niedziela, 27 grudnia 2015

IRON CROSS - warhead (1985)

Iron Cross to jedna z wielu kapel, która nagrała jeden album i przepadła bez wieści. To również jedna z wielu kapel amerykańskich, które były ślepo zapatrzone w twórczość Judas Priest, Motley Crue czy Quiet Riot. Zespół powstał w 1982 r w celu oddania hołdu tym kapelom. Muzyka tego bandu nie miała być oryginalna i czymś nowym, miało przyciągnąć fanów tych kapel i pokazać, że amerykanie też potrafią tak grać. Zatrudniono również wokalistę Chara R. G, który miał imitować Halforda. Szkoda tylko że zespół nie potrafił się do końca zdecydować co chce grać, bo wyszła mieszanka mocnego heavy metalu i właśnie ostrzejszego grania i takiego nieco mało interesującego hard rocka. Tak o to w 1985 r ukazał się „Warhead”, który miał porwać fanów Judas Priest, Krokus, czy Motley Crue. Nie do końca się udało, ale mimo jest to kawał solidnego heavy metalu wymieszanego z hard rockiem. Na plus na pewno warto zaliczyć klimatyczną okładkę, czy też dopracowane brzmienie, które często podkreśla umiejętności muzyków. Najsłabszym punktem jest sekcja rytmiczna w tym perkusja, która brzmi jak automat perkusyjny. Brakuje w tej sferze życia. Char jako wokalista z pewnością dobrze wypada i trzeb mu to przyznać. Najlepiej radzi sobie z tymi ostrzejszymi kawałkami jak „waiting for the Axe”, gdzie trzeba się nieco bardziej wysilić. Jego agresywny styl może się podobać. Na pewno warto też pochwalić to co wyprawia gitarzysta Kacin. Jest sporo udanych riffów, które są warte odnotowania. Często gitarzysta zabiera nas w rejony Accept czy Judas Priest co jest dobrym znakiem. Jedną z takich podróży odbywamy przy okazji nieco toporniejszego „Warhead”. O tym, że band gra dla fanów Judas Priest bardzo dobrze świadczy przebojowy „FKZ”, czy rytmiczny „Send for the Cross”. W podobnej stylistyce utrzymany jest „Cold Steel” czy rozpędzony „Chain Gang”. Znacznie gorzej zespół wypada w hard rockowej stylistyce co potwierdza „Come and get it”. Całość zamyka najostrzejszy na płycie kawałek czyli „Crucible” i tutaj Char pokazuje, że znakomicie imituje wokal Roba Halforda. Gdyby cały album był taki, to na pewno i ocena byłaby wyższa. Jednak i tak nie jest źle i z pewnością jest to płyta z którą warta się zaznajomić, zwłaszcza jeśli kochamy Judas Priest czy Motley Crue. Dobra rzecz.

Ocena: 7/10

piątek, 25 grudnia 2015

SATANIC RITES - No Use Crying (1987)

Jedną z takich nietypowych kapel reprezentujących NWOBHM jest brytyjski band o nazwie Satanic Rites. Kapela powstała w 1980 roku i w początkowej fazie nie potrafiła się przebić na rynku muzycznym. Wszystko zmieniło się wraz z zatrudnieniem wokalistki Deborah Webster. Zespół specjalizował się w tworzeniu bardzo udanych rockowych kawałków. To już mamy dwa elementy, który wyróżniały kapelę na tle innych grup należących do NWOBHM. Kolejną rzeczą jaka wyróżniała ten band to wykorzystanie klawiszy i nadanie kompozycji takiego nieco tajemniczego klimatu. Melodyjny rock z elementami heavy metalu jaki grupa zaprezentowała mogła się podobać, a najbardziej do mnie przemawia ich drugi i ostatni album w postaci „No Use Crying”, który był idealną mieszanką stylów wypracowanych przez Survivor, Scorpions, Magnum czy Demon z okresu 83-87. Niby bardziej komercyjna odsłona Satanic Rites, na pewno też o wiele lżejsza niż debiut, ale słychać że główną rolę odgrywają partie klawiszowe Grahama Dysona i zapadający w pamięci wokal Deborah. To wszystko stanowiło znakomitą całość i wyróżniało się na tle innych wydawnictw z taką muzyką z tego okresu. Zaczyna się klimatycznie i tak nieco futurystycznie, ale „Good Times Now” to chwytliwy i melodyjny przebój utrzymany w stylu Demon i to z okresu który bardzo sobie cenię. Tak więc mamy genialne otwarcie albumu. Stuart Page może gra lżej ale jego partie na tym albumie są pomysłowe i bardzo klimatyczne. Wystarczy wsłuchać się w hard rockowy Never So easy” by to pojąć. Kiedy słucha się takiego lekkiego „Borderline” to na myśl Survivor i ich największy hit w postaci „Eye of The Tiger”. Wystarczy porównać sferę refrenu czy zwrotek by to odczuć. Na płycie nie brakuje też energii i szybkości, a dowodem tego jest przebój w postaci „Song For Stuart”. Nie zapomniano o balladzie i „Pain of Confussion” czy „here comes the war” to taki hołd dla ballad wykreowanych przez Scorpions. Jeśli ktoś szuka ciekawych popisów gitarowych i większej dawki NWOBHM to znajdzie to w szybszym „Changelling”, który ma coś z Demon. W podobnej tonacji utrzymany jest utrzymany zadziorny „Woman of Mystery” czy też tytułowy „No Use Crying”, które pokazują jaki drzemał potencjał w tej grupie. Lekkie i niezwykle melodyjne granie zaprezentował Satanic Crites. Troszkę na miarę Demon, czy Magnum co bardzo cieszy. Jedna z najciekawszych kapel NWOBHM, która pokazała nieco inne oblicze tego gatunku muzycznego. Okładka wskazuje na mroczne i agresywne granie, co nie do końca jest prawda. Jednak z pewnością udanie zachęca do sięgnięcia po ten świetny album, który był ostatnim w historii grupy.

Ocena: 9/10

środa, 23 grudnia 2015

ZION - Thunder form the Mountain (1989)

Jak ktoś lubi Stryper i chrześcijański heavy metal pod każdą postacią ten może zainteresować się amerykańską formacją Zion. Jest to mało znany band, który tak jak szybko się pojawił na scenie metalowej tak szybko zniknął, pozostawiając po sobie jedynie debiutancki album „Thunder from the Mountain”. Ten kwartet zrodził się w 1981 r w Portland. Główną rolę odegrał w tamtym czasie gitarzysta David Moore. Do pierwszego składu dołączył wokalista Bruce Fischer, perkusista Rex Scott i basista Greg Sauer. Z czasem skład uległ zmianie, bowiem Bruce odszedł, gdyż wolał oddać się prawdziwej pracy, a Rex Scott poduczył się grania na gitarze. Tak w oto przemeblowanym składzie gdzie Rex objął funkcję wokalisty i gitarzysty zespół nagrał debiutancki album, który ukazał się w 1989r. To co mogliśmy znaleźć na tej płycie to nieco niszowy hard'n heavy z mieszany z melodyjny heavy metalem. Nie do końca mogła przekonywać sfera liryczna albumu, bowiem wszystko wiązało się z chrześcijaństwem. Album cechowało niskiej jakości brzmienie i nieco niedopracowany materiał, który jawił się jako dzieło niedoświadczonych muzyków, którzy potrafią grać. Muzyka zawarta na tym krążku jest lekka, klimatyczna, komercyjna, ale są momenty które pozwalają dobrze oceniać ten album. Rex Scott sprawdził się jako wokalista do takiego grania i cały czas śpiewa emocjonalne i dość rockowo. Jeśli chodzi o materiał to na pewno warto wyróżnić otwieracz „Who Pulls the Strings”, który brzmi jak mieszanka Def Leppard, Dokken i Stryper. David Moore to solidny i pracowity gitarzysty, który stawia na prostotę i chwytliwość. To właśnie słychać w hard rockowym „Kick in the Gates” mający przebojowy charakter. Komercja to jest coś co przewija się przez cały album, a nasila się w popowym „Its a Crime” czy stonowanym „Help Me”. Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć bardziej heavy metalowy „Thrillseeker”, lekki i hard rockowy „Sold You a Lie”, czy rytmiczny „Roll the Rock”. Zespół nie krył tez wpływów Krokus czy Ac/Dc co słychać w zamykającym „He Loves You”. Mimo chrześcijańskich tekstów, nieco niszowego poziomu i mało oryginalnego stylu można było tutaj znaleźć kilka ciekawych i wartych uwagi kompozycji. Pozycja skierowana do maniaków Stryper i starego hard';n heavy.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 22 grudnia 2015

KING WRAITH - Of secrets and lore (2015)

Nic nie jest w stanie równać się z klasycznym heavy metalem, takim osadzonym w latach 80. Większym zainteresowaniem cieszą się płyty, w których nie brakuje odesłań do najlepszych płyt z lat 80 czy 90, aniżeli takie w których jest pełno eksperymentowania i poszukiwania nowoczesnego brzmienia. Każdego miesiąca pojawiają się właściwie płyty z tego typu muzyką, gdzie słychać echa wielkich kapel, ale żeby mówić o sukcesie trzeba czegoś więcej niż tylko przerysowanych motywów. Trzeba mieć w sobie pasję, trzeba mieć pomysł na styl, a także na materiał. Kiedy słucham sobie debiutancki album włoskiej formacji King Wraith w postaci Of secrets and Lore” to stwierdzam, że Ci panowie są właśnie taki bandem z misją. Ich powołaniem jest przypomnienie nam okresu w którym sukcesy osiągały takie tuzy jak Running Wild. Blind Guardian czy Grave Digger. Ich przygoda z muzyką dopiero się zaczęła, a zapowiada się naprawdę obiecująco.

King wraith to włoska kapela, która powstała w 2014 r z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Daniela Genugu. To on odpowiada za wszelkie inne kwestie jak choćby komponowanie. Wokal jego jeszcze jest nie okiełznany i właściwie brakuje mu pewności siebie. Znacznie lepiej radzi sobie z grą na gitarze. Jest agresja, jest nacisk na mocne riffy, na szybkość i klasyczne motywy. To w efekcie sprawia, że płyta brzmi klasycznie. Na plus warto zaliczyć umiejętność odtworzenia stylów Grave Digger czy Running Wild. Otwieracz idealnie odzwierciedla to. Słychać piracki klimat i hołd dla running Wild w szybkim „Poseidon”. Sam riff i melodia przypomina mi „Genghis Khan”. Tam właśnie powinien brzmieć klasyczny heavy metal, tak powinien brzmieć Running Wild Dalszy ciąg podobnych klimatów mamy w pogodnym „Flag of Black Ship”. Mocny riff, chwytliwe partie gitarowe i pełne szaleństwa solówki. Zespół umiejętnie nawiązuje do Running Wild i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. King Wratih choć pochodzi z Włoch to nie mają problemu z wykreowaniem typowej niemieckiej toporności. W końcu zostaje ona przemycona w mroczniejszym „Roll'n Ride”. Płyta jest łatwa w odbiorze bo od samego początku zespół dostarcza nam pierwszej klasy hity. Dobrym tego przykładem jest epicki „King Wraith” i na taki heavy/power zawsze warto czekać. Nie brakuje na krążku urozmaicenia i umiejętności zaskoczenia słuchacza. Sporo zamieszania robi marszowy, bardziej hard rockowy „Iliad”. Fale, sztorm, piracki klimat są wyczuwalne w rozpędzonym „A chest of gold and fear”. Prawdziwa speed metalowa jazda bez trzymanki jest w melodyjnym „Jaws of Death”, który ma nawet coś z Hammerfall. Balladowy „Of secrets and lore” brzmi jak hołd dla starego Blind Guardian. Ja to kupuje.

