Było do przewidzenia, że The Dark Element powróci z nowym albumem. W końcu debiutancki krążek zatytułowany "The Dark Element" pokazał, że można wymieszać patenty Nightwish i Sonata Arctica, a przy tym stworzyć coś własnego. To była płyta niezwykła melodyjna, przebojowa i oddawała to co najlepsze w tych wyżej wymienionych kapelach. W tym roku przyszedł czas na drugi album tej kapeli i "Songs the night signs" to pozycja obowiązkowa dla fanów Nightwish, czy też Sonata Arctica, ale nie tylko. To płyta, która dedykowana jest dla słuchaczy, którzy cenią sobie dobre melodie i łatwo przyswajalny heavy metal. Nie ma zaskoczenia, ale czy ktoś tego oczekiwał? Raczej nie.
The Dark Element skupia się wokół dwóch osobistości. To przede wszystkim rozpoznawalna Anette Olzon, która sprawdza się w takim nieco bardziej komercyjnym, melodyjnym metalu. Jej słodki i nieco popowy wokal pasuje do tego stonowanego i zróżnicowanego materiału. W końcu znajdziemy tutaj troszkę melodyjnego metalu, trochę symfonicznego power metalu, czy pop rock. Każdy znajdzie coś dla siebie, a i całość jest łatwa i przyjazna w odbiorze. Jak ktoś polubił The Dark element na poprzednim krążku, to i z tym dziełem nie będzie miał problemu.
Brzmienie jest czyste i soczyste, przypomina brzmienie wykreowane przez Nightwish na ostatnich płytach. Znakomicie to współgra z zawartością. Mamy kilka perełek i jedną z nich jest otwierający "Not Your Monster", który czerpie garściami z Nightwish. Kawałek napędza chwytliwa melodia i niezwykła przebojowość. Prawdziwy hit. W podobnej stylistyce utrzymany jest singlowy "Songs the night sings" i tutaj znów imponuje lekki i szybko w padający w ucho refren. Uroczy jest też stonowany i nieco mroczniejszy "When it all comes down". Tutaj daje popis swoich umiejętności gitarzysta Jani Liimatainen. Melodyjny i zadziorny jest też "Pills on my pillow" i to kolejny dobry utwór na płycie. Tak jak wspomniałem jest też trochę popu i rocka, a właśnie w tej kategorii znajduje się "To whatever End". Bywają też średnie, nieco bardziej heavy metalowe kawałki jak choćby "You Will Learn".
Nie jest to album, które bije najlepszy płyty Sonata Arctica czy Nightwish, ale jest to solidna pozycja. Mamy tu kilka naprawdę udanych kawałków, jest kilka słabszych momentów, ale i bez tego płyta się broni. Dobra kontynuacja debiutu i zasługuje na uwagę.
Ocena: 6.5/10
sobota, 9 listopada 2019
wtorek, 5 listopada 2019
RUNNING WILD - Crossing the blades Ep (2019)
Mam bzika na punkcie Running wild i czy mogę być obiektywny wobec nadchodzącego mini album zatytułowanego "Crossing The Blades"? Wydawało mi się, że będzie zachwalanie i chwalenie pod niebiosy. W końcu nawet ostatnie albumu Rock'n Rolfa z miłą chęcią słucham i często do nich wracam. "Rapid Foray" mimo pewnych niedociągnięć brzmieniowych czy właśnie kiepsko brzmiącej perkusji, albo wręcz oklepanego automatu perkusyjnego podobał mi się i miał ducha starych płyt. Sądziłem, że po 3 latach oczekiwania dostanę coś na miarę właśnie "Rapid Foray". Cóż stylistycznie to band oczywiście nawiązuje do swoich ostatnich płyt. "Crossing The Blades" to obranie kierunku z okresu "Rogues en vogue" aż po "Rapid Foray". To daje jasny znak, że więcej heavy metalu z hard rockowym feelingiem i porzucenie granie szybkie heavy metalu z klasycznych płyt. Kiedy utwory są dobre, chwytliwe, pomysłowe to nie ma problemu. Rolf może grać sobie hard rockową odmianę running wild tak jak to słychać na "Resilent", tylko żeby to było na godnym poziomie. Z "Crossing the Blades" coś mi nie pasuje.
Pierwszy zgrzyt to brzmienie. Jakoś brzmi to plastikowo, jakby to ktoś stworzył komputerowo, a przecież widnieje info że mamy tu 4 osobowy zespół. Gdzie jest basista Ole, bo jakoś go tutaj nie słyszę. No i znów kontrowersje wzbudza perkusja. Nie powiem może jest nieco bardziej urozmaicona, ale jakoś brzmi monotonie i jakoś jakby ktoś grał na papciach. No jest obciach, a ja się pytam gdzie jest pan Micheal Wolpers? Ten aspekt chyba należy przemilczeć i przyzwyczaić się, że to solowy projekt Rolfa.
I gdyby utwory były tak chwytliwe i pomysłowe jak te z ostatnich płyt to wybaczyłbym to. Mam wrażenie, że to jakaś kpina i Rolfa tak jakby sobie z nas żartował. Oklepane riffy, zagrane bardzo ospale i klimat piracki też gdzieś uleciał. Mam bzika na ich punkcie i pewnie nie raz wrócę do tego wydawnictwa i nie raz pewnie ucieszy mnie jakaś melodia czy riff z tego wydawnictwa, ale to już cień wielkiej formacji i daleko jej do tego co prezentował Blazon Stone. No nic plusem jest to, że Running wild żyje i nagrywa dalej.
Na płycie znajdziemy 4 kawałki, które 2 są już nam dobrze znane. Pierwszy idzie melodyjny i nieco hard rockowy "Crossing the Blades", który ma się też znaleźć na nowym albumie. Stonowane tempo i chwytliwy riff robią swoje. Jednak jakoś mało w tym wszystkim Running Wild. Refren też nie powala i w sumie ten kawałek zaskakuje ciekawymi solówkami, które mają echa starych płyt. Słychać przez cały utwór feeling "Love gun" Kiss. Czyżby plagiat? Znamy też zadziorny "Stargazed", który próbuje być drugim "The Soulles", choć sam charakter przywołuje czasy Rogues en Vogue. Może i riff jest dobry, ale też brakuje ognia. Piracki klimat pojawia się w coverze Kiss w postaci "Strutter". Perkusja tutaj brzmi tak fatalnie, że nawet Angelo Sasso brzmiał bardziej żywo niż to co słychać tutaj. Plastikowe granie w najlepsze, a duszy w tym praktycznie zero. Myślicie, że "Ride on the Wild Side" to stary, dobry Running Wild w pirackiej odsłonie? Błąd to kompozycja toporna i chyba najbliżej jej do "Resilent" czy nawet "Shadowmaker". Riff jest prosty, bez wariacji i może taki nieco zadziorny, jednak zero polotu i finezji.
Ciężko pisać takie słowa o zespole, który zaliczam do tych najlepszych ever i może nie zawsze oceniam twórczość Rolfa obiektywnie. Jednak tym razem coś pękło we mnie. No ileż razy można nabierać słuchaczy na to samo? Uleciał piracki klimat, uleciała w sumie i przebojowość i porywające riffy. Brzmi to jak twór średniej klasy zespołu. To nie jest Running Wild jaki znamy, kochamy i na jaki czekamy. Szkoda, że Rolf nie myśli że zrobić reaktywację z prawdziwego zdarzenia i wrócić do swoich korzeni. Próbuje i gdzieś tam poniekąd mu to wychodzi, ale to już nie ta liga, nie ten poziom. Chcecie stary dobry running wild? No to odsyłam do płyt Blazon Stone, a najnowsze EP Running wild można odsłuchać z braku laku, albo gdy się ma obsesję na ich punkcie.
Ocena: 4.5/10
Pierwszy zgrzyt to brzmienie. Jakoś brzmi to plastikowo, jakby to ktoś stworzył komputerowo, a przecież widnieje info że mamy tu 4 osobowy zespół. Gdzie jest basista Ole, bo jakoś go tutaj nie słyszę. No i znów kontrowersje wzbudza perkusja. Nie powiem może jest nieco bardziej urozmaicona, ale jakoś brzmi monotonie i jakoś jakby ktoś grał na papciach. No jest obciach, a ja się pytam gdzie jest pan Micheal Wolpers? Ten aspekt chyba należy przemilczeć i przyzwyczaić się, że to solowy projekt Rolfa.
I gdyby utwory były tak chwytliwe i pomysłowe jak te z ostatnich płyt to wybaczyłbym to. Mam wrażenie, że to jakaś kpina i Rolfa tak jakby sobie z nas żartował. Oklepane riffy, zagrane bardzo ospale i klimat piracki też gdzieś uleciał. Mam bzika na ich punkcie i pewnie nie raz wrócę do tego wydawnictwa i nie raz pewnie ucieszy mnie jakaś melodia czy riff z tego wydawnictwa, ale to już cień wielkiej formacji i daleko jej do tego co prezentował Blazon Stone. No nic plusem jest to, że Running wild żyje i nagrywa dalej.
Na płycie znajdziemy 4 kawałki, które 2 są już nam dobrze znane. Pierwszy idzie melodyjny i nieco hard rockowy "Crossing the Blades", który ma się też znaleźć na nowym albumie. Stonowane tempo i chwytliwy riff robią swoje. Jednak jakoś mało w tym wszystkim Running Wild. Refren też nie powala i w sumie ten kawałek zaskakuje ciekawymi solówkami, które mają echa starych płyt. Słychać przez cały utwór feeling "Love gun" Kiss. Czyżby plagiat? Znamy też zadziorny "Stargazed", który próbuje być drugim "The Soulles", choć sam charakter przywołuje czasy Rogues en Vogue. Może i riff jest dobry, ale też brakuje ognia. Piracki klimat pojawia się w coverze Kiss w postaci "Strutter". Perkusja tutaj brzmi tak fatalnie, że nawet Angelo Sasso brzmiał bardziej żywo niż to co słychać tutaj. Plastikowe granie w najlepsze, a duszy w tym praktycznie zero. Myślicie, że "Ride on the Wild Side" to stary, dobry Running Wild w pirackiej odsłonie? Błąd to kompozycja toporna i chyba najbliżej jej do "Resilent" czy nawet "Shadowmaker". Riff jest prosty, bez wariacji i może taki nieco zadziorny, jednak zero polotu i finezji.
Ciężko pisać takie słowa o zespole, który zaliczam do tych najlepszych ever i może nie zawsze oceniam twórczość Rolfa obiektywnie. Jednak tym razem coś pękło we mnie. No ileż razy można nabierać słuchaczy na to samo? Uleciał piracki klimat, uleciała w sumie i przebojowość i porywające riffy. Brzmi to jak twór średniej klasy zespołu. To nie jest Running Wild jaki znamy, kochamy i na jaki czekamy. Szkoda, że Rolf nie myśli że zrobić reaktywację z prawdziwego zdarzenia i wrócić do swoich korzeni. Próbuje i gdzieś tam poniekąd mu to wychodzi, ale to już nie ta liga, nie ten poziom. Chcecie stary dobry running wild? No to odsyłam do płyt Blazon Stone, a najnowsze EP Running wild można odsłuchać z braku laku, albo gdy się ma obsesję na ich punkcie.
Ocena: 4.5/10
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA - Legacy of the dark lands (2019)
Od lat się mówiło, że muzycy z Blind Guardian pracują nad albumem, której w głównej mierze ma być albumem symfonicznym, w którym królować ma orkiestra. Taki pomysł strzelił do głowy liderom tej kultowej grupy power metalowej i to jeszcze wczasach nagrywania "Nightfall in middle - earth", które było już wielkim przedsięwzięciem. Nie dość, że był to pierwszy koncept album tej grupy, to już wykazywał bogate aranżacje i świeże podejście do power metalu, gdzie nie brakowało nawiązań do muzyki klasycznej. W sumie nic dziwnego, że band chciał pójść w tą stronę i bardziej zagłębić się w te rejony. Ostatnie albumy Blind Guarddian pokazują, że fascynacja symfonicznym metalem i klasyczną muzyką nie zmalała, a wręcz przeciwnie. Co jakiś czas pojawiały się pogłoski, że band nieustannie pracuje nad symfonicznym albumem z orkiestrą w roli głównej. Wiele czekało na ten krążek i po 20 latach w końcu ma swoją premierę "Legacy of the Dark Lands". Band w ramach okazji tak wielkiego przedsięwzięcia pod szylem Blind Guardian Twilight Orchestra.
Co łączy ten projekt z Blind Guardian? Oczywiście obecność Hansiego Kurscha, który jest w świetnej formie wokalnej. No i jest jeszcze Andre Olbrich, choć nie występuje tutaj jako gitarzysta. No jest jeszcze logo i klimatyczna okładka, która przywołuje na myśl stare płyty tej grupy. Oczywiście są jeszcze nawiązania do ostatnich dwóch płyt Blind Guardian, zwłaszcza jeśli chodzi o obecność orkiestry. Tutaj za warstwę instrumentalną odpowiada praska filharmonia. Nie powiem aranżacje są bogate, zagrane z rozmachem i niezwykłym feelingiem. Brzmi to wszystko jak ścieżka dźwiękowa do filmu fantasy, albo innego przygodowego blockbustera. Klimat też udało się wykreować pierwsza klasa. Narratorzy znani z "Nightfall in middle earth" budują napięcie i odgrywają kluczową rolę. To właśnie oni tutaj najbardziej błyszczą.
Przy tworzeniu warstwy lirycznej pomógł pisarz Markus Heitz i album Blind Guardian można potraktować jak sequel do powieści Markusa, czyli "The dark lands". Sama historia opowiada o apokaliptycznym sekrecie w mrocznych czasach, kiedy panuje trzydziestoletnia wojna.
Blind Guardian od razu zaczął dmuchać balonik jaki to album nie nagrali i jak wyjątkowe jest to dzieło w metalowym światku. Dmuchali i dmuchali, aż w końcu balonik pękł.
Przesyt formy nad treścią, a może po prostu tęsknota za starym Blind Guardian? Co jest powodem, że ta płyta utknęła w mojej głowie jako eksperyment, jako chęć próbowania muzyka w czymś nowym? Blind Guardian to kultowy zespół grający power metal i w tym są najlepsi. Rozumiem chęć pójścia w innym kierunku i rozwijania się, ale jakoś tego nie kupuję. To już nie jest ten sam band.
Urokliwe są krótkie przerywniki, gdzie słychać dialogi narratorów. Tutaj jest dreszczyk i bazowanie na nostalgii związanej z "Nightfall in middle earth". No wystarczy odpłynąć w takim pełnym grozy "The gatherring". No przerywniki są magiczne. Nie powiem taki "War feeds War" ma klimat i wciągające partie orkiestrowe. Jednak nie ma tutaj mocy i nie ma nawet przebojowości. Świetny klimat i podniosłość to za mało. Z kolei "Dark Cloud Rising" jest spokojny i nastrojowy niczym jakaś baśń. Nie da się nawet ukryć, że gdzieś tam słychać nawet Queen. "The Great Ordel" to taki nieco bliźniak do "Grand Parade" . Płytę promował melodyjny "The point of no return" i to chyba najciekawszy utwór z tej płyty. Z kolei "Harvest of Souls" to kopiuj-wklej "Sacred Mind" z ostatniej płyty.
Jest rozmach, jest może i pomysłowość czy stworzenie czegoś innego niż inne zespoły. Jednak to, że płyta na swój sposób jest oryginalna i wyjątkowa oznacza że jest ponadczasowa i wytaczająca nowe ścieżki w metalowym świecie? Otóż nie i ta płyta nic nie wnosi. Taki patenty band prezentował już dwóch poprzednich płytach. Tutaj jest za dużo wszystko, a za mało konkretów. Nie jest to płyta metalowa, jako symfoniczny album jest lepiej. Właściwie to płyta, która sprawdza się jako soundtrack filmowy, czy wariacja na temat muzyki klasycznej i tyle. Mam nadzieję, że ten album zamknie rozdział blind guardian z orkiestrą i wrócą do metalu, do power metalu jaki grali kiedyś. Z tęskniłem się za takim graniem w ich wykonaniu.
Ocena:
Jako płyta metalowa : 2/10
Jako album Blind Guardian 1/10
Jako album symfoniczny 7/10
Jako soundtrack 8/10
Płyta inna niż standardowa i w zasadzie standardowa oceny tu nie sprawdzą się i niech każdy sobie posłucha i wyrobi swoją opinię. Ciekawość swoją zaspokoiłem i raczej już nie będę do tego tworu wracał. Czekam kolejne 4 lata na nowe dzieło Blind Guardian.
Co łączy ten projekt z Blind Guardian? Oczywiście obecność Hansiego Kurscha, który jest w świetnej formie wokalnej. No i jest jeszcze Andre Olbrich, choć nie występuje tutaj jako gitarzysta. No jest jeszcze logo i klimatyczna okładka, która przywołuje na myśl stare płyty tej grupy. Oczywiście są jeszcze nawiązania do ostatnich dwóch płyt Blind Guardian, zwłaszcza jeśli chodzi o obecność orkiestry. Tutaj za warstwę instrumentalną odpowiada praska filharmonia. Nie powiem aranżacje są bogate, zagrane z rozmachem i niezwykłym feelingiem. Brzmi to wszystko jak ścieżka dźwiękowa do filmu fantasy, albo innego przygodowego blockbustera. Klimat też udało się wykreować pierwsza klasa. Narratorzy znani z "Nightfall in middle earth" budują napięcie i odgrywają kluczową rolę. To właśnie oni tutaj najbardziej błyszczą.
Przy tworzeniu warstwy lirycznej pomógł pisarz Markus Heitz i album Blind Guardian można potraktować jak sequel do powieści Markusa, czyli "The dark lands". Sama historia opowiada o apokaliptycznym sekrecie w mrocznych czasach, kiedy panuje trzydziestoletnia wojna.
Blind Guardian od razu zaczął dmuchać balonik jaki to album nie nagrali i jak wyjątkowe jest to dzieło w metalowym światku. Dmuchali i dmuchali, aż w końcu balonik pękł.
Przesyt formy nad treścią, a może po prostu tęsknota za starym Blind Guardian? Co jest powodem, że ta płyta utknęła w mojej głowie jako eksperyment, jako chęć próbowania muzyka w czymś nowym? Blind Guardian to kultowy zespół grający power metal i w tym są najlepsi. Rozumiem chęć pójścia w innym kierunku i rozwijania się, ale jakoś tego nie kupuję. To już nie jest ten sam band.
Urokliwe są krótkie przerywniki, gdzie słychać dialogi narratorów. Tutaj jest dreszczyk i bazowanie na nostalgii związanej z "Nightfall in middle earth". No wystarczy odpłynąć w takim pełnym grozy "The gatherring". No przerywniki są magiczne. Nie powiem taki "War feeds War" ma klimat i wciągające partie orkiestrowe. Jednak nie ma tutaj mocy i nie ma nawet przebojowości. Świetny klimat i podniosłość to za mało. Z kolei "Dark Cloud Rising" jest spokojny i nastrojowy niczym jakaś baśń. Nie da się nawet ukryć, że gdzieś tam słychać nawet Queen. "The Great Ordel" to taki nieco bliźniak do "Grand Parade" . Płytę promował melodyjny "The point of no return" i to chyba najciekawszy utwór z tej płyty. Z kolei "Harvest of Souls" to kopiuj-wklej "Sacred Mind" z ostatniej płyty.
Jest rozmach, jest może i pomysłowość czy stworzenie czegoś innego niż inne zespoły. Jednak to, że płyta na swój sposób jest oryginalna i wyjątkowa oznacza że jest ponadczasowa i wytaczająca nowe ścieżki w metalowym świecie? Otóż nie i ta płyta nic nie wnosi. Taki patenty band prezentował już dwóch poprzednich płytach. Tutaj jest za dużo wszystko, a za mało konkretów. Nie jest to płyta metalowa, jako symfoniczny album jest lepiej. Właściwie to płyta, która sprawdza się jako soundtrack filmowy, czy wariacja na temat muzyki klasycznej i tyle. Mam nadzieję, że ten album zamknie rozdział blind guardian z orkiestrą i wrócą do metalu, do power metalu jaki grali kiedyś. Z tęskniłem się za takim graniem w ich wykonaniu.
Ocena:
Jako płyta metalowa : 2/10
Jako album Blind Guardian 1/10
Jako album symfoniczny 7/10
Jako soundtrack 8/10
Płyta inna niż standardowa i w zasadzie standardowa oceny tu nie sprawdzą się i niech każdy sobie posłucha i wyrobi swoją opinię. Ciekawość swoją zaspokoiłem i raczej już nie będę do tego tworu wracał. Czekam kolejne 4 lata na nowe dzieło Blind Guardian.
poniedziałek, 4 listopada 2019
HYSTERIA - Night Closing In (2019)
Nigdy wcześniej jakoś nie było okazji, żeby poznać twórczość amerykańskiego bandu o nazwie Hysteria. W tym roku nadarzyła się okazja ku temu, żeby posłuchać co ma do zaoferowania ten band. "Night Closing In'" przykuł moją uwagę świetną, prostą i pełną grozy okładką. Jak się okazało nie tylko okładka jest urokliwa. To płyta doświadczonego i zdolnego zespołu, który zaczynał w roku 2005r i to jako band grający thrash metalu. Z czasem kapela odeszła w kierunku bardziej tradycyjnego heavy metalu wzorowanego na latach 80. Nie brakuje w ich stylistyce nutki speed metalowej motoryki. Band tworzą muzycy, którzy są znani z innych również dobrze znanych zespołów grających podobną muzykę. W skład Hysteria wchodzą muzycy Haunt i Hell Fire. Nawiązania do tamtych kapel są słyszalne, ale nie jest to żadna ujma. "Night Closing In" to płyta która oddaje to co najlepsze w klasycznym metalu.
