niedziela, 1 marca 2015

MAXXXWELL CARLISLE - Visions of Speed and Thunder (2015)

Maxxwell Carlisle to amerykański gitarzysta, który lubi styl shredowy. Do tej pory nie był znany, ale udział w Hellion sprawił, że co raz więcej słuchaczy heavy metalu zaczęło się nim interesować. Warto wspomnieć, że już przed Hellion znakomicie sobie radził w ramach swojej kariery solowej. Jednak teraz dopiero wszystko nabrało rozpędu. Z jednoosobowego projektu Maxxxwell Carlisle przerodził się w zespół z krwi i kości, gdzie jest coś więcej niż tylko popisy gitarowe Maxxxwella. Jeżeli jest się fanem heavy metalu i takich zespołów jak Judas Priest, Accept, czy Dio to z pewnością nie można pominąć w tym roku „Visions of Speed and Thunder”.

Szczerze nie sądziłem, że ten zespół przerodzi się w maszynkę do tworzenia wysokiej klasy heavy/power metalu, w który usłyszę nawiązania do klasyki, zwłaszcza tej amerykańskiej. Może mocnym punktem nie jest wokalista tutaj, który swoją manierą nieco przypomina Blaze'a Bayleya, ale to już szczegół. Te pewne niedociągnięcia maskuje znakomity Maxxwella, który dwoi się i troi, by oczarować nas swoją grą. Jest pełno ciekawych popisów i melodii, tak więc tutaj na pewno nie można się nudzić. Wycieczkę do lat 80 fundują już nam riffy wyjęte jakby z płyt Jag Panzer, Judas Priest, czy Dio. Wystarczy posłuchać „Full Metal thunder”, który już się pojawił wcześniej na epce. Słychać od samego początku, że zespół rozwinął skrzydła od czasów mini albumu. Jest energia, niezwykła pomysłowość do kompozycji i aż się roi od przebojów. Zresztą jeden z nich otwiera album. „Visions of Speed and Thunder” to prawdziwy strzał między oczy i pokazanie że można stworzyć ciekawy melodyjny przebój w klimatach heavy/power metalu. Nic tylko zapętlić ten niesamowity killer. „Marching With Dragons” to bardziej toporny kawałek w stylizacji Accept i tutaj można poczuć ten mroczny klimat i riff rodem z „Balls to The Wall”. Kto lubi power metal i kobiecy wokal powinien zagłębić się w „Power Angel” . Bardzo ciekawym rozwiązaniem okazało się dobranie dwóch wokali. Dzięki temu jest urozmaicenie, jest zaskoczenie i nie ma tutaj miejsca na nudę. Echa Hellion można uświadczyć z kolei w melodyjnym „Visions of Victory”. Zespół też wykorzystuje już sprawdzone kompozycje z epek i tak o to się pojawia „Ramming Speed” , „Speed Force” czy przebojowy „Axxis accelator”. Wyszedł z tego ciekawy miks power/heavy metalu i shred metalu.

Śmiało można pominąć dotychczasowy dorobek Maxxwella i od razu przejść do dania głównego czyli „Visions of Speed and Thunder”. Są tutaj nowe pomysły, a także te, które pojawiły się już wcześniej na mini albumach. Co ciekawe nowy album jest bardziej spójny i równiejszy, przez co słucha się go jednym tchem. Maxxwell to jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów młodego pokolenia i ten album, tylko to potwierdza. Jedna z tych płyt, które trzeba znać, jeśli siedzi się w klimatach heavy/power metalu.

Ocena: 8/10

CORSAIR - One Eyed Horse (2015)

Ostatnio odkryłem taki dość ciekawy zespół o nazwie Corsair. Przyciągnęła mnie nazwa zespołu i oczywiście okładka nowego albumu „One eyed Horse”. Niezwykły klimat bij z tej okładki i już wiedziałem że sięgam coś z kręgu doom/stoner/heavy metalu. Miłym zaskoczeniem było to, że zespół nie boi się wykorzystać elementy progresywnego rocka. Co mnie jednak bardziej zaskoczyło, że ten młody zespół gra na takim poziomie. Istnieją od 2008 roku, mają na swoim koncie jeden album i dwie epki. Robi to wrażenie, a już z pewnością to, że zespół w swojej muzyce nawiązuje do Black Sabbath, Thin Lizzy, Uriah Heep, czy Iron Maiden. Nie jest to żaden klon, ale nowa jakość progresywnego rocka.

W zamian za poświecenie około 50 minut dostajemy mroczne, przybrudzone brzmienie rodem z produkcji doom metalowych czy też z kręgu stoner rocka. Mamy specyficzny klimat, ponury i taki nieco przygnębiający. Nawet momentami jest psychodeliczny i przytłaczający, ale to jest atut tego wydawnictwa. Przede wszystkim ciekawe pod względem partii gitarowych. Marie Landragin i Paul Sebring oczarują was lekkością, rytmiką i finezją. Jest w tym wszystkim magia i nutka melancholii. Wszystko tak wyważone, że ma się wrażenie, że to muzyka z innego wymiaru. Album otwiera progresywny, ale zarazem przyjemny „Shadows from Breath”. Tutaj już można odpłynąć do innego świata. Niezwykła mieszanka ostrego riffu rodem z Black Sabbath i lekkości wyjętej z Uriah heep. Dzieje się tutaj naprawdę sporo i trzeba oddać muzykom że stworzyli ambitny kawałek. W takim „Ghostlands” jest doom metal, jest stoner, ale też i heavy metal. Właśnie ten utwór ma w sobie coś z starego Iron Maiden. Tytułowy „One Eyed Horse” to kawałek z kolei bardziej melancholijny, bardziej emocjonalny i ukazuje piękno progresywnego rocka. Jeszcze większe emocje towarzysza przy „Royal Stride”, który mógłby trwać znacznie dłużej i ukołysać nas do snu. „Brothers” to pozycja wyjątkowa pod względem popisów gitarowych i agresji. Dobrze się słucha też rockowych kompozycji pokroju „Sparrows Cragg”, a całość zamyka niezwykle pomysłowy „Coriolis”.

Płyta jest miłą odskocznią od dotychczasowych power metalowych czy heavy metalowych tegorocznych propozycji. Coś dla tych co szukają czegoś ambitniejszego i mocno osadzone w klasyce gatunku. Młody zespół, ale jak słychać stać ich na wiele i z pewnością nie można zlekceważyć ich drugiego albumu. Fani Black Sabbath brać się zasłuchanie czym prędzej.

Ocena: 8.5/10

THE STORYTELLER - Sacred Fire (2015)

Stało się! Szwedzki The Storyteller porzucił klimaty Falconer i Blind Guardian. Już ich nie bawią bardowe motywy i niezwykłą atmosferę fantastyki. Teraz zespół postanowił udać się w rejony bardziej heavy metalowe z pewnymi elementami power metalu. Nowy album „Sacred Fire” to już 6 wydawnictwo w karierze szwedów i jest to album inny od znakomitego „Dark Legacy”, który był biletem powrotnym dla The Storyteller. Jak prezentuje się nowe dzieło?

Przede wszystkim zespół postanowił nieco odświeżyć konwencję, troszkę zmienić klimaty. Teraz każdy fan Hammerfall, Sinbreed, Seventh Avenue, Gamma Ray, Crystal Viper czy Stormwarrior powinien czuć się w siódmym niebie. The Storyteller pozostał w heavy/power metalu tylko porzucił to co gdzieś tam było dla nich charakterystyczne. Nie ma już klonu Blind Guardian, ale nie przedłożyło się to na jakość muzyki, bowiem zespół dalej gra na wysokim poziomie. Co ciekawe zmiana stylistyki nie odbiła się na przebojowości i właściwie zespół w dalszym ciągu zaskakuje intrygującymi pomysłami na melodie. The Storyteller zmienił się i to widać już po okładce, gdzie można poczuć klimat heavy/power metalu rodem z Hammerfall. Wokalista L.g Person też robi wiele, by zbliżyć się do maniery pana Cansa z wyżej wspomnianego zespołu. Choć niektórzy powinni tutaj usłyszeć również wpływy Paragon czy Stormwarrior. Brzmi to znakomicie i jakoś nie wyobrażam sobie tutaj innego wokalisty niż Persona. Właśnie takie wpływy można wyłapać w energicznym otwieraczu „As i Die”. Podniosłe chórki, rycerski refren sprawiają że na myśl przychodzi Hammerfall czy Paragon. Jeszcze ostrzej zespół przygrywa w „One last Stand”, który ma w sobie ducha Nightmare czy Gamma Ray. Gitarzyści Jacob i Marcus dają niezły popis umiejętności i każdy fan heavy/power metalu będzie zadowolony. Nie brakuje ostrych riffów, nie brakuje nawiązań do klasyki gatunku. Jest energia, pomysłowość i technika, a to się przedkłada na wyjątkową aranżację. Nieco Iron Maiden czy Crystal Viper uświadczyć można w tytułowym „Sacred Fire” i to jest kolejny killer. Powiew epickości, czy ducha starego Bloodbound słychać w „Ferryman”. Na tym nie koniec emocji. Zespół piąty bieg wbija w szybkim „Serpent Eyes”, który ma elementy Judas Priest z okresu „Painkillera” czy starą dobrą Gamma Ray. The Storyteller znakomicie balansuje między różnymi zespołami z kręgu heavy/power metalu i słychać, że są elastyczni. Wszystko jest spójne i nie ma mowy o chaosie czy nie zgraniu. „Sons of The North” swoim klimatem nasuwa Running Wild, zaś refren to jeden z ciekawszych refrenów w heavy/ power metalu jeśli chodzi póki co o rok 2015. Najsłabiej w sumie wypada ballada „Coming Home”, ale to też miłe zaskoczenie, że udało się zerwać z balladami w klimatach Blind Guardian. Jako wielki fan Running Wild z wypiekami na twarzy słuchałem „The Army of Souther Fell” i jest to jeden z najlepszych kawałków tej szwedzkiej machiny. Na uwagę również zasługuję power metalowa petarda w postaci „Let Your Spirit Fly”. Przypominają mi się lata 90 i najlepsze lata Gamma Ray.

To już nieco inny The Storyteller. Uważam, że dobrze im zrobiła ta zmiana, bowiem odświeżono styl, nie popadając w eksperymentowanie i zatracenie swojej tożsamości. To wciąż ten sam przebojowy, energiczny The Storyteller, który gra heavy/power metal, tylko obrał sobie inne zespoły, z których można czerpać. Nagrali nieco inny album, ale jest to z pewnością jeden z ich najlepszych dzieł. Nic tylko słuchać.