Na debiutanckim albumie włochów nie brakuje cytatów i odesłań do klasycznych albumów Running Wild, Blind Guardian czy Grave Digger. Talent Daniela udziela się przez całą płytę i naprawdę radzi sobie z stworzeniem utworów będących hołdem dla tych wielkich kapel. Potrafi przy tym stworzyć coś własnego, coś wyróżnia na tle innych podobnych płyt z tego roku. Jak na debiut to płyta jest bardzo dopracowana i stworzona przez fanów heavy metalu, którzy sami żyją tą muzyką i darzą ją wielkim szacunkiem. W efekcie dostaliśmy album, który jest miły dla ucha i na długo zostaje w pamięci. King Wraith zaskoczył w roku 2015 i ciekawe co jeszcze nam pokażą. Muzyki w stylu Running Wild nigdy za wiele.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 21 grudnia 2015

CHASTAIN - The Voice of the Cult (1988)

Chastain kuł żelazo w latach 80 póki było gorące. Mieli za sobą dwa świetne albumy i kiedy wydawało się że zespół będzie trzymać się już tego wypracowanego stylu i że nie czekają nas niespodzianki, Chastain dokonał niemożliwego. Nie dość że udało się nieco zmienić, podrasować swój własny styl nie zmieniając pewnych podstawowych założeń, to jeszcze udało się nagrać album, który dla wielu jest uważany za kultowy i za najlepszy w dyskografii Chastain. Rok 1988 okazał się dobry rokiem dla bandu, bo wtedy wydano „The Voice of the Cult”. Ten album zamknął pewien okres zespołu i postawił wysoko poprzeczkę na kolejne lata.

Nowy album miał nieco inny charakter. Wydawało się, że zespół chciał nadać całości bardziej komercyjnego charakteru. Płytę zdominował lżejszy klimat, riffy były mniej agresywnie i postawiono na lżejsze aranżacje. Przez to płyta stała się jeszcze bardziej przyswajalna i łatwiejsza w odbiorze. Najciekawsze jest to, że wciąż na płycie roi się od neoklasycznych zagrywek Davida, wciąż było pełno mocnych riffów i petard. Nawet Leather Leone nie odpuszczała w sferze wokalu i każdy fragment zaśpiewała z pasją i zaangażowaniem. Wszystko na tym albumie brzmi świeżo i muzyka Chastain nabrała jakby nowej jakości. Zaczyna się od niezwykle melodyjnego „The Voice of the Cult” i słychać gdzieś tam w początkowej fazie wpływy Queen, gdzie potem to już jazda bez trzymanki w stylu Iron Maiden. „Live hard” ma w sobie coś z hard rocka, ma w sobie dość pomysłowy riff, co tylko potwierdza że zespół nieco podrasował swój styl. Podobne emocje wywołuje rytmiczny „Chains of Love” o komercyjnym charakterze. Te dwa utwory dobrze pokazują, że ten album był lżejszy i bardziej prostszy jeśli chodzi o aranżacje. W końcu ten album pierwotnie miał być wydane pod szyldem CJSS czyli drugiej kapeli Davida. Jednak ostatecznie wydano go dla Chastain, a nie CJSS. „Fortune Teller” to kompozycja już bardziej złożona i z taką nutką progresywności, która ma echa poprzednich płyt. Najostrzejszym kawałkiem na płycie jest „Child of Evermore”, który przemyca pewne cechy wyjęte z thrash metalu, co również bardzo cieszy. Na płycie jest pełno ciekawych i ponadczasowych przebojów i jednym z takowych jest marszowy „Soldiers of the Flame” czy ostrzejszy „Evil for Evil”. Na koniec mamy złowieszczy, nieco bardziej klimatyczny „Take Me Home”, który przez swój nieco progresywny charakter przypomina wczesny Savatage.

Tym albumem Chastain umocnił swoją pozycję i zapisał się już na stałe w historii heavy/power metalu. David pokazał że jest utalentowanym gitarzystą, który odnajduje się w różnych stylach, a Leather Leone to jedna z najlepszych wokalistek heavy metalowych. Płyta z jednej strony lżejsza, bardziej komercyjna, ale z pewnością nie traci to na jakości. Chastain nagrał album niezwykle przebojowy, świeży i jednocześnie utrzymany w stylu poprzednich. Warto znać ten krążek, który szybko uzyskał tytuł kultowego. Niech każdy usłyszy ten głos kultu.

Ocena: 9.5/10

sobota, 19 grudnia 2015

CHASTAIN - The 7th son of never (1987)

Wydanie „Ruler of The wasteland” było przepustką dla nowo rodzącej się gwiazdy heavy/power metalu czyli Chastain. Zespół pokazał swój styl, zaprezentował to co najlepsze i przyciągnął wiele słuchaczy. Teraz stało przed nimi już tylko jedno, a mianowicie utrzymanie tego poziomu i tworzenie nowej, równie świetnej muzyki. To nie zawsze jest takie łatwe, zwłaszcza kiedy wszystko rozpoczyna płyta świetna, wręcz bez błędna. Na szczęście Chastain udało się kontynuować to co pokazali na „Ruler of The Wasteland” i tak w efekcie udało się po roku wydać „The 7th of Never”.

Płyta właściwie jest podobna do swojej poprzedniczki i to pod wieloma względami. Klimatyczna i nieco tajemnicza okładka, która przyprawia nieco o dreszcze. Przybrudzone i ostre brzmienie, to również jeden z tych atutów, które udało się przerysować na nowy album. Same pomysły, konstrukcja, to co gra David i w jaki sposób, a także wokal Leather w rzeczy samej nie uległy zmianie i właściwie słychać że forma została utrzymana. Słychać na „The 7th of never” , że zespół został natchniony poprzednim albumie i byli w swoim żywiole i nie brakowało im pomysłów. To też w efekcie dość szybko powstał kolejny krążek, który w dużym stopniu jest kontynuacją „Ruler of The wasteland”. Otwarcie płyty jest równie świetne co na poprzedniczce. „We must Carry on” to taki rasowy kawałek Chastain z szybszym tempem i nawiązanie do klasycznego power metalu. David to bardzo uzdolniony gitarzysta i nie kryje tego na tym albumie, co zresztą bardzo cieszy. „Paradise” ma mocne wejście sekcji rytmicznej i sporo popisowych zagrywek Davida, a tego nigdy za wiele w Chastain. Do grona ciekawych kompozycji z pewnością warto zaliczyć energiczny „Its too late for yeasterday” z wyraźnymi wpływami Judas Priest. Nie ma co ukrywać talentu Davida i jego umiejętności jako gitarzysty, lecz trzeba się tym chwalić. Nic więc dziwnego, że zespół umieścił na płycie instrumentalny „827”, który pokazuje na co stać Davida. Dzieje się sporo i szkoda tylko że nie pokoszono się o jakiś bardziej wyrazisty motyw prowadzący. Najciekawszym utworem na płycie jest bez wątpienia agresywny, klimatyczny „The wicked are restless” z wyraźnymi wpływami neoklasycznego heavy/power metalu. Marszowe tempo i ciekawy główny motyw sprawiają że kompozycja tętni swoim własnym życiem. Tutaj mamy wszystko to za co kochamy ten band. Zespół nie zapomina o swoich korzeniach i tradycyjnym amerykańskim heavy metalu co potwierdza w nieco toporniejszym „The 7th of never”. W tamtych Chastain przede wszystkim zaskakiwał bardziej wyszukanymi, chwytliwymi melodiami i klimatem. Dobrze to uchwycono w pomysłowym „Take Me Back in Time”. Sama konwencja, styl przypomina „The King has the power”. Całość zamyka klimatyczny i bardziej epicki „Forevermore” w którym dzieje się całkiem sporo.

Chastain wydając ten album pokazał, że jeszcze nie wykorzystali wszystkich pomysłów i że są silnym zespołem, w którym drzemie spory potencjał. Trzeci album w ich dyskografii był nieco słabszy od kultowego „Ruler of the Wasteland”, ale to wciąż heavy/power metal na wysokim poziomie. Dla takich kawałków jak „Wicked are restless” czy „Take Me back In Time” warto znać ten album, zwłaszcza że to jeden z tych najlepszych wydanych przez amerykańską formację.

Ocena: 9/10

czwartek, 17 grudnia 2015

CHRISTIAN MISTRESS - To Your Death (2015)

Każdy szuka czegoś innego w muzyce. Jeden będzie szukał czystej i nie zobowiązującej rozrywki. Inni w muzyce metalowej szukają nie zapomnianych przeżyć, ale są też tacy, którzy chcą się wyszaleć przy heavy metalu i jednocześnie przenieść się do lat świetności tego gatunku. Dzisiaj to chleb powszedni że młode kapele próbują odtworzyć tamte czasy, nawiązać stylistycznie do Iron Maiden, Mercyful fate czy Black Sabbath. Niektóre kapele starają się przy tym mieszać z nowoczesnym brzmienie, co wszystko tylko traci na jakości i oryginalności. Jednak nie wszystkie kapele kończą z takim efektem. Amerykański band Christian Mistress to jedyny w swoim rodzaju zespół, który łączy psychodeliczny klimat, tematykę okultystyczną, mroczne brzmienie, NWOBHM, twórczość Black Sabbath, Mercyful Fate i Iron Maiden. To kapela która gra szczerze, z polotem i z pasją. Dawno nie było tak autentycznego zespołu, który brzmi jakby faktycznie tworzył w latach 70/80. Ich drugi album „Possesion” z 2012 r namieszał na rynku, czy z nowym albumem „To Your death” jest podobnie?

Christian Mistress to zespół, który udowodnił już nam że ma pomysł na siebie, wie jak stworzyć hit, jak nagrać album klimatyczny. Wiedzą też jak podejść słuchacza i jak go zaskoczyć, jednocześnie sprawić by odżyły wspomnienia i myśli o kultowych kapelach. Nie kryją swoich inspiracji od samego początku i dumnie się z tym afiszują, Różnica polega na tym w stosunku do innych młodych kapel że brzmi oryginalnie i świeżo. Brakowało na rynku takiej formacji, która będzie zaskakiwać i wciągać w swój magiczny świat. Plusem jest też wokalistka Christine Davis, który tylko podkreśla wyjątkowość tej formacji. Ma specyficzną manierę i styl śpiewania. Nie grzeszy techniką, czy też agresja, ale to właśnie dzięki niej występuje ten psychodeliczny klimat, co jest źródłem potęgi tej formacji. W składzie pojawił się nowy gitarzysta tj Tim Diedrich, który właściwie nie wniósł za wiele do muzyki. Dalej mamy to samo, dalej mamy złożone solówki, bardziej wyszukane motywy, a wszystko z nawiązaniem do klasyki. Z pewnością razem z Oscarem dają czadu i dzieje się w tef sferze naprawdę sporo. Wystarczy odpalić płytę i w słuchać się w hard rockowy otwieracz „Neon”. Od razu słychać klasyczne brzmienie, taki tradycyjny riff osadzony w latach 80. Na myśl przychodzi Warlock czy Hellion, co tylko dobrze świadczy o tym kawałku, jak i zespole. „Stronger Than Blood” to utwór osadzony w klimatach NWOBHM i wczesnego Iron maiden czy Diamond Head. Prosty motyw gitarowy i fajna zabawa rytmiką to zalety tego kawałka. W żywiołowym „Eclipse” można doszukać się wyraźnych wpływów Metal Church z okresu Mike'a na wokalu. Christian Mistress nie boi się sięgać po elementy stricte rockowe i taki „Walking Around” w początkowej fazie ma riff wyjęty jakby z wczesnego Ac/Dc. Na nowej płycie nie zabrakło również stylizacji bardziej speed metalowej. Dobrze to odzwierciedla rozpędzony „Open Road”. Szkoda tylko, że to jedna z nie wielu petard na płycie. Amerykańska formacja na poprzednim albumie zawarła sporo klimatycznych kompozycji i nic dziwnego, że na najnowszym krążku też pojawiły się takie bardziej mroczne, psychodeliczne kawałki. Jednym z nich jest ponury „Ultimate Freedom” o nieco komercyjnej stylizacji. Drugim takim utworem na płycie jest urozmaicony „Lonewild”. Całość zamyka bonus w postaci „TYD” i jest to druga petarda na wydawnictwie, która udowadnia że zespół powinien nieco odejść w kierunku szybszego grania.