Sukces Hysteria leży w muzykach. Jest tu charyzmatyczny i uzdolniony Jake Nunn, który zaskakuje techniką oraz drapieżnością. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i odgrywa w Hysteria kluczową rolą. John Tucker z Haunt znakomicie dogaduje się w sferze gitarowej z Jakem Nunnem. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, ale nie zapominają o własnych pomysłach i zaskakiwaniu słuchacza. To wycieczka do lat 80, ale nie ma mowy o klonowaniu kogoś na siłę. Wszystko zmierza w kierunku lat 80 i nawet brzmienie panowie dopasowali idealnie. Bije z niego niezła moc i zwłaszcza sekcja rytmiczna brzmi imponująco. Kawał dobrej roboty.
Znakomity otwieracz w postaci "Graveyard" to taki miks Mercyful Fate, wczesnego Iron Maiden, Judas Priest czy metal Church. Jest pazur, jest znakomita melodia i przebojowy refren. No wyszedł z tego niezły killer. Szybkość i prostota to atuty dynamicznego "Prophets of the Void", a pomysłowość to zaleta chwytliwego "One Year". Ten drugi zasługuje marszowym tempem i znakomitym popisem talentu basisty Trevora. Riff i motoryka tytułowego "Night Closing In" ma coś z Running wild i to kolejny killer na płycie. Mroczny klimat i stonowane tempo to zalety "death Consumes", który zawiera pewne cechy doom metalu. Troszkę odstaje zakręcony "Look Alive", ale szybko to nadrabia "Eyes Open", który pokazuje jak gitarzyści dają czadu. Hysteria potrafi budować napięcie i niepowtarzalny klimat, a taki panuje w zamykającym "Soldiers of Tribulation". Przypominają mi się stare, dobre horrory Johna Carpentera.
Niby nic nowego, niby pełno takich płyt jak "Night Closing In", a jednak Hysteria pokazał, że można brzmieć świeżo i drapieżnie. Mamy tu i mocne riffy, jak i dużo chwytliwych melodii. Jedyną wadą jest krótki czas trwania, ale przynajmniej nie ma wypełniaczy. Gorąco polecam!
Ocena: 8.5/10
Sukces Hysteria leży w muzykach. Jest tu charyzmatyczny i uzdolniony Jake Nunn, który zaskakuje techniką oraz drapieżnością. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i odgrywa w Hysteria kluczową rolą. John Tucker z Haunt znakomicie dogaduje się w sferze gitarowej z Jakem Nunnem. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, ale nie zapominają o własnych pomysłach i zaskakiwaniu słuchacza. To wycieczka do lat 80, ale nie ma mowy o klonowaniu kogoś na siłę. Wszystko zmierza w kierunku lat 80 i nawet brzmienie panowie dopasowali idealnie. Bije z niego niezła moc i zwłaszcza sekcja rytmiczna brzmi imponująco. Kawał dobrej roboty.
Znakomity otwieracz w postaci "Graveyard" to taki miks Mercyful Fate, wczesnego Iron Maiden, Judas Priest czy metal Church. Jest pazur, jest znakomita melodia i przebojowy refren. No wyszedł z tego niezły killer. Szybkość i prostota to atuty dynamicznego "Prophets of the Void", a pomysłowość to zaleta chwytliwego "One Year". Ten drugi zasługuje marszowym tempem i znakomitym popisem talentu basisty Trevora. Riff i motoryka tytułowego "Night Closing In" ma coś z Running wild i to kolejny killer na płycie. Mroczny klimat i stonowane tempo to zalety "death Consumes", który zawiera pewne cechy doom metalu. Troszkę odstaje zakręcony "Look Alive", ale szybko to nadrabia "Eyes Open", który pokazuje jak gitarzyści dają czadu. Hysteria potrafi budować napięcie i niepowtarzalny klimat, a taki panuje w zamykającym "Soldiers of Tribulation". Przypominają mi się stare, dobre horrory Johna Carpentera.
Niby nic nowego, niby pełno takich płyt jak "Night Closing In", a jednak Hysteria pokazał, że można brzmieć świeżo i drapieżnie. Mamy tu i mocne riffy, jak i dużo chwytliwych melodii. Jedyną wadą jest krótki czas trwania, ale przynajmniej nie ma wypełniaczy. Gorąco polecam!
Ocena: 8.5/10
niedziela, 3 listopada 2019
REXORIA - Ice breaker (2019)
Mamy co raz więcej kapel metalowych, w których królują wokalistki i to jest fakt. Rexoria to przykład młodej formacji, która na rynku istnieje 3 lata i próbuje znaleźć swoje miejsce w melodyjnym heavy/power metalu. Grają mało wymagającą muzykę, w której rządzą proste melodie i duża dawka melodyjności. Stawiają na proste rozwiązania i bardziej komercyjny wydźwięk, ale to może im przysporzyć więcej słuchaczy. W tym roku band powraca z drugim wydawnictwem o tytule "Ice Breaker" i jest to pozycja dla fanów Crystal Viper, Battle Beast czy Bloodbound. Potencjał jest, ale czy został w pełni wykorzystany? Oto jest pytanie?
Okładka jest idealna do takiej muzyki i ta cukierkowatość wylewa się z niej. Brzmienie jest dobrze wyważone, bo słychać wyraźnie soczyste gitary, a wokal Fridy nie jest w żaden sposób zagłuszony. Tak więc od strony technicznej jest bardzo dobrze. A jak jest z zawartością?
Rexoria kontynuuje to co grał na debiucie, ale brakuje jeszcze precyzji i pomysłów wartych grzechu. Wszystko jest solidne i miłe w odsłuchu, ale nie wymaga przemyśleń czy nie porusza słuchacza. Dobra muzyka i niestety nic ponadto.
Płyta dobrze się zaczyna, bo od melodyjnego i zadziornego "Velvet Heroes".. Słychać, że gitarzyści Cristofer i Jonas dają popis swoich umiejętności. Jest lekko i niezwykle melodyjnie. Zadziorny "Fight the demons" przemyca więcej patentów Bloodbound i chwytliwy refren robi tu niezłą robotę. Kolejny hit na płycie to marszowy i nieco folkowy "In the Wild". Tytułowy "Ice breaker" to utwór, który ma coś z Crystal Viper, co słychać w początkowej fazie kompozycji.Power metal pojawia się w rozpędzonym i dynamicznym "Brothers of Asgard", czy w "Roaring".
Zawartość ma kilka przebłysków i natrafiamy tutaj na ciekawe utwory, który potrafią zaskoczyć ciekawą melodią czy solidnym riffem. Brakuje mi jedynie większej dawki mocy i jakiegoś elementu zaskoczenia. Wszystko została zagrane bezpiecznie, bez nutki szaleństwa. Szkoda, może jeszcze kiedyś dostanę właśnie taki album od Rexoria?
Ocena: 6/10
Okładka jest idealna do takiej muzyki i ta cukierkowatość wylewa się z niej. Brzmienie jest dobrze wyważone, bo słychać wyraźnie soczyste gitary, a wokal Fridy nie jest w żaden sposób zagłuszony. Tak więc od strony technicznej jest bardzo dobrze. A jak jest z zawartością?
Rexoria kontynuuje to co grał na debiucie, ale brakuje jeszcze precyzji i pomysłów wartych grzechu. Wszystko jest solidne i miłe w odsłuchu, ale nie wymaga przemyśleń czy nie porusza słuchacza. Dobra muzyka i niestety nic ponadto.
Płyta dobrze się zaczyna, bo od melodyjnego i zadziornego "Velvet Heroes".. Słychać, że gitarzyści Cristofer i Jonas dają popis swoich umiejętności. Jest lekko i niezwykle melodyjnie. Zadziorny "Fight the demons" przemyca więcej patentów Bloodbound i chwytliwy refren robi tu niezłą robotę. Kolejny hit na płycie to marszowy i nieco folkowy "In the Wild". Tytułowy "Ice breaker" to utwór, który ma coś z Crystal Viper, co słychać w początkowej fazie kompozycji.Power metal pojawia się w rozpędzonym i dynamicznym "Brothers of Asgard", czy w "Roaring".
Zawartość ma kilka przebłysków i natrafiamy tutaj na ciekawe utwory, który potrafią zaskoczyć ciekawą melodią czy solidnym riffem. Brakuje mi jedynie większej dawki mocy i jakiegoś elementu zaskoczenia. Wszystko została zagrane bezpiecznie, bez nutki szaleństwa. Szkoda, może jeszcze kiedyś dostanę właśnie taki album od Rexoria?
Ocena: 6/10
sobota, 2 listopada 2019
KINGCROWN - A perfect world (2019)
W roku 2018 r miałem okazję pisać o kapeli Oblivion, którą stworzyli dawni muzycy francuskiego Nightmare. Minął w sumie rok, a kapela ta przekształciła się w Kingcrown. Stylistyka nie zmieniła się i band dalej skupia się na graniu heavy/power metalu, który wypracował za czasów Nightmare, czy Oblivion. Kingcrown składa się z doświadczonych muzyków i to oni przesądzają o jakości debiutanckiego krążka Kingcrown zatytułowanego "A perfect World". Pozycja obowiązkowa pozycja nie tylko dla fanów Nightmare, ale każdego fana power metalu.
Podobieństw do dawnej kapeli Joe Amore i jego kolegów jest pełno. Z drugiej strony ciężko tutaj mówić też o kopiowaniu Nightmare. Band stara się brzmieć jak przystało na obecne czasy. Nie brakuje tutaj nowoczesnego charakteru i nutki klasyki. Słychać inspiracje choćby Lords of Black czy The Ferryman. Nawet Joe brzmi jak Ronnie w niektórych fragmentach.
Każdy szczegół tej płyty jest na wysokim poziomie i tu panowie pokazują klasę. Okładka utrzymana w klimatach s-f zapada w pamięci i o to chodzi. To co zrobili z brzmieniem jest godne pochwały. Wyraźne słychać sekcję rytmiczną, a wokal Joe jak i gitary nabrały mocy. Jest ostro, a zarazem melodyjnie i o to chodzi.
Ileż gracji i finezji w rozpędzonym "The Flame of my soul". Melodia tutaj chwytliwa i pełna świeżości, a sam riff nie jest toporny jak w przypadku Nightmare. Nie brakuje też pójścia w kierunku mrocznego, nowoczesnego heavy/power metalu. To właśnie słychać w zadziornym "In the sky of anthens", który przypomina ostatni album Lions Share. Stephane i Florian imponują swoimi partiami i niezwykłą grą. Panowie szaleją i nie biorą jeńców. Ich praca bardzo dobrze odzwierciedla stonowany "The human tide". Można też odpłynąć w rytmach przepięknej nastrojowej ballady "Over the moon". Nutka progresywności pojawia się w "The end is near", ale to wciąż granie na wysokim poziomie. "Golden Knights" to też klasyczne heavy metalowe granie, w którym słychać wpływy takich kapel jak Astral Doors. Kingcrown potrafi poruszyć swoją muzykę podziałać na emocje słuchacza i tak też jest w przypadku posępnego i smutnego "Sad song for a dead child". Na koniec mamy rozpędzony "A perfect world", który idealnie podsumowuje całość.
Nasz świat na pewno nie jest perfekcyjny jak wskazuje tytuł płyty. Świat, w którym żyjemy jest pełen wad i rzeczy do poprawek, a z nowym albumem Kingcrown jest inaczej. To płyta dopracowana i znakomita w swoim gatunku. Muzyka stworzona przez pasjonatów dla pasjonatów melodyjnego heavy/power metalu. Perełka!
Ocena: 9/10
Podobieństw do dawnej kapeli Joe Amore i jego kolegów jest pełno. Z drugiej strony ciężko tutaj mówić też o kopiowaniu Nightmare. Band stara się brzmieć jak przystało na obecne czasy. Nie brakuje tutaj nowoczesnego charakteru i nutki klasyki. Słychać inspiracje choćby Lords of Black czy The Ferryman. Nawet Joe brzmi jak Ronnie w niektórych fragmentach.
Każdy szczegół tej płyty jest na wysokim poziomie i tu panowie pokazują klasę. Okładka utrzymana w klimatach s-f zapada w pamięci i o to chodzi. To co zrobili z brzmieniem jest godne pochwały. Wyraźne słychać sekcję rytmiczną, a wokal Joe jak i gitary nabrały mocy. Jest ostro, a zarazem melodyjnie i o to chodzi.
Ileż gracji i finezji w rozpędzonym "The Flame of my soul". Melodia tutaj chwytliwa i pełna świeżości, a sam riff nie jest toporny jak w przypadku Nightmare. Nie brakuje też pójścia w kierunku mrocznego, nowoczesnego heavy/power metalu. To właśnie słychać w zadziornym "In the sky of anthens", który przypomina ostatni album Lions Share. Stephane i Florian imponują swoimi partiami i niezwykłą grą. Panowie szaleją i nie biorą jeńców. Ich praca bardzo dobrze odzwierciedla stonowany "The human tide". Można też odpłynąć w rytmach przepięknej nastrojowej ballady "Over the moon". Nutka progresywności pojawia się w "The end is near", ale to wciąż granie na wysokim poziomie. "Golden Knights" to też klasyczne heavy metalowe granie, w którym słychać wpływy takich kapel jak Astral Doors. Kingcrown potrafi poruszyć swoją muzykę podziałać na emocje słuchacza i tak też jest w przypadku posępnego i smutnego "Sad song for a dead child". Na koniec mamy rozpędzony "A perfect world", który idealnie podsumowuje całość.
Nasz świat na pewno nie jest perfekcyjny jak wskazuje tytuł płyty. Świat, w którym żyjemy jest pełen wad i rzeczy do poprawek, a z nowym albumem Kingcrown jest inaczej. To płyta dopracowana i znakomita w swoim gatunku. Muzyka stworzona przez pasjonatów dla pasjonatów melodyjnego heavy/power metalu. Perełka!
Ocena: 9/10
DAGOR SORHDEAM - Fog of War (2019)
Zabiorę Was na chwilę do Brazylii. Tam właśnie narodził się w tym roku kolejny ciekawy band z pogranicza nowoczesnego power metalu. Mowa o młodziutkim Dagor Sorhdeam, w którym drzemie spory potencjał. Ta kapela stara się iść w ślady starego Nightmare, Persuader, Thunderstone, czy Lords of Black. Inspiracje są słyszalne, ale najlepsze jest to że ta młoda kapela stara się stworzyć własny styl. Band dzielnie idzie w kierunku mrocznego, zadziornego, nowoczesnego power metalu i to ma rację bytu i pozwoli zaistnieć na rynku muzycznym troszkę dłużej niż jeden sezon. Dagor Sorhdeam wydaje debiutancki album zatytułowany "Fog of War" i jest to płyta, która musi się podobać.
Band wykreował ciekawe, intrygujące logo i od razu wiadomo czego można się spodziewać. Pochwalić należy band za stworzenie klimatycznej okładki, która budzi emocje. To jednak nie wszystko. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa i uwypukla mocne riffy i partie gitarowe. Jest mocne, wyrazisty i pełne energii. Prawdziwa moc!
Dagor Sorhdeam ma ogromną siłę niszczenia, a wszystko za sprawą utalentowanego wokalisty Gusa Castro, który brzmi jak Joe Amore. To jest jego spora zaleta. Co za technika, co za energia i moc. Brawa dla tego pana! Pod względem instrumentalnym też jest wszystko dopracowane i słychać mega zaangażowanie muzyków. Tutaj nie ma miejsca na fuszerkę.
"Sur La Terre" to kompozycja, która wkracza po krótkim intrze. Zaczyna się podniośle, ale kiedy wkracza gitara to od razu słuchacza przechodzą ciarki. Co za gracja, co finezja, co za moc. Prawdziwa perełka. Zadziorny "Downfall" potrafi oczarować melodyjnym riffem i duchem Nightmare. Kolejny hit na płycie odnotowano. Band imponuje szybkością i przebojowością w rozpędzonym "The five great". Znalazło się też miejsce na spokojniejszy, bardziej emocjonalny "The rise of the phoenix". Dużo tutaj szybkiego i agresywnego power metalu i to potwierdza "Battle of ice" czy "Point of no return".
Dagor Sorhdeam błyszczy na swoim debiutanckim albumie i pokazuje, że czasami wystarczy trochę pomysłowości i zaangażowania, by nagrać album wysokiej klasy. Mamy killery i wciągające melodie, które na długo zapadają w pamięci. Wszystko jest znakomicie podane i band pokazuje pazur. Oby pomysłów wystarczyło na kolejne płyty.
Ocena: 8/10
Band wykreował ciekawe, intrygujące logo i od razu wiadomo czego można się spodziewać. Pochwalić należy band za stworzenie klimatycznej okładki, która budzi emocje. To jednak nie wszystko. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa i uwypukla mocne riffy i partie gitarowe. Jest mocne, wyrazisty i pełne energii. Prawdziwa moc!
Dagor Sorhdeam ma ogromną siłę niszczenia, a wszystko za sprawą utalentowanego wokalisty Gusa Castro, który brzmi jak Joe Amore. To jest jego spora zaleta. Co za technika, co za energia i moc. Brawa dla tego pana! Pod względem instrumentalnym też jest wszystko dopracowane i słychać mega zaangażowanie muzyków. Tutaj nie ma miejsca na fuszerkę.
"Sur La Terre" to kompozycja, która wkracza po krótkim intrze. Zaczyna się podniośle, ale kiedy wkracza gitara to od razu słuchacza przechodzą ciarki. Co za gracja, co finezja, co za moc. Prawdziwa perełka. Zadziorny "Downfall" potrafi oczarować melodyjnym riffem i duchem Nightmare. Kolejny hit na płycie odnotowano. Band imponuje szybkością i przebojowością w rozpędzonym "The five great". Znalazło się też miejsce na spokojniejszy, bardziej emocjonalny "The rise of the phoenix". Dużo tutaj szybkiego i agresywnego power metalu i to potwierdza "Battle of ice" czy "Point of no return".
Dagor Sorhdeam błyszczy na swoim debiutanckim albumie i pokazuje, że czasami wystarczy trochę pomysłowości i zaangażowania, by nagrać album wysokiej klasy. Mamy killery i wciągające melodie, które na długo zapadają w pamięci. Wszystko jest znakomicie podane i band pokazuje pazur. Oby pomysłów wystarczyło na kolejne płyty.
Ocena: 8/10
piątek, 1 listopada 2019
LEGENDRY - The Wizard and the tower keep (2019)
Daleko mi jeszcze do stanu wychwalania najnowszego dzieła amerykańskiej formacji Legendry. "The wizard and the tower Keep" nie powiem ma ogromny potencjał, ale w ostatecznym rozrachunku nie powala. Ta płyta ma klimat lat 80, ma to co jest wymagane przy płytach z kręgu epickiego heavy metalu. Znajdą się elementy, który przypominają o twórczości Omen, Manowar, Manilla Road czy Cirith Ungol, ale brakuje tutaj sporo do ideału. Pamiętajmy, że to nie jest płyta która zasługuje na zniewagę.
Przede wszystkim chylę czoło przed twórcami brzmienie. Jest klimat i duch lat 80, a brzmi to autentycznie i ma to swój urok. Podobnie ma się sprawa klimatycznej i takiej rycerskiej okładki. Band napędza bez wątpienia Vadarr, czyli gitarzysta i wokalista zespołu. Sprawdza się w obu rolach i tego nie da się zaprzeczyć. Jako wokalista imponuje techniką i budowaniem rycerskiego klimatu. Ma w sobie coś takiego magicznego, co na długo zapada w pamięci. W roli gitarzysty zaskakuje ciekawymi riffami i chwytliwymi melodiami. Czasami brakuje kropki nad i, albo jakiegoś mocniejszego akcentu. Potencjał jest i to ogromny, a dla nie których nowe dzieło Legendry może być więcej warte niż dla mnie.
Płyta rozpoczyna się dość nietypowo, bo od balladowego "The bards Tale", który może i przemyca pewne rozwiązania Blind Guardian, choć tutaj słychać amerykańską manierę tworzenia ballad. Rycerski klimat daje o sobie znać w rozpędzonym "Vindicator", choć tutaj czegoś mi brakuje. Może nieco ciekawszego riffu? Tytułowy "The wizard and the tower keep" jest rozbudowany i pokazuje epicki styl tej kapeli. Znakomite odesłanie do kultowych amerykańskich kapel, które dały podwaliny pod ten gatunek. Drugi kolos na płycie to "The lost road" i tutaj band popisuje się energią i nieco doom metalowym klimatem. Najszybszy na płycie jest "Behind the Summoners Seal" i ten kawałek to prawdziwa perełka. Bez wątpienia jest to mój faworyt. Trochę magii i rycerskiego klimatu mamy w rozbudowanym "Earthwarriors". Znów band pokazuje, że zna się na rzeczy i potrafi stworzyć coś wyjątkowego. Progresywne ozdobniki dodają tutaj tylko charakteru.