Ocena: 9.5/10

LEAH - Kings and Queens (2014)

Jestem uczulony na pseudo metalowe zespoły, które bardziej stawiają na komercję, na granie w celu zarobkowym, aniżeli w celu zaspokojenia tego czego chcą fani. Takich bandów, które chcą trafić przede wszystkim do młodzieży jest pełno. Jednym z takich zespołów jest kanadyjski Leah, który w 2012 r wydał debiut w postaci „Of Earth and Engels”. Ta płyta została dość ciepło przyjęta i nic dziwnego że w tym roku kapela wydała swój drugi album. „Kings and Queens” to właściwie kontynuacja tego co słyszeliśmy na debiucie, tak więc nie zdziwi was duża dawka symfonicznego rocka, czy progresywności. Również znakiem rozpoznawczym Leah jest wykorzystywanie licznych motywów muzyki celtyckiej. To sprawia, że styl tej formacji jest dość ciekawy i może się spodobać. Jeżeli nam zależy na klimacie, czy muzyce pokroju After Forever, Lucuna Coil czy Within Temptation, ten się odnajdzie w tym co zespół prezentuje na nowym krążku. Jeśli ktoś szuka ciekawych melodii, czy żywiołowego grania, z naciskiem na ostre partie gitarowe ten niczego ciekawego tutaj nie znajdzie. Leah zadbał i tym razem o ciekawą okładkę, czy dopieszczone brzmienie, lecz to nie wystarcza, żeby nadrobić braki, które są w materiale. Utwory są może i klimatyczne, ale pozbawione ikry i mocy. Już „Arcadia” daje do myślenia. To jest utwór rozlazły, nie potrzebnie wydłużony i w dodatku mało metalowy. Dalej mamy „Save The world” czyli bardziej metalowy utwór, ale ma w sobie więcej progresji, co też nie działa korzystnie. Za dużo tutaj wypełniaczy i takie utwory jak „Hourglass” są nudne i obdarte z mocy. Zespół mógł na płycie umieścić więcej agresywniejszych kompozycji typu „Alpha et Omega”. Nawet taki „Heart of Poison” można potraktować jak przebój, ale też można było to bardziej dopracować. Słuchając takiego „There is No farewell” można poczuć wpływy nawet Enya, zwłaszcza że wokalistka dysponuje podobną manierą wokalną. Wszystko pięknie, ale sama muzyka jest tutaj zatrważająca. Ciężko w sumie tą płytę rozpatrywać w kategorii płyty metalowej, bo więcej tutaj rocka. Jednak bez względu na dziedzinę muzyka i tak wciąż pozostaje nudna.

Ocena: 4/10

ENFORCER - From Beyond (2015)

11 lat i4 albumy wystarczyło szwedzkiemu Enforcer by stać się sławnym i umocnić swoją pozycję. W końcu to właśnie oni stanowią podstawę NWOTHM. Nowa fala tradycjnego heavy metalu rośnie w siłę i takich kapel co raz więcej, ale jakby nie patrzeć to właśnie Enforcer to jeden z tych zespołów, który dał temu wszystkiemu początek. To właśnie dzięki nim znów przeżywamy heavy metal lat 80, czasy Iron Maiden, Angel Witch czy Exciter. W 2013 r wydali znakomity „Death By Fire”, który porwał fanów heavy/speed metalu, a jak jest z nowym wydawnictwem zatytułowanym „From Beyond”?

Nie dziwi mnie, że zespół twardo trzyma się swojego stylu, że korzysta z tych samych patentów, nie jest dla mnie niespodzianką, że jest kontynuacja płyty „Death by Fire”. Jednak dziwi mnie to, że mimo przerysowania pewnych schematów nowa płyta nie zachwyca już tak jak poprzedni krążek. Nie wiem czy to kwestia tego, że melodie i riffy brzmią podobnie, czy może sam fakt że brakuje takich udanych przebojów jak na „Death By Fire”. Mamy więc znów mroczną okładkę, nieco surowe brzmienie, zakorzenione w latach 80 i znów 40 minut heavy/speed metalu. Płytę otwierają dwa kawałki, które promowały album, więc „Destroyer” i „Undying Evil”, które są poniekąd namiastką świetnego „Death By Fire”. Jest w nich nie tylko energia, ale i pomysłowe melodie, jest nutka chwytliwości. Nie wiele gorzej wypada nieco wolniejszy „From Beyond”, który przez swój prosty refren na długo zostaję w pamięci. „One With Fire” wyróżnia się riffem na miarę Dio i Wikstrand z Thollem dają całkiem niezły popis gitarowych umiejętności. Jest może i spadek formy, ale to wciąż solidny heavy speed metal, który trafi do fanów Enforcer. Na płycie mamy dwa dłuższe kawałki czyli „Below The Slumber” i „Mask of Red Death”. Wnoszą one coś nowego, bo jest ciekawy klimat, jest jakieś urozmaicenie. Zespół tutaj próbuje zaskoczyć, co bardzo cieszy. Olaf wokalnie tutaj też jakby ma więcej do powiedzenia i jego wokal jest bardziej rozwinięty, co bardzo cieszy. Mamy też ukłon w stronę Iron Maiden w instrumentalnym „Hungry They Will Come”. Do grona najlepszych kawałków zaliczyć też należy energiczny „Farewell „ czy przesiąknięty hard rockiem „Hell will Follow”.

Nie ma powodów do narzekania bo Enforcer jest teraz na fali i nagrywa solidne albumy. Znów mamy heavy/speed metal wysokich lotów. Może nie jest tak perfekcyjne jak na „Death By Fire” i są pewnie nie dociągnięcia, to jednak „From Beyond” się broni. Typowy album Enforcer z tym wszystkim za co ich kochamy. Warto znać to wydawnictwo.

Ocena: 8/10

piątek, 27 lutego 2015

BLACK FATE - Between Visions And Lies (2014)

Minęło 5 lat od „Deliverance of Soul” i grecki Black Fate powraca z nowym wydawnictwem. „Between Visions and Lies” nie wnosi niczego nowego do twórczości tej kapeli, ani też nie wnosi zespół do pierwszej ligi. Jest to po prostu typowy album tej formacji, który przypadnie do gustu fanom, którzy cenią sobie progresywny aspekt w muzyce heavy/power metalowej. Niby kapela jest doświadczona, gra od 1990 roku, ale na nowym albumie brakuje ikry. Zespół gra jakby na siłę i nie ma w tym radości ani też przekonania, że grają dla zaspokojenia własnych ambicji, czy też dla swoich fanów. Nowy materiał jest po prostu średni i nie przykuwa uwagi na dłużej. Płyta po prostu leci, robi za dobre tło, ale w żaden sposób nie potrafi zaskoczyć, oczarować. Największym atutem zespołu jest oczywiście wokalista Vasilis, który technicznie wymiata i sprawia, że takie kawałki jak „State of Conformity” brzmią drapieżnie, mimo stonowanej konwencji. Chciałoby się więcej takich szybszych kompozycji w stylu „Lines in the Sand”. Niestety tutaj na próżno szukać takich właśnie utworów, który przyprawią nasze serce o szybsze bicie. Jest kop, energia, czyli to co brakuje pozostałym utworom. Nie potrzebne są tutaj kombinacje, zabawa tempem i wtrącenia nowoczesności, przez takie zagrywki, takie utwory typu „The Game of Illusions” stają się po prostu nijakie i chaotyczne. Gitarzysta Gus Drax, znany z występów w Paradox, pokazuje w takim „Into the Night”, że zna się na swojej robocie. Szkoda tylko, że to wszystko jest średnich lotów i mało w tym pomysłowości. Co by nie było, że cały czas marudzę, to pochwalę udany „In Your Eyes”, który ma w sobie energię. Ten kawałek pokazuje, że Black Fate stać na zryw i nagrać power metalowy hit. Podoba mi się to, szkoda tylko, że jest to jednorazowy przebłysk pomysłowości. W „Perfect Crime” jest sporo progresywnych patentów. Zespół chciał sporo zawrzeć, co nie do końca zdało swój egzamin. Całość zamyka klimatyczny „Fear”, w którym zespół zabiera słucha w rejony symfonicznego metalu. Płyta jest nie spójna i pozbawiona atrakcyjnych melodii, okrojona z emocji i energii. Został sam progresywny szkielet i mocne, dopieszczone brzmienie. Za mało atutów, by przekonać mnie, że jest to dobry album.

Ocena: 5/10

środa, 25 lutego 2015

SONATA ARCTICA - Ecliptica - Revisited (2014)

Jeden z najlepszych albumów Sonata Arctica? Bez wątpienia debiut „Ecliptica”, który szybko przeszedł do klasyki power metalu. Zespół tam wyznaczył swój charakterystyczny styl, pokazał, że można grać słodki power metal, w którym to klawisze odgrywają kluczową rolę. 15 lat minęło od czasu premiery tego wydawnictwa. Trafiła się okazja, żeby uczcić ten piękny jubileusz poprzez nagranie na nowo tego albumu. Pomysł od samego początku wydawał się szalony i skazany na klęskę. Przede wszystkim skład zespołu jest inny i z tamtego zespołu został Tony Kakko i Tommy Portimo. Inne czasy, inna forma, poza tym Sonata Arctica obecnie gustuje w melodyjnym metalu z domieszką rocka. Tak więc tym bardziej pomysł nagrania na nowo „Ecliptica” wydawał się nie potrzebny i nie ma większego sensu szukać powodów, którymi kierował się zespół. Album został odświeżony i właściwie ograniczono się do drobnych kosmetycznych zmian. Zdarza się, że jakiś utwór brzmi nieco inaczej niż oryginał co słychać w „Fullmoon”, ale tak to zespół nie zmienił za wiele. Jest inne brzmienie, który bardziej nam przypomina ostatnie albumy aniżeli pierwsze lata Sonata Arctica. To jest pierwszy minus wydawnictwa. Brzmi to sztucznie i uleciała gdzieś magia w tym wszystkim. Ulepszona okładka, to kolejny tego przykład. Tony Kakko też nie śpiewa z taką werwą i z taką mocą co przed laty. Po co ulepszać coś co już jest idealne i dopracowane? No można tak gdybać, ale miło jest usłyszeć, że Sonata Arctica potrafi grać power metal. Takie petardy jak „Blank File”, melodyjny „8th Commandment” czy przebojowy „Kingdom for a Heart” nie straciły na swojej wartości. Power metal pełną parą, choć może nieco progresywne, nieco jakby zagrane bardziej na serio, bez tej słodkości. To jest właśnie jedna różnica między tymi dwoma wydaniami „Ecliptica”. Wciąż jednak to oryginał gości w moim sercu i wciąż pozostaje najlepszym wydawnictwem Sonata Arctica, ale może nagranie na nowo debiutu pozwoli zespołowi uwierzyć w to, że potrafią grać power metal. Liczę, na to że to wydawnictwo skieruje band na właściwe tory.


Ocena: 7/10

poniedziałek, 23 lutego 2015

MASTERS OF DISGUISE - The Savage and the Grace (2015)

„The Savage and The Grace” tytuł nowego albumu niemieckiego Masters of Disguise. Lepszego tytułu nie można było wybrać, zwłaszcza jeśli się jest jedynym prawowitym spadkobiercą spuścizny speed metalowego Savage Grace. W końcu skład Masters Disguise tworzył ostatni znany skład Savage Grace, który koncertował. Teraz zespół działa pod swoją nazwą i dopisuje kolejne rozdziały historii jednego z najlepszych speed metalowych zespołów lat 80. Debiutancki album zrobił furorę i sprawił, że wspomnienia odżyły. Mam wrażenie, że niemiecka ekipa poszła za ciosem i nagrywając „The Savage and Grace” zrobiła krok na przód i nagrała jeszcze ciekawszy album. Tak więc mamy tutaj więcej energii, więcej, przebojów, więcej patentów Savage Grace.

