardziej złożonej aranżacji, czy też bardziej wyszukanych melodiach. Tutaj kluczową rolę odgrywa właśnie Dominque, który gra z wyczuciem i niezłą techniką. To co słyszymy na tym albumie to coś więcej niż kolejna partie gitarowe i solówki. Jest tutaj nacisk na oryginalność, na granie z wyczuciem oraz dbałość technicznego zaplecza. Dobitnie to zostaje napiętnowane w tytułowym „Torn Between Two Worlds”. Zespół buduje już posępny klimat s-f w otwieraczu „Waves of Chaos” , zaś „Train Of Fools” pokazuje że nie będzie to kolejny klon znanego zespołu. Słychać tutaj zapożyczenia z Iron Maiden, ale nie jest to klon, ba jest to zupełnie nowa jakość progresywnego power metalu. Partie gitarowe zaskakują swoją lekkością i pomysłowością, a na tym nie kończą się zachwyty. Soczyste brzmienie, które jest nieco przybrudzone, znakomicie nadaję dźwiękom głębi i jeszcze bardziej rozbudowuje klimat s-f. „You Shell Lie In hell” to kompozycja w której wykorzystane zostały partie klawiszowe, ale to nie one tutaj robią furorę. Całą uwagę skupiam przede wszystkim na Gerardzie, którego wokal jest wyśmienity. Ta technika, ta maniera i wyciąganie górnych rejestrów niczym Bruce Dickinson, a najlepsze w tym wszystkim, że stara się urozmaicać swój wokal, co by nas nie zanudzić rutyną. Zespół całkiem dobrze radzi sobie z wolniejszymi motywami co słychać w „Same Old Song”. Większą dawkę power metalu uświadczymy w rozpędzonym „Eternal Flight” czy „Roll The Dice”. Na pewno warto też wyróżnić mroczny i nieco toporny „Join Us” czy klimatyczny „No more Darkness”.

Zdarza się tak jak w przypadku Dream Child, że okładka oddaje poziom muzyczny, że kierując się tylko tym aspektem można trafić na jakże wyjątkowy album. Fani melodyjnego grania, poszukiwacze mało znanych i wartych uwagi zespołów, a także smakosze progresywnego grania powinni być jak najbardziej zadowoleni z debiutanckiego krążka Dream Child. Tego nie da się opisać słowami, tego trzeba po prostu posłuchać.

Ocena: 9/10

środa, 26 marca 2014

SONATA ARCTICA - Pariahs Child (2014)

Rok 2014 dla wielu kapel to rok nawrócenia, powrotów do korzeni. To miał być też idealny moment by sprawdzić czy Sonata Arctica ma w sobie jeszcze coś z dawnych lat. Ta fińska formacja to jedna z tych kapel, która odbiło swoje piętno na gatunku power metal. Jednak ostatnia dekada to okres poszukiwań nowych dźwięków, innego stylu. Kapela odeszła już bardziej w kierunku melodyjnego metalu z domieszką rocka. Czy „Pariahs Child” przywrócił dobre imię tej zasłużonej kapeli? Czy zimowe klimaty na okładce, postać wilka i stare logo słusznie zostały wykorzystane w celu przyciągnięcia starych fanów?

No cóż, gdzieś tam w tle słychać chęć grania power metalu, co ostatnio nie pojawiało się w tej kapeli. Woleli uciekać do melodyjnego metalu i rocka, co było szokujące dla fanów. Ale trzeba przyznać, że romantyczny „Stone grow Her name” był bardzo udanym albumem. Jednak każdy z nas, czekał na powrót Sonata Arctica w starym stylu. Powrotu do power metalu w stylu „Ecliptica” czy „Silence”. Słychać, że zespół chciał to zrobić. Jednak efekt nie jest w pełni zadowalający. Oczywiście jest słodko, melodyjnie i słychać, że jest to Sonata Arctica, ale poziom i klimat już nie ten co kiedyś. Nawet pomysły na same utwory o kilka klas są niższe. Zabrakło mocnego uderzenia i pomysłowości. Już otwieracz „Wolves Die Young” pokazuje, że choć zespół chce grać jak kiedyś to jednak spokojny wydźwięk, nadużycie słodkości czyni utwór średniej klasy. Optymizmem napawa „Running lights”. Power metalowa petarda w starym stylu to bardzo miły akcent na tej płycie. Jest to jednak jeden z nie wielu takich hitów. Mogłoby być więcej takich kompozycji. Tutaj Tony Kakko brzmi jak za dawnych lat. Płyta jednak ma sporo zmiękczaczy i komercyjnych rozwiązań, które działają na nie korzyść całości. Wystarczy posłuchać „Take on breath” czy „X marks The Spot” w których jest sporo gadki, a mało działania. Gitarzysta Elias rzadko kiedy wyróżnia się swoją grę i ginie w gąszczu partii klawiszowych. Najlepszym jego popisem jest „Cloud Factory” i jest to również jeden z niewielu udanych przebojów. Potem długi nic i wieje nudą. Pojawienie się „Half A Marathon” nieco nas pobudza dynamiczną formułą. Tutaj zespół pokazuje że obecny forma jest w cieniu tej z dawnych lat. To już nie ten sam zespół. Całość zamyka długi, 10 minutowy „Larger Than Life”. Za dużo się nie dzieje w tym utworze i lepiej niech spojrzą na Gamma ray jak tworzy się długie i ciekawe utwory.