Jestem rozdarty.Dostaję płytę, która nie jest banalna, ma swój klimat i znakomicie oddaje to co najlepsze w epickim heavy metalu. Brakuje mi jednak wyrazistych hitów i jakiegoś mocniejszego kopa. Bywają też pewne nie dociągnięcia, ale mimo tego i tak płyta zasługuje na uwagę. Nie często się zdarza trafić na tak solidny epicki heavy metal, który sięga korzeni tego gatunku.
Ocena: 7/10
Przede wszystkim chylę czoło przed twórcami brzmienie. Jest klimat i duch lat 80, a brzmi to autentycznie i ma to swój urok. Podobnie ma się sprawa klimatycznej i takiej rycerskiej okładki. Band napędza bez wątpienia Vadarr, czyli gitarzysta i wokalista zespołu. Sprawdza się w obu rolach i tego nie da się zaprzeczyć. Jako wokalista imponuje techniką i budowaniem rycerskiego klimatu. Ma w sobie coś takiego magicznego, co na długo zapada w pamięci. W roli gitarzysty zaskakuje ciekawymi riffami i chwytliwymi melodiami. Czasami brakuje kropki nad i, albo jakiegoś mocniejszego akcentu. Potencjał jest i to ogromny, a dla nie których nowe dzieło Legendry może być więcej warte niż dla mnie.
Płyta rozpoczyna się dość nietypowo, bo od balladowego "The bards Tale", który może i przemyca pewne rozwiązania Blind Guardian, choć tutaj słychać amerykańską manierę tworzenia ballad. Rycerski klimat daje o sobie znać w rozpędzonym "Vindicator", choć tutaj czegoś mi brakuje. Może nieco ciekawszego riffu? Tytułowy "The wizard and the tower keep" jest rozbudowany i pokazuje epicki styl tej kapeli. Znakomite odesłanie do kultowych amerykańskich kapel, które dały podwaliny pod ten gatunek. Drugi kolos na płycie to "The lost road" i tutaj band popisuje się energią i nieco doom metalowym klimatem. Najszybszy na płycie jest "Behind the Summoners Seal" i ten kawałek to prawdziwa perełka. Bez wątpienia jest to mój faworyt. Trochę magii i rycerskiego klimatu mamy w rozbudowanym "Earthwarriors". Znów band pokazuje, że zna się na rzeczy i potrafi stworzyć coś wyjątkowego. Progresywne ozdobniki dodają tutaj tylko charakteru.
Jestem rozdarty.Dostaję płytę, która nie jest banalna, ma swój klimat i znakomicie oddaje to co najlepsze w epickim heavy metalu. Brakuje mi jednak wyrazistych hitów i jakiegoś mocniejszego kopa. Bywają też pewne nie dociągnięcia, ale mimo tego i tak płyta zasługuje na uwagę. Nie często się zdarza trafić na tak solidny epicki heavy metal, który sięga korzeni tego gatunku.
Ocena: 7/10
HELL RIDERS - First Race (2019)
Hell Riders to młody band założony w 2017 r przez muzyków pochodzących z Włoch jak i Szwajcarii. W tym roku kapela wydała debiutancki krążek zatytułowany "First Race". To płyta skierowana do słuchaczy mało wymagających, a przede wszystkim tych którzy lubią prosty klasyczny heavy metal, w którym nie brakuje odesłań do Judas Priest, Iron Maiden,czy Black Sabbath.
Na pewno nie jest to płyta idealna i budząca podziw. To owoc solidnej pracy muzyków, którzy wychowali się na klasycznym heavy metalu z lat 80. Nie porywa skromna i nieco kiczowata okładka, jak i nieco niskiej jakości brzmienie. Brakuje też może wyrazistych killerów, ale jako całość to album może w niektórych momentach się podobać. Sekcja rytmiczna gra sobie, choć tutaj właśnie brakuje mocy i jakiejś ikry. Jeśli chodzi o gitarzystów, to Richard i Luke niczym nie zaskoczyli. Grają ostrożnie i dają od siebie minimum możliwości. Najsłabszym ogniwem wydaje się być wokalista Dave Jolly, który średnio sprawdza się w stonowanych partiach. Jest gdzieś tam może i charyzma, ale techniki tutaj nie da się uchwycić.
Nie wszystko jest złe, tak jak to słychać. Jest przecież prosty i energiczny "Turbolizer", który czerpie garściami z takich bandów jak Judas Priest czy Kiss. Można też pochwalić band za melodyjny "Soldier of Steel". Czasami band potrafi oddalić się w rejony mrocznego heavy metalu z domieszką doom metalu, tak jak to jest w "Mechanics Armada" . Na plus tutaj można zaliczyć wpływy Black Sabbath. W podobnych klimatach jest utrzymany rozpędzony "B.T.K" czy melodyjny "Beyond death".
"First Race" to pierwsza podróż Hell Riders i to niestety słychać. Płyta jest niedopracowana i same pomysły co do kompozycji też nie powalają. Jednak jest kilka ciekawych momentów, przez co klasyfikuje się do miana średniaka. Zobaczymy, co przyniosą kolejne lata i kto wie może kiedyś jeszcze o nich usłyszymy.
Ocena: 5/10
Na pewno nie jest to płyta idealna i budząca podziw. To owoc solidnej pracy muzyków, którzy wychowali się na klasycznym heavy metalu z lat 80. Nie porywa skromna i nieco kiczowata okładka, jak i nieco niskiej jakości brzmienie. Brakuje też może wyrazistych killerów, ale jako całość to album może w niektórych momentach się podobać. Sekcja rytmiczna gra sobie, choć tutaj właśnie brakuje mocy i jakiejś ikry. Jeśli chodzi o gitarzystów, to Richard i Luke niczym nie zaskoczyli. Grają ostrożnie i dają od siebie minimum możliwości. Najsłabszym ogniwem wydaje się być wokalista Dave Jolly, który średnio sprawdza się w stonowanych partiach. Jest gdzieś tam może i charyzma, ale techniki tutaj nie da się uchwycić.
Nie wszystko jest złe, tak jak to słychać. Jest przecież prosty i energiczny "Turbolizer", który czerpie garściami z takich bandów jak Judas Priest czy Kiss. Można też pochwalić band za melodyjny "Soldier of Steel". Czasami band potrafi oddalić się w rejony mrocznego heavy metalu z domieszką doom metalu, tak jak to jest w "Mechanics Armada" . Na plus tutaj można zaliczyć wpływy Black Sabbath. W podobnych klimatach jest utrzymany rozpędzony "B.T.K" czy melodyjny "Beyond death".
"First Race" to pierwsza podróż Hell Riders i to niestety słychać. Płyta jest niedopracowana i same pomysły co do kompozycji też nie powalają. Jednak jest kilka ciekawych momentów, przez co klasyfikuje się do miana średniaka. Zobaczymy, co przyniosą kolejne lata i kto wie może kiedyś jeszcze o nich usłyszymy.
Ocena: 5/10
niedziela, 27 października 2019
VISION DIVINE - When all the heroes are dead (2019)
Mogłoby się wydawać, że Fabio Lione to motor napędowy Vision Divine. To wysokiej klasy wokalista, który potrafi poruszyć serce i duszę. Prawdziwa gwiazda i ciężko było sobie wyobrazić ten band bez niego. Jednak Rhapsody wydał najlepszy album od wielu lat i to bez Fabio, to również była nadzieja na Vision Divine, który powraca po 7 latach z nowym wydawnictwem. Ivan Giannini zasilił tą kapelę w 2018r i tym sposobem band narodził się na nowo. Tak o to Vision Divine przeżywa drugą młodość i ich najnowsze dzieło zatytułowane "When all the heroes are dead" to jeden z ich najlepszych albumów jakie nagrali. Co za przemiana, co za album.
Vision Divine to specjalista od progresywnego power metalu i nowe dzieło to taka wizytówka tej kapeli. Znajdziemy to wszystko do czego nas przyzwyczaił ten band, a nawet więcej. Dużo tu chwytliwych melodii, dużo pomysłowych motywów i dzieje się sporo. Nie ma tutaj grania na jedno kopyto, nie ma miejsca na nudę. Band znakomicie wykorzystuje progresywne zacięcia i miesza z energicznym, melodyjnym power metalem i nawet czasami pojawią się symfoniczne ozdobniki. Nie tak dawno w wielkim stylu powrócił Labirynth i tak samo jest z Vision Divine, który stylistycznie nawiązuje do tej kapeli. Nie brakuje też nawiązań do Secret Sphere czy nawet starego Kamelot. |
Duże wrażenie robi też soczyste brzmienie , który nadaje całości futurystycznego klimatu i podkreśla jakość dźwięków. Znakomicie współgra to z tym co band prezentuje na albumie. No lepszego brzmienia nie można sobie wyobrazić.
Płytę otwiera intro w postaci "Insurgent" i tutaj można poczuć podniosłość rodem z symfonicznego metalu. Prawdziwy power metal z naciskiem na chwytliwe melodie mamy w rozpędzonym "The 26th machine". Ivan pokazuje jak świetnym wokalistą jest. Słucha się tego jednym tchem. Dalej mamy równie przebojowy "3 men walk on the moon" i tutaj upust swoich umiejętności daje Olaf i Federico. Spora dawka wciągających i pomysłowych solówek. No dzieje się tutaj sporo i to jest piękne. 'Fall from grace" to kawałek z nieco ostrzejszy riffem i nieco marszowym tempem. Poziom przebojowości nie opadł i wciąż band zachwyca. Progresywność na dobre zostaje uwolniona w klimatycznym "Were i God". Ta kompozycja jest nieco spokojniejsza, może nieco bardziej utrzymana w stylistyce melodyjnego metalu, ale i tak robi wrażenie. Gitarzyści szaleją w dynamicznym "Now that all the heroes are dead". Ileż tu gracji, finezji i emocji. Nie zabrakło też power metalowej petardy i w tej roli sprawdza się "The king of the sky". Co za petarda! Taki power metal to jak uwielbiam. Podobne emocje wywołuje chwytliwy "300".
Nie spodziewałem się, że ten album mnie powali na kolana, a tutaj taka niespodzianka. Vision Divine poradził sobie i to bez Fabio Lione na pokładzie. Stworzyły klimatyczny i niezwykle melodyjny album. Wyszła z tego prawdziwa perełka, która może namieszać w tym roku.
Ocena: 9/10
Vision Divine to specjalista od progresywnego power metalu i nowe dzieło to taka wizytówka tej kapeli. Znajdziemy to wszystko do czego nas przyzwyczaił ten band, a nawet więcej. Dużo tu chwytliwych melodii, dużo pomysłowych motywów i dzieje się sporo. Nie ma tutaj grania na jedno kopyto, nie ma miejsca na nudę. Band znakomicie wykorzystuje progresywne zacięcia i miesza z energicznym, melodyjnym power metalem i nawet czasami pojawią się symfoniczne ozdobniki. Nie tak dawno w wielkim stylu powrócił Labirynth i tak samo jest z Vision Divine, który stylistycznie nawiązuje do tej kapeli. Nie brakuje też nawiązań do Secret Sphere czy nawet starego Kamelot. |
Duże wrażenie robi też soczyste brzmienie , który nadaje całości futurystycznego klimatu i podkreśla jakość dźwięków. Znakomicie współgra to z tym co band prezentuje na albumie. No lepszego brzmienia nie można sobie wyobrazić.
Płytę otwiera intro w postaci "Insurgent" i tutaj można poczuć podniosłość rodem z symfonicznego metalu. Prawdziwy power metal z naciskiem na chwytliwe melodie mamy w rozpędzonym "The 26th machine". Ivan pokazuje jak świetnym wokalistą jest. Słucha się tego jednym tchem. Dalej mamy równie przebojowy "3 men walk on the moon" i tutaj upust swoich umiejętności daje Olaf i Federico. Spora dawka wciągających i pomysłowych solówek. No dzieje się tutaj sporo i to jest piękne. 'Fall from grace" to kawałek z nieco ostrzejszy riffem i nieco marszowym tempem. Poziom przebojowości nie opadł i wciąż band zachwyca. Progresywność na dobre zostaje uwolniona w klimatycznym "Were i God". Ta kompozycja jest nieco spokojniejsza, może nieco bardziej utrzymana w stylistyce melodyjnego metalu, ale i tak robi wrażenie. Gitarzyści szaleją w dynamicznym "Now that all the heroes are dead". Ileż tu gracji, finezji i emocji. Nie zabrakło też power metalowej petardy i w tej roli sprawdza się "The king of the sky". Co za petarda! Taki power metal to jak uwielbiam. Podobne emocje wywołuje chwytliwy "300".
Nie spodziewałem się, że ten album mnie powali na kolana, a tutaj taka niespodzianka. Vision Divine poradził sobie i to bez Fabio Lione na pokładzie. Stworzyły klimatyczny i niezwykle melodyjny album. Wyszła z tego prawdziwa perełka, która może namieszać w tym roku.
Ocena: 9/10
NIGHTGLOW - Rage of a bleedin society (2019)
Ostre riffy, nowoczesne brzmienie i mieszanka heavy i thrash metalu nie zawsze gwarantują muzykę na wysokim poziomie. Tak właśnie jest z nowym albumem włoskiej formacji Nightglow. Debiut tej grupy był udany, ale to było w 2013r. Teraz mamy rok 2019 i kapela wróciła po 5 letniej przerwie. "Rage of a bleedin society" to najnowszy krążek tej włoskiej kapeli i czuje się troszkę rozczarowany.
Nie brakuje tu agresji, thrash metalowego zacięcia, ale całość niestety brzmi nijako i brakuje dopracowania. Wszystkie kompozycje są jakby na jedno kopyto i w efekcie całość szybko zlewa się w jedną całość. Materiał jest nie równy, bowiem pojawiają się w miarę ciekawe utwory, ale są też typowe wypełniacze.
Na wyróżnienie zasługuje energiczny "X", który podkreśla agresywny wokal Daniela. Jednak to tylko dobry kawałek i czegoś mi tutaj brakuje. Mocny i nowoczesny riff to urok "On Your Own". Praca gitar jest w tym utworze pomysłowa i gitarzyści imponują tutaj techniką. Szkoda, że na tym albumie mamy takich przyjemnych momentów. Thrash metal słychać w rozpędzonym "alive" i to kolejny mocny punkt na tej płycie. Niestety dużo tutaj chybionych pomysłów i przykładem tego jest spokojny "Gone".
Nightglow grać potrafi i pokazał to na debiucie. Tutaj niestety nie ma nic ciekawego, a słuchanie tego wydawnictwa jest nie lada wyzwaniem. Jest nowocześnie i agresywnie, ale to nie przedkłada się na jakość tego dzieła. Kompozycje nie są dopracowane i brakuje im pomysłowych motywów. No cóż, lepiej poświęcić wolny czas na inne płyty w podobnych klimatach. W końcu nie brakuje w tym roku mocnych, agresywnych płyt z thrash metalem w roli głównej.
Ocena: 4/10
Nie brakuje tu agresji, thrash metalowego zacięcia, ale całość niestety brzmi nijako i brakuje dopracowania. Wszystkie kompozycje są jakby na jedno kopyto i w efekcie całość szybko zlewa się w jedną całość. Materiał jest nie równy, bowiem pojawiają się w miarę ciekawe utwory, ale są też typowe wypełniacze.
Na wyróżnienie zasługuje energiczny "X", który podkreśla agresywny wokal Daniela. Jednak to tylko dobry kawałek i czegoś mi tutaj brakuje. Mocny i nowoczesny riff to urok "On Your Own". Praca gitar jest w tym utworze pomysłowa i gitarzyści imponują tutaj techniką. Szkoda, że na tym albumie mamy takich przyjemnych momentów. Thrash metal słychać w rozpędzonym "alive" i to kolejny mocny punkt na tej płycie. Niestety dużo tutaj chybionych pomysłów i przykładem tego jest spokojny "Gone".
Nightglow grać potrafi i pokazał to na debiucie. Tutaj niestety nie ma nic ciekawego, a słuchanie tego wydawnictwa jest nie lada wyzwaniem. Jest nowocześnie i agresywnie, ale to nie przedkłada się na jakość tego dzieła. Kompozycje nie są dopracowane i brakuje im pomysłowych motywów. No cóż, lepiej poświęcić wolny czas na inne płyty w podobnych klimatach. W końcu nie brakuje w tym roku mocnych, agresywnych płyt z thrash metalem w roli głównej.
Ocena: 4/10
sobota, 26 października 2019
MILLENNIUM - A new World (2019)
Rok 2019 to dobry rok dla zespołów z kręgu NWOBHM. Tygers of Pan Tang powrócił z świetnym albumem, podobnie jak Angel Witch, a teraz jeszcze do tego grona doszedł Millennium. To formacja, która istnieje od 1982r i w tamtym okresie wydali jeden album. Dotrwali do roku 1988 i potem się rozpadli. Dopiero na nowo się reaktywowali w 2015r i w tym drugim rozdziale swojej działalności wydali dwa albumy. Ten najnowszy to "A new World" i to jest płyta, która oddaje to co najlepsze w brytyjskim heavy metalu. Millennium wykorzystuje swoje doświadczenie z lat 80 i nadaje swojej muzyce autentycznego charakteru.
Z klasycznego składu mamy tylko wokalistę Mark Duffy i to on tutaj jest czynnikiem łączącym ten band z latami 80. Jego charyzma i niezwykłe umiejętności sprawiają, że nowy materiał brzmi ostro, a zarazem klasycznie. No ma w sobie coś magicznego, co przyciąga słuchacza. Również uwagę zwraca dobrze dopasowany duet gitarowy. Kenny i Will stawiają na proste motywy i kładą nacisk na melodie, które mają porwać słuchacza. Pod tym względem dzieje się sporo. Każdy utwór zaskakuje partiami gitarowymi i złożonymi solówkami. Bardzo dobrze odnalazł się Kenny Nicholson, który zasilił band w sumie nie tak dawno.
Brzmienie mocne, wyraziste i od razu pokazuje moc zespołu w otwierającym "Give me a Sign". Duży plus za zadziorny riff i takie nawiązanie do Judas Priest. Dalej mamy jeszcze ciekawszy "World War 3", w którym atakuje nas mocne wejście perkusji. No wyszedł z tego niezły killer. Praca gitar w tym utworze jest po prostu wzorowa. Echa Iron Maiden można wyłapać w przebojowym i niezwykle melodyjnym " A new World". Jest też marszowy i bardziej epicki "King of Kings ". Mamy też szybki i energiczny "Summon the dragons", który zaskakuje lekkim i finezyjnym początkiem. Dużo klasycznego heavy metalu uświadczymy w przebojowym "Kill or be killed". Całość zamyka równie udany i niezwykle dynamiczny "Victory".
Millennium nie ma się czego wstydzić, bo "A new world" to solidna porcja brytyjskiego heavy metalu. Znajdziemy tu za równo mocne riffy, ale też nie brakuje nawiązań do NWOBHM, co tylko urozmaica materiał nowego dzieła. Millennium jest w bardzo dobrej dyspozycji i jest to płyta, którą trzeba znać.
Ocena: 7.5/10
Z klasycznego składu mamy tylko wokalistę Mark Duffy i to on tutaj jest czynnikiem łączącym ten band z latami 80. Jego charyzma i niezwykłe umiejętności sprawiają, że nowy materiał brzmi ostro, a zarazem klasycznie. No ma w sobie coś magicznego, co przyciąga słuchacza. Również uwagę zwraca dobrze dopasowany duet gitarowy. Kenny i Will stawiają na proste motywy i kładą nacisk na melodie, które mają porwać słuchacza. Pod tym względem dzieje się sporo. Każdy utwór zaskakuje partiami gitarowymi i złożonymi solówkami. Bardzo dobrze odnalazł się Kenny Nicholson, który zasilił band w sumie nie tak dawno.
Brzmienie mocne, wyraziste i od razu pokazuje moc zespołu w otwierającym "Give me a Sign". Duży plus za zadziorny riff i takie nawiązanie do Judas Priest. Dalej mamy jeszcze ciekawszy "World War 3", w którym atakuje nas mocne wejście perkusji. No wyszedł z tego niezły killer. Praca gitar w tym utworze jest po prostu wzorowa. Echa Iron Maiden można wyłapać w przebojowym i niezwykle melodyjnym " A new World". Jest też marszowy i bardziej epicki "King of Kings ". Mamy też szybki i energiczny "Summon the dragons", który zaskakuje lekkim i finezyjnym początkiem. Dużo klasycznego heavy metalu uświadczymy w przebojowym "Kill or be killed". Całość zamyka równie udany i niezwykle dynamiczny "Victory".