Niemiecka formacja postanowiła wiele nie zmieniać w swoim stylu i właściwie dostajemy to samo co na debiucie. Szybki, prosty i bardzo chwytliwy speed/power metal. Tym razem jednak jest wszystko w większej ilości. To przedkłada się na jakość muzyki i automatycznie mamy mocniejszy materiał. Gitarzysta Kalli Coldsmith wyczynia tutaj cuda i każdy kto lubi szybkie granie w postaci Savage Grace, Scanner czy Gamma Ray ten z pewnością wchłonie z łatwością partię tego pana. Z tego albumu bije energia i to musi się podobać. „The Enforcer” to prawdziwa petarda i taki niemiecki speed/power metal nigdy się nudzi. Mamy też bardziej rozbudowany „Conquering the World” , który pokazuje, że chłopaki nie mają problemu z przejściami i urozmaiceniem. O szybsze bicie serca przyprawia rozpędzony „Knutson II”, w którym dzieje się naprawdę sporo. To dopiero przedsionek tego speed/power metalowego światka jaki nam prezentuje Masters of Disguise. Agresywny riff „Heavens Fall” przypomina nieco ostatnie albumy Alltheniko czy Enforcer. Właściwie taki styl tutaj dominuje i wystarczy jeszcze wyróżnić w tej kategorii „Sins of the Damned” czy „War of The gods pt 1”. Nie jest jednak to też płyta na jedno kopyto co ukazuje spokojniejszy, wręcz balladowy „The Scavenger's Daugter” czy rycerski „Barbarian At the Gate”.

W taki o to sposób mamy godnego kontynuatora stylu Savage Grace. Naradził się na naszych oczach znakomity zespół, który odnajduje się speed/power metalu lat 80. Nowy album, tylko potwierdza ile są warci i że są na dzień dzisiejszy jednym z najlepszych zespołów speed metalowych .

Ocena: 9/10

SCORPIONS - Return to Forever (2015)

Trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny niepokonanym. Najwidoczniej niemiecka potęga o nazwie Scorpions zbyt dobrze się bawi, żeby przejść na zasłużoną emeryturę. Była trasa pożegnalna, a ostatni album „Sting in the Tail” z 2010 r miał być tym ostatnim. Jednak jak to bywa dzisiaj często, muzycy z Scorpions nie dotrzymali słowa i dopisali kolejny rozdziała w swojej długiej i bogatej karierze. Gdy się słucha nowego wydawnictwa w postaci „Return to Forever” to aż ciężko uwierzyć, że grają oni już prawie 50 lat. To się naprawdę chwali. Niestety mimo tego, że jest brzmienie takie jak być powinno, mimo że jest to hard rock i słychać, że to Scorpions, to jednak ta płyta nie robi takiej furory jak poprzednik. Jednak zacznijmy od początku.

O płycie było głośno zanim jeszcze było cokolwiek wiadomo. W końcu zespół zarzekał się, że sięgają do pomysłów z lat 80, z okresów najlepszych płyt. To dawało nadzieję, że powstanie solidny album, który podobnie jak „Sting in the Tail” zabierze nas w podróż do lat 80. Jednak coś poszło nie tak, bo nowe wydawnictwo brzmi jak zlepek różnych pomysłów, z różnych epok Scorpions. Bardziej to przypomina dzieło jako ciekawostka, jako jakiś komplikacja czy coś w ten deseń, bowiem jako album to materiał nie jest spójny. Nie czuje się, że to pełne wydawnictwo, które stanowi całość. To jest największa bolączka tego albumu. A to że pomysły i utwory same w sobie nie powalają to już inna historia. Oczywiście jak przystało na Scorpions najlepsze utworem jest singlowy „We Built this House”. Niezwykle pomysłowy kawałek, który pokazuje, że można wciąż stworzyć świeży hard rockowy przebój na miarę naszych czasów. Jest posmak klasyków, ale też coś świeżego. Ciekawy refren i niezwykle melodyjny główny riff. Rudolf Schenker i Matthias Jabs radzą sobie całkiem dobrze mimo swoich lat. Może gdzieś uleciała zadziorność i energia, ale poziom nie jest najgorszy. Najlepiej wypada wręcz nieśmiertelny Klaus Meine, który wciąż ma w sobie energię i wciąż jego wokal potrafi porwać i zadecydować czy dany utwór jest dobry czy nie. Dobrze to już słychać w otwierającym „Going Out With a Bang”. Mamy ostrzejszy „Rock My Car”, który mimo wszystko przynudza. Scorpions to była zawsze maszynka do robienia ballad i to one właściwie stanowiły siłę tego zespołu. Jednak tym razem wieje nudą jeśli chodzi o ballady. „House of Cards” czy „Eye of The Storm” są pozbawione emocji i romantyzmu. Dobra to co jest warte uwagi ? Hard rockowy „All For one” o nie zwykłej mocy, rytmiczny „Dancing with The moonlight” czy zamykający „Delirious”.

Za mało tutaj przebojów, za mało Scorpions w samych Scorpionsach. Brakuje mi tutaj ducha starych płyt, energii i zaangażowania. Niestety, ale to nie jest płyta na miarę Scorpions i daleko tej płycie do „Sting in The Tail”. Mam nadzieję, że starczy sił zespołowi, bo w przyszłości jeszcze nagrać jeden albumu, który zmaże złe wrażenie, po świeżo wydanym „Return To Forever”.

Ocena: 5/10

ENTRICER - Origin of Sorrow (2014)

Enticer to ciekawy przypadek, bowiem jest to kapela, która defacto powstała w latach 80, a dokładniej w 1987r, jednak nigdy nie było jej dane wydać debiutancki album. Nagrywali dema, aż w końcu w 1991r się rozpadli. W roku 2011r o dziwo zespół powrócił i nagrał w końcu upragniony materiał, który nigdy wcześniej nie ujrzał światła dziennego. Teraz nadszedł ten dzień, by to się zmieniło. Tak więc rok 2014 to rok premiery „Origins of Sorrow”. Widać, że zespół jest jeszcze duchem w tamtych latach, co potwierdza klimatyczna i ręcznie narysowana okładka. Jednak wraz z wejściem „Life's Blood” dostajemy soczysty heavy/speed metal z domieszką progresywnego metalu i nawet thrash metalu w łagodnej formie. Znacznie więcej zespół ukazuje w „No turning Back”, bowiem tutaj jest energia, więcej power metalu i pazura. Nutka agresji i thrash metalu wybrzmiewa w rozpędzonym „Fighting Illusions”. Jest to utwór zrobiony z myślą o fanach Rage, tak więc nie dziwi tutaj zawartość niemieckiej toporności. Uwagę przykuwa epicki, rozbudowany „March of The war elaphants”. Utwór ma taki minus, że jest nie potrzebnie wydłużony i mało spójny. Z tym zespół średnio sobie radzi, bowiem często pojawiają się momenty zbyteczne. Jak mam na coś jeszcze ponarzekać to na pracę gitarzystów, która jest monotonna i pozbawiona ikry. Grają jakby z przymusu i słychać niestety ten brak euforii. Często wieje nudą w fazie solówek i riffów, ale to też zespół stara się nadrobić melodiami, czy właśnie szybkością. Dzięki temu powstały takie udane kompozycje jak „My World” czy „Eye for an Eye”. Entricer stać na zryw, stać na petardę i prawdziwy power metalowy kop co potwierdzają w „Steel Your Heart”. Tonacja i stylistyka jest tutaj bardzo przybliżona do dokonań Freedom Call. Marszowe, true metalowe klimaty dostajemy w „Total War” czy „Wings Of steel”.To daje nam w ostateczności album niezrównoważony, mało spójny i momentami nudny. Jedną z tych przyczyn, jest zbyt długi materiał, który trwa ponad godzinę, oklepany styl i najzwyczajniej w świecie kiepskie pomysły na utwory. Co jest godne pochwalenia to brzmienie no i klimat lat 80. Płyta do przesłuchania, jednak nie jest to ten rodzaj albumu do którego chce się wracać.

Ocena: 5/10

sobota, 21 lutego 2015

DARKING - Steel The Fire (2015)

Epicki heavy metal ma zagrzewać do prawdziwej bitwy, ma nas zabrać w sam środek piekła. Ma przygnieść nas gęstym brzmieniem, porwać ostro tnącymi gitarami i wnieść na wyżyny epickości dzięki wokalowi o szerokiej skali. Stare zespoły wciąż starają się tworzyć dobre albumy, co pokazała choćby Manilla Road, ale tak naprawdę siła jest w nowych, młodych zespołach. Rok 2015 dobrze zaczyna się dla epickiego heavy metalu. War Dance, Veonity, Visigoth, Manilla Road, a teraz jeszcze trzeba dopisać drugi krążek włoskiego Darking zatytułowanego „Steel The Fire”. To może być dla wiele osób jedna z ważniejszych płyt w kategorii epickiego heavy metalu w roku 2015.

Kto by pomyślał, że ta kapela już istnieje 10 lat i nagrała już dwa albumy z muzyką nawiązującą do lat 80. Darking nie odkrywa niczego nowego, ponieważ to wszystko już było prezentowane przez Cirith Ungol, Omen, Iron Maiden czy inne wielkie kapele metalowe lat 80. Jednak wciąż jest głód na takie granie, wciąż jest zapotrzebowanie na heavy metal szczery, energiczny i pełen ciekawych pomysłów, zakorzenionego w latach 80. Gdy do tych cech dopiszemy jeszcze epickość to już w ogóle słuchacze wychowani na zespołach lat 80 mogą czuć się w siódmym niebie. Wszystko jest na tym albumie tak być powinno. Mamy na froncie płyty znakomitą, epicką okładkę z królem w roli głównej. Mamy nieco przybrudzone brzmienie, który przywołuje właśnie amerykańskie wydawnictwa lat 80 i mam tutaj na myśli Omen czy Cirith Ungol. Jednak na tym nie koniec zachwytów nad Darking i „Steel The Fire”. Sekcja rytmiczna jest tutaj bardzo klimatyczna i zwłaszcza bas brzmi mrocznie i często wybija się ponad resztę instrumentów. Słychać, że zespół czerpał też sporo z Black Sabbath czy Iron Maiden. Dobrze bas wybrzmiewa choćby w takim „Killing Machine”, w którym słychać echa brytyjskiego metalu i NWOBHM. Jest to kompozycja utrzymana w średnim, wręcz marszowym tempie. Riff brzmi znajomo jak i cała aranżacja, ale czy to jest wada. Usłyszeć taki motyw, taką właśnie muzykę w dzisiejszych czasach to prawdziwe błogosławieństwo. To nie jest jakieś marne kopiowanie, lecz jakby dopisywanie kolejnego rozdziału heavy metalu lat 80. Co wyróżnia Darking na tle innych zespołów? To taki dość specyficzny wokalista Mirko Millani, który śpiewa dość łagodnie, ale wie jak śpiewać w wysokich rejestrach. Nie jest to ten typ wokalu co niszczy agresją czy chrypą. Tutaj może co niektórych zaskoczyć wokal, który bardziej nasuwa power metalowe produkcje. Znakomicie to wybrzmiewa w otwierającym „Icarus”, gdzie słychać jakim fajnym akcentem operuje Mirko. Otwieracz robi spore wrażenie, zwłaszcza że jest energiczny i zawiera pewne echa power metalu. Sam refren potrafi rozgrzać i dostarczyć sporo emocji. Tytułowy „Steel The Fire” to kwintesencja epickiego heavy metalu. Co ciekawe gitarzysta Agostino mimo tego że trzyma się jasno określonych ram to potrafi poruszyć swoją wyobraźnię i urozmaicić. W takim „Eldorado” pokazuje, że nie tylko Cirith ungol mu w głowie, bowiem można się tutaj doszukać wpływów Running Wild z okresu lat 80. Fani brytyjskiego metalu i NWOBHM powinni zachwycić się „Im Legend”, w którym zespół wykorzystał fragment z filmy „Ostatni człowiek na Ziemii”. Darking na swoim albumie właściwie stawia na kolosy i „The Storyteller” w klimacie Black Sabbath czy zamykający epicki „Stormbringer” to tylko potwierdzają.