Miałem nadzieję, że Sonata Arctica powróci w wielkim stylu. Freedom Call i innym kapelom się udało, więc można było liczyć że i fińska formacja da z siebie wszystko. Jednak okładka w starym stylu oraz charakterystyczne logo to tylko nabijanie fanów w butelkę i lepiej niech grają sobie melodyjny metal jak ten z „Stone grow her name” bo było to przynajmniej szczery i nie próbowali na siłę nawiązać do starych płyt. Totalne rozczarowanie.

Ocena: 3.5/10

wtorek, 25 marca 2014

LIVING DEATH - Protected From reality (1987)

Rok 1987 to dla wielu kapel bardzo udany rocznik. Wiele z nich wydało wtedy swoje najlepsze albumy. Z pewnością tak było z niemieckim Living Death. Początki kariery były z pewnością trudne i pełne poświęcenia. Jednak już na „Vengeance of Hell” można było usłyszeć, że w kapeli drzemie potencjał. Dopiero w roku 1987 za sprawą „Protected From Reality” ta niemiecka formacja błysnęła talentem i pomysłowością. Nie tak łatwo było wykreować własny styl, stworzyć album, który wyróżni się na tle wielu innych jakże genialnych płyt.

Dlaczego akurat trzeci album należy traktować jako ten najlepszy? Cóż przesądza o tym nie dobry rocznik, tylko sama muzyka, to w jaki sposób została ujęta pomysłowość muzyków, to jak została przedstawiona ich wizja grania speed/thrash metalu. Living death na trzecim albumie pokazał też dobitnie, że granie speed/ thrash metalu nie wyklucza w żadnym wypadku użycia patentów NWOBHM czy amerykańskiego power metalu. Płyta w stosunku do poprzednich jest bardziej dojrzała, bardziej zaskakująca i mniej przewidywalna. Co za tym idzie, nie można narzekać tutaj na nudę. Zaczyna się od prawdziwego mocnego uderzenia w postaci „Horrible Infanticide (Part One)”. Ktoś rzeknie, że to powielanie pomysłów Kreator, Sodom, Anninhilator, czy Exodus, ale będę bronił swojego stanowiska, że kapela podążyła własną drogą. Jest szybkość, rozpędzona, pełna szaleństwa sekcja rytmiczna i niezła dawka agresji. Jednak nie to wyróżnia Living Death na tle innych formacji obracających się w speed/thrash metalu. To właśnie bardziej melodyjny charakter kompozycji, przebojowość jaką potwierdza kolejny utwór w postaci „Manila Terror” spowodowała, że trzeci album tej formacji zostawia konkurencje daleko w tyle. To nie jedyny atut tej płyty. Rzadko kiedy w takiej w speed/thrash metalu można się delektować złożonymi solówkami i motywami, w których jest coś więcej niż agresja. No właśnie Living Death pokazał, że można przełamać rutynę w tej kwestii. „Natures Death” to przykład udanej współpracy gitarzystów, a także pomysłowości. Jeszcze w większym stopniu to zostaje nasilone w instrumentalnym „Wood of Necrophiliac”. Znakiem rozpoznawczym Living Death od samego początku był charyzmatyczny wokalista Thorsten. Jego wokal na tym krążku jeszcze bardziej ewoluował i brzmi to bardzo profesjonalnie. Łączy w sobie manierę heavy/power metalowego śpiewaka z thrash metalowym krzykaczem. „Vengeance” to taki autorski popis umiejętności Thorstena. Dalej mamy szybki, ale bardzo melodyjny „Intruder” . Mroczny, nieco toporny heavy metal można uświadczyć w „The Galley”. Całość zamykają dwa znakomite przeboje, a mianowicie „War of Independence” i „Eisbein (mit Sauerkraut)” .