Millennium nie ma się czego wstydzić, bo "A new world" to solidna porcja brytyjskiego heavy metalu. Znajdziemy tu za równo mocne riffy, ale też nie brakuje nawiązań do NWOBHM, co tylko urozmaica materiał nowego dzieła. Millennium jest w bardzo dobrej dyspozycji i jest to płyta, którą trzeba znać.
Ocena: 7.5/10
DANGER ZONE - Dont Count on Heroes (2019)
"Dont Count on heroes" to 4 album włoskiej formacji Danger Zone. Ta kapela może na pewno pochwalić się doświadczeniem i działalnością sięgającą lat 80. Ze starego składu właściwie zostali wokalista Giacomo, perkusista Paolo Palmieri, a także gitarzysta Roberto Priori. Panowie stawiają na stylistykę bardziej hard rockową, aniżeli heavy metalową. To solidne granie i w sumie nie wzbudza większych emocji. Tak właśnie jest z ich najnowszym dziełem zatytułowanym "Dont Count on heroes".
Pod względem muzyczny można dostrzec podobieństwa do płyt House of Lords czy Whitesnake, tak więc jest duża dawka stonowanych rockowych melodii. Romantyczny klimat daje się we znaki od samego początku. Niestety całość ma wadę w postaci zbyt dużej komercyjności co nie co psuje ostateczny odbiór.
Wśród samej zawartości można wyłapać kilka ciekawych utworów. Jednym z nich jest bez wątpienia lekki i przebojowy "Demon or saint". Dobrze prezentuje się balladowy "Destiny", który jest ciekawą wariacją na temat twórczości Whitesnake. Energiczny "Down to passion" zaskakuje rock'n rollowym feelingiem i przebojowością na miarę Rainbow. Nie da się ukryć, że jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Dużo tutaj popowego rocka w stylu "Forever Now", no ale fanom Aor może przypaść do gustu ten kawałek. Na wyróżnienie zasługuje również chwytliwy "Breakaway".
No nie trafił ten album jakoś do mnie. Za dużo tutaj popowego klimatu, za mało hitów i jakoś ciężko słucha się tego krążka. Lepiej poświęcić czas na inne ciekawsze dzieła.
Ocena: 3/10
Pod względem muzyczny można dostrzec podobieństwa do płyt House of Lords czy Whitesnake, tak więc jest duża dawka stonowanych rockowych melodii. Romantyczny klimat daje się we znaki od samego początku. Niestety całość ma wadę w postaci zbyt dużej komercyjności co nie co psuje ostateczny odbiór.
Wśród samej zawartości można wyłapać kilka ciekawych utworów. Jednym z nich jest bez wątpienia lekki i przebojowy "Demon or saint". Dobrze prezentuje się balladowy "Destiny", który jest ciekawą wariacją na temat twórczości Whitesnake. Energiczny "Down to passion" zaskakuje rock'n rollowym feelingiem i przebojowością na miarę Rainbow. Nie da się ukryć, że jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Dużo tutaj popowego rocka w stylu "Forever Now", no ale fanom Aor może przypaść do gustu ten kawałek. Na wyróżnienie zasługuje również chwytliwy "Breakaway".
No nie trafił ten album jakoś do mnie. Za dużo tutaj popowego klimatu, za mało hitów i jakoś ciężko słucha się tego krążka. Lepiej poświęcić czas na inne ciekawsze dzieła.
Ocena: 3/10
piątek, 25 października 2019
SAVAGE MASTER - Myth, magic and steel (2019)
Savage Master istnieje 6 lat na scenie metalowej i już są gwiazdą w tym gatunku. Ta młoda kapela nagrała trzy albumy i każdy z nich to kwintesencja klasycznego heavy metalu. Band nagrywa muzykę na wysokim poziomie i szybką przyciągnął wiele maniaków takiego grania. Spełnili swój amerykański sen i dziś są marką, która jest gwarancją heavy metalu w stylu lat 80. Widząc nazwę Savage Master wiem, że czeka mnie wycieczka do twórczości Cirith Ungol, Warlock, Chastain, czy Iron Maiden. "Myth, magic and Steel" to 100 % Savage Master i uczta dla fanów heavy metalu lat 80.
Ta młoda kapela wie o swojej dojrzałości i są pewni swego talentu. Na każdej płycie słychać ich głód sukcesu i wiedzą jak zadowolić swoich fanów. Zawsze stawiają na perfekcją i nie pozwolą wkraść się jakiemuś niedopracowaniu. Nie ma tu miejsce na fuszerkę i wszystko musi być na wysokim poziomie. Mroczne, przybrudzone brzmienie przyprawia o dreszcze i budzi wciągający klimat. Do tego ta przepiękna okładka rodem z płyt Cirith Ungol. Cudo!
Wokalistka Stacey Peak może nie porwie nas, może nie powali agresywnym wokalem, ale to jest specjalistka od budowania klimatu. To jest właśnie jej broń i wykorzystuje ją w pełni. Na tym albumie szaleją gitarzyści. Larry i Adam stawiają na sprawdzone rozwiązania i to się sprawdza. Siła tkwi w prostocie. Znajdziemy tutaj sporo chwytliwych melodii i kilka zadziorny riffów. Nie ma tutaj miejsca na nudę.
Stary dobry Warlock, Crystal Viper czy Cirith Ungol wybrzmiewa w energicznym "Myth, magic and Steel". Prosty riff, duża dawka energii i klasycznego heavy metalu i hit gotowy. To dopiero początek i zaczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki wraz z wejściem "The devil exctasy". Czysta magia i kwintesencja klasycznego heavy/speed metalu. W warstwie instrumentalnej można wyłapać wiele smaczków, jak choćby nawiązania do Running Wild. Mocna rzecz! Ponad 5 minutowy "The Owl" to kompozycja, która stara się oczarować słuchacza swoim mrocznym klimatem i elementami doom metalu. Właśnie w takich utworach wokal Stacey sprawdza się najlepiej. Fani Candlemass czy Black Sabbath poczują się jak w domu. Prosty i przebojowy riff "Flyer in the night" przypomina troszkę "Living for tonite" Accept i ten hard rockowy feeling można tutaj szybko wyłapać. "Crystal Gazer" to kolejny killer na płycie i znów gitarzyści dają upust swoich umiejętności. Tak się gra heavy metal i to bez zbędnego udziwnienia. Klasa sama w sobie. Płyta jest niezwykle przebojowa i najlepiej to oddaje dynamiczny "Lady of steel" czy toporniejszy "Far beyond the grave". Na koniec jest jeszcze kolos w postaci "Warrior vs Dragon". Co za emocje, co za precyzja. No dzieje się tutaj sporo i band znów pokazuje klasę.
Dwa poprzednie albumu tej grupy budziły podziw, ale to co się dzieje na "Myth,magic and stel" przechodzi wszelkie oczekiwania, a band wspina się na wyżyny swoich możliwości. Jest mrok, jest pazur i nie brakuje też przebojowości w sferze kompozycji. Encyklopedyczny przykład jak powinno się grać klasyczny heavy metal. W tym roku troszkę było płyt z taką muzyką, ale ta jest jedyna w swoim rodzaju. Znakomita podróż do lat 80!
Ocena: 10/10
Ta młoda kapela wie o swojej dojrzałości i są pewni swego talentu. Na każdej płycie słychać ich głód sukcesu i wiedzą jak zadowolić swoich fanów. Zawsze stawiają na perfekcją i nie pozwolą wkraść się jakiemuś niedopracowaniu. Nie ma tu miejsce na fuszerkę i wszystko musi być na wysokim poziomie. Mroczne, przybrudzone brzmienie przyprawia o dreszcze i budzi wciągający klimat. Do tego ta przepiękna okładka rodem z płyt Cirith Ungol. Cudo!
Wokalistka Stacey Peak może nie porwie nas, może nie powali agresywnym wokalem, ale to jest specjalistka od budowania klimatu. To jest właśnie jej broń i wykorzystuje ją w pełni. Na tym albumie szaleją gitarzyści. Larry i Adam stawiają na sprawdzone rozwiązania i to się sprawdza. Siła tkwi w prostocie. Znajdziemy tutaj sporo chwytliwych melodii i kilka zadziorny riffów. Nie ma tutaj miejsca na nudę.
Stary dobry Warlock, Crystal Viper czy Cirith Ungol wybrzmiewa w energicznym "Myth, magic and Steel". Prosty riff, duża dawka energii i klasycznego heavy metalu i hit gotowy. To dopiero początek i zaczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki wraz z wejściem "The devil exctasy". Czysta magia i kwintesencja klasycznego heavy/speed metalu. W warstwie instrumentalnej można wyłapać wiele smaczków, jak choćby nawiązania do Running Wild. Mocna rzecz! Ponad 5 minutowy "The Owl" to kompozycja, która stara się oczarować słuchacza swoim mrocznym klimatem i elementami doom metalu. Właśnie w takich utworach wokal Stacey sprawdza się najlepiej. Fani Candlemass czy Black Sabbath poczują się jak w domu. Prosty i przebojowy riff "Flyer in the night" przypomina troszkę "Living for tonite" Accept i ten hard rockowy feeling można tutaj szybko wyłapać. "Crystal Gazer" to kolejny killer na płycie i znów gitarzyści dają upust swoich umiejętności. Tak się gra heavy metal i to bez zbędnego udziwnienia. Klasa sama w sobie. Płyta jest niezwykle przebojowa i najlepiej to oddaje dynamiczny "Lady of steel" czy toporniejszy "Far beyond the grave". Na koniec jest jeszcze kolos w postaci "Warrior vs Dragon". Co za emocje, co za precyzja. No dzieje się tutaj sporo i band znów pokazuje klasę.
Dwa poprzednie albumu tej grupy budziły podziw, ale to co się dzieje na "Myth,magic and stel" przechodzi wszelkie oczekiwania, a band wspina się na wyżyny swoich możliwości. Jest mrok, jest pazur i nie brakuje też przebojowości w sferze kompozycji. Encyklopedyczny przykład jak powinno się grać klasyczny heavy metal. W tym roku troszkę było płyt z taką muzyką, ale ta jest jedyna w swoim rodzaju. Znakomita podróż do lat 80!
Ocena: 10/10
AIRBOURNE - Boneshaker (2019)
Nikt tak dobrze nie kopiuje AC/DC jak australijski Airbourne. Panowie starają się być autentyczni i dawać też sporo od siebie. Jednak mimo wszystko skojarzeń z kultowym bandem nie da się oszukać. Joel O Keeffe to wyrazisty wokalista i utalentowany gitarzysta i to właśnie on jest motorem napędowym tej kapeli. Najlepsze jest to, że stara się nam przypomnieć czasy Bona Scotta i to jest piękne. Panowie z Airbourne stawiają na melodyjny, dynamiczny i przebojowy rock;n roll taki jaki kiedyś grał Ac/Dc w latach 70. Ac/Dc przez lata gra swoje i nie zmienia stylu. Tą samą drogą poszedł Airbourne i też nie kombinuje ze swoim style. Przez 16 lat umocnił swoją pozycję i teraz jest jednym z najlepszych zespołów hard rockowych. Najnowsze dzieło "Boneshaker" to 5 album w ich dyskografii i to kontynuacja tego co grali dotychczas.
Jasne, znajdziemy tutaj dużo patentów z czasów "Highway To Hell" Ac/Dc, choć znajdzie się też coś dla fanów "Ballbreaker". W sumie nie bez powodu widać tutaj podobieństwo nazw albumów tych dwóch zespołów. "Boneshaker" jest nieco bluesowy, nieco młodzieżowy, nieco bardziej zadziorny. Tradycyjnie mamy do czynienia z kopalnią hitów. Riffy są niezwykle naturalne i wydobywają to co najlepsze w hard rocku i najlepszych płyt Ac/Dc.
Okładka jest prosta, ale idealnie współgra z zawartością. Do tego jeszcze to mocne i efektywne brzmienie. Co do zawartości to nie ma tutaj niespodzianek, dostajemy to do czego przyzwyczaił nas ten band.
"boneshaker" to mocny i zadziorny otwieracz. To propozycja dla fanów Ac/Dc z lat 90 czy czasów "Stiff Upper lipp". W takich tonacjach australijska formacja wypada również Lata 70 da się wyczuć w szybszym i przebojowym "Burnout the nitro" . Taki hard rock w wykonaniu Airbourne to ja lubię. Dalej mamy marszowy i chwytliwy "This is our city". W przypadku tego utworu uroczy jest prosty riff, który szybko zapada w pamięci. Bardzo fajnie buja młodzieżowy "Sex to Go" i znów kłaniają się najlepsza lata Bona Scotta. Wyróżnia się tutaj bez wątpienia szybszy i ostrzejszy "Blood in walter" czy rock'n rollowy "Switchblade Angel". Całość zamyka killer w postaci "Rock'n roll for life" .
Airbourne przyzwyczaił nas do wysokiej klasy hard rocka i wycieczkę do lat 70. Nikt tak dobrze nie odtwarza muzyki Ac/Dc z Bonem Scottem na wokalu. "Boneshaker" to już kolejny dowód w ich dyskografii.
Ocena: 9/10
Jasne, znajdziemy tutaj dużo patentów z czasów "Highway To Hell" Ac/Dc, choć znajdzie się też coś dla fanów "Ballbreaker". W sumie nie bez powodu widać tutaj podobieństwo nazw albumów tych dwóch zespołów. "Boneshaker" jest nieco bluesowy, nieco młodzieżowy, nieco bardziej zadziorny. Tradycyjnie mamy do czynienia z kopalnią hitów. Riffy są niezwykle naturalne i wydobywają to co najlepsze w hard rocku i najlepszych płyt Ac/Dc.
Okładka jest prosta, ale idealnie współgra z zawartością. Do tego jeszcze to mocne i efektywne brzmienie. Co do zawartości to nie ma tutaj niespodzianek, dostajemy to do czego przyzwyczaił nas ten band.
"boneshaker" to mocny i zadziorny otwieracz. To propozycja dla fanów Ac/Dc z lat 90 czy czasów "Stiff Upper lipp". W takich tonacjach australijska formacja wypada również Lata 70 da się wyczuć w szybszym i przebojowym "Burnout the nitro" . Taki hard rock w wykonaniu Airbourne to ja lubię. Dalej mamy marszowy i chwytliwy "This is our city". W przypadku tego utworu uroczy jest prosty riff, który szybko zapada w pamięci. Bardzo fajnie buja młodzieżowy "Sex to Go" i znów kłaniają się najlepsza lata Bona Scotta. Wyróżnia się tutaj bez wątpienia szybszy i ostrzejszy "Blood in walter" czy rock'n rollowy "Switchblade Angel". Całość zamyka killer w postaci "Rock'n roll for life" .
Airbourne przyzwyczaił nas do wysokiej klasy hard rocka i wycieczkę do lat 70. Nikt tak dobrze nie odtwarza muzyki Ac/Dc z Bonem Scottem na wokalu. "Boneshaker" to już kolejny dowód w ich dyskografii.
Ocena: 9/10
sobota, 19 października 2019
INDUCTION - Induction (2019)
Pora pochylić się nad kolejnym wielkim dziełem. To coś więcej niż kolejny power metalowy album tego roku. To nie jakaś tam sezonowa płyta, która za jakiś czas pójdzie w odstawkę. Mówimy o dziele, który jest wstanie poruszyć serca i umysły. Takie płyty potrafią przejść do historii i na długo zapaść w pamięci. Czeski Induction został założony w 2014 r z inicjatywy gitarzysty Martina Becka i ta kapela postanowiła grać power metal. Jednak to nie jest oklepany i słodki power metalu jakiego pełno na rynku. Mówimy tu o power metalu, w którym pełno jest elementów epickiego heavy metalu, czy nawet progresywnego, a wszystko jest utrzymane w podniosłym i symfonicznym stylu.Band wykreował swój własny styl i właśnie tym kupią słuchaczy. Debiutancki krążek zatytułowany "Indusction" to gratka dla fanów Epica, Firewind, Rhapsody, Powerwolf, czy Ayeron. Jasne jakieś tam elementy tych zespołów da się wyłapać, jednak band nikogo nie kopiuje.
Dla fanów Sinbreed też jest miła niespodzianka, bowiem rolę wokalisty pełni tutaj Nick Holleman. Przyznam się, że dopiero w tej kapeli błyszczy i pokazuje jak utalentowany jest wokalistą. Idealnie pasuje do takiej stylistyki.
Brawa należą się również pozostałym muzykom, zwłaszcza Tim Hansen i Martin Beck pokazują klasę. Znajdziemy tutaj bardzo dojrzałe partie gitarowe i wyszukane melodie. Nie ma mowy o banalnych motywach czy oklepanych zagrywkach. To wszystko brzmi niezwykle świeżo. Warto wspomnieć, że Tim Hansen to syn Kaia Hansena. Miło widzieć, że syn idzie w ślady ojca i jest równie utalentowany. Dla mnie jako maniaka Kaia Hansena jest to dodatkowy atut tego dzieła.
Dużym plusem tego wydawnictwa jest bez wątpienia klimatyczna okładka i do tego dochodzi mocne, soczyste brzmienie, które uwypukla znakomitą pracę gitarzystów i dynamiczną sekcję rytmiczną. Nie ma tu miejsca na fuszerkę i słychać, że to płyta doświadczonych ludzi, a nie amatorów.
No to otwórzmy te drzwi do innego wymiaru, do świata magii i czarów. Podniosłe melodie i filmowy charakter "A massage in sand" od razu przyprawiają o dreszcze. Pojawia się myśl, że ta płyta może być niezłym przeżyciem. Symfoniczne ozdobniki zapraszają nas do znakomitego "By the Time" i tutaj nawet nutka progresywności i agresji znakomicie współgra z symfonicznym power metalem. Brzmi to świeżo i zjawiskowo. Band idzie pod prąd i stara się nas pozytywnie zaskoczyć. Ta sztuka wychodzi im znakomicie. Posłuchajcie refren i dajcie się porwać Induction. Echa Firewind można wyłapać w mocnym i zadziornym "Pay the Price". Ta kapela zaskakuje swoją pomysłowością i aranżacjami, a taki podniosły "the outwitted consecration" jest tego najlepszym przykładem. Po raz kolejny band wkracza w filmowy klimat. Co za klimat, co za emocje. Jest również miejsce na wolny i romantyczny "Hiraeth" i tutaj można poczuć progresywny charakter zespołu. W podobnej tonacji utrzymany jest podniosły i nowoczesny "Mirror Make Believe", w którym swój gościnny udział zalicza Kai Hansen. Jego wokal i partie gitarowe nadają kawałkowi mocy i niezwykłej przebojowości. Prawdziwy killer! Emocje nie opadają w magicznym i emocjonalnym "At the Bottom". Fanom Epica czy Lords of Black może się spodobać mroczny i agresywny "The Riddle". Końcówka płyty jest równie emocjonująco, bo pojawia się przebojowy "My verdict" i marszowy, ponury "Sorrows Lullaby".
Induction nagrał płytę jedyną w swoim rodzaju. To dzieło jest kompletne i wykracza poza znane granice. Jest power metal, ten melodyjny i przebojowy. Jednak jest też podniosły symfoniczny metal, który nadaje całości znakomitego klimatu. Jest też nutka progresywności i nowoczesności, a to wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Do tego obecność wokalisty Sinbreed, Kaia Hansena i jego syna nadają tej płycie jeszcze takiej wyjątkowości. Tim Hansen jest utalentowany jak ojciec, ale najlepsze że próbuje być sobą i stworzyć coś własnego. Świetny start, a ta płyta to petarda!
Ocena: 10/10
Dla fanów Sinbreed też jest miła niespodzianka, bowiem rolę wokalisty pełni tutaj Nick Holleman. Przyznam się, że dopiero w tej kapeli błyszczy i pokazuje jak utalentowany jest wokalistą. Idealnie pasuje do takiej stylistyki.
Brawa należą się również pozostałym muzykom, zwłaszcza Tim Hansen i Martin Beck pokazują klasę. Znajdziemy tutaj bardzo dojrzałe partie gitarowe i wyszukane melodie. Nie ma mowy o banalnych motywach czy oklepanych zagrywkach. To wszystko brzmi niezwykle świeżo. Warto wspomnieć, że Tim Hansen to syn Kaia Hansena. Miło widzieć, że syn idzie w ślady ojca i jest równie utalentowany. Dla mnie jako maniaka Kaia Hansena jest to dodatkowy atut tego dzieła.
Dużym plusem tego wydawnictwa jest bez wątpienia klimatyczna okładka i do tego dochodzi mocne, soczyste brzmienie, które uwypukla znakomitą pracę gitarzystów i dynamiczną sekcję rytmiczną. Nie ma tu miejsca na fuszerkę i słychać, że to płyta doświadczonych ludzi, a nie amatorów.