3 lata czekania i w sumie dostaliśmy kontynuację poprzedniego albumu. Fakt, że już nie działa w takim sam sposób i już nie jest tak magiczna i zaskakująca jak „Possesion”. Mimo nieco słabszego materiału, jest to wciąż wysokiej klasy granie. Co przemawia za tym wydawnictwem to specyficzny wokal Christine, mroczny nieco psychodeliczny klimat i znakomite odtworzenie riffów, motywów lat 70 czy 80. To jest to i tylko tak trzymać.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 15 grudnia 2015

BLACK TIDE - Chasing shadows (2015)

To już 8 lat istnienia amerykańskiego bandu o nazwie Black Tide. Do dnia dzisiejszego pamiętam ich całkiem udany debiutancki album z roku 2008. „Light from above” to była pozycja skierowana do maniaków tradycyjnego heavy/power metalu, do tych co cenią sobie melodyjność i to ponad świeżość czy oryginalność. Wtedy dali się poznać jako zespół kochający twórczość Iron Maiden czy Judas Priest. Kolejny album przeniósł zespół do świata współczesnego i bardziej nowoczesnego heavy metalu, w którym nie trudno było doszukać się wpływów Bullet For My Vallentine, tracąc wcześniejsze wzorce. W końcu chyba udało się połączyć te dwa światy i znaleźć prawdziwy złoty środek, który pogodzi fanów tych dwóch płyt. Najnowszy krążek zatytułowany „Chasing Shadows” to najlepsze co zespół nagrał do tej pory i to nie żart.

Przede wszystkim zespół wrócił do swojego pierwotnego logo. Powrócono do heavy/power metalu, znów zaczęto stosować coraz więcej elementów wyjętych z twórczości Iron Maiden, czy judas Priest. Najlepsze jest to, że nie boją się wmieszać to utworów nieco metalcorowych, przesiąkniętych Bullet For My vallentine. Wyszła z tego ciekawa mieszanka i choć słychać momentami nieco młodzieżowy feeling to słucha się tego z wypiekami na twarzy. Zespół nagrał niezwykle przemyślany album, który zadowoli nawet bardziej wymagającego fana heavy/power metalu. Płyta kipi energią i każdy utwór ma w sobie coś, co pozwala nam go zapamiętać i na nowo przeżywać. Nieco komercyjne i płaskie brzmienie to jeden z słabych punktów tej płyty, ale na szczęście nie niszczy ostatecznego efektu. Tutaj przemawiają przede wszystkim partie gitarowe, które przebijają wszystko to co zespół stworzył do tej pory. Garcia i Diaz naprawdę wzięli się ostro do pracy i to przedłożyło się na jakość zawartej muzyki. Gitary brzmią soczyście a każdy riff, czy solówka to prawdziwa frajda. Heavy metal ma być zabawą, ma cieszyć słuchacza i zachęcać do wyszalenia się. Ta muzyka nadaję się do tego. „Intro” za wiele nie zdradza, ale przynajmniej spełnia się w roli budowania klimatu. Dalej mamy ostrzejszy „Guidelines” to ciekawa mieszanka power metalu i metalcoru. Dochodzi do skrzyżowania muzyki rodem z Helloween z nowocześniejszym, młodzieżowym metalem spod znaku Bullet For my Vallentine. Dzieje się sporo i nie ma szans nudzić się przy tym. Kolejnym hitem na płycie jest bardziej już melodyjny „Angel in the Dark”. Niby proste i oklepane granie, ale ma w sobie tyle spontaniczności, radości i miłości do metalu, co od razu przerzuca się na słuchacza. Zespół na nowej płycie nie szczędzi naprawdę szybkich, energicznych kawałków co pokazuje melodyjny „Predator”. Tutaj gitarzyści dają niezły popis swoich umiejętności i brakowało tego na poprzednim albumie. Dobrze też wpasował się w całość bardziej hard rockowy „Burn”. Tytułowy „Chasing Shadows” to taka wizytówka tego albumu i tutaj mamy to wszystko co przewija się w tym albumie. Nic nowego co byśmy słyszeli w tym roku, ale zapada to w pamięci, a to już coś. Fanom power metalu na pewno spodoba się chwytliwy „Sex is Angry” czy ostrzejszy „Promised Land”, który zamyka płytę.

4 lata nie zostały zmarnowane i amerykański band w pełni wykorzystał swój potencjał i nagrał najlepszy album w swojej twórczości. Płyta jest zarówno nowoczesna, melodyjna i pełna cech heavy/power metalowych, co bardzo cieszy. Udało się połączyć tradycyjne rozwiązania z nowoczesnym brzmieniem i młodzieżowym pazurem. Kupuje to co Black Tide zaprezentował na „Chasing Shadows”, wam też radzę się zapoznać z tym wydawnictwem.

Ocena: 8/10

niedziela, 13 grudnia 2015

AMBERIAN DAWN - Innuendo (2015)

Komercja, duże wpływy popu, rocku czy innych bardziej radiowych gatunków w połączeniu z symfoniką i heavy/power metalem zazwyczaj kończy się katastrofą. Tego typu zespoły nie mają lekkiego życia bo są znienawidzone przez fanów prawdziwego metalu, ale znów cieszą się popularnością wśród młodzieży. Tak w sumie jest też z Fińskim Amberian Dawn, który nie kryje swoich zainteresowań twórczością Nightwish, Epica czy Vision of Atlantis. Grają od 2006 roku i już dorobili się 7 albumów a ich najnowsze dzieło w postaci „Innuendo” umacnia tylko ich pozycję, pokazując jednocześnie że komercja nie oznacza zawsze słaby materiał.

Amberian dawn nigdy nie starał się tworzyć czegoś na siłę i właściwie od samego początku w ich muzyce były elementy popu, rocka, wokalistka zawsze miała słodki i popowy głos, a wszystko wydawało się słodkie. To się nie zmieniło. Jeśli już szukać jakieś różnice, to z pewnością zespół jest dojrzalszy i nie kryje się z tym. Znacznie łatwiej im przychodzi hitów, bez problemu udaje się to wszystko skierować na heavy/power metalowy tor. Mimo popowego głosu Capri, to i tak nowy album jest godzien uwagi dla fanów wszelakiego melodyjnego heavy/power metalu w symfonicznej odmianie. Zaletą jest mocne, soczyste brzmienie, które w połączeniu z partiami gitarowymi Tuomasa i Emila stanowią źródło mocy i podstawowy czynnik atrakcyjności tej płyty. To właśnie te zróżnicowane zagrywki ocierające się o progresywność, a czasami o neoklasyczny power metal sprawiają że płyta zyskuje na mocy i na drapieżności. Nie brakuje szybkich riffów, nie brakuje klimatycznych motywów, czy też bardziej przyjaznych dla miłośników popowych melodii. To wszystko znakomicie tworzy spójną całość. Bardzo dobrze album promował melodyjny, nieco piracki „Fame & Gloria”. Bardzo energiczny i łatwo wpadający w ucho kawałek to udany chwyt by przyciągnąć potencjalnego słuchacza i to zdało swój egzamin. „Ladyhawk” to dobry przykład owego przesiąknięcia pop rockiem i komercją. Zespół często wkracza w świat progresywności co potwierdza taki nieco zakręcony „Innuendo”. Jeśli chodzi o same melodie i formę ich podania to często na myśl przychodzi kultowa Abba. Bardzo dobrze tą cechę oddaje lekki i przyjemny „The Court of Mirror Hall”. Oczywiście Amberian Dawn ma dobre predyspozycje by grać agresywniejszy i bardziej rasowy symfoniczny power metal co potwierdza w rozpędzonym „Rise of The Evil”. Jeżeli już mówi o tych najlepszych kompozycjach to z pewnością godny uwagi jest rozbudowany „Symphony nr 1 part 1 – the witchcraft” czy zamykający „Your Time My time” , które mogą zachwycić nieco baśniowym klimatem.

Zapomnijmy na chwilę o naszych listach najlepszych płyt i zestawieniach roku 2015 bo Amberian Dawn nie ma szans na jaką walkę w tym roku. Jednak nie skreślajmy tej płyty z tego względu że za mało metalu, że za dużo komercji. Nowy album finów na swój sposób jest miły w odsłuchu i potrafi być dobrą odskocznią od rasowych heavy metalowych płyt, które katujemy właściwie na co dzień.

Ocena: 7/10

piątek, 11 grudnia 2015

MORBID SAINT - Destruction System (2015)

Ostatnim czasy co raz więcej napotykamy kapel, które działały w latach 80 czy 90 i powracają po dłuższej przerwie. Zazwyczaj są to zespoły, które cieszyły się wielkim zainteresowaniem i zdobyły swój status. Takie powroty to fajna sprawa, bo można znów posłuchać zespoły z przeszłości, które potrafiły namieszać na rynku muzycznym i które potrafi nagrywać wartościowe albumy. Jest też jednak zawsze to ryzyko, że zespół tylko zniszczy to co osiągnął, a wtedy nie jest odbudować zaufanie fanów. Wielu kapelom jednak udało się nawiązać do klasycznych albumów i odnieść sukces mimo pewnych zmian. Amerykański Morbid Saint powstał w 1982 r i zapisali się w historii thrash metalu dzięki świetnemu debiutowi w postaci „Spectrum Of Death”. Od tamtego dzieła minęło w sumie 25 lat i zmienił się nie tylko styl, ale i czasy. Ciężko dzisiaj o taki thrash metal jaki oni grali przed laty. „Destruction System” to najnowsze dzieło Morbid Saint, które jest ich biletem do świata żywych.

Morbid Saint ten znany nam z końcówki lat 80 i lat 90 był agresywny, mroczny, momentami brutalny i ocierający się o Death metal. Była to muzyka poruszająca kwestie zła, śmierci, piekła i szatana i była w tym wszystkim bardzo naturalna. W dzisiejszych czasach ciężko o coś takiego, bo wszędzie pełno sztucznego i pozbawionego duszy brzmienia. Często to właśnie technika odgrywa ważniejszą rolę niż samo to co grają muzycy. Tak więc obawy o powrót Morbid Saint były postawne. Zwłaszcza, że z dawnego składu został charyzmatyczny wokalista Pat Lind i gitarzysta Jay Visser, którzy przyczynili się do sukcesu „Spectrum of Death”. Zespół zasiliła nowa sekcja rytmiczna, a Marco Martell w 2015 r dołączył już jako drugi gitarzysta. Nowa krew, nowi ludzi, nowe pomysły, a styl i komponowanie utworów nie uległo zmian. Mimo upływu czasu, wciąż Morbid Saint brzmi brutalnie i tak naturalnie. To co wydawało się nie możliwe okazało się możliwe i zespół nagrał album nie wiele gorszy niż debiut, który okazał się w 1990 r. Nowy materiał jest treściwy, pełen energii, a co ważne zachowuje te wszystkie cechy z „Spectrum of Death”. Nie brakuje mrocznego klimatu, agresywnych riffów, szybkiego tempa. To składa się na idealną całość. Może i intro nie jest w pełni trafione, ale tytułowy kawałek „Destruction System” brzmi bardzo klasycznie. Dalej jest jeszcze lepiej. Mamy techniczny i urozmaicony „Darkness Unseen”. To jest przykład, że Morbid Saint jest w formie i potrafi nagrać kawałki na miarę tych z pierwszej płyty. Tak samo dobrze wypada rozpędzony i agresywny „Depth of Sanity”, który przemyca to co najlepsze w thrash metalu. Na płycie jest sporo prawdziwych petard i wystarczy odpalić „Disciples of Discipline” czy „Halls of terror”. Co może się podobać to z pewnością masa ostrych i mocnych riffów. Praca gitarowa stoi na wysokim poziomie i od początku do końca dzieje się naprawdę sporo w tej sferze. Zespół cały czas serwuje thrash metal na wysokim poziomie, jednocześnie nie ma problemu z tym by urozmaicić materiał i nie trzymać się stricte jednego motywu. Dobrze to odzwierciedla zadziorny „Living Misery” czy stonowanym „Sign of Times”. Do tego dochodzi przebojowy „Life's Blood” i mocarny „Final Exit”. Każdy utwór ma w sobie coś i nie ma tutaj mowy o odrzutach i wypełniaczach.