Klimatu dopełnia bez wątpienia mroczna okładka, a także soczyste, przybrudzone brzmienie, wzorowane na twórczości Grave Digger czy Kreator. To tylko kolejny dowód na to, że Living Death zadbał o każdy detal, drobny szczegół. „Protected From reality” to najlepszy krążek tej formacji ukazujące ciekawsze oblicze speed/thrash metalu. Czy agresja stoi na przeszkodzie melodyjności i przebojowości? Śmiało można rzec, że nie, a kto wątpi niech sięgnie po trzeci album Niemców.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 24 marca 2014

BRAINSTORM - Firesoul (2014)

Kiedy w połowie lat 90 był bum na power metal, nagle zaczęło powstawać wiele formacji, które chciały poszerzać ten gatunek muzyczny. Do tego szerokiego grona na pewno należy zaliczyć niemiecką formację Brainstorm. Choć powstała pod koniec lat 80, to jednak ich przygoda z power metalem na dobre rozpoczęła się w 1997 roku. Można rzec, że ta kapela nie wie co to zmęczenie, nie wie co to złożenie broni i poddanie się. Mają na swoim 10 albumów i kilka jakże udanych wydawnictw, które ustawiły ten zespół w drugiej, a może nawet i pierwszej lidze jeśli chodzi o power metal. Nic nie muszą udowadniać to fakt, ale stęskniłem się za jakimś mocniejszym uderzeniem, a przede wszystkim za graniem melodyjnym i godnym zapamiętania. Niestety ostatnie wydawnictwa do takich nie należały. Czy nowy album „Firesoul” to nadzieja na coś lepszego? Może powrót do korzeni?

Takie nadzieje zrodziły się w momencie spojrzenia na okładkę, która wygląda podobnie do tej zdobiącej „Soul Temptation”. Jednak materiał nie jest już tak łatwy do porównania. Jasne Brainstorm nie zamierza udawać kogoś kim nie jest, tak więc słychać od samego początku że trzymają się swojego stylu. Jest to dalej power metal. Agresywny, melodyjny, nieco amerykański, ale wciąż na solidnym poziomie. Pytanie tylko czy udało się zmajstrować ciekawszy materiał, kompozycje które dałyby się zapamiętać? I to jest dobre pytanie, bowiem Brainstorm miał ostatnio z tym problem. Od czasu „Downburst” nic ciekawego nie pojawiło się. Nie owijając w bawełnę trzeba stwierdzić, że „Firesoul” miał potencjał na bardzo dobry album, ale nie został w pełni wykorzystany. Jest soczyste i takie drapieżne brzmienie, nie brakuje ostrych zagrywek Torstena i Milana, ani mocnego uderzenia, tylko momentami górę bierze toporność czy monotonność i wtedy robi się nie ciekawie. Wciąż ozdobą muzyki Brainstorm jest wokalista Andy B Franc, który ma mocny i doniosły głos, a jego zaloty pod Bruce'a Dickinsona można uznać za zaletę. Pisząc o monotonności miałem na myśli takie momenty jak „Recall The real”, które działają na nie korzyść Brainstorm. Słaby, nijaki utwór, który jest tylko wypełniaczem. Drugim takim zbędnym kawałkiem jest „The Choosen”. Rockowy „And i Wonder” tez jest tutaj zbyteczny. Zastanawiacie się gdzie w tym potencjał? Album poza tymi 3 utworami ma całkiem udany materiał, zwłaszcza jeśli ma się ochotę na agresywny, drapieżny power metal, z lekkim nowoczesnym feelingiem. Już otwieracz „Erased By The dark” wprawia słuchacza w dobry nastrój i pozwala mieć nadzieje na całkiem udany album. Troszkę brzmi to jak skrzyżowanie Firewind i Nightmare, ale przecież nie pierwszy raz Brainstorm gra ciężej i drapieżniej. W podobnej stylizacji utrzymany jest tytułowy „Firesoul”. Jednak zespół osiąga szczyt swoich możliwości w rozpędzonym „Shadowseeker” czy przebojowym „Feed Me Lies”. No i jest jeszcze znakomity „What Grows Inside”, który przenosi nas do najlepszych lat Brainstorm i można rzec, że to jest definicja stylu niemieckiej formacji.

Może „Firesoul” nie jest najlepszym albumem w historii Brainstorm, ale z pewnością znakomicie oddaje stare czasy i pokazuje że kapela wie jeszcze jak grać mocny power metal. Jest kilka niedociągnięć, słabych momentów, ale i tak całościowo jest to najlepszy krążek od czasów „Downburst”, a może i nawet właśnie „Soul Temptation”? Bardzo udany album, który pokazuje że zespół jeszcze stać na porządne wydawnictwa, które nie są przekombinowane i nijakie jak to miało miejsce przy ostatnich produkcjach. Warto sięgnąć po „Firesoul”.