No to otwórzmy te drzwi do innego wymiaru, do świata magii i czarów. Podniosłe melodie i filmowy charakter "A massage in sand" od razu przyprawiają o dreszcze. Pojawia się myśl, że ta płyta może być niezłym przeżyciem. Symfoniczne ozdobniki zapraszają nas do znakomitego "By the Time" i tutaj nawet nutka progresywności i agresji znakomicie współgra z symfonicznym power metalem. Brzmi to świeżo i zjawiskowo. Band idzie pod prąd i stara się nas pozytywnie zaskoczyć. Ta sztuka wychodzi im znakomicie. Posłuchajcie refren i dajcie się porwać Induction. Echa Firewind można wyłapać w mocnym i zadziornym "Pay the Price". Ta kapela zaskakuje swoją pomysłowością i aranżacjami, a taki podniosły "the outwitted consecration" jest tego najlepszym przykładem. Po raz kolejny band wkracza w filmowy klimat. Co za klimat, co za emocje. Jest również miejsce na wolny i romantyczny "Hiraeth" i tutaj można poczuć progresywny charakter zespołu. W podobnej tonacji utrzymany jest podniosły i nowoczesny "Mirror Make Believe", w którym swój gościnny udział zalicza Kai Hansen. Jego wokal i partie gitarowe nadają kawałkowi mocy i niezwykłej przebojowości. Prawdziwy killer! Emocje nie opadają w magicznym i emocjonalnym "At the Bottom". Fanom Epica czy Lords of Black może się spodobać mroczny i agresywny "The Riddle". Końcówka płyty jest równie emocjonująco, bo pojawia się przebojowy "My verdict" i marszowy, ponury "Sorrows Lullaby".
Induction nagrał płytę jedyną w swoim rodzaju. To dzieło jest kompletne i wykracza poza znane granice. Jest power metal, ten melodyjny i przebojowy. Jednak jest też podniosły symfoniczny metal, który nadaje całości znakomitego klimatu. Jest też nutka progresywności i nowoczesności, a to wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Do tego obecność wokalisty Sinbreed, Kaia Hansena i jego syna nadają tej płycie jeszcze takiej wyjątkowości. Tim Hansen jest utalentowany jak ojciec, ale najlepsze że próbuje być sobą i stworzyć coś własnego. Świetny start, a ta płyta to petarda!
Ocena: 10/10
piątek, 18 października 2019
ASSASSIN'S BLADE - Gather Darkness (2019)
Rok 2019 dostarcza fanom heavy/power metalu naprawdę sporo ciekawych płyt i naprawdę jest w czym wybierać. Oczywiście są płyty na które czeka się z większą niecierpliwością i większą dozą ciekawości. Jeśli o mnie chodzi to nie mogłem doczekać się na nowe dzieło super grupy Assassin's Blade. "Gather Darkness" to drugi album tej formacji i ta płyta jest jeszcze lepsza niż debiutancki krążek "Agents of Mystification". Przede wszystkim dostajemy tutaj bardziej dojrzały materiał i bardziej dopracowane kompozycje. Wszystkiego jest jakby więcej. Więcej killerów, więcej agresji, więcej przebojów.
Assassin's Blade i tym razem zadbał o klimatyczną okładkę i soczyste brzmienie. Czysta perfekcja i już wiemy że sięgamy po płytę z górnej półki. Każdy z muzyków daje niezły popis umiejętności i zasługują na owację na stojąco. David Standerud i Bruno Buneck stworzyli wyjątkowy duet gitarzystów. Panowie stawiają na dynamikę, agresję i pomysłowe melodie. No jest za co chwalić Davida i Bruno. Zwłaszcza riffy i pojedynki na solówki są tutaj naprawdę godne podziwu. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że gwiazdą w tej grupie jest wokalista Jacques Belanger. To właśnie jego partie wokalne przyprawiają o dreszcze. Ile w tym agresji, zadziorności i do tego ta niezwykła technika. Kawał dobrej roboty.
Na płycie mamy 10 utworów i każdy z nich to prawdziwa przygoda dla fanów heavy/power metalu. Taki rozpędzony "Temp Not" to ukłon w stronę twórczości Metal Church czy Attacker. Znakomity riff, thrash metalowy feeling no i ten wokal Jacquesa. No brzmi to obłędnie. Dalej mamy stonowany, zadziorny, nieco toporny "Call of the Watch". Amerykański feelling pojawia się w dynamicznym i niezwykle przebojowym "Gather Darkness". Mamy też stonowany, marszowy i nieco mroczniejszy "The city that waits". Jest to kolejny utwór wyróżnia niezwykła praca gitar i jest czym się zachwycać. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia rozpędzony "Gods", jak również utrzymany w klasycznej tonacji "The ghost of orion". W tym ostatnim utworze dzieje się sporo i to kawałek pełen emocji. Na koniec mamy speed metalowy "I, of the storm" czy rozbudowany "Soil of the Dead", który ukazuje jak znakomicie band radzi sobie w klasycznym heavy metalu.
Powiem krótko. Assassins Blade nagrał świetny album, który ukazuje piękno mieszanki heavy i power metalu. Dużym plusem jest amerykański klimat całości i duża dawka agresji i przebojowości. Jedna z lepszych płyt tego roku! Gorąco polecam !
Ocena: 10/10
Assassin's Blade i tym razem zadbał o klimatyczną okładkę i soczyste brzmienie. Czysta perfekcja i już wiemy że sięgamy po płytę z górnej półki. Każdy z muzyków daje niezły popis umiejętności i zasługują na owację na stojąco. David Standerud i Bruno Buneck stworzyli wyjątkowy duet gitarzystów. Panowie stawiają na dynamikę, agresję i pomysłowe melodie. No jest za co chwalić Davida i Bruno. Zwłaszcza riffy i pojedynki na solówki są tutaj naprawdę godne podziwu. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że gwiazdą w tej grupie jest wokalista Jacques Belanger. To właśnie jego partie wokalne przyprawiają o dreszcze. Ile w tym agresji, zadziorności i do tego ta niezwykła technika. Kawał dobrej roboty.
Na płycie mamy 10 utworów i każdy z nich to prawdziwa przygoda dla fanów heavy/power metalu. Taki rozpędzony "Temp Not" to ukłon w stronę twórczości Metal Church czy Attacker. Znakomity riff, thrash metalowy feeling no i ten wokal Jacquesa. No brzmi to obłędnie. Dalej mamy stonowany, zadziorny, nieco toporny "Call of the Watch". Amerykański feelling pojawia się w dynamicznym i niezwykle przebojowym "Gather Darkness". Mamy też stonowany, marszowy i nieco mroczniejszy "The city that waits". Jest to kolejny utwór wyróżnia niezwykła praca gitar i jest czym się zachwycać. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia rozpędzony "Gods", jak również utrzymany w klasycznej tonacji "The ghost of orion". W tym ostatnim utworze dzieje się sporo i to kawałek pełen emocji. Na koniec mamy speed metalowy "I, of the storm" czy rozbudowany "Soil of the Dead", który ukazuje jak znakomicie band radzi sobie w klasycznym heavy metalu.
Powiem krótko. Assassins Blade nagrał świetny album, który ukazuje piękno mieszanki heavy i power metalu. Dużym plusem jest amerykański klimat całości i duża dawka agresji i przebojowości. Jedna z lepszych płyt tego roku! Gorąco polecam !
Ocena: 10/10
czwartek, 17 października 2019
AERODYNE - Damnation (2019)
"Damnation" to już drugi album młodej szwedzkiej formacji Aerodyne. Działają od 2016r i w takim krótkim czasie pokazali, że są zespołem wartym grzechu. W swojej muzyce potrafią przemycić patenty Ac/Dc, Motorhead, Def Leppard czy Judas Priest. Może nie wyróżniają się oryginalnością, czy pomysłowością, jednak przemawia za nimi umiejętność tworzenia wysokiej klasy hitów. Taki właśnie jest "Damnation". Kopalnia hitów, które zadowolą nawet najbardziej wybrednych fanów heavy metalu i hard rocka.
Mroczna i klimatyczna okładka potrafi troszkę zmylić. Nie ma tutaj muzyki w stylu Kinga Diamonda, ale okłada ma swój urok. Band zadbał o mocne i dynamiczne brzmienie, tak więc instrumenty brzmią zadziornie.
Band napędzają bez wątpienia gitarzyści. To właśnie Johan i Daniel są tutaj gwiazdami. Dają czadu i dobrze się przy tym bawią. Znajdziemy tutaj dużą dawkę chwytliwych melodii i zadziornych riffów. To wszystko współgra ze sobą i jest to taka mieszanka młodzieżowego szaleństwa i klasycznych patentów. Jest też wokalista Marcus Heinonen, który cechuje niezła charyzma i technika. Znakomicie odnajduje się w takim graniu i ma w sobie coś takiego magicznego.
Co zostaniemy na płycie? Pozytywną energią i plejadę killerów. Pierwszy atak mamy ze strony "Out For Blood", który ma nieco charakter wczesnego Dio czy Judas Priest. Nutka speed metalu pojawia się w rozpędzonym "Kick it down" i tutaj można doszukać się wpływów Motorhead. Uroczy jest marszowy i hard rockowy "March Davai". Kolejny hit odnotowano. Znakomicie wypada też szybszy "Murder in the rey", który imponuje energią i zadziornym riffem. Dalej mamy bardziej hard rockowy "Damnation", czy speed metalowy "Kill or be killed". Całość zamyka rozbudowany i zakręcony "Love, eternal".
Niezła dawka hard rocka i heavy metalu. Hit goni hit i nie ma tutaj czasu na nudę. Aerodyne prezentuje wysoki poziom i drzemie w nich ogromny potencjał. To trzeba znać! Znakomite wydawnictwo.
Ocena: 8.5/10
Mroczna i klimatyczna okładka potrafi troszkę zmylić. Nie ma tutaj muzyki w stylu Kinga Diamonda, ale okłada ma swój urok. Band zadbał o mocne i dynamiczne brzmienie, tak więc instrumenty brzmią zadziornie.
Band napędzają bez wątpienia gitarzyści. To właśnie Johan i Daniel są tutaj gwiazdami. Dają czadu i dobrze się przy tym bawią. Znajdziemy tutaj dużą dawkę chwytliwych melodii i zadziornych riffów. To wszystko współgra ze sobą i jest to taka mieszanka młodzieżowego szaleństwa i klasycznych patentów. Jest też wokalista Marcus Heinonen, który cechuje niezła charyzma i technika. Znakomicie odnajduje się w takim graniu i ma w sobie coś takiego magicznego.
Co zostaniemy na płycie? Pozytywną energią i plejadę killerów. Pierwszy atak mamy ze strony "Out For Blood", który ma nieco charakter wczesnego Dio czy Judas Priest. Nutka speed metalu pojawia się w rozpędzonym "Kick it down" i tutaj można doszukać się wpływów Motorhead. Uroczy jest marszowy i hard rockowy "March Davai". Kolejny hit odnotowano. Znakomicie wypada też szybszy "Murder in the rey", który imponuje energią i zadziornym riffem. Dalej mamy bardziej hard rockowy "Damnation", czy speed metalowy "Kill or be killed". Całość zamyka rozbudowany i zakręcony "Love, eternal".
Niezła dawka hard rocka i heavy metalu. Hit goni hit i nie ma tutaj czasu na nudę. Aerodyne prezentuje wysoki poziom i drzemie w nich ogromny potencjał. To trzeba znać! Znakomite wydawnictwo.
Ocena: 8.5/10
środa, 16 października 2019
ETERNAL THIRST - Purge the bastards (2019)
Weźmy trochę toporności z Paragon, dodajmy do tego ostre riffy rodem z Primal Fear, czy Judas Priest, a całość wrzućmy do mrocznego klimatu w stylu Helstar. Rezultatem takiej mieszanki wyjdzie Eternal thirst, który pochodzi z Chile. Ta formacja działa sukcesywnie od 2006 roku i mają swój styl. Agresywny, zadziorny, mroczny power metal, który ma porywać i siać zniszczenie. To muzyka skierowana do maniaków ostrego i mocnego grania. Ten band nie bierze jeńców i przez ostatnie lata udowodnili, że stać ich na wysokiej klasy materiał. Najnowsze dzieło zatytułowane "Purge The bastards" to prawdziwa uczta dla fanów takiej muzyki i jest to jazda bez trzymanki.
Band zadbał o każdy aspekt nowej płyty. Mroczna i klimatyczna okładka idealnie pasuje do tego co znajdziemy na płycie. Soczyste i mięsiste brzmienie jest dopełnieniem całości i jest ostre niczym brzytwa. Sam zespół to grupa utalentowanych ludzi, którzy wiedzą co mają robić. Każdy z nich gra z pasją i miłością do muzyki. Tutaj nie ma przypadków i band ciężko pracował na taki efekt. Javier Bustos i Javier Alarcon stworzyli niezapomniany duet gitarowy. Panowie stawiają na chwytliwe melodie, na złożone solówki i ostre riffy. No w tym aspekcie dzieje się sporo. Na pochwały zasługuje Rodrigo Contreras, którego partie wokalne przyprawiają o dreszcze. Co za charyzma, co za technika i styl śpiewania. Petarda.
Minus jest jeden. Płyta jest zbyt krótka, bo trwa zaledwie 40 minut. Tak to już jest jak stawiamy na jakość, a nie na długość materiału. Pozwolę sobie rozpisać poszczególne kawałki. Po odpaleniu płyty wkracza mroczny klimat i ponure chórki niczym z jakiegoś filmu grozy. Co za napięcie, co za emocje, a to tylko początek "Dark Allegiance". Kiedy wkraczają gitary to utwór nabiera nieco marszowego tempa, a z czasem nabiera na mocy. Pierwsze skojarzenie to twórczość Kinga Diamonda. No jest moc. Fani Judas Priest czy wczesnego Helloween powinni zagłębić się w rozpędzony "Iron Walls". Niby nic odkrywczego, a powala słuchacza. Z tego kawałka bije niezła energia i profesjonalizm. Fanom ostrego grania z nutką thrash metalu mogę polecić "The last Shot". Pod względem partii wokalnych i wygrywanych melodii ten utwór po prostu wymiata. Nutka Accept czy Paragon pojawia się w stonowanym "Blood Letter" i ta niemiecka szkołą metalu daje o sobie znać w tym kawałku. Kolejny killer na płycie to "Wrath From the Core", który brzmi jak mieszanka Primal Fear, helstar i Gamma Ray. Kawałek niszczy swoją energią i mocarnym riffem. W podobnych klimatach utrzymany jest równie genialny "Metal Raised from Hell". Co za wejście perkusji mamy w dynamicznym "The Skull Breaker". Ta energia i skoczność przypomina czasy Running Wild z czasów "Black Hand Inn". Klasyka pełną gębą jest w tytułowym "Purge The Bastard", który jest ukłonem dla klasycznego heavy/power metalu. No prawdziwy wielki finał.
Cios z zaskoczenia, tak mogę określić nowe dzieło Eternal thirst. Nie liczyłem, że "Purge the bastards" będzie niósł ze sobą takie niszczenie. Tutaj nie ma słabych punktów, tylko czysta perfekcja. Te riffy, te melodie no i wokal Rodrigo. Po prostu "Wow" i do teraz nie mogę jeszcze dojść do siebie.
Ocena: 10/10
Band zadbał o każdy aspekt nowej płyty. Mroczna i klimatyczna okładka idealnie pasuje do tego co znajdziemy na płycie. Soczyste i mięsiste brzmienie jest dopełnieniem całości i jest ostre niczym brzytwa. Sam zespół to grupa utalentowanych ludzi, którzy wiedzą co mają robić. Każdy z nich gra z pasją i miłością do muzyki. Tutaj nie ma przypadków i band ciężko pracował na taki efekt. Javier Bustos i Javier Alarcon stworzyli niezapomniany duet gitarowy. Panowie stawiają na chwytliwe melodie, na złożone solówki i ostre riffy. No w tym aspekcie dzieje się sporo. Na pochwały zasługuje Rodrigo Contreras, którego partie wokalne przyprawiają o dreszcze. Co za charyzma, co za technika i styl śpiewania. Petarda.
Minus jest jeden. Płyta jest zbyt krótka, bo trwa zaledwie 40 minut. Tak to już jest jak stawiamy na jakość, a nie na długość materiału. Pozwolę sobie rozpisać poszczególne kawałki. Po odpaleniu płyty wkracza mroczny klimat i ponure chórki niczym z jakiegoś filmu grozy. Co za napięcie, co za emocje, a to tylko początek "Dark Allegiance". Kiedy wkraczają gitary to utwór nabiera nieco marszowego tempa, a z czasem nabiera na mocy. Pierwsze skojarzenie to twórczość Kinga Diamonda. No jest moc. Fani Judas Priest czy wczesnego Helloween powinni zagłębić się w rozpędzony "Iron Walls". Niby nic odkrywczego, a powala słuchacza. Z tego kawałka bije niezła energia i profesjonalizm. Fanom ostrego grania z nutką thrash metalu mogę polecić "The last Shot". Pod względem partii wokalnych i wygrywanych melodii ten utwór po prostu wymiata. Nutka Accept czy Paragon pojawia się w stonowanym "Blood Letter" i ta niemiecka szkołą metalu daje o sobie znać w tym kawałku. Kolejny killer na płycie to "Wrath From the Core", który brzmi jak mieszanka Primal Fear, helstar i Gamma Ray. Kawałek niszczy swoją energią i mocarnym riffem. W podobnych klimatach utrzymany jest równie genialny "Metal Raised from Hell". Co za wejście perkusji mamy w dynamicznym "The Skull Breaker". Ta energia i skoczność przypomina czasy Running Wild z czasów "Black Hand Inn". Klasyka pełną gębą jest w tytułowym "Purge The Bastard", który jest ukłonem dla klasycznego heavy/power metalu. No prawdziwy wielki finał.
Cios z zaskoczenia, tak mogę określić nowe dzieło Eternal thirst. Nie liczyłem, że "Purge the bastards" będzie niósł ze sobą takie niszczenie. Tutaj nie ma słabych punktów, tylko czysta perfekcja. Te riffy, te melodie no i wokal Rodrigo. Po prostu "Wow" i do teraz nie mogę jeszcze dojść do siebie.
Ocena: 10/10
wtorek, 15 października 2019
ANGEL WITCH - Angel of Light (2019)
Jedna z kapel, która współtworzyła NWOBHM, jedna z kultowych kapel z lat 80 i jedna z tych, która odrodziła się po latach. Tak, mowa o brytyjskim Angel Witch. W zasadzie jest to tak znana marka, że nie trzeba jej nikomu przedstawiać. Płyty z lat 80 to już kultowe dzieła i band na przestrzeni latach wypracował swój styl. Choć kapela powróciła po latach w 2012r za sprawą solidnego "As Above, So Below". Teraz band kuje żelazo póki gorące i efektem ciężkiej pracy jest ich kolejny album po reaktywacji, czyli "Angel of Light". Okładka mówi, że wracamy do korzeni. Czy faktycznie tak jest?
Angel Witch zadbał o swoje charakterystyczne brzmienie i klimat z lat 80. Słychać, że band nie kombinuje, nie próbuje być na siłę nowoczesną kapelą. Oni pozostali sobą i grają heavy metal do jakiego nas przyzwyczaili. Najlepsze jest to, że Angel Witch stara się przypomnieć nam czasy NWOBHM i wychodzi im to genialnie. Płyta jest autentyczna szczera i ma swój charakter. Ciężko dzisiaj o płytę w takich klimatach. Klasa sama w sobie i słychać brytyjską manierę. Gdzieś tam mamy echa Iron Maiden, czy Black Sabbath.
Na płycie znajdują się dwa kawałki, które powinny być znane fanom z lat 80. Zespół postanowił w końcu oficjalnie wydać na płycie "Dont Turn Your back" i "The night is calling". Frontman Kevin heybourne nadaje kompozycjom mrocznego wydźwięku i tajemniczego klimatu. Słychać to w nieco rozbudowanym "Death from Andromenda". Dzieje się w tym kawałku sporo i potrafi wciągnąć w ten mroczny świat. W podobnym charakterze utrzymany jest "We are Damned", który ma zapędy pod Black Sabbath, czy Candlemass. Stonowany "Condemned" też ma posępny klimat, choć tutaj partie gitarowe są o wiele żywsze. Znalazło się też miejsce na nieco szybszy "Window of Despair" czy przebojowy "I am Infinity". Na koniec mamy znakomite podsumowanie w postaci "Angel of Light", który jest najdłuższym utworem na płycie.
Nie żyjemy w latach 80, a Angel Witch wciąż jest w formie i wie jak zauroczyć słuchacza. Nowy album ma charakter, ma swój klimat i dlatego tak dobrze się go słucha. To trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Dajcie się wciągnąć w ten tajemniczy i mroczny świat, jaki zgotował na tej płycie Angel Witch.
Ocena: 9/10
Angel Witch zadbał o swoje charakterystyczne brzmienie i klimat z lat 80. Słychać, że band nie kombinuje, nie próbuje być na siłę nowoczesną kapelą. Oni pozostali sobą i grają heavy metal do jakiego nas przyzwyczaili. Najlepsze jest to, że Angel Witch stara się przypomnieć nam czasy NWOBHM i wychodzi im to genialnie. Płyta jest autentyczna szczera i ma swój charakter. Ciężko dzisiaj o płytę w takich klimatach. Klasa sama w sobie i słychać brytyjską manierę. Gdzieś tam mamy echa Iron Maiden, czy Black Sabbath.