Wychowałeś się na heavy metalu lat 80? Twoje ulubione kapele to Cirith Ungol, Omen, Black Sabbath i Iron Maiden? Lubisz kiedy w metalu jest epickość? Pomysłowość i szczerość? A może szukasz ciekawych i świeżo brzmiących solówek i partii gitarowych? Włoski Darking wychodzi naprzeciw Twoim żądaniom i wydaje na świat „Steel The Fire”, który zabiera nas w podróż do lat 80. Jest to płyta dopracowana i nie ma wad. Na takie płyty czeka się z utęsknieniem i na długo zostają w pamięci. Polecam.

Ocena: 9.5/10

AIR RAID - Point of Impact (2014)

Nie tylko Rocka Rollas, Enforcer czy Skull Fist są wierni tradycjom. Nie tylko oni dbają o szczegóły i wiedzą jak sprawić, że czujemy się jakbyśmy żyli w latach 80. W czasach, gdzie wielkie sukcesy odnosiły takie kapele jak Iron Maiden, Judas Priest, Warlock, czy Running Wild. Air Raid to szwedzka kapela, która gra od 2009 roku bardzo prosty heavy metal, który ma ująć swoją melodyjnością, szczerością i idealnym odtworzonym klimatem lat 80. Patrząc na okładkę „Point of Impact” można wywnioskować, że mamy do czynienia z jakimś starym, mało znanym zespołem, który gra heavy speed metal. Wszystko by się zgadzało, oczywiście poza rokiem. Nie jest to album z lat 80, a z roku 2014. Pierwsza miła niespodzianka, a druga to oczywiście umiejętności muzyków, a trzecią niespodzianką jest sam materia. Tyle zaskoczeń, a wszystko za sprawą drugiego wydawnictwa szwedzkiej formacji Air Raid.

Tak jak okładka, tak i brzmienie jest wzorowane na tych z lat 80. Odrobina brudu, szorstkość i naturalne brzmienie instrumentów, sprawia że nasuwają się namyśl klasyczne albumy Iron Maiden, Agent Steel czy Running Wild. Wokalista Arthur też brzmi jak kolejny rasowy metalowy wokalista, który chce naśladować swoich idoli. Może jest to jeden z wielu głosów, ale nie wyobrażam sobie tutaj jakiś inny rodzaj wokalu. Zespół powiela pomysły i nie kryje tego w żaden sposób, nawet swoją grą nie starają się nas zaskoczyć i wykreować coś bardziej autorskiego. Podążają szlakiem już wyeksploatowanym i często uczęszczanym przez wielu, a co ich uchroniło przed klęską to że znają się na swojej robocie, że grać potrafią na wysokim poziomie. Owocem tego jest naprawdę udany materiał, który przemawia za sukcesem tej płyty, która stylistycznie nie wyróżnia się na tle innych płyt heavy/speed metalowych zakorzenionych w latach 80. Na płycie znajdziemy 8 dynamicznych kawałków dających nam 35 minut znakomitej muzyki, która zadowoli maniaków heavy/speed metalu. Szybki otwieracz „Bound To Destroy” to taki strzał prosto w oczy na dzień dobry. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, a wszystko zagrane na styl Iron Maiden czy stary Running Wild. Czasy „Gates to Purgatory” przemawiają w surowszym „Madness”, który jest kolejnym znaczącym hitem. Gravestone słychać w melodyjnym „Victim of The Night” i tutaj jest do bólu klasycznie, ale właśnie w tym tkwi siła tego kawałka. Instrumentalny „Flying Fortress” to pokaz umiejętności muzyków i trzeba przyznać, że drzemie w nich potencjach. Sam utwór to taki hołd dla wczesnego Iron Maiden. Największa dawka speed metalu jest zawarta w treściwym „Veangence” i zamykającym płytę „We got The Force”.

Nie oczekujcie muzycznego geniuszu, czegoś nowego, czy płyty zaskakującej. Air Raid jest tutaj od tego, żeby nas zabawiać swoją muzyką, a przy okazji zabrać do lat 80. Płyta ma ten klimat, a kompozycje tylko ten stan rzeczy potwierdzają. Niby Air Raid nie gra niczego odkrywczego, ale mało kto tak dobrze odtwarza heavy/speed metal lat 80 za co Air Raid ma duży plus.

Ocena: 8/10

czwartek, 19 lutego 2015

OVERDRIVE - The Final Nightmare (2014)

Uwaga ważna informacja dla maniaków NWOBHM i starego brytyjskiego heavy metalu z lat 80. Po 8 latach ciszy powrócił zasłużony band o nazwie Overdrive i nie mylić tutaj z tym szwedzkim zespołem heavy metalowym o tej samej nazwie. Jest już nowy krążek i zwie się „The Final Nightmare”. Jeśli chcecie przez najbliższe 45minut poczuć klimat lat 80, przenieść się do okresu królowania Angel Witch, Deep Purple czy Saxon to nie ma się co zastanawiać, tylko sięgać po ten album.

Zespół postanowił podziałać na naszą zmysły na różne sposoby. Pierwszym z nich jest przykuwającą uwagę tytuł. Jeszcze bardziej daje do myślenia klimatyczna okładka zrobiona w takim stylu barokowym, która bardziej kojarzy się z muzyką poważną aniżeli muzyką metalową. Najważniejszym czynnikiem i tak pozostała zawartość, która najbardziej pobudza zmysły. Mocnym atutem tego wydawnictwa jest bez wątpienia oldschoolowe brzmienie, zrobione na miarę tych z lat 80. Tak więc jeszcze bardziej zespół przybliża nas do złotych lat NWOBHM. Zespół gra od 1977,ale mimo takiego stażu muzycy mają energię, werwę i zapała godną podziwu. Nie jeden młody band wysiada przy nich. Ci którzy gustują w hard rockowych, takich emocjonalnych wokalach, z pewnością po lubią głos Davida Poultera. Co jest najważniejsze w muzyce Brytyjczyków? Układ na linii gitarzysta Tracey i klawiszowiec Tim Hall. To właśnie ich porozumienie jest kluczem do sukcesu. Tracey stawia na tradycyjną szkołę, na proste pomysły, które mają nas zachwycać lekkością, klimatem i melodyjnością. Tim z kolei wypełnia riffy Tracey, nadaje im przestrzeń i nieco progresywno – rockowy charakter. Ten aspekt z pewnością nie jednemu skojarzy się choćby z Deep Purple czy Demon, ale to jest kolejny plus. Otwieracz” Invited To Hell” już uświadamia nas, że Overdrive to kapela doświadczona, która wie jak nagrać killer rodem z lat 80. Są chwile takie, że zespół czerpię garściami z hard rocka i stawia na rytmiczność przy tym. To właśnie słychać w „Twice Shy”. Co mamy dalej ? Sporo klimatów Deep Purple co znajdujemy potwierdzenie w przebojowym „Glass Game”, czy w klimatycznym „ Twisting My Mind”, który uważam za najciekawszy z całej płyty. Overdrive przyspiesza w „Wasted”, który więcej do czynienia z Iron Maiden, aniżeli Deep Puprle. Dzięki temu zabiegowi kawałek cechuję się szybszym tempem i większym zapleczem gitarowym. Końcówka płyty robi się naprawdę ciekawa, bowiem pojawiają się tam 3 bardziej rozbudowane kompozycje o bardziej progresywnej naturze. Pierwsza jest „Nightwalker” które wykazuje się spokojniejszym tempem i bardziej balladowym klimatem. Bardziej rockowo, jeszcze bardziej progresywnie jest w „Taken Young” . Ponury, mroczny riff w „Final Nightmare” to taki ukłon w stronę Black Sabbath.

Szukacie klasycznego albumu? Szukacie szczerej muzyki, które nie jest sztuczną podróbą muzyki metalowej lat 80? Chcecie poczuć magię i jeszcze raz przeżyć najlepsze lata heavy metalu i hard rocka? Może przestać szukać. Overdrive wychodzi naprzeciw waszym oczekiwaniom. Klasyka i warto tego posłuchać, bo nie często pojawiają się takie płyty, z taką muzyką.

Ocena: 9/10

wtorek, 17 lutego 2015

ALSATIA - Fields of Elysium (2014)

Amerykański band o nazwie Alsatia i ich debiutancki album „Fields of Elysium” to jedno z najciekawszych metalowych odkryć roku 2014. Kapela obrała sobie za cel granie power metalu, w którym zostaną skrzyżowane cechy Stratovarius, Sonata Arctica i Children of Bodom. Pomysł może i ciekawy, tylko że to nie jest takie proste. Kapeli udało się w 80 % zrealizować swój cel. Jest klimat i brzmienie wyjęte z Children of Bodom, a z Stratovarius mamy słodkie klawisze i power metalowy pazur. O skojarzenia z tamtymi wielki zespołami też łatwiej, kiedy za sitkiem jest utalentowany Scott Livingstone, który ma w sobie to coś. Przede wszystkim ma odpowiedni warsztat techniczny, co napędza zespół. Może i otwieracz w postaci „A Red Sun Rises” do końca nie napawa optymizmem, to jednak jest ciekawa melodia i słychać szczere intencje. Więcej dowiadujemy się z „Kill To atone”, który ma coś z Children of Bodom i Stratovarius. Zespół miesza tutaj progresywny metal z symfonicznym power metalem co daje niezłą mieszankę. Na uwagę zasługują ciekawe pojedynki na solówki pana Ashlocka i Longa. Może jest to nieco naiwne i oklepane, ale dobrze się prezentuje. Nie brakuje prawdziwych hitów co potwierdza energiczny „Eternia”, który porywa swoim prostym motywem i żywiołowością. Zespół potrafi odnaleźć się też w dłuższych kompozycjach co potwierdza epicki „The devil and the Charlatan”. Klawisze też potrafią przekonać i sprawić, że utwór nabiera dzięki nim mocy i tajemniczego klimatu. Tak właśnie jest w przypadku „Vae Victus”. Całość zamyka najmocniejszy punkt płyty, czyli „I, Diefer”, który jest najostrzejszym kawałkiem na płycie i można było utrzymać materiał w takim stylu. No szkoda, ale i tak mimo pewnych niedociągnięć jest to debiut, który warto obczaić. Fani melodyjnego grania nie powinni narzekać, zwłaszcza że materiał jest na swój sposób urozmaicony, a muzycy starają się by wykonanie nie było naganne. Zobaczymy jak potoczą się losy tej formacji, oby w przyszłości pokazali więcej.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 15 lutego 2015

AXEMASTER - Overture to Madness (2015)

Amerykański Axemaster powraca do biznesu po 25 latach nie bytu. Kapela jest dla niektórych kultowa ze względu na „Blessing in the Skies” z 1987r i „Death Before Dishonor” z 1990 r. Grali prawdziwy amerykański heavy/power metal i uznaję się ich za jeden z najlepszych zespołów podziemnego metalu. Właściwie nic się nie zmieniło w tej kwestii i „Overture to madness” to tylko potwierdza.