Ocena: 7.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 23 marca 2014

NIGHTMARE - Power Of The Universe (1985)

To w jaki sposób rozpoczął swoją karierę francuski Nightmare wzbudzało podziw i poruszenie w sferze heavy/power metalu. Debiutancki album „Waiting For The twilight” wypadł znakomicie i zyskał sobie spore grono fanów. Co ciekawe mogłoby się wydawać, że zespół zrobi długoletnią furorę, zwłaszcza w latach 80. Niestety tak się nie dzieje. Po wydaniu drugiego krążka w postaci „Power Of The Universe” kapela się rozpadła w 1987 roku. Powróciła dopiero w 1999 roku. Wróćmy jednak na dłuższą chwilę do roku 1985 kiedy to został wydany „Power Of The Universe”.

Już debiutancki album zawiesił poprzeczkę zespołowi bardzo wysoko. Wynikało to z tego, że „Waiting For The Twilight” był poukładanym albumem, a przede wszystkim można tam się doszukać pomysłowych melodii, motywów gitarowych. Klimatyczne brzmienie, popis umiejętności muzyków no i wykreowanie przebojowego charakteru sprawiło, że krążek stał się znakomitym debiutem w kategorii heavy/power metal. Wyznaczył również poziom i styl Nightmare. Na drugim albumie zespół postanowił właściwie poddać się kontynuacji stylu wypracowanego na pierwszym wydawnictwie. Okazało się o tyle ciężko, bowiem zespół był bez wokalisty Houperta. Mieli za to charyzmatycznego Jean Marie Boix, który odszedł w 1999 roku. Nadał on muzyce Nightmare bardziej drapieżnego charakteru, a także nadał kompozycjom bardziej heavy/power metalowego wydźwięku. Jego popisy na „Power Of The Universe” są po prostu ponadczasowe i miło słucha się tego po latach od premiery. Już w otwieraczu słychać co potrafi Jean. „Running For The deal” to taki nieco mroczniejszy heavy/power metal, który pokazuje, że europejska formacja może zbliżyć się do amerykańskiego power metalu. Brzmienie jest nieco toporniejsze, nieco bardziej przybrudzone i najbardziej to zostaje wyeksponowane w „Diamond Crown”. Zespół potrafi nas zauroczyć bardziej heavy metalowym kawałkiem z przesyceniem Judas Priest, czy Chastain. Dobrze to zostało ujęte w „Prowler In The Night”. Drugi album podobnie jak i debiut jest przepełniony ciekawymi i intrygującymi popisami gitarowymi i tutaj zarówno Dominicis jak i Stripolli wykazują się niezłym wyczuciem i techniką. Nawet z takiego stonowanego „Power Of The Universe” wycisnęli więcej niż się dało. Płynnie szybko przechodzimy do nieco szybszego „Lets Go”, ale smak rasowego przeboju dopiero można poczuć w „Judgement Day”. Jeśli ktoś zwątpił czy to jest power metal, to z pewnością „Princess Of The Rising Sun” je rozwieje. Całość zamyka rozbudowana ballada „Invisible World”.

Drugi album Nightmare jest jak najbardziej udany, ale nie przebił w żaden sposób debiutu. Siła przebicia widocznie za słaba. Sama konstrukcja, styl i aranżacje jak najbardziej na wysokim poziomie i nie sposób się tutaj nudzić. Płyta jest urozmaicona i złożona,a w dodatku bardzo miła w odsłuchu, a wszystko za sprawą melodyjnego charakteru płyty. Potem jednak zespół się rozpadł by powrócić w 1999 roku i przywrócić swoją pozycję jaką osiągnęli w latach 80. Trzeba przyznać, że im się to udało. Sam album oczywiście polecam.

Ocena: 8/10

sobota, 22 marca 2014

MAGNUM - Escape from Shadow Garden (2014)

Ciężko jest opisać pokrótce ile to dobrego zrobił Magnum dla muzyki heavy metalowej, a przede wszystkim hard rockowej. Kapela narodziła się w latach 70 i choć było kilka ciężkich momentów ta kapela wciąż jest wśród nas i wciąż nagrywa nowe albumy. Nie tyle to jest zaskakujące co fakt, że ta kapela wciąż trzyma poziom, wciąż wie jak zadowolić swoich fanów i jak pozyskać nowych. Magnum na przestrzeni lat ukształtował swój własny styl i wciąż po latach po zostają sobą. Nowy zatytułowany „Escape from The Shadow Garden” pokazuje, że Magnum jest w dobrej formie i że można grać ciekawy i niestarzejący się hard rock wymieszany z progresywnym rockiem i heavy metalem. Ale czy ktoś się spodziewał, że będzie inaczej?