Na płycie znajdują się dwa kawałki, które powinny być znane fanom z lat 80. Zespół postanowił w końcu oficjalnie wydać na płycie "Dont Turn Your back" i "The night is calling". Frontman Kevin heybourne nadaje kompozycjom mrocznego wydźwięku i tajemniczego klimatu. Słychać to w nieco rozbudowanym "Death from Andromenda". Dzieje się w tym kawałku sporo i potrafi wciągnąć w ten mroczny świat. W podobnym charakterze utrzymany jest "We are Damned", który ma zapędy pod Black Sabbath, czy Candlemass. Stonowany "Condemned" też ma posępny klimat, choć tutaj partie gitarowe są o wiele żywsze. Znalazło się też miejsce na nieco szybszy "Window of Despair" czy przebojowy "I am Infinity". Na koniec mamy znakomite podsumowanie w postaci "Angel of Light", który jest najdłuższym utworem na płycie.
Nie żyjemy w latach 80, a Angel Witch wciąż jest w formie i wie jak zauroczyć słuchacza. Nowy album ma charakter, ma swój klimat i dlatego tak dobrze się go słucha. To trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Dajcie się wciągnąć w ten tajemniczy i mroczny świat, jaki zgotował na tej płycie Angel Witch.
Ocena: 9/10
DAWNLIGHT - Until the Dark sun Rises (2019)
Tęsknicie za starym Sonata Arctica, Dark Moor, Helloween, czy Rhapsody? Hiszpański Dawnlight wychodzi na przeciw właśnie takim fanom. W 2017r zaprezentowali się światu mini albumem, a teraz w tym roku przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Until the Dark sun Rises". Niby nie jest to jakaś odkrywcza muzyka i można śmiało mówić tutaj o wtórności, ale ma to swój urok. Dobrze jest sobie czasami zapuścić old schoolowy power metal z lat 90 z nutką symfonicznego metalu.
Słodka okładka idealnie pasuje do zawartości i do stylu tej kapeli. Nawet brzmienie zostało tak dopieszczone by wpasować się w klimat słodkiego power metalu. Co napędza ten band? To bez wątpienia Javi Morales. To lider grupy i to on odpowiada za partie wokalne. Urocze są zwłaszcza te w wysokich rejestrach. Słychać wpływy Fabio Lione Czy Michaela Kiske, a to dobrze o nim świadczy. Za partie klawiszowe również odpowiada Javi Morales i tutaj również wykonał fenomenalną robotę. Partie klawiszowe w jego wykonaniu są klimatyczne i niezwykle melodyjne.
Już "Men in the shadows" to taki rasowy power metal, jaki znamy z lat 90. Jasne nie jest to perfekcyjne, nie jest też to coś nowego. Trzeba przyznać, jednak że jest to dobrze wykonane.
"The Guardian of Dwilight" czy "Eternity" to szybkie, power metalowe killery. Nie da się ukryć nawiązań do Freedom Call czy Helloween. W "Seven Souls" band pokazuje swoje nieco progresywne oblicze i też nie ma tutaj powodów do narzekań. Do grona ciekawych utworów zaliczę też "Hero;s Sorrow", który potrafi zauroczyć swoją dynamiką. Czasami band przesadza z komercją, tak jak w "Starlight".
Debiut hiszpańskiej formacji Dawnlight zasługuje na uwagę. Znajdziemy tutaj kilka mocnych utworów i ciekawe nawiązanie do power metalu z lat 90. Płyta jest solidna, jednak brakuje jeszcze precyzji i większej mocy. Potencjał jest i zobaczymy czy Dawnlight to wykorzysta.
Ocena: 6/10
Słodka okładka idealnie pasuje do zawartości i do stylu tej kapeli. Nawet brzmienie zostało tak dopieszczone by wpasować się w klimat słodkiego power metalu. Co napędza ten band? To bez wątpienia Javi Morales. To lider grupy i to on odpowiada za partie wokalne. Urocze są zwłaszcza te w wysokich rejestrach. Słychać wpływy Fabio Lione Czy Michaela Kiske, a to dobrze o nim świadczy. Za partie klawiszowe również odpowiada Javi Morales i tutaj również wykonał fenomenalną robotę. Partie klawiszowe w jego wykonaniu są klimatyczne i niezwykle melodyjne.
Już "Men in the shadows" to taki rasowy power metal, jaki znamy z lat 90. Jasne nie jest to perfekcyjne, nie jest też to coś nowego. Trzeba przyznać, jednak że jest to dobrze wykonane.
"The Guardian of Dwilight" czy "Eternity" to szybkie, power metalowe killery. Nie da się ukryć nawiązań do Freedom Call czy Helloween. W "Seven Souls" band pokazuje swoje nieco progresywne oblicze i też nie ma tutaj powodów do narzekań. Do grona ciekawych utworów zaliczę też "Hero;s Sorrow", który potrafi zauroczyć swoją dynamiką. Czasami band przesadza z komercją, tak jak w "Starlight".
Debiut hiszpańskiej formacji Dawnlight zasługuje na uwagę. Znajdziemy tutaj kilka mocnych utworów i ciekawe nawiązanie do power metalu z lat 90. Płyta jest solidna, jednak brakuje jeszcze precyzji i większej mocy. Potencjał jest i zobaczymy czy Dawnlight to wykorzysta.
Ocena: 6/10
SCREAMER - Highway of Heroes (2019)
2 lata minęły i o to mamy kolejne dzieło szwedzkiej formacji Screamer. Kapela przyzwyczaiła nas do regularnego wydania swoich płyt i tutaj nie ma zaskoczenia. Tak samo kwestia stylu, jakości muzyki zawartej na krążku. Ten band realizuje swój plan i nie musi zmieniać czegoś na siłę, by się upodobać innym fanom. Screamer to zespół, który znakomicie odnajduje się w klasycznym heavy metalu rodem z lat 80. Każdy ich album to uczta dla fanów takiego grania i ich najnowsze dzieło zatytułowane "Highway to Heroes" to nic innego jak kontynuacja tego co zespół wypracował na poprzednich wydawnictwach.
Te kiczowate i old schoolowe okładki są zawsze rozpoznawalnym znakiem Screamer. Tym razem biało czarne tło robi sporą robotę. Czuć klimat lat 80. Tak samo wygląda sprawa brzmienia, które jest surowe i nieco przybrudzone. To wszystko jest jednak niczym w porównaniu z talentem muzyków.
Anton i Dejan to duet, który się rozumie bez słów. Jest chemia, jest energia i dużo ciekawych pojedynków. Wzorowanie się na kultowych duetach wychodzi zespołowi na dobre. No i do tego fenomenalny Andreas Wikstrom, którego wokal po prostu kruszy mury.
Na płycie znajdziemy przebojowy "Ride On", który przypomina dobre czasy Judas Priest czy coś z pogranicza Ovedrive czy Portrait. Dla tych co cenią sobie chwytliwe melodie mamy petardę w postaci "Shadow Hunter". Co za moc, co pomysłowość. Chylę czoło panom z Screamer. Band nie zwalnia tempa i raczy nas dynamicznym "Rider of Death". Kolejny prosty i energiczny hit na płycie. Przyspieszamy w speed metalowym "Halo" i to co band wyprawia przyprawia mnie o dreszcze. Niby już to gdzieś słyszałem, a i tak sprawia sporo radości. Znakomity kawałek, który od razu zapada w pamięci. Jest też coś dla maniaków hard rocka i tutaj należy pochwalić zespół za przebojowy "Out of the Dark". Całość podsumowuje również przebojowy i pełen ciekawych zagrywek gitarowych "Caught in lies".
Screamer robi swoje i nie ma tutaj nic czego by wcześniej nie zaprezentowali. Grają swoje i trzymają się kurczowo tego co wypracowali na przestrzeni lat. Skoro to się sprawdza, to po co to zmieniać? "Highway of the heroes" to jeden z ich najlepszych albumów i trzeba się z nim liczyć w roku 2019.
Ocena: 9/10
Te kiczowate i old schoolowe okładki są zawsze rozpoznawalnym znakiem Screamer. Tym razem biało czarne tło robi sporą robotę. Czuć klimat lat 80. Tak samo wygląda sprawa brzmienia, które jest surowe i nieco przybrudzone. To wszystko jest jednak niczym w porównaniu z talentem muzyków.
Anton i Dejan to duet, który się rozumie bez słów. Jest chemia, jest energia i dużo ciekawych pojedynków. Wzorowanie się na kultowych duetach wychodzi zespołowi na dobre. No i do tego fenomenalny Andreas Wikstrom, którego wokal po prostu kruszy mury.
Na płycie znajdziemy przebojowy "Ride On", który przypomina dobre czasy Judas Priest czy coś z pogranicza Ovedrive czy Portrait. Dla tych co cenią sobie chwytliwe melodie mamy petardę w postaci "Shadow Hunter". Co za moc, co pomysłowość. Chylę czoło panom z Screamer. Band nie zwalnia tempa i raczy nas dynamicznym "Rider of Death". Kolejny prosty i energiczny hit na płycie. Przyspieszamy w speed metalowym "Halo" i to co band wyprawia przyprawia mnie o dreszcze. Niby już to gdzieś słyszałem, a i tak sprawia sporo radości. Znakomity kawałek, który od razu zapada w pamięci. Jest też coś dla maniaków hard rocka i tutaj należy pochwalić zespół za przebojowy "Out of the Dark". Całość podsumowuje również przebojowy i pełen ciekawych zagrywek gitarowych "Caught in lies".
Screamer robi swoje i nie ma tutaj nic czego by wcześniej nie zaprezentowali. Grają swoje i trzymają się kurczowo tego co wypracowali na przestrzeni lat. Skoro to się sprawdza, to po co to zmieniać? "Highway of the heroes" to jeden z ich najlepszych albumów i trzeba się z nim liczyć w roku 2019.
Ocena: 9/10
niedziela, 13 października 2019
STORMBURNER - Shadow Rising (2019)
Świat idzie do przodu i dzisiejsza technologia ułatwia muzykom, a przede wszystkim daje szansę zaprezentować swoją własną muzykę. Dzięki temu pojawia się wiele ciekawych zespołów, które mogą zmienić nasz światopogląd. Szwedzki Stormburner, który tworzy muzykę z pogranicza epickiego heavy metalu i melodyjnego metalu. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i starają się przy tym przypomnieć nam złote lata 80. Stormburner to młoda kapela, która ma pomysł na siebie i drzemie w nich ogromny potencjał. Ich debiutancki krążek "Shadow Rising" ma ukazać się w grudniu tego roku, ale już teraz chce Wam przybliżyć owe dzieło, bo jest to płyta które może jeszcze sporo namieszać w Waszych tegorocznych zestawieniach.
Okładka w klimatach Manowar czy Jack Starr Burning Star robi tutaj furorę. Ken Kelly odwalił kawał dobrej roboty i jest to jedna z najlepszych okładek tego roku. Brzmienie jest proste, bez fajerwerków i stara się nam przybliżyć lata 80. Kto lubi Manowar, Jack Starr Burning Star, Ravage,.czy Judas Priest ten poczuje się jak w swoim królestwie. "Shadow Rising" to właśnie mieszanka styli wypracowanych przez te kultowe kapele. Stormburner jednak nie idzie na łatwiznę i nie robi na konkursu karaoke. Ich materiał jest pomysłowy, old schoolowy i zagrany jakby panowie grali już kilka pary ładnych lat.
Sukces tej kapeli tkwi nie tylko w okładce czy brzmieniu. Tutaj kluczem jest zawartość i sami muzycy. Tommi i Matts to dwaj utalentowani gitarzyści, którzy dają czadu na każdym utworze. Tutaj słychać zgranie, chemię i niezwykłą technikę. Brawo panowie. Motorem napędowym jednak jest Mike Stark. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Mike za każdym razem kradnie całe show. Znakomita technika, charyzma i ten pazur robią swoje.
Dobrze, przejdźmy do konkretów. "We Burn" ma znakomite otwarcie gitarowe. Szybko utwór przybiera na szybkości i zadziorności. Prawdziwa petarda i klasyczne rozwiązania stanowią tutaj o potędze. Przypominają się stare dobre czasy Manowar, czy Judas Priest. Duch lat 80 dominuje w zadziornym "Metal in the Night". Ten utwór znakomicie pokazuje jak znakomitym wokalistą jest Mike Stark. Na każdym kroku jest przebój i to jest fenomen tej płyty. Lekki i przyjemny "Shadow Rising" to znakomity hołd dla hard'n heavy. Band znakomicie urozmaica owy materiał i nie ma tutaj męczenia jednego motywu. Stormburner potrafi też grać epicko i klimatycznie. Tak jest z "Demon Fire". Niby stonowany kawałek, a ciarki przechodzą słuchacza i to od pierwszych sekund. W podobnych klimatach mamy toporniejszy "Men at arms". Band potrafi grać też bardzo agresywnie, wkraczając w rejony power metalu. Taki właśnie jest dynamiczny "Eye of the Storm". Na wyróżnienie zasługuje również marszowy i epicki "Rune of the dead", który jest bardziej rozbudowanym utworem. Dzieje się tutaj sporo. Całość zamyka podniosły, nieco melancholijny "Ode to War" i to jest coś pięknego. Tutaj band gra na naszych emocjach.
Panie i Panowie pojawił się nowy szeryf w mieście. Niech wszyscy się mają na baczności, bo jest nowy specjalista od epickiego heavy metalu z domieszką power metalu. Szwedzki Stormburner to prawdziwa uczta dla fanów Manowar, Jack Starr Burning Starr, Omen, czy Judas Priest. Debiutancki album zatytułowany "Shadow Rising" to jedna z najlepszych płyt tego roku. To trzeba posłuchać! Emocje gwarantowane.
Ocena: 9.5/10
Okładka w klimatach Manowar czy Jack Starr Burning Star robi tutaj furorę. Ken Kelly odwalił kawał dobrej roboty i jest to jedna z najlepszych okładek tego roku. Brzmienie jest proste, bez fajerwerków i stara się nam przybliżyć lata 80. Kto lubi Manowar, Jack Starr Burning Star, Ravage,.czy Judas Priest ten poczuje się jak w swoim królestwie. "Shadow Rising" to właśnie mieszanka styli wypracowanych przez te kultowe kapele. Stormburner jednak nie idzie na łatwiznę i nie robi na konkursu karaoke. Ich materiał jest pomysłowy, old schoolowy i zagrany jakby panowie grali już kilka pary ładnych lat.
Sukces tej kapeli tkwi nie tylko w okładce czy brzmieniu. Tutaj kluczem jest zawartość i sami muzycy. Tommi i Matts to dwaj utalentowani gitarzyści, którzy dają czadu na każdym utworze. Tutaj słychać zgranie, chemię i niezwykłą technikę. Brawo panowie. Motorem napędowym jednak jest Mike Stark. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Mike za każdym razem kradnie całe show. Znakomita technika, charyzma i ten pazur robią swoje.
Dobrze, przejdźmy do konkretów. "We Burn" ma znakomite otwarcie gitarowe. Szybko utwór przybiera na szybkości i zadziorności. Prawdziwa petarda i klasyczne rozwiązania stanowią tutaj o potędze. Przypominają się stare dobre czasy Manowar, czy Judas Priest. Duch lat 80 dominuje w zadziornym "Metal in the Night". Ten utwór znakomicie pokazuje jak znakomitym wokalistą jest Mike Stark. Na każdym kroku jest przebój i to jest fenomen tej płyty. Lekki i przyjemny "Shadow Rising" to znakomity hołd dla hard'n heavy. Band znakomicie urozmaica owy materiał i nie ma tutaj męczenia jednego motywu. Stormburner potrafi też grać epicko i klimatycznie. Tak jest z "Demon Fire". Niby stonowany kawałek, a ciarki przechodzą słuchacza i to od pierwszych sekund. W podobnych klimatach mamy toporniejszy "Men at arms". Band potrafi grać też bardzo agresywnie, wkraczając w rejony power metalu. Taki właśnie jest dynamiczny "Eye of the Storm". Na wyróżnienie zasługuje również marszowy i epicki "Rune of the dead", który jest bardziej rozbudowanym utworem. Dzieje się tutaj sporo. Całość zamyka podniosły, nieco melancholijny "Ode to War" i to jest coś pięknego. Tutaj band gra na naszych emocjach.
Panie i Panowie pojawił się nowy szeryf w mieście. Niech wszyscy się mają na baczności, bo jest nowy specjalista od epickiego heavy metalu z domieszką power metalu. Szwedzki Stormburner to prawdziwa uczta dla fanów Manowar, Jack Starr Burning Starr, Omen, czy Judas Priest. Debiutancki album zatytułowany "Shadow Rising" to jedna z najlepszych płyt tego roku. To trzeba posłuchać! Emocje gwarantowane.
Ocena: 9.5/10
POWER THEORY - Force of Will (2019)
Marka Power Theory nie jest jeszcze tak rozpoznawalna i jeszcze nie cieszy się tak wielkim uznaniem wśród fanów heavy/power metalu. Najnowsze dzieło zatytułowane "Force of Will" to płyta, która to zmieni. Tego jestem bez wątpienia pewny. Amerykańska formacja działa od 2007 roku i dorobili się mini albumu i 4 pełno metrażowe wydawnictwa. Teraz nadszedł czas zmian. Kapele zasilił nowy wokalista Jim Rutherford oraz gitarzysta Carlos Alvarez. Panowie wnoszą świeżość i sporo ciekawych pomysłów. Dzięki nim Power Theory ma szansę na większy sukces i może więcej zdziałać.
Za brzmienie i cały miks odpowiada Henrik Udd, który współpracował z Powerwolf i brzmienie jest naprawdę wysokiej klasy. Komiksowa okładka też przyciąga uwagę i zachęca do odpalenia płyty. Wokale Jima są o tyle ciekawe, bo nasuwają twórczość Volbeat i gdzieś ta jego lekkość i nieco punkowy charakter nadaje całości wyrazistego charakteru. Kompozycje są pomysłowe i każdy z nich wnosi coś innego do tego wydawnictwa.
Na przykład takie instrumentalne intro w postaci "Morior Invictus" przywołuje Gamma Ray czy Iron Maiden i buduje napięcie. Jestem na tak i słuchacz jeszcze bardziej wyczekuje pierwszego uderzenia. Szybko wkracza tytułowy "Force of Will" i tutaj słychać inspirację Gamma Ray, Iron savior czy Mystic Prophecy. Panowie jednak nie kopiują, ale tworzą swój własny styl. "Draugr" ma nieco mroczniejszy klimat i ostrzejszy riff jest tutaj motorem napędowym. Dużo energii ma w sobie "If forever ends Today" i tutaj słychać owe nawiązania o Volbeat. Brzmi to znakomicie i chce się więcej. Power Theory potrafi też zabrać nas do progresywnego świata metalu i taki "albion" znakomicie wpisuje się w owy styl. Nie brakuje też agresywnych akcentów i nieco mocniejszego uderzenia, co potwierdza "th3een". Prawdziwy power mamy w energicznym "Spliting Fire" i tutaj można wyłapać elementy Gamma Ray czy Iron Savior, a to oczywiście za sprawą Pieta Sielcka, który występuje tutaj gościnnie. Ta energia i ten riff są po prostu urocze. Prawdziwa petarda. W podobnych klimatach mamy mocny "Path of glory" i jeszcze całość zamyka złożony i progresywny "The Hill I die on".
Power Theory przeszedł zmiany personalne i teraz jest to dojrzały band. Mają swój styl i pomysł na granie. Najnowsze dzieło "Force of Will" to przemyślane wydawnictwo i jeden z ich najlepszych albumów Power Theory.
Ocena: 9/10
Za brzmienie i cały miks odpowiada Henrik Udd, który współpracował z Powerwolf i brzmienie jest naprawdę wysokiej klasy. Komiksowa okładka też przyciąga uwagę i zachęca do odpalenia płyty. Wokale Jima są o tyle ciekawe, bo nasuwają twórczość Volbeat i gdzieś ta jego lekkość i nieco punkowy charakter nadaje całości wyrazistego charakteru. Kompozycje są pomysłowe i każdy z nich wnosi coś innego do tego wydawnictwa.
Na przykład takie instrumentalne intro w postaci "Morior Invictus" przywołuje Gamma Ray czy Iron Maiden i buduje napięcie. Jestem na tak i słuchacz jeszcze bardziej wyczekuje pierwszego uderzenia. Szybko wkracza tytułowy "Force of Will" i tutaj słychać inspirację Gamma Ray, Iron savior czy Mystic Prophecy. Panowie jednak nie kopiują, ale tworzą swój własny styl. "Draugr" ma nieco mroczniejszy klimat i ostrzejszy riff jest tutaj motorem napędowym. Dużo energii ma w sobie "If forever ends Today" i tutaj słychać owe nawiązania o Volbeat. Brzmi to znakomicie i chce się więcej. Power Theory potrafi też zabrać nas do progresywnego świata metalu i taki "albion" znakomicie wpisuje się w owy styl. Nie brakuje też agresywnych akcentów i nieco mocniejszego uderzenia, co potwierdza "th3een". Prawdziwy power mamy w energicznym "Spliting Fire" i tutaj można wyłapać elementy Gamma Ray czy Iron Savior, a to oczywiście za sprawą Pieta Sielcka, który występuje tutaj gościnnie. Ta energia i ten riff są po prostu urocze. Prawdziwa petarda. W podobnych klimatach mamy mocny "Path of glory" i jeszcze całość zamyka złożony i progresywny "The Hill I die on".