Nie będę owijał w bawełnę i stwierdzę, że nowy album ma daleko do klasycznych wydawnictw. Tutaj położono nacisk na brudne brzmienie, na mroczny, wręcz doom metalowy klimat, na ciężar. Ze starego składu właściwie został tylko gitarzysta Joe Sims i to dzięki niemu są jeszcze jakieś nawiązania do starych płyt. Zwłaszcza brzmienie czy nie które partie gitarowe przypominają poniekąd „Death Before Dishonor”. Joe Sims wciąż potrafi grać na poziomie i wygrywać klimatyczne, mroczne i agresywne partie gitarowe. Szkoda tylko, że już nie mają takiej energii i nie chwytają tak jak na tych starych płytach. To jest największa bolączka nowego wydawnictwa. Sam klimat, mrok i ciężar to zdecydowanie za mało, żeby w pełni zadowolić wygłodniałych fanów Axemaster. Sekcja rytmiczna radzi sobie całkiem dobrze, choć nie znajdziemy tutaj żadnych ciekawych popisów, czy czegoś co by nas zaskoczyło w tej kwestii. Robią po prostu swoje Znacznie ciekawszym nabytkiem Axemaster jest Geoff Macgrew, który swoim mrocznym i ponurym wokalem idealnie pasuje do tego co zespół wygrywa. Jednak nie ma w sobie takiej mocy co Terry Wilson. Brakuje mu takiej odpowiedniej siły perswazji i porwania słuchacza. Sam materiał też pozostawia sporo do życzenia. Już na samym wstępie „Sanitys Requiem” nakreśla styl płyty i to czego można się spodziewać po reszcie materiału. Nie mówię, że jest to złe, ale nie rusza w żaden sposób. A najgorsze jest to, że kolejne utwory brzmią podobnie. „Forsaken” wyróżnia się spokojniejszym i bardziej melodyjnym motywem, co pozwala zaprzyjaźnić się z utworem w dość szybki sposób. Joe Sims wygrywa w końcu jakiś solidny riff, a cała konstrukcja bardziej już do mnie przemawia. Jest ostrzej w takim „Crimson Haze” czy „Sinister”, ale to za mało. Całość zamyka w sumie najbardziej rozbudowany i najciekawszy kawałek zatytułowany „Epic”. No nie jest to do końca jest tak epicko jak wskazuje tytuł. Wszystko jest utrzymane w średnim tempie i w podobnym klimacie przez co nowy album nie jest taki dobry jak mógłby się wydawać.

Nie ma mowy o wielkim powrocie czy też o nagraniu albumu na miarę tych starych, ale w końcu Axemaster powrócił po 25 latach i to jest dobry news. „Overture to Madness” to płyta skierowana do tych co lubią podziemny heavy metal, do tych co lubi doom metalowy klimat i mroczne riffy. Jeśli ktoś szuka energii czy przebojów, to tego tutaj nie znajdzie. Najciekawsza z tego wszystkiego jest jednak znakomita okładka, która mogłaby zdobić jakiś album Mercyful Fate. Płyta dla prawdziwych maniaków Axemaster, reszta może sobie odpuścić.

Ocena: 5/10

MOB RULES - Timekeeper (2014)

Jedne zespoły jakiś jubileusz świętuje poprzez wydanie nowego albumu, inni zaś lubią wydawać na nowo nagrane kompozycje, albo zagrać wielkie hity w nowych aranżacjach, a jeszcze inni wydają po prostu best of. Niemiecki Mob Rules właśnie obchodzi 20 lat działalności i również postanowił uczcić to swoje święto. Od kiedy zespół został założony w 1994 roku z inicjatywy wokalisty Klausa Dirksa i Mathisa Mineura nagrali 7 albumów i szybko awansowali do najlepszych zespołów grających power metal. Czas szybko zleciał, ale zespół postanowił nam pokazać swój rozwój i historię za sprawą jubileuszowego wydawnictwa o nazwie „Timekeeper”. Jest to coś więcej niż zwykła komplikacja w postaci „Best of”. Jest to bardzo bogata wersja, która powinna zadowolić najbardziej wybrednego fana Mob rules. Ten box składa się z 4 płyt. Pierwsza płyta to nic innego jak zwykły „Best of” czyli zbiór najlepszych kawałków Mob Rules, które powstały na przestrzeni 20 lat. Nie mogło tutaj zabraknąć takich hitów jak „Black Rain”, Hollowed Be Thy Name” czy „Among The Gods”. Ta płyta zawiera 15 utworów, które zabierają nas po całej dyskografii Mopb Rules. Ciekawszy jest drugi krążek, bowiem zawiera utwory w których Mob Rules towarzyszą goście i mamy tutaj choćby Udo Dirkschneidera czy Bernarda Weissa z Axxis. Te utwory zostały na nowo zremasterowane i nagrane. Znajdziemy tutaj też cover Ufo w postaci „Lights Out”, a także zupełnie nowy kawałek o nazwie „Broken”. Trzecia płyta to singiel i tutaj mamy kolejny nowy utwór, a mianowicie „My Kingdome Come”. Oba nowe kawałki prezentują się całkiem dobrze, aczkolwiek brakuje tutaj tego power metalu, który kiedyś stanowił trzon muzyki Mob Rules. Teraz to progresywność jest ich kluczowym elementem. Płyta numer cztery to DVD, które zawiera koncert zarejestrowany podczas trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych, jest tutaj także kilka innych kawałków koncertowych no i oficjalne teledyski. Takie wydawnictwo to dobry sposób żeby uczcić to wielkie wydarzenie jakim jest 20 lecie Mob Rules. Jest to dobry prezent dla fanów tej niemieckiej formacji, a także dla tych co nie mieli styczności z muzyką power metalowego Mob Rules.

Ocena: 8/10

piątek, 13 lutego 2015

BURNING BLACK - Remission of Sin (2014)

Włoski Burninng Black jest na scenie od 2003 roku i na swoim koncie do tej pory miał dwa albumy. Wynik jest to dość słaby i pokazuje jak zespół wiele czasu stracił. Nic więc dziwnego, że po 5 latach kapela powraca z nowym albumem zatytułowanym „Remission of Sin”. Zespół kontynuuje swoją przygodę z muzyką właściwie tam gdzie ją ostatnio skończył. Dalej zespół dostarcza nam energicznego, mocnego heavy metalu z domieszką hard rocka. W ich muzyce jak zwykle można wyłapać melodie i gitarowe motywy wyjęte z twórczości Judas Priest, Journery czy Iron Maiden. Mimo pewnych nawiązań i inspiracji Burning black wciąż gra swoje, wciąż jest tym zespołem znanym nam z poprzednich wydawnictw. W tej kwestii nic się nie zmieniło. Jedyną zmianę jaką można odczuć to ostrzejsze, bardziej soczyste brzmienie i większy nacisk na agresywniejsze riffy. Nic dziwnego, że zespół na otwieracza wybrał „Mercenary of War”. To ma być wyrazisty sygnał, że zespół gra mocny, pełen energii i wigoru heavy metal. Za partie gitarowe odpowiada duet Chris/Eric i nie można narzekać na ich wyczyny. Może nie jest to nic nie zwykłego, ani ponadczasowego, ale jest zagrane przyzwoicie i jest nutka melodyjności w tym wszystkim. Ten trik zawsze się sprawdza i nadaje utworom choć trochę przebojowości. Hity przychodzą zespołowi dość ciężko, ale na pewno za taki możemy uznać melodyjny „Flag of Rock”. Kto lubi szybkie tempo, odrobinę power metalu w heavy metalowej formule ten powinien odpalić czym prędzej „Crucified Heart”. Fani Judas Priest powinni tutaj wyłapać zapożyczenie z „Rapid Fire”. Na tej płycie pojawiają się też chwile romantyczne, pełne emocji i wzruszenia. To uchwycone zostało w instrumentalnym „Spacesman Theory” . O sile tej płycie z pewnością decydują takie mocne kawałki jak „Love Me”, rytmiczny „Soulless Stone” czy pomysłowy „True Metal jacket”. Można zarzucić brak większego urozmaicenia i mało przebojów jak na tego typu album, ale z pewnością nie jest to album z niszową muzyką. Trzeba się po prostu w czuć w rytm „Remission of Sin”, a wtedy dotrze do Was muzyka Burning Black.

Ocena: 6/10

środa, 11 lutego 2015

ENEMY OF REALITY - Rejested Gods (2014)

Grecka mitologia, symfoniczny metal i nowoczesne brzmienie. Tak można opisać debiutancki album Enemy of Reality. Kapela zrodziła się w 2013 i przez ten krótki czas udało im się nagrać materiał na pierwszy album. Już sama okładka potrafi skusić swoją kolorystyką i pomysłowością. Jednak to już standard jeśli chodzi o ten gatunek muzyczny. Grecki band gra przede wszystkim symfonicznym metal i to mocno akcentuje na swoim albumie zatytułowanym „Rejected Gods”. Nie jest im obce też progresywne granie, czy też coś z pogranicza heavy/power metalu, co pokazują choćby w takim „My own Master”. Gitarzysta Steelianos i i Amaranthe pełniąca rolę klawiszowca tak układają swoją współpracę, że często dostajemy ciekawe i bardziej wyszukane melodie, które nie są aż takie banalne jak mogło się wydawać. Jest bogata forma aranżacji i słychać, że cała oprawa miała nabrać bardziej operowego, podniosłego wydźwięku, co zresztą się udało. Wokalistka Iliana w takim „One last Try” pokazuje w pełni swoje umiejętności i to że wie jak nadać utworom operowego charakteru. Połączenie symfonicznego metalu i opery daje znakomity efekt w epickim „Needle Bites”. Kto lubi Symphony X czy Dream Theater z pewnością po lubi „The Bargainning”, który wyróżnia się na tle innych kompozycji. Soczyste brzmienie znakomicie współgra z tym co zespół prezentuje za sprawą ciekawych pomysłów i bogatych aranżacji. Może jest niedosyt jeśli chodzi o przebojowość i brak jakiegoś bardziej rozbudowanego kawałka, no ale zawsze na otarcie łez mamy melodyjny „Torn Apart”. Wyróżnić też należy ciepłą i wzruszającą balladę w postaci „Step into the Light”. Jeśli ktoś ma wątpliwości czy sięgnąć po ten album, tego może zachęcić lista gości na której znajdują się: - Ailyn Giménez (Sirenia),Mike LePond (Symphony X),Androniki Skoula (Chaostar) i Maxi Nil (Jaded Star, ex-Visions of Atlantis).