Skład się ustabilizował i słychać, że zespół dobrze się dogaduje. Spokój i stabilizacja zawsze ma dobry wpływ na proces kompozycyjny. Magnum na nowym krążku w żaden sposób nie zbacza z kierunku, który został obrany lata temu. Jest to dalej klimatyczne, wyrachowane i emocjonalne granie. Spora w tym zasługa Boba Catleya, którego wokal jest po prostu piękny. Prawdziwy rockowy wokal z wyjątkową manierą i drapieżnością, ale Boba wyróżnia ładunek emocjonalny w jego głosie. Każdy utwór staje się dzięki niemu magiczny. I kto by pomyślał, że jego wokal tak się dobrze zachowa i będzie wzbudzał po latach takie same emocje? Nowy album to również niesamowita przygoda jeśli chodzi o terytorium stricte instrumentalne. Tony Clarkin znakomicie się rozumie z klawiszowcem Markiem. Jest harmonia, finezja i wszystko to co niezbędne w hard rocku czy progresywnym graniu. Co ciekawe nie są to puste riffy, które są tłem dla wokalu Boba. Też odgrywają sporą rolę bo to właśnie dzięki nim płyta jest zróżnicowana i miła w odsłuchu. Magnum to od zawsze był zespół znakomicie radzący sobie z przebojowością. Na każdym albumie znajdziemy hity, które zostają na długo w pamięci. Tak samo jest z „Escape From Shadow Garden”, choć płyta w moim odczuciu nie jest najlepszym co zespół stworzył, ponadto poprzedni album też bardziej mi zapadł w pamięci. Pomimo tego „Escape from shadow Garden” pozostaje jednym z najciekawszych albumów hard rockowych roku 2014. Skupmy się na pozytywach. „Crying The Rain” bardziej progresywny i nieco komercyjny, ale dzięki swojej lekkości i pomysłowości zapada w pamięci. W ogóle sam początek płyty jest bardzo mocny. Na wstępie klimatyczny, podniosły i przebojowy „Live til you Die”, który oddaje to co najlepsze w hard rocku i Magnum. Nieco mocniejszy „Unwritten Sacrifice” pokazuje bardziej drapieżne oblicze zespołu. Za to ich kochamy, że są elastyczni. Kochamy ich też za chwytliwe refreny jak ten z „Failling for the big plan”. Kto lubi mocny hard rock, z mocnym riffem i pazurem, ten ucieszy taki „Too many Clowns”. Od lat sprawdzali się w wolniejszych kawałkach, to też fajnie się słucha „Dont Fall Asleep”. Mnie tam jednak bardziej ruszają takie energiczne kompozycje jak „Burning River”.


Magnum przyzwyczaił nas do udanych albumów i to żaden news że „Escape From Shadow Garden” jest udanym wydawnictwem. Może poprzednik był dla mnie bardziej emocjonujący, ale jego następca też wypada dobrze. Są emocje, przeboje, ciekawe motywy i niezwyciężony wokal Boba, który z wiekiem brzmi jeszcze bardziej ekscytująco. Póki co jeden z najciekawszych albumów hard rockowych roku 2014.

Ocena: 8/10

piątek, 21 marca 2014

GUN BARREL - Damage Dancer (2014)

Doczekaliśmy się w końcu 7 albumu niemieckiego Gun Barrel. Lata upływają, a ta formacja od 1998 roku pokazuje, że można sukcesywnie połączyć heavy metal, power metal i hard rock w jedną formułę, która znakomicie oddaje niemiecką solidność i wyrafinowanie. Siódmy album zatytułowany „Damage Dancer” właściwie nie wnosi niczego nowego do twórczości do Gun Barrel. Jest to dalej to co znamy w przypadku tego bandu. Ale czy ktoś spodziewał się czegoś innego?