A jednak można powrócić po latach nie obecności i nagrać album, który w rzeczy samej jest nie wiele gorszy od albumu z lat 80 czy 90. Nie zawsze udaje się nagrać materiał, któy wciąż po tylu latach będzie taki naturalny, agresywny, a przede wszystkim klasyczny. Morbid Saint zaskoczył swoim najnowszym dziełem w postaci „Destruction System”. Tak powinien brzmieć thrash metal naszych czasów. Jeden z najciekawszych thrash metalowych bandów powrócił i oby został na dłużej tym razem. Polecam, bowiem panowie nie zawodzą i przypominają nam czasy „Spectrum of death”.

Ocena: 8.5/10

METAL ALLEGIANCE - Metal Allegiance (2015)

Ostatnim czasy co raz łatwiej natrafić na super grupy w muzyce heavy metalowej. Wiele tych kapel, czy też projektów muzycznych nastawia się na granie muzyki z pogranicza heavy/power metalu. Zastanawiałem się kiedy napotkamy pierwszy taki super zespół złożony gwiazd, który będzie grał thrash metal. Długo nie musiałem czekać, bo już w tym roku pojawił się Metal Allegiance i ich debiutancki album o taki samym tytule. Kiedy ma się w jednym składzie muzyków z takich kapel jak Testament, Dream Theater, czy Megadeth to wiadomo, że nie będzie brakować zainteresowania, a sam skład jest najlepszym gwarantem jakości.

Sama kapela powstała w 2014 r i sporą rolę w komponowaniu odegrał Mark Menghi, który również zagrał niektóre partie basowe. W tej kapeli na pewno nie brakuje zasłużonych gwiazd, które potrafią nawet z mniej ciekawego pomysłu uczynić ciekawym i intrygującym. Mamy w końcu basistę Davida Effelsona znanego z Megadeth, Mike'a Portnoya z Dream Theater i gitarzystę Alexa Skolnicka który gra w Testament. Do tego panowie zaprosili znanych gości, co by było jeszcze ciekawej. Płyta jak przystało na wiele z tego gatunku jest treściwa i pozbawiona zbędnych dłużyzn. Mamy w sumie 10 kompozycji co daje godzinę muzyki na wysokim poziomie. Na pierwszy strzał idzie „Gift of pain”, w którym główną atrakcją jest występ Randiego z Lamb of God. Kompozycja jest brutalniejsza, mroczniejsza i z nutką nowoczesnego podejścia. „Let dakness Fall” jest bardziej urozmaicony i bardziej klimatyczny. Nieco przesadzono z długością i co odbija się na jakości. Dobrze wypada tutaj wokalista Mastodon. Gitarzysta Machine head czyli Phil Demmel oraz wokalista Testament – Chuck Billy dają całkiem niezły popis w „Dying Song”. Jest to prosta, stonowana i ostra kompozycja. Brakuje tutaj z pewnością więcej energii i jakiegoś zaskoczenia. Na plus trzeba zaliczyć występ Chucka. Prawdziwa jazda zaczyna się w rozpędzonym „cant kill the devil”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. To jest właśnie taki szczery tradycyjny thrash metal na jaki się czeka z niecierpliwością. Ten kawałek pokazuje jak świetne mamy brzmienie i jak doświadczeni są muzycy. Nie trzeba błyszczeć pomysłowością a mimo tego rodzą się ciekawe kawałki. Mark Osegueda z Death Angeli Cristina z Lacuna Coil tworzą ciekawy duet w „Scars”, który jest pewnym urozmaiceniem płyty i pokazuje że w nieco wolniejszych kompozycjach band sobie całkiem dobrze radzi. Nieco lżejszy i bardziej melodyjny jest „Destination Nowhere”. W tym kawałku można posłuchać głosu lidera Trivum i to też dobry przykład nowocześniej odmiany thrash metalu. Nie jest to też do końca typowy thrash metalowy kawałek. Sporo tutaj rocka czy heavy metalu. Bardzo dobrze prezentuje się też nieco progresywny „Triangulum” czy agresywniejszy „Pledge of Alliagence”, który jest osadzony w twórczości Death Angel. Na sam koniec mamy świetnie zagrany cover DIO w postaci „We Rock”. Tutaj mamy ciekawy zbiór gwiazd gdzie mamy takie nazwiska jak Ripper Owens, Gluz czy Souza. Jest moc i to jest naprawdę dobrze odświeżony klasyk.

Metal Allegiance to odpowiedź na wiele super grup które ostatnio powstały. Tutaj cel nieco inny, bo panowie chcą stworzyć coś wielkiego w sferze thrash metalu. Z pewnością ich wyczyn jest godny uwagi i warty zapamiętania. Czy będzie to coś długotrwałego? Czy uda się jeszcze nas w przyszłości czymś zaskoczyć? Mam nadzieję że tak. Póki co czuję niedosyt bo dostałem solidny album thrash metalowy zagrany z agresją i pomysłem. Zabrakło jedynie hitów, większej dynamiki i pazura. Jednak panowie są utalentowani i z pewnością jeszcze rozwiną skrzydła.

Ocena: 7.5/10

środa, 9 grudnia 2015

QUEENSRYCHE - Condition Human (2015)

Kiedy w roku 2012 nowym wokalistą Queensryche został Todd La Torre wielu skreśliło ten zespół na straty. Dla wielu fanów jedynym oryginalnym głosem tego zespołu pozostanie Geoff Tate. W roku 2013 r było nie małe zamieszanie kiedy na rynku pojawiły się dwa albumy wydane przez zespół o takiej samej nazwie. Jeden band to był ten oryginalny z Toddem na pokładzie, a drugi to ten kierowany przez Geoff Tate'a. W roku 2014 wszystko zostało wyjaśnione i zgodnie z prawem oryginalnym bandem o tej nazwie pozostał ten do którego dołączył Todd. Geoff zmienił nazwę na Operation: Mindcrime po kultowym albumie Queensryche. W tym roku znów doszło do konfrontacji tych dwóch kapel. Każdy z nich wydał po albumie i znów można poczuć wyższość oryginalnego Queensryche, który wydał naprawdę udany „Condition Human”, który pokazuje że zespół się odrodził. Dawno ta grupa nie była w takiej formie i nie grała tak mocno. To się nazywa wielki powrót.

Nie ma Geoff Tate'a a Todd La Torre pokazuje że jest jego godnym następcą. Znakomicie odnajduje się w ostrych kawałkach, gdyż nie ma problemów z wysokimi rejestrami. Wyróżnia go niesamowita technika, umiejętność dopasowania się do tonacji i stylizacji danego kawałka. Mocnym atutem jest to, że jest elastyczny i dał zespołowi powiew świeżości. Na nowym albumie jeszcze lepiej wypada niż na „Queensryche” z 2013 r. „Human Condition” łączy w sobie cechy starych płyt, jest sporo ciekawych melodii, jest chwytliwość, jest udana mieszanka heavy/power i progresywnego metalu. Co różni ten album od ostatnich wydawnictw i albumu Geoffa Tate'a o nawie „The Key” to z pewnością to, że album jest niezwykle energiczny, zróżnicowany i zagrany jakby na luzie. Płytę słucha się lekko i przyjemnie, a każda kompozycja to zupełnie inna przygoda i inne doznania. Co zaskakuje to z pewnością takie kawałki jak „Arrow Time”. Dynamiczny, szybki otwieracz utrzymany w starym stylu, gdzie jest spora ilość power metalu. Brakowało takich kompozycji ostatnim czasy i dobrze, że zespół stara się też wrócić do swoich korzeni. Bardzo dobrze wypada również „Guardian”, który promował album od samego początku. Ten kawałek wyróżnia wyjątkowo chwytliwy refren i dobrze wtrącone progresywne motywy. Queensryche nie boi się wykorzystywać toporności co słychać w stonowanym „Hellfire”, który ma coś w sobie z Accept. Jest to kompozycja niezwykle klimatyczna i pełna mroku. Kolejnym ważnym utworem na płycie jest klasyczny „Toxic Remedy”, który ukazuje piękno progresywnej muzyki metalowej. Nowa płyta to przede wszystkim ciekawe popisy gitarowe duetu Lundgren i Wilton. Dzieje się sporo i właściwie każdy riff, czy solówka jest zagrana z polotem, luzem i hołdem dla lat 80. Jest nawiązanie do klasycznych albumów, ale jest przy tym świeżość. Dobrze to wybrzmiewa w „Eye9” czy nieco rockowym „Bulletproof”. Atutem nowej płyty jest jej zróżnicowanie i właściwie każdy utwór to nieco inne doznania. Zespół pazur pokazuje w nieco ostrzejszym „Hourglass” czy w szybszym „All there was”. Całość zamyka najbardziej pokręcona kompozycja na płycie, a mianowicie „Condition Human”.

Queensryche to jeden z pionierów jeśli chodzi o progresywny heavy/power metal. Nie muszą już nic udowadniać bo swoje już dawno zrobili. Jednak należy doceniać, że zespół nie spoczął na laurach i właściwie od momentu przyjęcia do zespołu Todda wszystko się zmieniło na lepsze. Kapela przeżywa swoją drugą młodość a ich drugi album z nowym wokalistą jest jeszcze lepszy i jeszcze bardziej dopieszczony. Brawo chłopaki, oby tak dalej. Gorąco polecam bo jest to jedna z tych mocniejszych płyt w roku 2015.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 7 grudnia 2015

STRYPER - Fallen (2015)

Jednym z największych przedstawicieli chrześcijańskiego metalu jest bez wątpienia amerykański band Stryper. Nie zawsze tematyka tego typu pasuje do heavy metalowego świata i czasami to się wręcz gryzie. W przypadku jednak Stryper jest zupełnie inaczej. Zespół umiejętnie łączy te dwa światy i misja szerzenia wiary, chrześcijaństwa poprzez muzykę heavy metal wychodzi im bardzo dobrze. Nie przeszkadza taka tematyka dopóki sam zespół tworzy dobrą muzykę i kiedy wszyscy są zadowoleni. Stryper zawsze należał do kapel typu rzemieślniczych, które nagrywają solidne albumy, ale bez większego szału. Wydali nie małą liczbę albumów, ale nie wszystko jest na wysokim poziomie. Wydany w 2013” No more Hell to Pay” był tylko dobry, a jak jest z nowym „Fallen”?

Jest to nic innego jak mieszanka tradycyjnego heavy metalu i rocka, w którym można doszukać się wpływów Def Leppard czy Dokken. Zespół umiejętnie miesza te dwa gatunki, jednocześnie stawia na tradycyjne brzmienie i rozwiązania. Na tym polega urok tego bandu i na nowym albumie jest tego pełno. Jak się okazuje zespół nieco podniósł poprzeczkę względem „No more hell to pay”. Pojawia się więcej hitów, więcej atrakcyjnych motywów, a cała płyta tętni życiem. Mamy utwory szybkie, ostre, pełne luzu i rockowego szaleństwa. Urozmaicenie i przy tym równy poziom. Poprzedni album był naprawdę dobry, ale czegoś jednak brakowało. Nowy album zaskakuje od samego początku. Zaczyna się od rozbudowanego i podniosłego „Yahweh”. Tutaj wokalista Micheal pokazuje jak się rozwinął wciągu ostatnich lat. Śpiewa techniczne i wkłada w to całe swoje serce. Świetnie się tego słucha, zwłaszcza kiedy w tle słychać dobrą pracą gitar. Jest nacisk położony na melodie, na nutkę finezji, na klasyczne brzmienie. Dobrym rozwiązaniem są liczne przejścia i dość proste motywy, które od razu przemawiają do słuchacza. Tytułowy „Fallen” to krótki i treściwy kawałek, który przypomina poniekąd stary Judas Priest. Jeszcze mocniejszy w swojej konwencji wydaje się toporniejszy „Pride”. Hard rock pojawia się w wielu miejscach i dobitnie to słychać w rytmicznym i luźniejszym „Big Screen Lies”. Jeszcze lepiej wypada marszowy „Heaven”, który przypomina ostatni album Praying Mantis czy Magnum. Lżejszy jest rockowy „Love You like i Do”, który napędzany jest finezyjnymi solówkami, które ukazują w pełni talent duetu gitarowego tworzonego przez Micheala i Oza Foxa. Bardzo pięknymi kawałkami są te przepełnione AOR i właśnie tutaj wyróżnia się spokojniejszy „All over Again” czy „After Forever”. Zespół kiedy trzeba potrafi przyspieszyć i otrzeć się o speed/power metal tak jak to jest w „Till i get what i need”. W podobnej konwencji utrzymany jest chwytliwy „Let there be light”. Idealnym podsumowaniem płyty jest agresywny „Kings of The Kings” i właśnie taki jest ten album jak ten utwór. Zaskakujący, świeży, pełen wigoru i polotu.