Power Theory przeszedł zmiany personalne i teraz jest to dojrzały band. Mają swój styl i pomysł na granie. Najnowsze dzieło "Force of Will" to przemyślane wydawnictwo i jeden z ich najlepszych albumów Power Theory.
Ocena: 9/10
STEVE GRIMMETT GRIM REAPER - At the gates (2019)
Darzę wielkim sentymentem stare dobre albumy Grim Reaper i choć teraz ten band wygląda bardziej jak solowy projekt Steve'a Grimmetta, to wciąż sięgam po wydawnictwa Grim Reaper. Warto pamiętać, że Steve Grimmett powołał ponownie do życia markę Grim Reaper w 2006 roku i teraz tworzy muzykę pod szyldem Steve Grimmett;s Grim Reaper. Muzycznie nie ma może jakiejś różnicy, bowiem Steve dalej obraca się w klasycznym heavy metalu. Co różni nowe wcielenie Grim Reaper od tego z lat 80 to bez wątpienia jakość muzyki. Niestety, ale "At the Gates" to kolejny przykład, że Steve nie ma zbyt wiele do zaoferowania maniakom takiej muzyki.
Patrząc na okładkę można odnieść wrażenie, że nie tylko zabrakło pomysłu, ale chyba funduszy. Jest tandetna i wręcz zniechęca do zapoznania się z zawartością. Steve jak to Steve śpiewa zadziornie i z lekkością, choć i jego partie nie są doskonałe. Problem tkwi niestety w samych kompozycjach, które są co najwyżej solidne. Bywają utwory melodyjne, jak i zadziorne. Wszystko jest wtórne i brakuje mi tutaj elementu zaskoczenia.
Wejście w postaci "At the Gates" jest takie bez emocji i bez ikry. Taki nieco toporny kawałek, który momentami męczy. Nieco ciekawszy jest klasyczny "Venom", który przypomina nieco twórczość Saxon czy Judas Priest. Jest lepiej, ale to nie jest to czego ja bym oczekiwał. Mamy też nieco szybszy "What lies beneath", który jest solidny, ale nic ponadto. Trzeba przyznać, że partie gitarowe Iana Nasha też są takie przewidywalne i takie nieco oklepane. Pojawiają też spokojniejsze, bardziej marszowe kawałki jak choćby "A Knock at the door". Niezwykle rytmiczny, hard rockowy kawałek, ale dalej czegoś mi brakuje. Emocje pojawiają się w przebojowym "Rush" i to jeden z najlepszych utworów na płycie. Drugim killerem na płycie jest rozpędzony "Line Them Up" i znów dobrze to brzmi. Szkoda, że na albumie jest tak mało tak dobrze rozegranych kawałków. Dobrze wypada też klimatyczny "Shadow in the dark".
Grim Reaper znany z lat 80, a ten obecny to dwie różne bajki. "At the gates" to solidny album, ale nic ponadto. Melodie są oklepane, a riffy nie wzbudzają większych emocji. Szkoda. Pozostaje wciąż sentyment do tej ekipy i kto wie może jeszcze kiedyś wrócą z ciekawym krążkiem.
Ocena: 5.5/10
Patrząc na okładkę można odnieść wrażenie, że nie tylko zabrakło pomysłu, ale chyba funduszy. Jest tandetna i wręcz zniechęca do zapoznania się z zawartością. Steve jak to Steve śpiewa zadziornie i z lekkością, choć i jego partie nie są doskonałe. Problem tkwi niestety w samych kompozycjach, które są co najwyżej solidne. Bywają utwory melodyjne, jak i zadziorne. Wszystko jest wtórne i brakuje mi tutaj elementu zaskoczenia.
Wejście w postaci "At the Gates" jest takie bez emocji i bez ikry. Taki nieco toporny kawałek, który momentami męczy. Nieco ciekawszy jest klasyczny "Venom", który przypomina nieco twórczość Saxon czy Judas Priest. Jest lepiej, ale to nie jest to czego ja bym oczekiwał. Mamy też nieco szybszy "What lies beneath", który jest solidny, ale nic ponadto. Trzeba przyznać, że partie gitarowe Iana Nasha też są takie przewidywalne i takie nieco oklepane. Pojawiają też spokojniejsze, bardziej marszowe kawałki jak choćby "A Knock at the door". Niezwykle rytmiczny, hard rockowy kawałek, ale dalej czegoś mi brakuje. Emocje pojawiają się w przebojowym "Rush" i to jeden z najlepszych utworów na płycie. Drugim killerem na płycie jest rozpędzony "Line Them Up" i znów dobrze to brzmi. Szkoda, że na albumie jest tak mało tak dobrze rozegranych kawałków. Dobrze wypada też klimatyczny "Shadow in the dark".
Grim Reaper znany z lat 80, a ten obecny to dwie różne bajki. "At the gates" to solidny album, ale nic ponadto. Melodie są oklepane, a riffy nie wzbudzają większych emocji. Szkoda. Pozostaje wciąż sentyment do tej ekipy i kto wie może jeszcze kiedyś wrócą z ciekawym krążkiem.
Ocena: 5.5/10
czwartek, 10 października 2019
THE FERRYMEN - A new Evil (2019)
Nadciąga nowa jakość power metalu. Nadciąga nowe zło, które nie objawia się w death metalu, thrash metalu, lecz właśnie melodyjnego power metalu. The Ferrymen to projekt muzyczny, który powstał w 2016r na potrzeby Frontiers Records. Pierwszy album tej formacji powalił i zaskoczył nie jednego słuchacza. To tak jakby wymieszać Primal Fear, Masterplan, Lords of Black z Axel Rudi Pellem. Znakomita mieszanka, w który znajdziemy agresywny heavy metal, a także nutkę melodyjnego metalu czy progresywnego metalu. Mając w składzie takie gwiazdy jak Karlsson, Romero i Terrena, to można zwojować świat. Po "The Ferrymen" z 2017r oczekiwania względem nowego krążka było ogromne. Nie zawsze udaje się utrzymać wysoki poziom artystyczny wypracowany na poprzednim krążku. Nie tak łatwo jest powtórzyć sukces i nagrać drugi album wysokiej klasy. The ferrymen jest żywym dowodem na to, że można to uczynić. Nowe dzieło zatytułowane "A new Evil" to nowa jakość power metal i tak powinno się grać.
Dla kogo ta płyta jest? Mogłoby się wydawać, że muzycy którzy tworzą ten band przyciągną fanów swoich macierzystych kapel. Ta płyta jest skierowana bez wątpienia dla maniaków Primal Fear, czy Lords of Black. Tym razem jednak można odnieść wrażenie, że zarówno stylistycznie jak i jakościowo "A new Evil" to kontynuacja tego co niegdyś wypracował Masterplan na pierwszych płytach. The Ferryman tak samo buduje napięcie, tak samo kreuje melodie i klimat. Nawiązań jest sporo i słychać to na każdym kroku.Nawet brzmienie jest dostrojone i opracowane jak te na debiutanckim krążku Masterplan. Melodie są urozmaicone i każda z nich jest wysokiej klasy. Nutka progresywności, finezji i przebojowości robi swoje. To jest prawdziwa magia i nie często spotyka się płytę tego po kroju.
Czy efekt mógłby być inny, kiedy band tworzą takie gwiazdy jak Romero, Terrana czy Karlsson? Ano nie, to mogło się skończyć tylko kolejnym wysokiej klasy wydawnictwem. Każdy utwór ma w sobie coś niezwykłego, coś takiego co przykuwa uwagę i zostaje z słuchaczem długo i to nawet kiedy muzyka ucichnie. Daje do myślenia i do własnych interpretacji.
Masterplan wybrzmiewa w otwierającym "Dont stand in my way" i Magnus robi niezłą robotę. Jest utalentowany i ma swój styl, choć wpływy Rolanda Grapowa są słyszalne. Mocny, szybki kawałek z ostrym riffem i killer gotowy. Band potrafi też zwolnić i zabrać w bardziej klimatyczne, progresywne granie, co potwierdza "Bring Me Home". Nie ma może tak ogromnej przebojowości jak na debiucie, ale utwory są dobrze wyważone i pełne emocji. Taką wizytówką tej płyty jest zadziorny i chwytliwy "A new Evil". Prawdziwa petarda. Ronnie Romero to jeden z najlepszych wokalistów i to wymiata w takim ostrzejszym "Save Your prayers", który pokazuje jaki potencjał ma ten band i jak znakomicie odnajduje się w różnych stylizacjach. Spokojniejsza ballada w postaci "Heartbeat" też jest urocza i też potrafi poruszyć słuchacza. Jednym z utworów, który promował album był lekki i przyjemny "No matter how hard we fall", który również ma w sobie sporo z starego Masterplan, Magnus gra z niezwykłą finezją i pomysłowością. Zawsze tam gdzie gra to jest nie lada uczta dla fanów melodyjnego heavy/power metalu. Nie brakuje też podniosłych momentów i tutaj na wyróżnienie zasługuje stonowany "My dearest fear". Znakomicie wypada też szybszy "You Against the world", w którym nie brakuje nawiązań do Primal Fear.
The Ferrymen znów to zrobił. Znów dostajemy płytę wysokiej klasy i jest to płyta dla tych co lubią ambitniejsze melodie, bardziej złożone partie gitarowe. Do tego świetne wokale Ronniego i mocarne brzmienie. Płyta perełka i każdy fan heavy/power metalu powinien zapoznać się z "A new Evil".
Ocena: 9/10
Dla kogo ta płyta jest? Mogłoby się wydawać, że muzycy którzy tworzą ten band przyciągną fanów swoich macierzystych kapel. Ta płyta jest skierowana bez wątpienia dla maniaków Primal Fear, czy Lords of Black. Tym razem jednak można odnieść wrażenie, że zarówno stylistycznie jak i jakościowo "A new Evil" to kontynuacja tego co niegdyś wypracował Masterplan na pierwszych płytach. The Ferryman tak samo buduje napięcie, tak samo kreuje melodie i klimat. Nawiązań jest sporo i słychać to na każdym kroku.Nawet brzmienie jest dostrojone i opracowane jak te na debiutanckim krążku Masterplan. Melodie są urozmaicone i każda z nich jest wysokiej klasy. Nutka progresywności, finezji i przebojowości robi swoje. To jest prawdziwa magia i nie często spotyka się płytę tego po kroju.
Czy efekt mógłby być inny, kiedy band tworzą takie gwiazdy jak Romero, Terrana czy Karlsson? Ano nie, to mogło się skończyć tylko kolejnym wysokiej klasy wydawnictwem. Każdy utwór ma w sobie coś niezwykłego, coś takiego co przykuwa uwagę i zostaje z słuchaczem długo i to nawet kiedy muzyka ucichnie. Daje do myślenia i do własnych interpretacji.
Masterplan wybrzmiewa w otwierającym "Dont stand in my way" i Magnus robi niezłą robotę. Jest utalentowany i ma swój styl, choć wpływy Rolanda Grapowa są słyszalne. Mocny, szybki kawałek z ostrym riffem i killer gotowy. Band potrafi też zwolnić i zabrać w bardziej klimatyczne, progresywne granie, co potwierdza "Bring Me Home". Nie ma może tak ogromnej przebojowości jak na debiucie, ale utwory są dobrze wyważone i pełne emocji. Taką wizytówką tej płyty jest zadziorny i chwytliwy "A new Evil". Prawdziwa petarda. Ronnie Romero to jeden z najlepszych wokalistów i to wymiata w takim ostrzejszym "Save Your prayers", który pokazuje jaki potencjał ma ten band i jak znakomicie odnajduje się w różnych stylizacjach. Spokojniejsza ballada w postaci "Heartbeat" też jest urocza i też potrafi poruszyć słuchacza. Jednym z utworów, który promował album był lekki i przyjemny "No matter how hard we fall", który również ma w sobie sporo z starego Masterplan, Magnus gra z niezwykłą finezją i pomysłowością. Zawsze tam gdzie gra to jest nie lada uczta dla fanów melodyjnego heavy/power metalu. Nie brakuje też podniosłych momentów i tutaj na wyróżnienie zasługuje stonowany "My dearest fear". Znakomicie wypada też szybszy "You Against the world", w którym nie brakuje nawiązań do Primal Fear.
The Ferrymen znów to zrobił. Znów dostajemy płytę wysokiej klasy i jest to płyta dla tych co lubią ambitniejsze melodie, bardziej złożone partie gitarowe. Do tego świetne wokale Ronniego i mocarne brzmienie. Płyta perełka i każdy fan heavy/power metalu powinien zapoznać się z "A new Evil".
Ocena: 9/10
wtorek, 8 października 2019
WARDRESS - Dress for War (2019)
"Dress for War" to debiutancki krążek pewnej niemieckiej formacji o nazwie Wardress. O samej kapeli za wiele nie wiemy. Jednak to co jest ważne, to fakt że kapela tak naprawdę funkcjonowała w latach 80. W tamtym okresie nie nagrali nic własnego i szybko gdzieś przepadli w gąszczu innych kapel. W 2018 roku kapela się odrodziła i postanowiła wydać album z własną muzyką. "Dress for War" to porcja solidnego heavy metali, który faktycznie ma swoje korzenie w latach 80. Znajdziemy tu trochę twórczości Rage, Accept, czy Judas Priest, tak więc nie ma tutaj niczego odkrywczego, ani też niczego co rzuca na kolana. Jednak to wciąż płyta godna uwagi.
W tej kapeli na pewno wyróżnia się charyzmatyczny wokalista Erich Eysn, który dysponuje ciekawym głosem. Potrafi być mroczny, ale też bardzo drapieżny. Przypomina mi nieco barwę Blaze Bayley'a. Taki typ wokalu można albo kochać, albo nie nawidzić. Trzeba przyznać, że wokal Ericha współgra z całością. Mamy tutaj surowe, gęste brzmienie godne teutońskiego heavy metalu. Troszkę gorzej wypadają gitarzyści, bowiem Alex i Kimon grają trochę bezpiecznie i tak wtórnie. Ciężko tutaj o jakiś element zaskoczenia czy riff, który mógłby wyróżnić. Solidna praca i nic ponadto.
Band nie ma problemu z wykreowaniem ciekawych melodii i pozytywnej energii, a to właśnie mamy w "Wardress", który jest mieszanką patentów Motorhead i Iron Maien. No jest dobrze, aczkolwiek nic nadzwyczajnego to nie jest. Stonowany i ponury "Thou Shalt Now Kill" ma coś z Black Sabbath. Brakuje tutaj jedynie ciekawego i wciągającego motywu, który by napędzał ten kawałek. Oldschoolowy "Mad Raper" to taka wariacja na temat twórczości Judas Priest i to jest jeden z mocniejszych aspektów ich debiutanckiej płyty. Band przyspiesza w "Metal Melodies" i tutaj też coś jest z Judas Priest, choć tutaj Wardress zabiera nas do lat 70. Kolejny udany kawałek na płycie. "Betrayl" jest z kolei w klimatach doom metalowych i słychać echa Black Sabbath. Kawałek sam w sobie nie zbyt udany. Na wyróżnienie zasługuje szybszy "Atrocity" i melodyjny "Metal League", które znakomicie oddają klimat Judas Priest.
Wardress to band, który grać heavy metal potrafi. Szkoda tylko, że nie wiele z tego wynika. Mamy mocne riffy, jest gdzieś klimat lat 70 czy 80, ale to tyle jeśli chodzi o plusy. Kompozycje brzmią, jakby nie zostały dopracowane. Czegoś tu brakuje. Może emocji, może pomysłowych melodii, a może bardziej zgranego zespołu? Troszkę nie widać sensu powrotu po tylu latach, chyba że panowie jeszcze się rozkręcą?
Ocena: 5.5/10
W tej kapeli na pewno wyróżnia się charyzmatyczny wokalista Erich Eysn, który dysponuje ciekawym głosem. Potrafi być mroczny, ale też bardzo drapieżny. Przypomina mi nieco barwę Blaze Bayley'a. Taki typ wokalu można albo kochać, albo nie nawidzić. Trzeba przyznać, że wokal Ericha współgra z całością. Mamy tutaj surowe, gęste brzmienie godne teutońskiego heavy metalu. Troszkę gorzej wypadają gitarzyści, bowiem Alex i Kimon grają trochę bezpiecznie i tak wtórnie. Ciężko tutaj o jakiś element zaskoczenia czy riff, który mógłby wyróżnić. Solidna praca i nic ponadto.
Band nie ma problemu z wykreowaniem ciekawych melodii i pozytywnej energii, a to właśnie mamy w "Wardress", który jest mieszanką patentów Motorhead i Iron Maien. No jest dobrze, aczkolwiek nic nadzwyczajnego to nie jest. Stonowany i ponury "Thou Shalt Now Kill" ma coś z Black Sabbath. Brakuje tutaj jedynie ciekawego i wciągającego motywu, który by napędzał ten kawałek. Oldschoolowy "Mad Raper" to taka wariacja na temat twórczości Judas Priest i to jest jeden z mocniejszych aspektów ich debiutanckiej płyty. Band przyspiesza w "Metal Melodies" i tutaj też coś jest z Judas Priest, choć tutaj Wardress zabiera nas do lat 70. Kolejny udany kawałek na płycie. "Betrayl" jest z kolei w klimatach doom metalowych i słychać echa Black Sabbath. Kawałek sam w sobie nie zbyt udany. Na wyróżnienie zasługuje szybszy "Atrocity" i melodyjny "Metal League", które znakomicie oddają klimat Judas Priest.
Wardress to band, który grać heavy metal potrafi. Szkoda tylko, że nie wiele z tego wynika. Mamy mocne riffy, jest gdzieś klimat lat 70 czy 80, ale to tyle jeśli chodzi o plusy. Kompozycje brzmią, jakby nie zostały dopracowane. Czegoś tu brakuje. Może emocji, może pomysłowych melodii, a może bardziej zgranego zespołu? Troszkę nie widać sensu powrotu po tylu latach, chyba że panowie jeszcze się rozkręcą?
Ocena: 5.5/10
sobota, 5 października 2019
IRON KINGDOM - On the Hunt (2019)
Tam gdzie w nazwie zespołu pojawia się "Iron" tam zawsze jest moc i nadzieja na coś godnego uwagi. W większości przypadków sprawdza się to założenie i kanadyjska formacja Iron Kingdom to potwierdza. Nowe dzieło zatytułowane "On the Hunt" to płyta, która jest kontynuacją tego co band prezentował przez lata na swoich płytach. Tak, w dalszym ciągu jest to klasyczny heavy metal oparty na twórczości Iron Maiden, Angel Witch czy Judas Priest. To szkoła starego dobrego heavy metalu osadzonego w brytyjskiej manierze. Znajdzie się też i coś z rodzimego podwórka. Iron Kingdom to zespół utalentowany i od 8 lat dostarczają nam wysokiej klasy muzyki. Czy tak też jest tym razem?
Oczywiście, że tak. Mamy przeboje, mamy killery i urozmaicony materiał. Jest dużo melodii inspirowanych Iron Maiden, ale tym razem band nieco odpuszcza kopiowanie Brytyjczyków. Próbują być sobą i starają się nas zaskoczyć, co imponuje mi. Nie jest łatwo stworzyć coś dobrego i świeżego, zwłaszcza jeśli mowa o klasycznym heavy metal. Tak więc chylę czoło przed zespołem.
Okładka przykuwa uwagę swoim chłodnym klimatem i ciekawą kolorystyką. Brzmienie soczyste i osadzone w latach 80 to taki aspekt, który jest dopełnieniem całości.
Warto wspomnieć, że skład zasiliła nowa gitarzystka tj Megan Merrick i wnosi ona powiew świeżości i nutkę takiego zaskoczenia. Razem z Chrisem tworzy zgrany duet. Dominują rytmiczne riffy, chwytliwe solówki i duża porcja ciekawych melodii. Nie ma powodów do narzekania.
Materiał jest krótki, ale te 40 minut to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania. Nie udziwniania i eksperymentowania, ale jest sentyment do tamtych lat. "white Wolf" to strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o otwieracz. Dynamiczny kawałek z chwytliwą melodią i nieco punkowym feelingiem. Lubię czasy NWOBHM i debiut Iron Maiden, a właśnie to słyszę w klimatycznym "Driftin Through Time". Kawałek jest uroczy pod względem sekcji rytmicznej i przebojowości. Prawdziwa petarda. Perkusista Joe Paul ma mocne wejście w rozpędzonym "Sign of The Gods". Tutaj panowie dają upust agresji i speed metalowa formuła sprawdza się tutaj znakomicie. Dużo klasycznego grania mamy w szybszym "Keep it steel" czy w nieco hard rockowym "Raze and Ruin". Iron Kingdom przyspiesza w energicznym "Road Warriors" i przypomina się Skull Fist czy Enforcer. Jest moc! Ta lekkość, świeżość i pomysłowość bije z tego krążka, a takie perełki jak "Invaders". Na koniec płyty zostaje ballada w postaci "The dream" i ta rockowa finezja jest tu urocza.