Już pierwsze dźwięki wprowadzają nas w znany nam świat Gun Barrel. Ostry riff przesiąknięty Ac/Dc czy Krokus, a wszystko utrzymane w niemieckim klimacie ala Accept. Znakomicie ten styl odzwierciedla tytułowy kawałek „Damage Dancer”. To samo dostajemy w „Bashing Thru”, ale tutaj słychać luz i dobrą atmosferę jaka panuje w zespole. Wszystko brzmi dobrze, ale czegoś ostatecznie brakuje. Patrick oszczędza się, a przecież stać go na więcej. Najlepiej zostaje to uchwycone w power metalowym „Building The Monster”. Dominują hard rockowe patenty i gdzieś momentami daje to się we znaki. No bo taki „Judgment Day” i „Passion Rules” są utrzymane w podobnej tonacji, co sprawia że płyta potrafi nieco zanudzić słuchacza. Za każdym razem, gdy gitarzyści stawiają na ciężar i agresję wtedy tak naprawdę pojawiają się nam ciekawe utwory i wystarczy przytoczyć tutaj „Back Alley Ruler”, który jest jakby wzorowany na Rainbow. Słabym punktem tego wydawnictwa jest brak ciekawych hitów, brak chwytliwych melodii, a przecież bez tego ani rusz w przypadku takiego grania. Jednym z moich faworytów jest „Vulture are waiting”, a przecież to najdłuższy utwór na płycie.

Soczyste brzmienie i ciekawa okładka nie są wstanie nadrobić niedociągnięć materiału. Jest solidny krążek, ale brakuje czegoś co by sprawiło że chciałoby się pamiętać o tej płycie. Nie ma jednak tutaj takich hitów i melodii które by odmieniły los tego krążka. Ot co solidny album zasłużonej formacji, która wie jak grać, ale mieli w swojej karierze ciekawsze albumy.

Ocena: 5.5/10

TALES OF PAIN - Into The Labyrinth (2014)

Meksyk i muzyka power metalowa? Brzmi nieco jak mało śmieszny żart, a jednak i tam chcą grać taki rodzaj muzyki. A jednym z takich zespołów jest założony w 2009 roku Tales Of Pain. Projekt zrodzony przez przyjaciół stał się zespołem z prawdziwego zdarzenia i w tym roku wydaje swój pierwszy album zatytułowany „Into the Labyrinth”.

Takich płyt jak ta jest co roku pełno, bo zawsze znajdzie się młody zespół, który chce grać muzykę jak Helloween czy Gamma Ray, dla jednych jest to dobra informacja a dla niektórych nie. No bo ileż można słuchać takich płyt, muzyki będącej powieleniem czegoś znanego i uniwersalnego? Gdzieś w tym jest granica rozsądku i dobrego smaku. Słuchając płyty Tales Of Pain mam wrażenie że zespół gdzieś to przekracza. W jaki sposób? Nie daje zbyt wiele od siebie. „Into the labyrinth” brzmi jak mieszanka Gamma Ray i Helloween z domieszką nieco symfonicznego i progresywnego metalu. Siaska Di borja jako wokalista wypada całkiem dobrze i nie wiem czy nie jest to zasługa maniery wokalnej podobnej do Micheala Kiske. Takich motywów jak te z „Lost Memories” słyszało się kilkakrotnie na innych płytach. Duet Barjo/ Maciel to muzycy którzy się znają na power metalu i słychać to dobitnie w„Dark decey”. Bardzo melodyjny i energiczny kawałek, który ukazuje że meksykańska formacja jest w stanie grać na dobrym poziomie. Album promuje „Psychocentury” który ukazuje wszelkie wady muzyki Tales Of Pain. Brak ciekawego motywu, nie trafiony refren i mało atrakcyjne melodie. W power metalu można pozwolić sobie na wtórność, ale trzeba wtedy nadrabiać dynamiką, przebojowością, dobrymi hitami pokroju „Night Fury”, które zadowolą fanów power metalu i takich kapel jak Helloween czy Gamma Ray. Ten utwór na pewno można śmiało zaliczyć do tych najlepszych na płycie. Ballada „Alive” wzorowana jakby na muzyce Blind Guardian też nie wyzwala we mnie emocji ani w żaden sposób nie wzrusza swoim spokojem.

Nie wszystko co brzmi jak Gamma Ray czy Helloween musi być miłe dla ucha i godne pochwały. Nie każdy power metalowy album musi być energiczny i przepełniony przebojami. A tales Of Pain pokazał, że grać potrafią i to całkiem dobrze, szkoda tylko że nie mają pomysłu na siebie. Nie wiedzą jak zwrócić na siebie uwagę. Takim graniem raczej nie pozyskają fanów.

Ocena: 3/10

środa, 19 marca 2014

DEAFENING SILENCE - Scapegoat of ignorance (2014)

Pamięta ktoś francuski band o nazwie Deafening Silence, który dał się poznać jako mało oryginalna kapela grająca na zwór Gamma Ray czy Helloween? Pamiętam ich całkiem udany debiut „Edge Of Life”, ale nie sądziłem że jeszcze o nich coś usłyszę. A jednak w tym roku zespół wydał całkiem po cichu swój trzeci krążek zatytułowany „Scapegoat Of Ignorance”.