Wiele fanów muzyki heavy metalowej przekreśliło już dawno Stryper. Nie przekonywała może forma przekazu, nieco rzemieślnicze granie czy też tematyka? Stryper wyszedł naprzeciw oczekiwaniom słuchaczom i w efekcie nagrał album zróżnicowany, pełen energii i przesiąknięty dobrymi hitami, które zapadają w pamięci. Dawno Stryper nie brzmiał tak mocno i nie grał na takim poziomie. To się nazywa odrodzenie. Polecam bo jest to jedno z większych tegorocznych zaskoczeń.

Ocena: 8.5/10

sobota, 5 grudnia 2015

SAXON - Battering Ram (2015)

Przyjęła się dzisiaj taka polityka, że kapele które już wszystko osiągnęły nie spieszą się z nagrywaniem nowych płyt. Wolą odcinać kupony od swoich kultowych płyt i na tym bazować swoje obecne funkcjonowanie. Jeżeli już dochodzi do wydania nowego wydawnictwa, to jest to po dłuższej przerwie. Na szczęście jak w każdym zjawisku tak i tutaj są anomalie. Jednym z takich bandów, który mimo swojego statusu, swojego doświadczenia i liczby wydanych płyt wciąż ciężko pracuje i nie odpuszcza w żaden sposób jest brytyjski Saxon. Kapela znana i kochana, a swój status dawno osiągnęła. Najlepsze jest to, że od czasów wydania „Lionheart” w 2004 r zespół przeżywa swoją drugą młodość. Grają jeszcze ostrzej niż kiedykolwiek i często dochodzi do porównań z Accept czy Judas Priest. Jednak Saxon regularnie wydaje albumy i naprawdę kilka z nich to naprawdę perełki. Mam tu namyśli „Lionheart”, „The Inner Sanctum” czy ostatnio wydany „Sacrifice”, które zaliczam do tych najlepszych w całej dyskografii. Wysoki poziom zespół trzyma od dłuższego czasu i często to właśnie ich się wymienia wśród najlepiej trzymających się weteranów. Tak też jest, ale czy nowy album „Battering Ram” utrzymuje tą tendencje i czy jest równie świetny?

Nie jest to drugi „Sacrifice” czy „Lionheart” i raczej więcej tutaj skojarzeń z „Unleash The Beast”. Oczywiście mocne, soczyste, takie niemieckie brzmienie zostało utrzymane i to jeden z atutów nowego wydawnictwa. Od dekady Paul i Doug zachwycają nas ostrymi riffami, agresywnymi motywami i takim szczerym heavy metalem wysokiej jakości. Nie brakuje tutaj urozmaiceń, mocnego kopa, ale też nutki nostalgii i powiewu rocka. To wszystko świetnie zostało zmieszane i słychać, że zespół chciał zachować też patenty z ich tradycyjnych albumów, udało się zachować ten brytyjski duch z lat 80. Tak pod względem dynamiki i jakości partii gitarowych „Battering Ram” wypada bardzo dobrze, ale sporo traci w sferze przebojowości. Za mało tutaj hitów i właściwie album tak szybko nie zapada w pamięci jak „Sacrifice”. Nie to nie oznacza, że album jest słaby i nie warty uwagi, ale nie jest to już ta perfekcja z „Sacrifice”. Innym ciekawym zjawiskiem w przypadku Saxon jest to, że biff jakby z każdym albumem śpiewał jeszcze agresywniej, z większym zaangażowanie. Ciekawe, bo wypada o wiele lepiej niż wiele jego kolegów po fachu. Początek płyty jest niezwykle obiecujący. Agresywny i mający wiele wspólnego z poprzednikiem „Battering Ram” to prawdziwa perełka i udany start płyty. Jeszcze lepiej brzmi mocniejszy, nieco Judasowy „The Devils footprint”, w którym jest sporo ciekawych przejść gitarowych. Atutem tego kawałka jest dynamika, szybkość, melodyjne solówki i ostry riff. Nic więcej do szczęścia nie trzeba, a skojarzenia z „Lionheart” są jak najbardziej na plus. „Queen of Hearts” ma bardziej klasyczny wydźwięk, choć tutaj może przeszkadzać toporność i nieco nie trafiony refren. Dalej mamy szybki, energiczny „Destroyer”, czy bardziej przebojowy „Eye of the Storm”, który pokazuje że Saxon wciąż potrafi tworzyć mocne i godne zapamiętania kawałki. Nutka speed metalu pojawia się w rozpędzony „Stand Your Ground”, zaś nawiązanie do klasycznych albumów z lat 80 pojawia się w nieco dłuższym „To the End”. Ciekawy pomysł był na „Kingdom of the Cross” ale nie został w pełni wykorzystany. Ciekawy klimat, melodia, motyw, tylko monolog tutaj jest zbędny. Zamknięcie płyty w postaci „Three Sheets To the Wind” tez jest chybione i raczej pokazuje, że album też jakby został nagrany tylko po to żeby podtrzymać swoją żywotność i dobrą passę po „Sacrifice”.

Saxon wciąż trzyma się dobrze i w ich przypadku nie ma mowy o starości czy wypaleniu. Nagrywają solidne albumy i raz zdarzy im się nagrać perełkę w postaci „sacrifice” a czasami tylko solidny heavy metalowy album jak „battering Ram”. Mamy tutaj sporo ciekawych melodii, riffów, kilka mocniejszych zagrywek, ale są też kompozycje nie trafione, które wymagają dopracowania. Ogólnie Saxon zrobił dobre wrażenie, ale jeśli chodzi o Brytyjską scenę i weteranów, to chyba Tank zrobił lepsze wrażenie na mnie.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 3 grudnia 2015

MAD MAX - Thunder, storm and Passion (2015)

Jeżeli jest ktoś kto nie zna niemiecki Mad Max i ich największych hitów, ten ma znakomitą okazję by to nadrobić. W tym roku zespół postanowił wydać „Thunder, storm & passion”, który jest swego rodzaju komplikacją, który zawiera największe hity z 3 klasycznych albumów wydanych w latach 80. Nazwa komplikacji zdradza nam o jakie albumy chodzi. Zespół wybrał najlepsze utwory z tych płyt, nagrał je na nowo w celu zaspokojenia nowych i starych fanów. Takie wydawnictwa nie wnoszą za wiele do twórczości, ale z pewnością są dobrym sposobem co by pozyskać nowych fanów, żeby podtrzymać zainteresowaniem zespołem. Tamte albumy mają swoje lata i pomysł nieco odświeżenia starych kawałków nie jest do końca kiepskim pomysłem. Skład zespołu aż się tak nie zmienił, w końcu Voss i Brefoth wciąż są w szeregach Mad Max, dlatego taki zabieg mógł wypalić. Lepsze brzmienie, bardziej soczyste i nadające mocy utworom, utrzymując jednocześnie klimat lat 80. Dzięki temu ta komplikacja robi wrażenie od samego początku. Co znajdziemy na płycie? Hard rockowy hit utrzymany w stylizacji Scorpions czyli „Never Say Never”, romantyczny „Lonely is the Hunter”, czy przebojowy „Fly Fly Away”. Nie mogło oczywiście zabraknąć energicznego „Stormchild”, który przypomina dobitnie lata 80 i twórczość Dio. Bardzo dobrze wypada odświeżony „Heroes die Lonely”, który ma w sobie podkłady heavy/power metalu. Na wyróżnienie z pewnością zasługuje rozpędzony „Wait for the night”. Na dobre wyszło klasykom z lat 80 odświeżenie i wykorzystanie do tego mocniejszego brzmienia. Jak ktoś nie zna dobrze Mad Max to powinien się zaopatrzyć w takie właśnie wydawnictwo, które przybliża najlepszy okres zespołu i to że wciąż jest w nich to coś , co sprawia że mimo upływu czasu chce się sięgać po ich kolejny album.Polecam.

Ocena: 8/10

wtorek, 1 grudnia 2015

REBELLION - Wyrd bid ful Araed - the history of the Saxons (2015)

Uwe Lulis obecnie znalazł posadę w Accept jako drugi gitarzysta i w końcu znalazł się w zespole godnym jego umiejętnościom i doświadczeniu. Z Grave Digger nagrał kilka mocnych albumów, potem stworzył własny band Rebellion. Grave Digger radzi sobie całkiem dobrze bez naszego bohatera, gorzej radzi sobie Rebellion z odejściem Uwe. W 2010 Rebellion przeszedł zmiany personalne i to odbiło się na ich muzyce. Uleciała prostota, uleciała przebojowość i ta muzyka już nie wzbudza takich emocji jak kiedyś. Wraz z odejściem gitarzysty uleciało jakby wszystko co składało się na sukces Rebellion. Została toporność, brzmienie wzorowane na twórczości Grave Digger, a także zadziorny wokal Micheala. Niby wszystko jest tak jak być powinno, ale jednak drugi album po odejściu Uwe tj „Wyrd Bid Ful Araed – the history of The Saxons” pokazuje że to już nie to co kiedyś. Niby słychać poprawę względem ostatnich wydawnictw, ale i tak przegrywają starcie z Grave Digger.

Rebellion tak jak zawsze stara się połączyć epickość, rycerskie motywy, dużą dawkę toporności utrzymując przy tym pozory melodyjności. Tak udało im się zachować swój styl mimo przetasowań personalnych. Jednak gdzieś uleciała magia i umiejętność tworzenia wartościowego materiału, który wywołał by pozytywne emocje. Niestety ale ostatnie dokonania tego zespołu to nic dobrego i właściwie są to średniej klasy wydawnictwa. Nowy ma się o tyle lepiej, bowiem miewa przebłyski. Tak są tutaj ciekawe momenty, ale to nie ratuje całości. Sporo nie potrzebnych motywów się tutaj pojawia, wiele jest nie dopracowanych i ostatecznie mamy średniej klasy heavy/power metal, który nie zagości długo w naszych sercach. Problem w tym, że materiał jest jakby obdarty z melodii, z energii i tylko echa czasami słychać. Dobrze wypada otwieracz „Irminsul” w którym jest agresja, przejaw pomysłowości i chęci do grania heavy/power metalu i to na jakiś przyzwoitym poziomie. Brzmi to trochę jak Hazy Hamlet czy nowy Dragonheart, ale nie jest to coś złego. Pierwszym zgrzytem na płycie jest nijaki „God of Mercy”, który nie ma niczego ciekawego w swojej strukturze. Na pewno dobrze wypadają takie petardy jak „Take to the sea”, które napędzają cały krążek i ratują przed klęską. Godny uwagi jest też marszowy i mroczniejszy „Hangvist”, który ma coś z twórczości Accept. Najostrzejszy na płycie jest „Runes of Victory”, który oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy/power metalu. Mocnym kąskiem jest też stonowanym i przesiąknięty Black Sabbath „Slave Religgion”. Gitary brzmią znacznie ostrzej niż na ostatnich płytach i to jest pewien progres. Takie kawałki jak „Hail Donar” czy energiczny „Blood Court” przywracają dobre imię zespołu i dają wiarę że zespół wraca na właściwe tory. Duet gitarowy w postaci Stephan / Oliver rozwinął w końcu skrzydła i słychać że panowie znaleźli wspólny język. Ich zagrywki są bardziej przemyślane i bardziej atrakcyjne dla potencjalnego słuchacza. Dobitnie to pokazuje dynamiczny „The Killing goes on”.