Ocena: 7/10

poniedziałek, 9 lutego 2015

AUDIO PORN- Midnight Confession (2014)

Jedną z dziwniejszych i komicznych nazw zespołu jaką spotkałem w ciągu ostatnich lat bez wątpienia jest Audio Porn. No cóż widocznie panowie, którzy powołali ten band w 2012r mieli poczucie humoru i chcieli mieć wyzywającą nazwę zespołu. Na nie wiele się to zdało, bowiem już debiutancki album „Jezebel's Kiss” przeszedł bez większego echa. Teraz ta kanadyjska formacja po dwóch latach powraca z nowym wydawnictwem. „Midnight Confessions” to płyta zawierająca to co poprzednia czyli dawkę humorystycznego hard rocka o melodyjnej odmianie. Jest tutaj nawiązanie do Aerosmith, Def Leppard, czy Alice Coopera. Zespół nie kryje się z tym, że wychował się na muzyce z lat 80 i to miło z ich strony, że chcą nam przypomnieć pewne chwyty i motywy. Nie jest to nic nowego i to normalne, że dostajemy wtórną, odtwórczą muzykę, ale nikt chyba nie oczekuje od tej młody kapeli czegoś innego niż takiego rasowego hard rocka. Nie wszystkie kawałki są udane i jest sporo takich, co spełniają rolę wypełniaczy. Najlepiej wypada stonowany „Sin” przesiąknięty twórczością Def Leppard. Gitarzysta Jeff nie daje za wiele od siebie i słychać raczej silenie się na konkretne motywy, aniżeli swobodne i pomysłowe granie. „Lord of The Thights” to jeden z nie wiele momentów, w których Jeff wygrywa dość ciekawy motyw. Jest to rzadkie zjawisko, bo zazwyczaj dominują tutaj nijakie riffy jak ten zaprezentowany w „Not Saying Sorry”. Nie potrzebne są tutaj eksperymenty i odejście w komercję, co sprawia że takie utwory jak „I'll Be Your Man” są nudne i nie zapadające w pamięci. Patrząc na okładkę można już od razu stwierdzić, że nie będzie to wielkie dzieło i raczej mamy do czynienia z płytą niskich lotów. Materiał i umiejętności zespołu niestety tylko to potwierdzają.

Ocena: 2/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 8 lutego 2015

NEVERWORLD - Visions of Another World (2014)

Czujecie niedosyt jeśli chodzi o progresywny power metal? Kapela kopiują innych zamiast tworzyć coś własnego, zamiast zaskoczyć słuchaczy czymś innym? No cóż to jest problem, który z pewnością dotknął ten podgatunek metalu. Zapomnijmy, że zasłużone kapele powrócą w glorii i chwale, nie ma nadziei na to, że to właśni wielcy muzycy jeszcze zrobią coś dla progresywnego metalu. Gdzie szukać zatem powiewu świeżości, czegoś co pobudzi nasze zmysły i sprawi, że znów poczujemy magię progresywnego power metalu jaka niegdyś prezentował Fates Warning, Queensryche, czy Crimson Glory? Tutaj nie ma nawet się co zastanawiać, bowiem nadzieją są młode, ambitne zespoły, które są głodne sukcesu i zrobią wszystko żeby zaskoczyć czymś słuchaczy. Tak właśnie jest z brytyjskim Neverworld, który zaczął grać już w 2009 roku, jednak dopiero w roku 2014. „Visions of Another World” to album, który faktycznie jest bramą do innego wymiaru. Do świata magii i sience fiction.

Zresztą czy ta klimatyczna okładka, prezentująca inny świat może kłamać ? To jest znakomite odzwierciedlenie klimatu płyty i tego czego dotyczą teksty. Klimat tutaj przypoomina mi nieco „Cosmovision”Nightmare. Choć tutaj klawisze są bardziej progresywne, bardziej klimatyczne i tworzą taką aurę przestrzeni kosmicznej. Robi to naprawdę niezłe wrażenie. Można by się poczuć jakbyś się wybierali w podróż kosmiczną. Ben Colton ze swoim wysokim wokalem ale Ralph Sheepers czy Russel Allen sprawia, że płyta ma ducha power metalowego i przypomina to takie kapele jak Crimson Glory czy Fates Warning. W pracy gitarowej Coltona i Fostera można bez wątpienia dostrzec nacisk na złożone motywy, na różne przejścia, na dbałość o techniczny aspekt. Nie brakuje też w tym energii, czy chwytliwości rodem z starego Helloween czy Gamma Ray. Już otwieracz „Tempus” sprawia, że przenosimy się do innego świata. Udało się tutaj zawrzeć emocje, co bardzo cieszy. Tytułowy utwór „Visions of Another World” początkowo może przerazić progresywnym charakterem, jednak szybko się przekonujemy że jest to petarda power metalowa. Zespół nie boi się bardziej epickiego grania i nawiązania do amerykańskiej sceny heavy metalowej, co potwierdza rytmiczny „They Live”, który znakomicie porusza temat z filmu o tym samym tytule, który uwielbiam. „Blood and Romance” to prawdziwy progresywny kolos, który został ciekawie zrealizowanie, a Christina Gajny wzbogaciła ten utwór i nadała mu bardziej symfonicznego charakteru. Gamma Ray z okresu „Somewhere Out in Space” wybrzmiewa znakomicie w agresywniejszym „Ghosts”. Sporo podniosłości, przejść gitarowych uświadczymy w rozbudowanym „Eminent Reprisal”. Fani bardziej tradycyjnego grania powinni pokochać niezwykle melodyjny „Saltwater bandits” , który jest niezwykle energiczny. Całość zamyka równie udany „This Fire”, który podsumowuje idealnie to co zespół gra i na jakim poziomie.

Wszystko jest pięknie i właściwie dawno nie słyszałem tak udanego albumu z kręgu progresywnego power metalu. Słychać, że w zespole drzemie spory potencjał i jedyne co mi przeszkadza w ich debiutanckim albumie to nieco surowe i niedopracowane brzmienie. To jednak jest drobny szczegół, który łatwo naprawić. Muzyka, pomysły, wykonanie to wszystko brzmi świeżo i zaskakująco dobrze. Zespół przeszedł bez większego echa w 2014 r i może czas to zmienić?

Ocena: 8.5/10

FORCES AT WORK - Straight (2012)

Ciężko jest zmieszać różne gatunki muzyczne, bo w efekcie można dostać chaotyczną papkę, która nie nadaję się do słuchania. Początkowo niemiecki band Forcest At Work też nie odniósł sukces w dokonywaniu fuzji takich gatunków muzycznych jak thrash metal, modern metal, hardcore, death metal czy jazz. Właściwie w pełni ta sztuka im się udała na debiutanckim albumie zatytułowanym „Straight”.

Dema nie były w pełni zadowalające, ponieważ brzmiało to nieco chaotycznie i brakowało jakiś motywów, które by utkwiły w pamięci. Zespołowi udało się wyeliminować poniekąd, a materiał brzmi bardziej dojrzale. Chaos tutaj nie wdziera się do kompozycji, a mieszanka różnych gatunków jest bardziej przemyślana i nadająca się do słuchania. Płyta jest bardziej wymagająca i trzeba się z nią nieco osłuchać zanim zaczniemy odkrywać w pełni jej atuty. Materiał z debiutanckiego albumu bardziej do mnie przemawia i słychać, że nowy skład zespołu zrobił swoje. Ze starego składu został Adrian Weiss i znakomicie dogaduje się z Mischą. Oboje wygrywają przeróżne partie gitarowe, te bardziej thrash/death metalowe, przez progresywne alternatywne,aż po te bardziej jazzowe. Rozrzut jest spory i czasem można się zgubić w tym zwariowanym świecie Forces At Work. Znakomicie się odnalazł w tej muzyce wokalista Sebastian Wischermann, który śpiewa growlem, kiedy trzeba to wykorzysta swój krzyk czy niskie sfery, które są bardziej mroczne. Nawet spokojne, czyste śpiewanie mu wychodzi, tak więc mamy tutaj wszystko czego dusza zapragnie. Najlepiej prezentują się kawałki agresywne, które są utrzymane w thrash/death metalowej konwencji. Taki właśnie „The Mind Slavery”, melodyjny „Be Machine” czy rozpędzony „Colours” to znakomity tego przykłady. Podobać się mogą takie eksperymenty jak „Logic Dead” gdzie zespół gra mieszankę jazzu, metalu i progresywnego rocka. Brzmi to dość ciekawie. Z takich mocniejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia „Virtual Fuhrer”, który potrafi zapaść w pamięci. Z takich prostszych i bardziej przebojowych kawałków mamy „Dharma” czy thrash metalowy „Sickness”. Najciekawszym utworem pod względem konwencji jest bez wątpienia „Straigh into The Odd”, gdzie zespół pokazuje swoje instrumentalne umiejętności. Może się podobać ten kawałek ze względu na ciekawą mieszankę progresywnego metalu i jazzu. Brzmi to dość świeżo i zaskakująco.

Debiut Forces At Work to muzyka dla bardziej wymagających, muzyka skierowana do tych co lubią różne eksperymenty i coś zupełnie innego niż to co oferuje rynek muzyczny. Płyta robi wrażenie, choć na kolana jeszcze nie rzuca. Jednak to jest dobry krok w kierunku udanej kariery. Zobaczymy co przyszłość przyniesie.

Ocena: 7/10

FORCES AT WORK -Reverse feng-shui audio Guide (2006)

Nowoczesny heavy metalu z elementami progresywnymi tak można opisać to co gra niemiecki band o nawie Forces At Work. Swoją przygodę z muzyką zespół rozpoczął w 2002 roku i przez pierwsze 4 laty udało im się nagrać dema. To najbardziej dojrzałe demo to „Reverse feng-shini audio guide”, które ukazało się w 2006 roku. Dzięki temu muzycy z Forces at Work mogli pokazać co im gra w duszy i jak sobie radzą z tworzeniem własnego materiału. Nie mówimy tutaj o żadnym muzycznym geniuszu, ale styl kapeli i mieszanka różnych gatunków może zaskoczyć nie jednego słuchacza i w tym tkwi urok tej niemieckiej kapeli.