Iron Kingdom działa od 8 lat, ale już dawno temu wyrósł na wysokiej klasy zespół, który nie bierze jeńców. To band, która stawia na klimat, na ciekawe melodie i perfekcję wykonania. "On the Hunt" to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Znakomity album znakomitej kapeli. Polecam.
Ocena: 10/10
Oczywiście, że tak. Mamy przeboje, mamy killery i urozmaicony materiał. Jest dużo melodii inspirowanych Iron Maiden, ale tym razem band nieco odpuszcza kopiowanie Brytyjczyków. Próbują być sobą i starają się nas zaskoczyć, co imponuje mi. Nie jest łatwo stworzyć coś dobrego i świeżego, zwłaszcza jeśli mowa o klasycznym heavy metal. Tak więc chylę czoło przed zespołem.
Okładka przykuwa uwagę swoim chłodnym klimatem i ciekawą kolorystyką. Brzmienie soczyste i osadzone w latach 80 to taki aspekt, który jest dopełnieniem całości.
Warto wspomnieć, że skład zasiliła nowa gitarzystka tj Megan Merrick i wnosi ona powiew świeżości i nutkę takiego zaskoczenia. Razem z Chrisem tworzy zgrany duet. Dominują rytmiczne riffy, chwytliwe solówki i duża porcja ciekawych melodii. Nie ma powodów do narzekania.
Materiał jest krótki, ale te 40 minut to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania. Nie udziwniania i eksperymentowania, ale jest sentyment do tamtych lat. "white Wolf" to strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o otwieracz. Dynamiczny kawałek z chwytliwą melodią i nieco punkowym feelingiem. Lubię czasy NWOBHM i debiut Iron Maiden, a właśnie to słyszę w klimatycznym "Driftin Through Time". Kawałek jest uroczy pod względem sekcji rytmicznej i przebojowości. Prawdziwa petarda. Perkusista Joe Paul ma mocne wejście w rozpędzonym "Sign of The Gods". Tutaj panowie dają upust agresji i speed metalowa formuła sprawdza się tutaj znakomicie. Dużo klasycznego grania mamy w szybszym "Keep it steel" czy w nieco hard rockowym "Raze and Ruin". Iron Kingdom przyspiesza w energicznym "Road Warriors" i przypomina się Skull Fist czy Enforcer. Jest moc! Ta lekkość, świeżość i pomysłowość bije z tego krążka, a takie perełki jak "Invaders". Na koniec płyty zostaje ballada w postaci "The dream" i ta rockowa finezja jest tu urocza.
Iron Kingdom działa od 8 lat, ale już dawno temu wyrósł na wysokiej klasy zespół, który nie bierze jeńców. To band, która stawia na klimat, na ciekawe melodie i perfekcję wykonania. "On the Hunt" to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Znakomity album znakomitej kapeli. Polecam.
Ocena: 10/10
czwartek, 3 października 2019
STARBORN - Savage Peace (2019)
"Savage Peace" to debiutancki album brytyjskiej formacji Starborn. To nie jakiś tam debiut kapeli, która nie ma nic dopowiedzenia w temacie heavy metalu. Band działa od 2012 r i wypracował swój styl, która stawia na surowe brzmienie, na soczyste gitary i dużą dawką melodyjności. To taka mieszanka stylów wypracowanych przez Rage, Scanner, Fates Warning czy Attacker. Dominują tutaj patenty amerykańskie i to nie da się ukryć. O Starborn i ich albumie zatytułowanym "Savage Peace" nie jest jeszcze głośno, ale to w jaki sposób grają i na jakim poziomie, to tylko kwestia czasu.
Okładka skromna i może nawet nieco kiczowata, ale na szczęście już logo kapeli jest bardziej mroczne i bardziej zachęcające do posłuchania całości. Dopiero po odpaleniu płyty można doznać szoku. Brzmienie takie mocno wzorowane na latach 80 i to jest jego zaleta. Nie brakuje w tym wszystkim mocy i pazura. Ten aspekt został w pełni tutaj dopracowany.
Co zaskakuje to na pewno styl, który opiera się na patentach amerykańskiego heavy/power metalu. Znajdziemy tu zarówno szybsze kawałki, jak i te osadzone w klasycznym heavy metalu. Przez cały jednak materiał można usłyszeć aspekt progresywny i pomysłowość muzyków, która przedkłada się na wyszukane melodie i bardziej złożone utwory. Brzmi to fenomenalnie i bije z tego świeżość. Słucha się tego jednym tchem.
Kawał dobrej roboty robi tutaj wokalista Bruce Turnbull, który nadaje całości klimatu lat 80. Ma swoją charyzmę i znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach. Prawdziwa gwiazda. Starborn to nie tylko wyborny wokal Bruce'a. To również rozpędzona i zgrana sekcja rytmiczna. Na płycie nie brakuje ciekawych riffów i chwytliwych melodii. Gitarzyści próbują zaskakiwać i nie idą drogą na skróty. Jest klasycznie, z nutka progresywności i power metal. Mieszanka wybuchowa.
Płytę otwiera rytmiczny i zadziorny "Existance Under Oath" , który imponuje marszowy tempem i rycerskim wydźwiękiem. Wysokiej klasy heavy metal i tutaj szczęka mi opadła. Duch wczesnego Helloween można poczuć w agresywnym i szybszym "Unwelcome". Prawdziwa petarda i to jest power metal pełna gębą. Nutka progresywności pojawia się w "Beneath an iron sky" i to kolejna perełka na płycie. Znakomicie band prezentuje się w mroczniejszych dźwiękach co potwierdza "I am the Clay". Elementy starego Scanner czy Rage można wyłapać w rozpędzonym "Lunar Labirynth". Kompozycja bardziej złożona i jeszcze bardziej pomysłowa. Partie gitarowe są tutaj imponujące i ta ich finezyjność jest przepiękna. Słychać inspirację latami 80 i właśnie w tym tkwi urok tej kapeli. "Inked in Blood" czy tytułowy "Savage peace" to kompozycje również złożone i utrzymane w nieco brytyjskiej formie.
Płyta ma swój klimat i nie ma się zbytnio do czego przyczepić. Mamy szybkie killery, a także bardziej rozbudowane. Dominują tutaj bardziej progresywny kompozycje i to one odgrywają kluczową rolę. Panowie znają się na rzeczy i każdy z nich sporo wnosi do płyty. Starborn ma potencjał i stać ich na więcej. Czekam na kolejne dzieła!
Ocena: 8.5/10
Okładka skromna i może nawet nieco kiczowata, ale na szczęście już logo kapeli jest bardziej mroczne i bardziej zachęcające do posłuchania całości. Dopiero po odpaleniu płyty można doznać szoku. Brzmienie takie mocno wzorowane na latach 80 i to jest jego zaleta. Nie brakuje w tym wszystkim mocy i pazura. Ten aspekt został w pełni tutaj dopracowany.
Co zaskakuje to na pewno styl, który opiera się na patentach amerykańskiego heavy/power metalu. Znajdziemy tu zarówno szybsze kawałki, jak i te osadzone w klasycznym heavy metalu. Przez cały jednak materiał można usłyszeć aspekt progresywny i pomysłowość muzyków, która przedkłada się na wyszukane melodie i bardziej złożone utwory. Brzmi to fenomenalnie i bije z tego świeżość. Słucha się tego jednym tchem.
Kawał dobrej roboty robi tutaj wokalista Bruce Turnbull, który nadaje całości klimatu lat 80. Ma swoją charyzmę i znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach. Prawdziwa gwiazda. Starborn to nie tylko wyborny wokal Bruce'a. To również rozpędzona i zgrana sekcja rytmiczna. Na płycie nie brakuje ciekawych riffów i chwytliwych melodii. Gitarzyści próbują zaskakiwać i nie idą drogą na skróty. Jest klasycznie, z nutka progresywności i power metal. Mieszanka wybuchowa.
Płytę otwiera rytmiczny i zadziorny "Existance Under Oath" , który imponuje marszowy tempem i rycerskim wydźwiękiem. Wysokiej klasy heavy metal i tutaj szczęka mi opadła. Duch wczesnego Helloween można poczuć w agresywnym i szybszym "Unwelcome". Prawdziwa petarda i to jest power metal pełna gębą. Nutka progresywności pojawia się w "Beneath an iron sky" i to kolejna perełka na płycie. Znakomicie band prezentuje się w mroczniejszych dźwiękach co potwierdza "I am the Clay". Elementy starego Scanner czy Rage można wyłapać w rozpędzonym "Lunar Labirynth". Kompozycja bardziej złożona i jeszcze bardziej pomysłowa. Partie gitarowe są tutaj imponujące i ta ich finezyjność jest przepiękna. Słychać inspirację latami 80 i właśnie w tym tkwi urok tej kapeli. "Inked in Blood" czy tytułowy "Savage peace" to kompozycje również złożone i utrzymane w nieco brytyjskiej formie.
Płyta ma swój klimat i nie ma się zbytnio do czego przyczepić. Mamy szybkie killery, a także bardziej rozbudowane. Dominują tutaj bardziej progresywny kompozycje i to one odgrywają kluczową rolę. Panowie znają się na rzeczy i każdy z nich sporo wnosi do płyty. Starborn ma potencjał i stać ich na więcej. Czekam na kolejne dzieła!
Ocena: 8.5/10
wtorek, 24 września 2019
LIV SIN - Burning Sermons (2019)
Liv Sin powstał na gruzach całkiem dobrego bandu o nazwie Sinister Sin. Kluczową rolę w obu kapelach odgrywa urocza i utalentowana wokalista Liv Jagrell. W dalszym ciągu wokalistka stara się grać melodyjny, energiczny heavy metal. Na nowym krążku wydanym pod szyldem Liv Sin, który nosi tytuł "Burning Sermons" mamy właśnie do czynienia z takim heavy metalem. Tym razem jednak postawiono na mroczny klimat i bardziej nowoczesny wydźwięk. Czy to wróży źle w przypadku nowego dzieła Liv Sin?
Wokal Liv Jargell jest ostry niczym brzytwa i pasuje do mocniejszego, nieco nowoczesnego grania. Wszystko pięknie, szkoda tylko że jakość dostarczanych nam dźwięków już nie jest taka jakbym chciał. Płyta jest nie równa i to jej najgorsza wada i czasami jest jakby przerost formy nad treścią. Bywa też band za bardzo kombinuje, zamiast iść po najprostszej linii oporu. Za mało killerów i za mało hitów. Co ciekawe melodyjny i nieco hard rockowy "Blood moon forever" nie wróży większej porażki. Rozpędzony i mocny "Chapter of the witch" wręcz nas zachęca do zagłębienia się w ten album. Ten kawałek to akurat mocna rzecz i tak powinien brzmieć cały album. Soczyste gitary, mocna sekcja rytmiczna i chwytliwy refren. Tutaj ta taktyka zespołu się sprawdza. Na pewno zaskakuje też marszowy i mroczny "Hope begins to fade" w którym band momentami ociera się o Nightwish. Bardzo ciekawy kawałek. Mamy też killer i jest nim bez wątpienia szybki i dynamiczny "War Antidote" i znów proste patenty się sprawdzają znakomicie. Ciśnienie spada w przekombinowanym "At the gates of the abyss". Broni się też mocny i zadziorny "Slave to the Machine". Także i tutaj czuć zawód, bo nie dopracowano ten kawałek. Nowoczesność cały czas wybrzmiewa na tej płycie i napędza agresywny "The Sinner", który jest jasnym punktem tej płyty. Rockowa ballada "Ghost in the dark" jakaś taka bez wyrazu i bez przekonania. Troszkę brzmi to jakby powstała na siłę, tylko po to żeby na płycie była ballada. Ostre gitary i mroczny klimat daje się we znaki w podniosłym "Dead wind intermizzo".
Liv Sin znów dostarcza nam kawał solidnego heavy metalu i raczej nie ma większych powodów do narzekania. Znajdziemy tutaj kilka mocnych momentów i dobre popisy samej wokalistki. Nowoczesne brzmienie i sama stylizacja zdaje egzamin, szkoda tylko że kawałki nie są w pełni dopracowane. Płyta z serii posłuchać i odstawić. Na pewno warto obczaić dla tych kilka momentów, które mogą wbić słuchacza w fotel.
Ocena: 7/10
Wokal Liv Jargell jest ostry niczym brzytwa i pasuje do mocniejszego, nieco nowoczesnego grania. Wszystko pięknie, szkoda tylko że jakość dostarczanych nam dźwięków już nie jest taka jakbym chciał. Płyta jest nie równa i to jej najgorsza wada i czasami jest jakby przerost formy nad treścią. Bywa też band za bardzo kombinuje, zamiast iść po najprostszej linii oporu. Za mało killerów i za mało hitów. Co ciekawe melodyjny i nieco hard rockowy "Blood moon forever" nie wróży większej porażki. Rozpędzony i mocny "Chapter of the witch" wręcz nas zachęca do zagłębienia się w ten album. Ten kawałek to akurat mocna rzecz i tak powinien brzmieć cały album. Soczyste gitary, mocna sekcja rytmiczna i chwytliwy refren. Tutaj ta taktyka zespołu się sprawdza. Na pewno zaskakuje też marszowy i mroczny "Hope begins to fade" w którym band momentami ociera się o Nightwish. Bardzo ciekawy kawałek. Mamy też killer i jest nim bez wątpienia szybki i dynamiczny "War Antidote" i znów proste patenty się sprawdzają znakomicie. Ciśnienie spada w przekombinowanym "At the gates of the abyss". Broni się też mocny i zadziorny "Slave to the Machine". Także i tutaj czuć zawód, bo nie dopracowano ten kawałek. Nowoczesność cały czas wybrzmiewa na tej płycie i napędza agresywny "The Sinner", który jest jasnym punktem tej płyty. Rockowa ballada "Ghost in the dark" jakaś taka bez wyrazu i bez przekonania. Troszkę brzmi to jakby powstała na siłę, tylko po to żeby na płycie była ballada. Ostre gitary i mroczny klimat daje się we znaki w podniosłym "Dead wind intermizzo".
Liv Sin znów dostarcza nam kawał solidnego heavy metalu i raczej nie ma większych powodów do narzekania. Znajdziemy tutaj kilka mocnych momentów i dobre popisy samej wokalistki. Nowoczesne brzmienie i sama stylizacja zdaje egzamin, szkoda tylko że kawałki nie są w pełni dopracowane. Płyta z serii posłuchać i odstawić. Na pewno warto obczaić dla tych kilka momentów, które mogą wbić słuchacza w fotel.
Ocena: 7/10
SUICIDAL ANGELS - Years of Aggression (2019)
Jednym z tych zespołów thrash metalowych, który trzyma wysoki poziom i na których zawsze mogą liczyć to bez wątpienia grecki Suicidal Angels. Ich agresywny styl zawsze kojarzył mi się z Kreator, Slayer czy Sodom. Mają w sobie coś takiego, co czyni ich mistrzami w tym co robią. Potrafią brzmieć agresywnie, old schoolowo, a przy tym zachwycać ciekawymi melodiami czy riffami. Perfekcjoniści, którzy działają od 2001 r i już dawno zbudowali swoje imperium. "Years of Aggression" to już 7 album tej formacji i 2019 to faktycznie dobry rok dla tej formacji.
Obeszło się bez zmian personalnych, a także bez niespodzianek. Tutaj rządzi oldschoolowy thrash metal wzorowany na latach 80 czy 90. Brzmienie to jest czynnik, który sprawia, że płyta nie brzmi jak relikt czasów przeszłych, a jak thrash metal naszych czasów. To płyta agresywna co wskazuje sam tytuł, ale też płyta dynamiczna, energiczna i przebojowa. Na tej płycie grecka formacja zbliża się do aktualnego stylu Kreator. Nie brakuje tutaj ciekawych i wciągających melodii, które czynią ten album niezwykle atrakcyjny. Nie ma tutaj wypełniaczy, ostre riffy atakuje nas na każdym kroku, a każdy utwór to rasowy hit. Płyty słucha się jednym tchem i potrafi rzucić na kolana.
Ta płyta ma wszystko to co potrzebuje thrash metalowy album i to już czyni ten album wyjątkowym. Pierwszy strzał w postaci "Endless War" to znakomity otwieracz. Praca gitar przyprawia o dreszcze i zapada na długo w pamięci. Tak powinien brzmieć rasowy thrash metal. Chwytliwa melodia i duża dawka przebojowości to cechy "Born of Hate", który nasuwa na myśl ostatnie płyty Kreator. No jest moc! Band ceni sobie techniczną perfekcją i to słychać w tytułowym "Years of Aggression", który jest złożoną kompozycją. Suicidal Angels znakomicie tutaj bawi się tempem i melodiami. No brzmi to fenomenalnie. Nick i Gus to zgrany duet gitarzystów i panowie dają niezły popis swoich umiejętności. Nie ma grania na jedno kopyto i cały czas się coś dzieje. No prawdziwa jazda bez trzymanki. Nieco heavy metalowy "Bloody Ground" też ma swój urok. W tej kompozycji band stawia na urozmaicenie i bardziej złożoną formułę. Tym utworem band mnie mocno zaskoczył. Stara szkoła thrash metalu z lat 80, gdzie liczyła się prostota i agresja to już rzadkość. Jednak grecka formacja pokazuje w "D.I.V.A", że można stworzyć kawałek tego pokroju. Brakuje słów, by opisać co tutaj się dzieje. Brutalny i surowy "Order of Death"to kolejny mocny punkt tej płyty. "The Roof of Rats" imponuje agresywnym riffem i niezwykłą pracą gitar. Kolejny killer na płycie. Całość zamyka rozbudowany i nieco progresywny "The sacred dance with Chaos". Utwór jest niezwykle mroczny i melodyjny.
Suicidal Angels przyzwyczaił mnie do wysokiego poziomu swoich płyt i Ci panowie nigdy mnie zawiedli. Za każdym razem dostaję wysokiej klasy thrash metalu. "Years of Aggression" to perfekcyjny album, który pokazuje że thrash metal ma się dobrze. Niezwykle energiczna płyta, która daje prawdziwego kopa. Znakomita konkurencja dla nowego krążka Destruction.
Ocena: 10/10
Obeszło się bez zmian personalnych, a także bez niespodzianek. Tutaj rządzi oldschoolowy thrash metal wzorowany na latach 80 czy 90. Brzmienie to jest czynnik, który sprawia, że płyta nie brzmi jak relikt czasów przeszłych, a jak thrash metal naszych czasów. To płyta agresywna co wskazuje sam tytuł, ale też płyta dynamiczna, energiczna i przebojowa. Na tej płycie grecka formacja zbliża się do aktualnego stylu Kreator. Nie brakuje tutaj ciekawych i wciągających melodii, które czynią ten album niezwykle atrakcyjny. Nie ma tutaj wypełniaczy, ostre riffy atakuje nas na każdym kroku, a każdy utwór to rasowy hit. Płyty słucha się jednym tchem i potrafi rzucić na kolana.
Ta płyta ma wszystko to co potrzebuje thrash metalowy album i to już czyni ten album wyjątkowym. Pierwszy strzał w postaci "Endless War" to znakomity otwieracz. Praca gitar przyprawia o dreszcze i zapada na długo w pamięci. Tak powinien brzmieć rasowy thrash metal. Chwytliwa melodia i duża dawka przebojowości to cechy "Born of Hate", który nasuwa na myśl ostatnie płyty Kreator. No jest moc! Band ceni sobie techniczną perfekcją i to słychać w tytułowym "Years of Aggression", który jest złożoną kompozycją. Suicidal Angels znakomicie tutaj bawi się tempem i melodiami. No brzmi to fenomenalnie. Nick i Gus to zgrany duet gitarzystów i panowie dają niezły popis swoich umiejętności. Nie ma grania na jedno kopyto i cały czas się coś dzieje. No prawdziwa jazda bez trzymanki. Nieco heavy metalowy "Bloody Ground" też ma swój urok. W tej kompozycji band stawia na urozmaicenie i bardziej złożoną formułę. Tym utworem band mnie mocno zaskoczył. Stara szkoła thrash metalu z lat 80, gdzie liczyła się prostota i agresja to już rzadkość. Jednak grecka formacja pokazuje w "D.I.V.A", że można stworzyć kawałek tego pokroju. Brakuje słów, by opisać co tutaj się dzieje. Brutalny i surowy "Order of Death"to kolejny mocny punkt tej płyty. "The Roof of Rats" imponuje agresywnym riffem i niezwykłą pracą gitar. Kolejny killer na płycie. Całość zamyka rozbudowany i nieco progresywny "The sacred dance with Chaos". Utwór jest niezwykle mroczny i melodyjny.
Suicidal Angels przyzwyczaił mnie do wysokiego poziomu swoich płyt i Ci panowie nigdy mnie zawiedli. Za każdym razem dostaję wysokiej klasy thrash metalu. "Years of Aggression" to perfekcyjny album, który pokazuje że thrash metal ma się dobrze. Niezwykle energiczna płyta, która daje prawdziwego kopa. Znakomita konkurencja dla nowego krążka Destruction.
Ocena: 10/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)