To jeszcze nie jest Rebellion w szczytowej formie. Brakuje większej dawki energii, ciekawszych melodii i przebojów, które zostają na długo w pamięci. Nie jest to też najgorsze dzieło Niemców, a najważniejsze jest to że zespół wraca na właściwe tory. Jest na pewno lepiej niż na ostatnich płytach i słychać postęp. Dostaliśmy w końcu równy album, w którym pełno jest ostrych riffów i dynamiki. To jest właśni taki typowy toporny niemiecki heavy/power metal. Z czasem powinno być teraz tylko lepiej jeśli chodzi o Rebellion. Przynajmniej tak można wnioskować po nowym dziele. Warto poświęcić uwagę tej płycie zwłaszcza jeśli cenimy sobie epickość w muzyce metalowej.

Ocena: 7/10

niedziela, 29 listopada 2015

ANNIHILATOR - Suicide Society (2015)

To się narobiło w obozie Annihilator. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych bandów grających thrash/speed metal pożegnał się z Davem Paddanem, który wniósł sporo do tej kapeli. Teraz miejsce zajął Aaron Homma i zespół wydał 15 album zatytułowany „Suicide Society”. Gdzieś tam Jeff Waters i spółka chcieli nawiązać do przeszłości i takich albumów jak „king of Hell”, ale ta sztuka nie do końca wyszła. W efekcie wyszła papka, w której więcej wpływów Megadeth czy Metallica aniżeli samego Annihilator. O ile płyta robi wrażenie pod względem brzmienia, jak i miłej dla oka okładki, o tyle kiedy zagłębiamy się w zawartość to można odnieść wrażenie, że płyta stworzona została szybko i niechlubnie. Za dużo nie potrzebnych motywów i wypełniaczy, które ni jak się mają do całości i thrash metalowego grania. Gdzieś uleciała energia, pomysłowość i agresja, która tak wybija się z „Annihilator”, który ukazał się w 2010 r. Na pewno dobrze prezentuje się złowieszczy otwieracz w postaci „Suicide Society”. Mniej już ważne, że brzmi to jak mieszanka Metallica i Megadeth. Mocny riff, ciekawa praca sekcji rytmiczne i w końcu pomysłowe solówki napędzają jakże ciekawy „My Revenge”. Tak to jest stary dobry Annihilator. Nie potrzebne były tutaj eksperymenty typu „Snap”, który przemyca pewne aspekty komercji i jakiegoś psychodelicznego rocka. Agresywny thrash metal w starym stylu mamy w rozpędzonym „Crepin Again”, z kolei speed metal pełną gębą „Narcotic Avenue”. Te dwie perełki z pewnością pokazują, że album ma sporo atutów i szkoda, że gdzieś tutaj wepchano taki „Snap” czy nijaki „The one You Serve”. Najlepiej Annihilator wypada przy szybkich kompozycjach i dlatego serce szybciej bije przy takim „Break, Enter”, z kolei najbardziej się wyróżnia „Every Minute” jeśli chodzi o stylizację. Tak jak cały album kipi energią i agresją, tak tutaj zespół ucieka w stronę heavy metalu czy hard rocka. Może nie jest to najlepsze dzieło kanadyjskiej formacji, ale z pewnością wstydu nie przynosi. „Suicide Society” przebija „Feast”, ale nie robi takiego wrażenia co „Annihilator” z 2010r.

Ocena: 7.5/10

sobota, 28 listopada 2015

VOODOO CIRCLE - Whiskey Fingers (2015)

Alex Beyrodt to zapracowany gitarzysta i cały czas wszędzie go pełno. Gra przecież w Primal Fear, ostatnio doszedł Level 10, czy Silent Force. Mimo to udało mu się nagrać kolejny materiał na poczet swojego zespołu o nazwie Voodoo Circle. Ta niemiecka machina tworząca muzykę w stylu Deep Purple czy Whitesnake działa sukcesywnie od 2008 roku i dorobiła się 4 albumów. „Broken heart syndrome” to prawdziwa perełka i niestety ale „More than one way home” był swego rodzaju rozczarowaniem. To też nadzieje na kolejny album były ogromne, bo to zawsze szansa na odkupienie win. Alex to uzdolniony gitarzysta i bardzo elastyczny. Nie ma problemu przejścia z stylu ostrego heavy metalu rodem z Judas Priest na rzecz lekkiego metalu przesiąkniętego starym hard rockiem z lat 70 czy 80. Nie ma problemu z wygrywaniem finezyjnych, złożonych solówek niczym Ritchie Blackmore, dlatego Voodoo Circle ma w sobie taki potencjał i stać ich na wiele. Ten band to zgraja wielkich muzyków. Jest przecież Mat Sinner i świetny wokalista David Readman, który śpiewa niezwykle piękne i z emocjami. To dzięki nim ta machina tak sprawnie działa. Po upływie dwóch lat czas na nowy krążek i „Whiskey Fingers” to zdecydowanie ciekawsze wydawnictwo niż poprzedni album czy też nawet debiut w postaci „Voodoo Circle”. Znów jest pełno ciekawych melodii, nie brakuje też klimatycznych, bluesowych kawałków, a klimat Deep Purple jest wszędobylski. Muzycy są w lepszej formie i przez to materiał też jest o wiele ciekawszy. Stylistyka na szczęście nie uległa zmianie i to dalej znany nam wcześniej Voodoo Circle. Okładka tym razem taka bardziej w ich stylu i w sumie podobnie jest z brzmienie. Poprawie uległ sam materiał i kompozycje. Mamy energiczny otwieracz w postaci „Trapped in Paradise”. Alex stawia na mocny riff ocierający się o heavy/power metal. Dobrze wpasowane klawisze i wokal Davida czynią ten kawałek prawdziwym hard rockowym przebojem. „Heartbreaking Woman” ma w sobie więcej gracji i lekkości, czyli jest to czego oczekujemy od tego zespołu. Bardzo podoba mi się rozbudowany i nieco bluesowy „Watch and wait”. Z kolei taki agresywniejszy „Medicine Man” to mieszanka Dio i starego Rainbow. Voodoo Circle to specjalista od pięknych kompozycji i to właśnie ukazuje ballada „The day the walls came down” z niezwykle magicznymi solówkami Alexa. Więcej klawiszy, więcej klimatu Deep Purple mamy w przebojowym „Heart of stone” i słychać, że panowie wiedzą jak odtworzyć klimat starego Deep Purple. Kolejnym pięknym kolosem na płycie jest bluesowy „The Rhytm of My Heart”, w którym dzieję się naprawdę sporo. Jak powinien brzmieć Rainbow naszych czasów? Hmm odpowiedź znajdziemy w żywiołowym i energicznym „Devils take me down”. To się nazywa prawdziwa petarda. Całość zamyka piękny i bluesowy „Been said and done”. Co tutaj dużo pisać Voodoo Circle pozbierał się i znów nagrał piękny album, który ma do zaoferowania magiczne solówki, piękne melodie i dużo hard rockowego szaleństwa. Alex zrobił wielką frajdę fanom Rainbow czy Deep Purple tworząc ten zespół i jeszcze większą frajdę sprawia słuchanie takich płyt jak „Whiskey Fingers”. To coś więcej niż tylko heavy metal czy hard rock. To po prostu świat pięknych motywów i pełen magii. Niesamowita płyta, która działa na naszą muzyczną duszę i potrafi wzbudzić emocje o jakich się nam nie śniło. Nie czekać tylko brać i słuchać.

Ocena: 9/10

MIRROR - Mirror (2015)

Muzycy z Cypru, Wielkiej Brytanii i Ameryki połączyli siły by dać światu coś wyjątkowego. Tegoroczny Mirror to nie lada gratka dla fanów takich formacji jak Black Sabbath, Dio czy Deep Purple. Klasyczne brzmienie osadzone w latach 70, nutka stoner rocka w samych partiach gitarowych, nieco mroczny klimat, teksty okultystyczne, no i ciekawy styl, który już na samym wstępie daje przewagę Mirror nad innymi kapelami. Mirror to band złożony z ludzi doświadczonych, którzy grali w Satan's Wrath, czy eletric Wizzard. Postanowili stworzyć muzykę, która zabierze nas do lat 70, do zupełnie innego świata. W tym świecie panuje mroczny klimat, nie ma miejsce na komercje, na klonowanie innych, na dziwne i nie potrzebne eksperymentowanie. Zespół stawia na klasykę i to w każdym wymiarze. Brzmi to wszystko imponująco. Pomijam klimatyczną okładkę, dobrze dopasowane brzmienie czy talent muzyków. Sama muzyka potrafi wgnieść w fotel, namieszać w głowie i na długo zostać w pamięci. Dawno nie było tak ciekawie zagranego heavy metalu z elementami stoner rocka. 9 utworów tworzących idealną całość, 9 kawałków stanowiących definicję rocka w stylu Deep Purple, metalu w stylu Black Sabbath i wszystko co zrodziło się z klasyki. Brzmi to wszystko autentycznie i aż dziw, że to płyta z roku 2015. To co takiego znajdziemy na płycie? Na sam start mamy melodyjny, nieco progresywny „mirror”. Tutaj już na samym wstępie Matt i Stamos raczą nas piękną solówką. Świetnie wejście i wprowadzenie w ten mroczny klimat. Na szczęście to nie klimat gra tutaj główną rolę, a gitary. Kawał dobrej roboty. Jest melodyjnie, jest pomysłowo i co chwile się coś dzieje. Nie ma mowy o nudzie. Jimmy Mavromitas dał niezły popis wokalnych umiejętności i jest to bez wątpienia jeden z ciekawszych występów roku 2015. Wokal czysty, zadziorny, a zarazem budujący napięcie. Za każdym razem jak go słyszę to mam ciarki na plecach. To się nazywa magia. Więcej stoner rocka mamy w rytmicznym „Curse of The Gypsy”. Marszowy i mroczny „Year of red Moon” zabiera nas w klimaty Black Sabbath, a także pięknych i finezyjnych solówek. Bardzo fajnie wtrącono tutaj motywy rodem z twórczości Deep Purple. Nie brakuje na płycie prawdziwych, rasowych rockowych przebojów. Przykładem tego jest „Heavy King”. Black Sabbath z ery Dio ma swój wydźwięk w cięższym „Madness and Magik”. Znalazło się nawet miejsca na wpływy Iron Maiden i słychać to w rozpędzonym „Galleon”. Do ostrzejszych kawałków na pewno warto też zaliczyć nieco hard rockowy „Cloak of Thousand Secrets”. Całość zamyka mroczny, marszowy „Elysian”, który też mocno osadzony jest w świecie Black Sabbath. Zespół dobrze się bawi przez cały album, a my razem z nimi. Klasyczne rozwiązania, pomysłowość i talent muzyków sprawił że powstał album idealny. Prawdziwa perełka w metalowym światku. Nie grozi jej upływ czasu, ani to że ktoś o nich zapomni. Świetny debiut i dowód na to, że można świetnie wymieszać elementy wielkich kapel typu Black Sabbath, Iron Maiden i Deep Purple. Obok takiego Mariusa Danielsena jedna z najlepszych płyt roku 2015. Gorąco polecam !

Ocena: 10/10

ELETRIC LIGHT ORCHESTRA - Alone in The Universe (2015)

W latach 70 czy 80 sporą sławą cieszył się Eletric Light Orchestra, która na zawsze zmienił progresywny rock. Tworzyli muzykę klimatyczną, nieco futurystyczną, pełną ciekawych i wyszukanych melodii. Faktycznie nie brakowało w tym wszystkim orkiestrowego klimatu i nutki symfonicznego rocka. Podniosłe chórki i masa przebojów, które podbijały stacje radiowe. To był złoty okres twórczości tego bandu i jego lider Jeff Lynn stał się ikoną i żywą legendą jeśli chodzi o rock. Macał on palce przy różnych projektach jak choćby Traveling Wilburys i nagrywał także solowe albumy. W 1986 r był „Balance of Power”, potem odszedł Jeff Lynn, a Elo dalej działało sygnowany nazwą Elo part II. Nagrali bez Jeffa dwa albumy i tak potem zespół przepadł. Dopiero w 2001 r Jeff Lynn powrócił z nowym albumem ELO. „Zoom” w sumie był solową płytą Jeffa i jakoś nie zdobył uznania słuchaczy czy fanów. Może to wynikają z nieco innego brzmienia, za mało tradycyjnego charakteru utworów i w dodatku tak jakby Jeff Lynn przeniósł tutaj doświadczenia z innych swoich płyt. Nie do końca to przyniosło pożądany efekt. Teraz po 14 latach mimo 68 lat Jeff Lynn chce znów przypomnieć światu o sobie i swoim wielkim zespole.