To wydawnictwo mimo że jest tylko demem i zawiera 5 kompozycji, to jednak brzmi jak dzieło dopracowane i stworzone z zaangażowanie. Wystarczy wsłuchać się w ostre, drapieżne wręcz hardcorowe brzmienie. To jest jeden z tych elementów, które sprawia, że muzyka brzmi dość nowocześnie i oryginalnie. Materiał jest dość urozmaicony, tak więc każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Fani bardziej melodyjnego metalu, thrash metalu czy death metalu mogą polubić otwieracz „Forlorn”. Jest to bez kompromisowe granie, gdzie duet gitarzystów Weiss/Blum kładą nacisk na agresję, pomysłowe motywy i urozmaicenie. Brzmi to wszystko ciekawie i jest powiew świeżości, próba stworzenia czegoś w miarę oryginalnego, szkoda tylko że brzmi to nieco chaotycznie. Można odnieść wrażenie, że zespół chciał za dużo zawrzeć na jednej płycie. To, że zespół gustuje w progresywnym graniu potwierdza agresywniejszy „Predictable Patterns of Unique Minds”. Mocnym punktem tej kapeli jest wokalista Andreas Lohse, który śpiewać agresywnie, mrocznie, ale i łagodnie. Najlepiej wypada w takim graniu thrash/death metalowym jakie mamy w „Thrown Free on Impact”. Bez wątpienia jest to najciekawszy utwór z całej płyty. Jest też i miejsce dla rocka co potwierdza taki „Code of Secrecy”. Całość zamyka stonowany „In Silent Graves”.

Są pomysły, jest ciekawa stylistyka, jest wyrazisty wokalista, ale czegoś brakuje w tym wszystkim. Brakuje kompozycji wybijających się, takich które mocno zapadną w pamięci. Niestety tego tutaj nie ma i przez to utwory tracą na wartości. Jednak to wciąż muzyka, która znajdzie swoich odbiorców i zwolenników.

Ocena: 5/10

ADRIAN WEISS - Easy Game (2014)

Nadszedł czas by opisać drugi solowy album niemieckiego gitarzysty Adriana Weissa. Po tym jak nagrał parę albumów z Forces at Work, Thought Sphere postanowił w końcu nagrać swój solowy album. Pierwszy album „Big time” wydany w 2011r pokazał, że Adrian zna się na swojej robocie i potrafi skomponować ciekawy instrumentalny materiał, który jest fuzją progresywnego rocka, melodyjnego metalu czy nawet bluesa. Mnie najbardziej przyciągnął fakt, że Adrian gra w Gloryful, o którym już pisałem na łamach bloga. To był solidny heavy/speed metal w stylu Lonewolf, Judas Priest, czy Dio. Czego można zatem się spodziewać bo „Easy Game”, który ukazał się w 2014r?

Na pewno nie można liczyć tutaj na heavy/speed metal i granie pokroju Gloryful.Tutaj Adrian Weiss zagłębia się w zupełnie inne gatunki muzyczne. Jest nacisk na nowoczesność, na technikę i ukazanie umiejętności shredowego grania na gitarze. Album brzmi bardziej dojrzale niż debiut i słychać, ze utwory brzmią znacznie ciężej. Płyta jest skierowana do tych co mają bzika na punkcie zróżnicowanych riffów i złożonych solówek. Również fani różnych urozmaiceń w muzyce rockowo/ metalowej powinni się odnaleźć w muzyce Adriana. Warto zauważyć, że mimo że Adrian nie jest znany szerszemu gronu fanów muzyki metalowej to jednak płyta została zrealizowana z zaangażowaniem i dbałością o zaplecze techniczne. Dzięki temu mamy soczyste brzmienie, ciekawą, przyciągającą uwagę okładkę i przemyślane kompozycje. Nawet znalazło się miejsce dla kilku gości tj Demian Hauke,Thorsten Preast czy Christian Muenzner. Jeśli chodzi o samą muzykę, to dzieje się sporo, jest sporo ciekawych zaskoczeń i nie brakuje urozmaicenia. Mamy progresywny rock w postaci „Ankward Silence”, mamy melodyjny heavy metal w takim „Instant Relief” czy tez nieco bardziej bluesowe klimaty w „Aim To please”. Nie do końca przekonują wolniejsze kawałki typu „The Last Days”, gdzie brakuje emocji, energii i ciekawego pomysłu. „Hacienda” to z kolei kawałek z którego wybrzmiewają ciekawe solówki i motyw główny. Można faktycznie poczuć meksykański klimat w tym utworze. Fanom progresywnego rocka i wszelakich eksperymentów może się również spodobać „Easy Game”. Najdłuższy na płycie jest „Night Owl”, który pokazuje, że można stworzyć instrumentalnego kolosa, który nie nudzi swoją konwencją i formą.

Jeśli szukacie ciekawych popisów gitarowych, lubicie progresywne granie z nowoczesnymi dźwiękami, doceniacie eksperymentowanie? To z pewnością drugi solowy album Adriana przypadnie Wam do gustu. Jeśli ktoś szuka czegoś w stylu Gloryful to niestety tego tutaj nie znajdzie. Można wiele napisać o tej płycie, ale i tak nie jest to materiał, który jakoś porusza i zostaje dłużej w pamięci.

Ocena: 5.5/10

sobota, 7 lutego 2015

PALACE - The 7Th Steel (2014)

Nie bez powodu w tytule nowego albumu Palace umieszczono siódemkę. W końcu „The 7th Steel” to siódme wydawnictwo tego doświadczonego niemieckiego zespołu. Grają od przeszło 14 lat i dali się poznać jako kapela bliźniaczo podobna do Headhunter, Accept, Grave Digger czy U.D.O. Nie dajcie się zwieźć tej niechlubnej okładce, która raczej podpowiada nam, że jest to album niskich lotów. W rzeczywistości, jest zupełnie inaczej, bo nowy album niemieckiej formacji to prawdziwa uczta dla fanów rasowego, teutońskiego heavy metalu, którzy kochają mocne riffy, brudne, ostre niczym brzytwa brzmienie i tą niemiecką toporność. Nowy album nie zaskoczy nas niczym nowym, tylko potwierdza to co zespół gra od lat, a także poziom muzyczny jaki ze sobą prezentują. Żadnej nowości nie niesie ze sobą otwieracz „Rot in Hell”. Takich motywów gitarowych było pełno, ale Herald i Jason robią to ze smakiem. Niby z jednej strony wtórne, ale z drugiej zagrane z ikrą i pomysłem. Pełno tutaj mamy ciekawych zagrywek tych dwóch panów i ta współpraca naprawdę dobrze im się układa. Tego właśnie należy wymagać od nich, energicznych, żywiołowych solówek i ostrych riffów. Jest też i szybszy „Iron Horde”, który ma nieco bardziej rycerski charakter i to jest bez wątpienia jeden z mocniejszych akcentów na płycie. Kto lubi klimaty Hammerfall ten z pewności doceni rozpędzony „Blades of Devil Hunter”. Najostrzejszy na płycie jest „Holy Black Rider”, którego riff nasuwa troszkę stary Helloween, z czasów „Walls of Jericho”. Wokal Heralda Pillera najkorzystniej wypada w takich melodyjnych kawałkach jak „Metal Company”, a to że przypomina manierę wokalną Schmiera z Destruction i Headhunter to już inna kwestia. Najlepiej styl odzwierciedla „Teutonic Hearts” . Taki właśnie jest Palace, ma teutoński heavy metal w swoim sercu. W ich muzyce musi być ten niemiecki pazur, ta toporność, bo to przemawia za ich stylem, za ich tożsamością. Bez tego nie byli by sobą, nie byliby Palace. Warto było czekać te 3 lata na nowe wydawnictwo, bo „The 7th steel” to kawał porządnego heavy metalu.

Ocena: 7/10

środa, 4 lutego 2015

WINTERAGE - The Harmonic Passage (2015)

Sam Rhapsody nic dobrego do zaoferowania pod względem muzyki nie ma i nic dziwnego, że coraz częściej napotykamy kolejne klony tego zespołu. W tym roku wystartował włoski Winterage. Kapela działa od 2009 roku i doczekała się swojego debiutanckiego albumu. „The Harmonic Passage” to ciekawa pozycja dla fanów nie tylko Rhapsody, ale przede wszystkim tych, którzy bacznie obserwują nowości z kręgu symfonicznego power metalu.

Nie ma tutaj może symfoniki na poziomie Rhapsody, jest bowiem wiolonczela, czy flet, ale brakuje orkiestry z prawdziwego zdarzenia. To jest największa bolączka tej kapeli. Gdy zostawimy jakość, czy wykonanie i skupimy się na samych pomysłach, kompozycjach to z pewnością jest na co tutaj zwrócić uwagę. Zespół wie jak grać power metal, wie jak wygenerować odpowiedni ładunek emocjonalny, jak nawiązać do starych płyt Rhapsody, gdzie liczyło się coś więcej niż tylko symfoniczne ozdobniki. Zawsze ważne są partie gitarowe, dynamika, pomysł na motyw główny i całą linię melodyjną. Bez tego to tylko ładna powłoka, bez wnętrza i głębi. Winterage nie odkrywa niczego nowego, ba nawet nie nagrywa czegoś co można nazwać arcydziełem, ale jest w nich potencjał. Co najważniejsza muzyka jest prosta, szczera i zagrana z pomysłem. Dzięki temu płytę słucha się naprawdę przyjemnie i godzina materiału szybko przelatuje. Mocnym atutem jest tutaj masa fajnych, podniosłych chórków, urozmaicenie linii wokalnych. Pojawia się kobiecy głos i ostrzejszy wokal w stylu Atilli z Powerwolf, co słychać w „La Caccia Di turin”.Zespół niczym Rhapsody nie wstydzi się swojego ojczystego języka i z miłą chęcią go używa na płycie. Wokalista Barbarossa to taka krzyżówka wokalna Kiske i Lione, co znakomicie pasuje do całości. Mnie cieszy to, że pojawią się takie power metalowe petardy jak „The Harmonic Passage”. Ten utwór to czysty symfoniczny power metal w najlepszej postaci. Czasy starego Rhapsody oczywiście się nasuwają, ale co ciekawe zespół potrafi wykorzystać różne symfoniczne smaczki co by wzbogacić zwłaszcza solówki. Posłuchajcie jak gitarzysta pojedynkuje się choćby z wiolonczelą. Jest też podniosły „The Flame shall not Fade” , czy spokojniejszy i klimatyczny „Son of Winter”. Takie kawałki, pokazują że zespół jest pomysłowy i nie mają zamiaru grać na jedno kopyto. Blind Guardian na nowym albumie przesadził, ze wszystkim i zapomniał o power metalu. Klimat starego Blind Guardian czy Falconer wybrzmiewa w takim „Awakening”, gdzie jest nawet miejsce na folkowe zapędy. Najlepsze kąski to te stricte power metalowe i tutaj mamy „The Endless Well”, przebojowy „The Crowns to The Crowds”. Najkrótszym na płycie jest „Victory march” i to idealny przykład, że można stworzyć treściwy przebój w symfonicznym klimacie.