Ostatni album tej kapeli ukazał się 7 lat temu, więc pojawiły się wątpliwości czy zespół jeszcze wie jak grać power metal. Z jednej strony dalej grają power metal taki powszechny i oklepany, ale to już nie jest to samo. Jasne jest i piękna okładka, mocne i dopieszczone brzmienie, a także kilka dobrych kompozycji, ale płyta nie jest już tak przebojowa i solidna jak debiut. Choć trzeba przyznać, że początek nowego albumu jest obiecujący. Mocny otwieracz w postaci „The Call” nasuwa na myśl nieco Gamma Ray, Helloween czy inne pokrewne zespoły i nawet zadbano tutaj o mocny riff. Bez wątpienia jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Duet gitarzystów Palmieri/Corsale radzi sobie jak może, czasami bardziej stawiając na agresję i nowoczesność, tracąc na wiarygodności. „Death squads” pokazuje że znają się na rzeczy i potrafią grać, choć nie są na tyle ambitni żeby zachwycić nas ciekawymi pomysłami czy technicznymi solówkami. Co z tego, że „Under Siege” się ciekawie zaczyna, jak po chwili przeradza się w dość smętny i nijaki utwór. Heavy/power metal niskich lotów ot co. Wokalista Nicolas ma predyspozycje do bycia dobrym wokalistą co pokazuje w mocniejszym „Of Iron And Fire”, ale też w pełni tego nie wykorzystuje. Brzmi to tak jakby się oszczędzał. Wszelkie niedoskonałości zostają wyeksponowane w „The Last stand”. No żeby nagrać ciekawy długi i rozbudowany utwór co trwa 13 minut to trzeba się wykazać pomysłowością i determinacją. Tutaj tego nie słychać i mamy za to papkę, która najzwyczajniej w świecie nudzi. Dużo na tej płycie wypełniaczy i stonowanych utworów jak choćby „Epitaph” i jak dla mnie mogłoby ich w ogóle nie być. Do dobrych kawałków można zaliczyć „Soldier Of fortune” który przypomina dokonania Primal Fear.

Niestety, ale nie jest to udany powrót tej francuskiej formacji. Zabrakło wizji na ten album, a przede wszystkim słychać jakby album został nagrany na szybko, dla przypomnienia się tylko fanom że jest taki zespół. Ostateczny efekt jest niestety niezadowalający. Czy stać ten zespół na coś lepszego?Wątpię.

Ocena: 3/10

poniedziałek, 17 marca 2014

COBRA - To Hell (2014)

Czy w takim zakątku świata jak Peru można natrafić na zespół heavy metalowy, który zna się na swojej robocie i wybij się poza granice swojego kraju? Jednym z takich zespołów bez wątpienia jest Cobra. Takich młodych kapel grających heavy metal wzorowany na latach 80, na NWOBHM i Iron maiden jest tak dużo, że nie sposób ich zliczyć, dlatego Cobra miał ciężkie zadanie aby odnaleźć się w takim odłamie dzisiejszego heavy metalu. Ale każdy kto lubi Skull Fist, Enforcer czy Striker powinien znać zespół Cobra, który w 2011 wydał debiutancki album „Lethal Strike”. Jeśli nie to warto to nadrobić, zwłaszcza że jest ku temu dobra okazja. W tym roku zespół wydał swój drugi krążek za tytułowany „To Hell”

Śmiem twierdzić, że album jest bardziej zwarty i bardziej przekonujący niż debiutancki album. Choć zespół nie zmienia stylu i dalej wzoruje się na twórczości kapel z lat 80, jednocześnie przywracając ducha NWOBHM, to jednak robi wrażenie na słuchaczu. No bo jak tutaj być obojętnym na miłe, szczere granie, które tak mocno jest zakorzenione w twórczości Angel Witch czy Iron Maiden? Otwierający „Beyond The curse” od razu daje nam do zrozumienia co jest grane. Jasne nie ma w tym oryginalności, ale są inne ważne cechy. Przede wszystkim umiejętność zgrania muzyków, dobre partie gitarowe, duża dawka energii, klimat lat 80 no i przebojowy charakter kompozycji. W tym długim kolosie słychać, że gitarzyści wiedzą jak urozmaicić długi utwór, jak zagrać ciekawe melodie, szkoda że jedynie technika ich lekko odstaje. Takie heavy/speed metalowe granie jak to zaprezentowane w „Fallen Soldier” brzmi po prostu wybornie. W takiej konwencji zespół wypada najkorzystniej i nie miałbym nic przeciwko jakby w przyszłości w takim kierunku poszli. Płyta jest zwarta i krótka, co również jeszcze bardziej przybliża nam lata 80. Ci co lubią bardziej hard rockowe granie powinni docenić „Danger Zone”. Mocnym atutem tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Harry, który brzmi jak mieszanka Paul di Anno i Roba Halforda. Dobrze jego umiejętności zostały ukazane w „When I Walk The streets”. Ta płyta jest bardzo dynamiczna i nie ma żadnych nie potrzebnych zwolnień czy smutnych ballad. Jest radośnie, szybko i energicznie. Takie kawałki jak „To Hell” czy „Beware My Wrath” tylko podgrzewają temperaturę. A moim cichym faworytem jest zamykający „Inner demon”, który przypomina mi „Phantom The Opera” żelaznej dziewicy.