To on zawsze był liderem tej grupy to też nie powinno dziwić, że przyjęto nazwę Jeff Lynn;s Elo. „Alone in the Universe” to najnowsze dzieło, które ukazało się po 14 latach przerwy. Minęło tyle lat, tyle już czasu minęło też od klasycznych albumów jak „Discovery”, czy „Out of the Blue”. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś dostaniemy album, który gdzieś troszkę dorówna poziomem tamtym albumom. Jeff Lynn to nie tylko świetny wokalista, specjalista od dobrych melodii, ale też pomysłowy kompozytor. Na nowym albumie udało mu się odtworzyć klimat starych płyt. Można znów poczuć ten klimat s-f, tą nutkę baśniowego świata, który gdzieś zawsze jest na okładkach Elo. Wokal Jeffa na nowym albumie jest jak za dawnych lat, brzmi po prostu idealnie. Jest ten bluesowy charakter i ta ciepła barwa, która zawsze była atrakcją ELO. Nie brakuje też ciekawych riffów i motywów, które złotym okresie Elo było czymś na porządku dziennym. Płyta jest lekka, przyjemna w odsłuchu i każdy utwór daje solidną i przemyślaną całość. Nie brakuje też intrygujących i klasycznych aranżacji. Jeff wraca do korzeni i to w wielkim stylu. Płytę promuje „When i Was Boy” i tutaj słychać klimat starych płyt. W przeszłości Jeff stworzył wiele równie ciepłych i wciągających kawałków i balladowej konstrukcji. Ciepło bije z tego kawałka. Nie przeszkadza nawet to że dużo tutaj z The beatles. Dawno Elo nie było w takiej formie i tak nie łapało za serce. Dawno też nie było takich hitów jak „Love and Rain”. Takiego Elo chce się słuchać, bo tutaj jest właśnie to wszystko za co ich kochamy. Prosty, nieco bluesowy riff, z dużą dawko progresywności i futurystycznego klimatu. Chwytliwy riff, ciekawe solówki no i przebojowy refren. Klasyczny kawałek i nawet fajnie wpasował się w to wokal córki Jeffa. Kolejnym wielkim hitem jest klimatyczny „Dirty to the Bone”, który na myśl przywołuje nieco album „Time”. Dynamiczny kawałek osadzony w świecie s-f. Spokojniejszy „When the night Comes” ma coś z reggea, ale to wciąż Elo i szkoda, że poziom tutaj jest nieco niższy niż na poprzednich utworach. Dawno nie było też tak udanego rockowego kawałka jakim jest niezwykle melodyjny „Aint it a drag”. Sporo wolnych i klimatycznych utworów na tej płycie, ale taki „All my life”, w którym sporo z The beatles jest niezwykle piękny i wzruszający. Podobne uczucia wywołuje ponury „Im leaving You”. Do płyty „Time” wracamy też przy okazji żywszego „One Step at a Time”. Na koniec mamy niezwykle podniosły „Alone in The Universe”, który brzmi jakby pochodził z czasów „Out of the Blue” czy „Time”. Znów przepięknie wymieszany progresywny i symfoniczny rock.

Wiele wielkich muzyków wciąż powraca z nowymi albumami, wciąż robimy szumy wokół siebie. Zazwyczaj z wielkiej chmury mały deszcz. Jeff Lynn podszedł na spokojnie i nagrał album prosto z serca. Tak jakby robił to dla siebie i dla fanów. Nie dla kasy, nie dla zrobienia szumu wokół swojej osoby. Nie zawsze udaje się nagrać album przemyślany i klasyczny, który można postawić obok tych najlepszy. Jeff Lynn tego dokonał i nagrał krążek klimatyczny i bardzo ciepły. To jest właśnie legenda rocka, która potrafi zaskoczyć nawet w takim niespodziewanym momencie. W końcu po tylu latach dostajemy klasyczny album Elo. Brawo. Oby następny powstał o wiele szybciej.

Ocena: 9/10

piątek, 27 listopada 2015

IN MY EMBRACE - Dead to Dust Descend EP(2014)

Szwedzki In my Embrace nie ma lekko w świecie muzyki metalowej. Działają od 11 lat, a jeszcze nie dorobili się jakiegoś statusu, czy nawet debiutanckiego albumu. Niczym nie wyróżniająca się formacja tworzy muzykę z pogranicza melodyjnego death i black metalu. Często ich muzykę porównuje się do Black Funeral czy Immortal. Nie są mistrzami w tym co robią, ale znają się na rzeczy i potrafią grać. By dobrze zapoznać się z muzyką szwedów najlepiej sięgnąć po mini album w postaci „ Dead to dust descend” który ukazał się w 2014. Na płycie znalazło się 7 utworów dających 25 minut soczystej muzyki z pogranicza death/black metalu. Zespół opiera się na brutalnym wokalu pana Larssona i zgranym duecie gitarowym. Wokal jest mocny, zadziorny i słychać, że ma być motorem napędowym całej tej szwedzkiej machiny. Nie można niczego też odmówić zapleczu instrumentalnemu. Zwłaszcza gitarzyści dają czadu jeśli chodzi o riffy i solówek, które są energiczne i bardzo melodyjne. Tak więc udało się zachować podstawowe elementy gatunku nie tracąc na jakości. Mroczna okładka, ponury klimat i mocarne brzmienie są tylko dopełnieniem całości. Jednak ostateczny werdykt i ocena albumu zależy tak naprawdę od zawartości i tego co słyszymy. Tytułowy kawałek to idealny otwieracz, który pokazuje potencjał i zgranie samego zespołu. Z kolei energiczny „To forevermore” to prawdziwa petarda, która podgrzewa temperaturę. Jest szybkość, agresja i ciekawy główny motyw co sprawia że mamy melodyjny death metal na wysokim poziomie. Bardzo klimatyczny jest „Av Skimming kommen, Mot Gryning Gar”, który bardziej urozmaica sam materiał. Johan i Bosse większy popis swoich umiejętności prezentują w złowieszczym „Diabolical Masquerade”. Warto jeszcze zwrócić uwagę na bardziej złożony i klimatyczny instrumental w postaci „Remembrance”. Może i materiał jest krótki i nie ukazuje jeszcze w pełni potencjału kapeli, a grac potrafią i tworzyć również. Efektem tego jest naprawdę przemyślany i solidny album z muzyką death/black metalową w melodyjnej odmianie. To się nazywa naprawdę dobry początek kariery. Oby tak dalej. Czekamy teraz tylko na pełnometrażowy debiutancki album.

Ocena: 7/10

THE SILVERBLACK - The Grand Turmoil (2015)

Fani muzyki ekstremalnej, a także wszelkiego rodzaju odmian muzyki alternatywnej pewnie już zapoznali się z włoskim zespołem o nazwie The Silveblack. W tym roku kapela wydała swój debiutancki album w postaci „The Grand Turmoil”. Ciężko w przypadku tego wydawnictwa mówić o muzyce, która jest łatwa i miła w odbiorze. Na pewno łatwiej będą mieć osoby siedzące w takich klimatach, zwłaszcza fani twórczości Marlina Mansona czy Ramstein. The Silverblack to kapela która powstała w Torino z inicjatywy multiinstrumentalisty Neroargento, który chciał grać muzykę nowoczesną będącą mieszanką alternatywnego i gotyckiego metalu. Nowoczesne brzmienie to jeden z atutów płyty, a tych nie jest za wiele. Nie podoba mi się jakość, chaos jaki panuje na płycie i zbyt duża ilość dziwnych wstawek i nijakich melodii. Brakuje pomysłu na same kompozycje, przez co sam materiał jest okrojony z dobrych kawałków i mamy właściwie tylko strzępy. Co ciekawe kapeli nie pomógł wokalista Claudio znany z 5 star grave, który obraca się w melodyjnym death metalu. Tutaj na płycie brzmi sztucznie i stara się brzmieć bardziej w stylu wokalisty Ramstein, co nieco irytuje. Nie ma w tym ekspresji ani przekonania, co tylko źle rzutuje na całość. Nawet jeśli pominiemy kwestie stricte techniczne to i tak zostaje nam słabej jakości materiał. Zbyt duża ilość wypełniaczy i zbyt mało konkretnych motywów sprawia że nie ma właściwie nic wartego uwagi. Już otwieracz „The Grand Turmoil” nastawia negatywnie. Totalny chaos i nic nie zapada w pamięci. Nieco komercyjny i dyskotekowy „Anymore” może ma ciekawy motyw główny, może jest dość melodyjny, ale dalej to za mało. W podobnych klimatach utrzymany jest nieco futurystyczny „Retaliation”. Zespół stara się za wszelką ceną brzmieć nowocześnie i alternatywnie co słychać w takim ponurym „As good as Dead”. Jeśli chodzi o ciekawe momenty to należy tutaj wyróżnić na swój sposób chwytliwy „Attic Hime” i stonowany „Might get worse before it gets better”. To tylko potwierdza że płyta jest niespójna, a sama stylistyka nie ułatwia nam życia podczas słuchania płyty. Mamy typowy przykład nieudanego eksperymentu, który przepad w gąszczu wielu innych ciekawszych wydawnictw.

Ocena: 2/10

czwartek, 26 listopada 2015

SKYLMAGOGHNAR- Emergence (2014)

Skylmagoghnar to projekt muzyczny stworzony przez dwóch miłośników black i death metalu. Nimblkorg odpowiada za warstwę instrumentalną, a także wspomaga wokalistkę Skierge w warstwie wokalnej. Sama osoba Skierge też odgrywa kluczową rolę. W końcu to ona jest odpowiedzialna za komponowanie i tworzenie symfonicznej otoczki w ich muzyce poprzez klawisze. Jest to o tyle ciekawy projekt, bowiem pokazuje że muzyka z kręgu black i death metalu nie musi być sztywna i pozbawiona ciekawych i chwytliwych melodii. Zespół nie boi się mieszać tych gatunków z innymi, tak więc nie powinno nikogo zdziwić pojawienie się elementów progresywnego i symfonicznego heavy metalu. Jest to wszystko tak wymieszane, że muzyka staje się o wiele łatwiejsza w odbiorze i bardziej zapadająca w pamięci. Sam projekt działa już od ponad roku i w 2014 r wydali bardzo dobrze przygotowany debiut w postaci „Emergence”. To jest żywy przykład, że młodzi muzycy są wstanie stworzyć czasami coś świeżego i porywającego. Może nie ma tutaj nic nowego, ale sam album jest zróżnicowany i przemyślane. Wystarczy wsłuchać się w soczyste i mocarne brzmienie by się o tym przekonać. Jedynym minusem w sumie jest braku pełnego zespołu i nieco słabszej jakości wokal. Natomiast materiał i kompozycje składający się na niego są naprawdę dopracowane i godne podziwu. Płytę otwiera rozbudowany i nieco progresywny „I am the Abyss”, który pokazuje, że zespół wie jak tworzyć ciekawe melodie. Nutka starego Running Wild przewija się w szybszym „Emergence”, który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Nie mogło też zabraknąć czegoś ostrzejszego i brutalniejszego, a dowodem tego jest złowieszczy „Edin in Ashes”. Z kolei taki „This World Shall Fall” ukazuje niezwykły klimat jaki panuje na płycie, a także dbałość muzyków o aspekt techniczny utworów. Kolejnym bardzo melodyjnym i przebojowym kawałkiem na płycie jest bez wątpienia „Eternal Forest”. Zespół pokazuje się tutaj z nieco innej strony. Jest wolniejsze tempo i spokojniejszy klimat. Death/black metal pełną gębą mamy w agresywniejszym „The Cosmic Tide”, z kolei podniosły „The Sun no longer” to idealne zwieńczenie tej niezwykłej płyty. Mało znany projekt muzyczny złożony z dwóch muzyków nagrał krążek, który ukazuje nieco inne oblicze death/black metalu. Pokazuje przede wszystkim to, że taki rodzaj muzyki może być podniosły, klimatyczny, epicki, a zarazem przebojowy i zapadający w pamięci. Bardzo pomysłowy i zróżnicowany materiał, tylko ukazuje potencjał jaki drzemie w muzykach jak i samym projekcie Skylmagoghnar. Płyta godna uwagi i teraz pozostaje tylko czekać na kolejne równie udane wydawnictwo.