Gdyby dać tej płyty tą całą orkiestrę z nowego albumu BG to byłoby to coś wyjątkowego. Tak mamy kolejny klon Rhapsody, który ma potencjał na coś więcej. Soczyste brzmienie, ciekawa okładka sprawiają, że mamy przed sobą bardzo ciekawy album, który zachwyci fanów symfonicznego power metalu. Winterage to kolejny band z Włoch, który potwierdza że ten gatunek muzyki jest u nich silny. Polecam.

Ocena: 7.5/10

VISIGOTH - The Revenant King (2015)

Jedni postrzegają ich jako godnych naśladowców Manilla Road z najlepszych lat, jeszcze inni słyszą w ich muzyce coś z Manowar, a ja przyznaję się bez bicia że widzę w nich taki drugi Grand Magus. Z kolei okładka debiutanckiego albumu „The Revenant Kings” przypomina choćby te znane nam z Cirith Ungol. Mam wrażenie, że każdy z tych słuchaczy ma gdzieś rację. Visigoth to jedno z największych tegorocznych odkryć muzycznych. Choć jest to młoda kapela, która gra od 5 lat, to wcale nie daje po sobie tego poznać. Debiutancki album „The Revenant Kings” to płyta, która przywraca wiarę w epicki heavy metal, która daję nadzieję, że muzyka której podwaliny dały takie zespoły jak Manilla Road, Cirith Ungol czy Manowar wciąż ma się dobrze.

Znów to właśnie młodzi ludzie wyskakują z ciekawymi pomysłami, z ciekawym typowym takim amerykańskim brzmieniem. To znów debiutanci starają się brzmieć świeżo i błysnąć ciekawymi aranżacjami, stworzyć ciekawy styl, który zaskoczy nawet najbardziej doświadczonych słuchaczy, którzy się w heavy metalu od lat. Visigoth dokonał tego. Zapomnijcie o super grupach, czy płytach znanych nam kapel. Dajmy się porwać heavy metalowi jaki prezentuje amerykański band. To co ich wyróżnia to specyficzny wokalista Jake Rogers, który nieco mi przypomina frontmana Volbeat. Nie jest agresywny, ale wpasowuje się w rycerski, epicki klimat. To dzięki niemu nie mamy topowego heavy metalu. Sporą rolę odgrywa też mroczne, przybrudzone brzmienie, doom metalowy mrok jakby wyjęty z „Iron Will” Grand Magus. Przede wszystkim materiał brzmi świeżo, szczerze i nie ma prób silenia się na coś innego. Zespół gra prosto z serca, z miłości do epickiego heavy metalu. Mocne uderzenie perkusji, dudniący bas, a do tego ostre riffy wygrywane przez duet Palmer/ Campana. To jest coś więcej niż heavy metal, to jest prawdziwa magia i ten gęsty klimat potrafi pochłonąć słuchacza. Tak można się poczuć w rozbudowanym „Iron Brotherhood”, który poza marszowym tempem i epickim klimatem zaskakuje niezwykle melodyjnymi solówkami. Zespół odnajduje się w kolosach i kolejnym na to dowodem jest bez wątpienia kompozycja wieńcząca ten album czyli „From the Arcane Mists of Prophecy” . Tutaj nie ma słabych punktów i możemy to już przy otwieraczu to wykluczyć. Dostajemy z marszu mocny strzał w postaci „The Revenant Kings”. Utwór utrzymany w średnim tempie, mocno zakorzeniony w Grand Magus i tutaj nutka doom metalu idealnie wpasowuje się w konwencję epickiego heavy metalu. Chłopaki znają się na rzeczy i te 8 minut szybko zlatuje. Jednym z takich bardziej znanych kawałków z tej płyty był już znacznie wcześniej „Dungeon Master”. To już nieco inny utwór. Bardziej energiczny, bardziej melodyjny i nawet znajdziemy tutaj wpływy Iron Maiden. „Mammoth Rider” to encyklopedyczny przykład jak grać epicki heavy metal. Jest hołd, są bojowe chórki, jest marszowa sekcja rytmiczna, a wszystko podlanie doom metalowym sosem. Prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Jeśli ktoś szuka emocji to je znajdzie w „Blood Sacrifice”, zwłaszcza w początkowej fazie tego kawałka. To, że zespół jest wielkim fanem Manilla Road tylko potwierdza cover „Necropolis” i właściwie zespół nie popełnił tutaj żadnego błędu.

Tak o to kolejny młody zespół sprawił, że doznałem szoku. Obstawiałem, że będziemy mieć do czynienia z naprawdę dobrym albumem. Zapowiedzi były obiecujące, a styl jaki zespół prezentował dawał nadzieję na mocną rzecz. Jednak mimo to zaskoczyli mnie, bo dostałem prawdziwe dzieło. Jeden z najlepszych albumów z muzyką określaną mianem epickiego heavy metalu ostatnich lat ? Z pewnością tak.

Ocena: 9/10

VOICES OF DESTINY - Crissis Cult (2014)

„Crissis Cult” to już trzeci album niemieckiego Voices of Destiny, ale pierwsze wydawnictwo z nową wokalistką tj Adą Flechtner. Jej wokal nie zmienił stylu zespołu, bowiem dalej to jest symfoniczny metal, w którym dominuje komercja i taki dość młodzieżowy charakter. Wpływy Nightwish czy Within Temptation są tutaj czymś normalnym. Można było się spodziewać, że może coś ulegnie zmianie, może zespół czymś zaskoczy, ale niestety nie. Tak więc dostajemy typowy album Voices of destiny, z dużą zawartością symfonicznych elementów, z podniosłością. Nie potrzebnie zostaje w to wszystko w mieszane komercyjność i bardziej popowy charakter utworów. To jest spora strata dla płyty. Ciekawa okładka, czy dopracowana produkcja to są pewne atuty, ale nie zastąpi to nam dobrego materiału. W tej kwestii już nowy album wypada znacznie gorzej. To co wygrywa gitarzysta Christopher jest co najwyżej średnie i brakuje mi w tym ikry, przekonania i radości. Wszystko jest zagrane jakby z przymusu i bez pomysłu. Już „Wolfpack” nieco odstrasza swoją chaotyczną formą. Mieszanka progresywnego metalu z symfonicznym średnio tutaj wyszła. W „The easy Prey” zespół oferuje nam ostrzejszy, nieco nowoczesny heavy metal. Niestety poza mocnym riffem nic ciekawego tutaj nie dostajemy. Chaos i niezdecydowanie słychać w nieco rozlazłym „To The Slaughter”, ale nie pierwszy raz zespół podpada. O „21 Hereos” można powiedzieć wiele, ale co by to nie było to i tak wszystko sprowadza się do negatywnych przemyśleń. Dominacja komercji i popowych elementów, sprawia że mamy do czynienia z typowym wypełniaczem. Najciekawsze z całej płyty to energiczny „Under Control” i podniosły „The great Hunt”. Tutaj Christopher dał troszkę więcej z siebie i jest jakiś pomysł, element zaskoczenia, a wszystko staje się bardziej przyswajalne. Może właśnie to jest kierunek jaki zespół powinien obrać? Może te dwa utwory to sygnał, że zespół nie jest na straconej pozycji? Odpowiedzi należy szukać na kolejnym albumie. Póki co można sobie darować nowe wydawnictwo Voices of Destiny.

Ocena: 3/10

poniedziałek, 2 lutego 2015

WAR DANCE - Wrath For The Ages (2015)

Ciężko dzisiaj o jakieś ciekawe pozycje z kręgu epickiego heavy/power metalu. Brakuje płyt na miarę takich bandów jak Omen, Cirith Ungol, Warlord czy Manilla Road. Właściwie tylko stara ekipa najlepsze radzi sobie z epickim heavy/power metalem. Jednak chyba nie wszystko stracone, bo rok 2015 zaczął się całkiem dobrze dlatego gatunku. Pojawił się Veonity, Visgoth, a teraz jeszcze dochodzi grecki War Dance. Kapela działa od 2010 roku, jednak dopiero teraz udało im się wydać pełnometrażowy album. „Wrath For The Ages” to coś więcej niż zwykły debiut, jakiejś tam młodej kapeli, która chce zdobyć sławę jadąc na sentymencie fanów wielkich kapel pokroju Manowar czy Manilla Road. War Dance pokazał, że można nagrać coś ambitnego, coś świeżego i odbiegającego od typowego i jasno określonego standardu. Może nie jest to łatwa i schematyczna muzyka, ale czy zawsze to musimy dostawać?

Właśnie styl greków jest tutaj najbardziej imponujący. Dominuje epicki heavy metal, ale jest też amerykański power metal, jest nutka progresywnego metalu i wszystko przesiąknięte amerykańskim stylem. Zwłaszcza brzmienie, takie nieco toporne i przybrudzone nasuwa stare płyty Warlord czy Cirith Ungol. Budzi to wielki podziw. Elftherios to wokalista o mocnym i podniosłym głosie i dzięki niemu płyta brzmi naprawdę epicko. Nasuwają się najlepsi wokaliści heavy metalowi w tym sam pan Adams z Manowar. Nie wiele gorzej wypada duet gitarzystów. Goerge i Tassos stawiają na pomysłowość, na urozmaicenie i złożone motywy. Można poczuć klimat momentami doom metalowy, do tego partie te przyozdobione są różnymi smaczkami. Słychać to choćby w „Prometheus”, gdzie partie gitarowe wspierają progresywne klawisze. Ta kompozycja pokazuje jaki ponury i taki przytłaczający klimat mamy. Nie jest to proste, melodyjne i chwytliwe, ale tutaj miał być ukazany prawdziwy bitewny klimat, ta epickość najwyższych lotów. Robi to niezłe wrażenie. Choć nie brakuje tutaj rasowych przebojów, które porywają szybkością i chwytliwymi melodiami. Taki właśnie jest tytułowy „Wrath for the Ages”, w który można usłyszeć Cirith Ungol ale też i Warlord. Brzmi to imponująco i świeżo. Ta muzyka grana przez greków ma nas poruszyć, ma wzbudzić emocje. Kiedy słucha się takiego urozmaiconego kawałka jak „Recall” czy marszowego „War of Titans” to budzą się różne demony i różne emocje, które w nas siedzą. Bas często wybija się nad pozostałe instrumenty i jego moc jest słyszalny już w melodyjnym otwieraczu „Achilles War Dance”. Nutka progresywności, a także doom metalowy riff sprawia, że „Marathon” to kolejna perełka. Dla tych co lubią proste melodie i łatwo wpadające w ucho granie ten z pewnością polubi taki „Freedom” czy „The Thunder inside me”. Materiał jest równy i obyło się bez większej wpadki.

War Dance i ich debiutancki album zatytułowany „Wrath For The Ages” to jedna z najciekawszych premier roku 2015. Kapela zaskakuje świeżością, pomysłowością i wykonaniem. Malo kto by powiedział, że to dzieło zespołu, który debiutuje. Kapela brzmi dojrzale i taki też jest materiał. Postawiono nacisk na melodie, klimat i epickość. Przypominają się wydawnictwa Warlord, Cirith Ungol czy Manilla Road, ale War Dance chce tworzyć własną historię. Znakomity start. Polecam.

Ocena: 8.5/10