Jednak wywodzący się z Peru zespół heavy metalowy też może się wybić i zaistnieć w metalowym światku. Wystarczy tylko nagrywać takie udane albumy i błyszczeć takimi pomysłami na utwory jak Cobra. Dla fanów muzyki lat 80 czy wczesnego Iron Maiden może to być ciekawsza pozycja niż taki Skull Fist.

Ocena: 8/10

sobota, 15 marca 2014

BLACK MAGIC - Wizards Spell (2014)

Szukacie ciekawego debiutu? Lubicie mroczny klimat nawiązujący do filmów grozy czy też tematyki poświęconej złu? Fascynuje was muzyka,w której słychać elementy doom metalu, speed metalu, black metalu, NWOBHM czy też heavy metalu? Jeśli tak, to może jesteście gotowi na bliższe spotkanie z norweskim Black Magic, który w tym roku wydał swój pierwszy album zatytułowany „The Wizards Spell”.

Jeśli informacje o zespole są wiarygodne, to można stwierdzić że zespół powraca ze świata umarłych, no bo w końcu działali w latach 2006 -2012. Jednak to jest przeszłość, bowiem zespół istnieje i ma się dobrze, o czym świadczyć może ich debiutancki album „The Wizards Spell”.Zespół nie był mi znany wcześniej, a na ich album trafiłem przypadkiem i moją uwagę przyciągnęła znakomita, mroczna okładka, która nasuwa na myśl okładki Venom czy Mercyful Fate. Prosty styl wykonania dodaje jej tylko uroku. Ale na okładce w tym przypadku zachwyty się nie kończą. Gdy się odpala płytę to od razu wytwarza się odpowiedni mroczny, wręcz taki okultystyczny klimat, który odzwierciedla to co widzimy na okładce. Instrumentalny „Black Magic” nam wiele nie mówi, z tym że zespół stara się nam przybliżyć heavy metal lat 80. Szybszy „Rite of The Wizard” uświadamia nas, że nie jest to żaden nowoczesny black metal, a jedynie taki prezentowany przez Venom. Nie ma tutaj jakiejś brutalności czy też zdzierania gardła przez wokalistę, co zresztą bardzo mnie ucieszyło. Sam zespół i jego forma działania przypomina mi obecny stan Blazon Stone czy Running Wild, gdzie mózgiem operacji jest właściwie jeden człowiek. Tutaj jest niemal to samo. Wszystko kręci się wokół Jona, który pełni rolę basisty, gitarzysty i wokalisty. Radzi sobie w tych aspektach nadzwyczaj dobrze. Wokalnie słychać jego inspirację Kingiem Diamondem z ery Mercyful Fate. Jon jest też znakomitym gitarzystą co potwierdza instrumentalny „Voodoo Curse”, który jest przesiąknięty NWOBHM. Troszkę Iron Maiden z pierwszych dwóch płyt słychać w energicznym „Thunder”. Choć tutaj utwór nabiera szybkości i energii niczym jak w kompozycji utrzymanej w stylizacji speed/thrash metalowej. Podobne skojarzenia można mieć słuchając rytmicznego „Death Milittia”. Dopiero powiew mroczniejszego black metalu można uświadczyć przy stonowanym „Night Of Mayhem”. Na początku wspomniałem o doom metalem i ten się dopiero bardziej ujawnia w ponurym „Possesed”.

Płyta może się podobać, bo nie często słyszy się taką kombinację gatunków. W dodatku „ Wizards Spell brzmi bardzo naturalistycznie. Jeśli ktoś chciał nam przybliżyć black metal z elementami speed metalu w stylu Venom to ta sztuka mu się udało. Płyta warta przesłuchania, ale czy może konkurować z czołówką? Raczej nie.

Ocena: 6/10