Ocena: 8/10

CHILDREN OF BODOM - I Workship Chaos (2015)

Śmierć to znak rozpoznawczy fińskiej formacji Children of Bodom. Mam jednak wrażenie że ten band, który tak wiele zrobił dla melodyjnego death metalu gdzieś ostatnim czasy zatracił się. Początek był znakomity i wtedy faktycznie ta marka coś znaczyła. Dzisiaj Children of Bodom raczej pracuje nad odbudowaniem swojej pozycji i powrotem do korzeni. Efekt może nie do końca wychodzi, bowiem zespół chce podtrzymać tendencje rozwoju i zaskakiwania swoich fanów. Można rzec, że „Halo of Blood” był pewnym punktem zwrotnym w karierze zespołu i znów było widać że zespół wraca do gry. Na szczęście udało się tą tendencję utrzymać i „I workship chaos” jest dobrym albumem, który wstydu grupie nie przynosi, ale nie jest też ich największym osiągnięciem.

To już dziewiąty album w historii zespołu, ale słychać że to już nieco inna muzyka. Niby dalej jest to melodyjny death metal, ale taki wymieszany z melodyjnym heavy metalem, thrash metalem czy power metalem. Minusem jest mniejsza liczba szybszych utworów, brak Roopa w zespole. Na pewno sporym atutem płyty jest mocne, soczyste brzmienie, które wypada lepiej niż na ostatnich płytach. Właściwie pod względem technicznym ta płyta jest wręcz idealna i można tylko chylić czoła przed muzyka. Słychać moc, agresję i taką energię bijącą z tej płyty. Alexi przejął wszelkie obowiązki i to on odpowiada za wszelkie zagrywki gitarowe. Z tego tytułu brakuje też nieco urozmaicenia i agresji. Tak uleciała, szybkość i jest jakby mniej tego elementu. Wokal z pewnością nie zawodzi i wiadomo że to wciąż znany nam Children of bodom. Znacznie więcej angażuje się klawiszowiec Janne Wirman, który potrafi wykreować odpowiedni tajemniczy klimat. W połączeniu z partiami gitarowymi daje to odpowiedni efekt. Co przyciąga uwagę od samego początku to pomysłowa okładka, która jest znacznie ciekawsza niż zawartość. W muzyce już takiej niespodzianki nie ma, choć pojawiają się momenty że pojawia się szok. Miałem tak kiedy usłyszałem promujący album „Morrigan”. Nieco marszowy, nieco komercyjny, ale wciągający swoim klimatem i niezwykłą melodią. To jest właśni taki nowy świeży Children of Bodom. Wcale mi to nie przeszkadza. Dalekie to od tego co zespół niegdyś grał, ale nowe oblicze nie jest takie złe.10 podstawowych kompozycji mamy i zaczyna się od całkiem energicznego „I Hurt”. Nutka thrash metalu pojawia się w mocniejszym „My Bodom”. Można rzec, że początek płyty jest przemyślany i ma na celu zaskoczyć fanów. Echa starego children of Bodom pojawiają się w rozpędzonym i melodyjnym „Horns” i to jest taki typowy kawałek tej formacji. Co fajnie wypada na nowym albumie to pewne urozmaicenia i wtrącenia, postawienie na klimat. To się sprawdza co słychać w „Prayer for Afficted”. Kolejną taką petardą na płycie jest tytułowy „I workship chaos” i mam wrażenie że przy końcówce płyty troszkę odpuszczono. Choć mamy jeszcze nieco bardziej power metalowy „Hold Your Tongue”. Słabszym ogniwem jest spokojniejszy „Suicide Bomber”. Całość zamyka szybszy „Widdershins” który też można śmiało zaliczyć do tych mocniejszych momentów nowego albumu.


Nowe album Children of Bodom to zawsze powód do radości, zwłaszcza że nowy album jest naprawdę solidny. Postawiono na mocne riffy, na ciekawe melodie i to za punktowało. Przede wszystkim plus za pewne elementy zaskoczenia jak choćby te w „Morrigan” no i za wysokiej klasy brzmienie. Teraz już pozostaje tylko popracować nad materiałem, by następnym razem był bez błędny. Póki co jest dobrze i czekam na rozwój tej sytuacji.

Ocena: 7.5/10

BJARM - Imminence (2014)

Nowością nie jest to, że rynek heavy metalowy jest bogaty i co raz częściej można napotkać różnego rodzaju skrzyżowania gatunków. Symfoniczny black/death metal też nie jest żadną nowością i też już dawno temu został zapoczątkowany przez takie zespoły jak Dimmu Borgir, Satyricon, Emperor czy ScepticFlesh. Dzięki nim ten gatunek ma takie uznane i jest tym czym jest teraz. Nie brakuje oczywiście młodych kapel, które chcą nas zaskoczyć swoją pomysłowością i wizją jak grać symfoniczny black/death metal. Rosyjski Bjarm to jeden z tych żywych przykładów na to, że jednak można zaskoczyć i nagrać coś równie świeżego i porywającego co klasyka tego gatunku. Działają od 2009 roku i mają swoje grono słuchaczy, tak więc mogą jedynie poszerzyć to grono. Najlepszym sposobem na to jest rozgłos ich naprawdę wysokiej klasy debiutu w postaci „Imminence”. Dawno nie słyszałem tak pomysłowego, klimatycznego, melodyjnego, a zarazem agresywnego symfonicznego death/black metalu. Rosyjski band robi to z polotem, stawiając przy tym na ciekawe pomysły, jednocześnie nie zapominając o tradycyjnych rozwiązaniach. Kiedy spojrzymy na różne aspekty płyty to można dojść do wniosku, że album jest niemal perfekcyjny. Na okładce mamy ciekawie przedstawione drzewo i bije z tego naprawdę niezły klimat. Działa niczym magnes na potencjalnego słuchacza i jedyne czego można chcieć to odpalić muzykę jaka się kryje za tą okładką. Zespół ma ciekawy styl i stawia na różnorodność klimat, tak więc żyją nie tylko agresją i melodyjnością. Można szybko zauważyć, że to właśnie gitarzyści Alexey i Egor odgrywają znaczącą rolę w zespole. Ich partie są wyjątkowo chwytliwe, techniczne i zróżnicowane, tak więc nie ma mowy o nudzie w tej sferze. Najważniejsze jest to, że nie gryzą się z klimatycznymi partiami klawiszowymi Anastasii. Tak dobrze zgrana paczka tworzy znakomitą maszynę, którą nic nie powstrzyma przed osiągnięciem celu. Wokalista Andrey wszystko dobrze spaja w jednolitą całość. Ich talent i umiejętności w tworzeniu wysokiej klasy utworów przedkłada się na jakość zawartości. Mamy więc bardzo dobre wprowadzenie w świat rosyjskiej formacji, z tym że prawdziwa uczta zaczyna się wraz z podniosłym „Knowledge of Doom”.Ostry riff, stonowane tempo, dobra mieszanka motywów i urozmaicanie stylistyki to jest to co sprawia, że utwór robi naprawdę dobre wrażenie. Zespół odnajduje się w stonowanym tempie co pokazuje w rytmicznym „Ominous Dreams”. Co ciekawe zespół nie trzyma się stricte jednego motywu i każdy utwór to inna przygoda. Na przykład taki „The Nine Worlds” jest o wiele żywszy i ma w sobie znacznie więcej przebojowości. Można śmiało podciągnąć ten utwór pod melodyjny death metal,a power metalowa motoryka jeszcze bardziej podkreśla melodyjność tego kawałka. Zespół bardzo dobrze radzi sobie z rozbudowaniem i urozmaiceniem co pokazuje w „Fire's Lord Torment”, w którym dobrze wykorzystano kobiecy głos Anastasii. Wizytówką tego albumu jak i tego co gra sam zespół jest bez wątpienia tytułowy „Imminence”. Nie brakuje też nieco wolniejszego grania co zostaje uchwycone w klimatycznym „Oracle”. Trzeba mieć na uwadze, że jak przystało na tego typu stylistykę to nie brakuje prawdziwych petard. To też nie powinno nikogo dziwić pojawienie się energicznego „Secrets of Immortals” czy złowieszczego „The Highest Hall”. Nie ma wad, nie ma zbędnych wypełniaczy, a album w całości wypada znakomicie. Miła dla oka okładka, uzdolniony band, który ma wiele ciekawych pomysłów, czy też zgrany i pełen elementów zaskoczenia materiał to tylko jedne z wielu zalet „Imminence”. Rosyjski band pokazał jak grać symfoniczny black/death metal z polotem, dając mu i całemu gatunkowi orzeźwienie. Płyta godna polecania, nawet tym którzy na co dzień nie siedzą w takich klimatach.

Ocena:9.5/10

RAPHEUMETS WELL- Dimensions (2014)

A gdyby tak połączyć muzykę graną przez takie zespoły jak Behemoth, Dimmu Borgir, Septic Flesh z muzyką poważną a także z progresywną odmianą heavy metalu? Na pewno dla wielu taka mieszanka mogłaby być ciężko strawna, ale są wśród nas tacy co lubią mieszanki gatunkowe i różnego rodzaju eksperymentu. To właśnie do nich skierowany jest amerykański band Rapheumets Well. Działają od 2006 roku i choć działali dość aktywnie to dopiero w 2014 r ukazał się ich debiutancki album zatytułowany „Dimensions”. Sam album nie jest tak łatwo zaszufladkować tak jak mogłoby się wydawać. Jasne głównym gatunkiem muzycznym jest tutaj death/black metal, ale zespół nie boi się wykorzystać elementy symfonicznego metalu czy też progresywnego. Czasami brzmi to chaotycznie, czasami ciężko przetrawić to co zespół gra, ale w sumie jak się skupimy na całości a nie na detalach to album zyskuje. Ciekawa klimatyczna okładka w stylu s-f, mroczne brzmienie i sporo ciekawych smaczków sprawia, że „Dimensions” to naprawdę solidny i zarazem intrygujący album. Zespół dość ciekawie rozbudowuje kawałki i już otwieracz „Dimensions” jest tego niezłym przykładem. Wiele motywów umieszczono w jednym utworze i dzieje się tam sporo. Tripp King to wokalista, który jakoś nie zapada w pamięci, ale pasuje do tego co wygrywają gitarzyści. To właśnie Ralph i Daniel odwalili najwięcej roboty i to oni zasługują na uznanie. To dzięki nim całość nie jest nudna i naprawdę jest sporo fajnych i klimatycznych motywów. Płyta jest urozmaicona i pełna różnych wtrąceń i wzbogaceń, przez co aranżacje nie są tak banalne jak mogłoby się wydawać. Podniosłość i symfoniczny charakter to cechy pokręconego”At the Mantle of the Gods”, który jest jednym z mocniejszych kawałków na płycie. „The Arrival” ma już bardziej filmowy klimat, w dodatku cechuje się niezwykłą melodyjnością. Zespół potrafi też stworzyć utwory, które są łatwiejsze w odbiorze i tego przykładem jest taki „Netherworld exile”. Na uwagę zasługuje również melodyjny „Lair of Eishtar”, a całość zamyka brutalny i już bardziej black metalowy „Fleeing into Darkness”. Każdy z utworów ma coś w sobie i razem tworzą znakomitą całość. Amerykański band Rapheumets Well tworzy bardzo ciekawie brzmiący death/black metal w którym jest sporej ilości progresywnego heavy metalu jak i symfonicznego metalu. Jak ktoś lubi takie ciekawie brzmiące eksperymenty ten z pewnością powinien zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 7.5/10