piątek, 25 stycznia 2019

RHAPSODY OF FIRE - The Eighth Mountain (2019)

Jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt roku 2019 dla wielu fanów melodyjnego power metalu, czy też symfonicznego metalu jest bez wątpienia najnowsze dzieło Rhapsody of Fire. Przez ostatnie lata wiele się działo w szeregach Rhapsody of Fire. Cofnijmy się do roku 2016. Wtedy ukazał się jeden z ich najlepszych albumów, czyli "Into the Legend". Kiedy band znów się odrodził, nagle coś się zaczęło psuć. Fabio Lione będący w zespole od początku odszedł by poświecić się innym kapelom jak choćby Angra. Zaraz po nim odszedł też Alex Hozwarth. Ze starego składu już został tylko Alex Staropoli. Wiele fanów nie widziało sensu, by Rhapsody dalej funkcjonował pod nazwą Rhapsody of Fire. Po co ciągnąć coś z innymi muzykami, kiedy nie będzie to już to samo? Też takie miałem myśli. Zmienił się tok myślenia kiedy band wydał "Legendary Years" gdzie band odświeżył w nowym składzie najlepsze kawałki zespołu z początków kariery. Pojawiła się nadzieja, że ten band jeszcze może nas zaskoczyć. Rozpoczęło się odliczenie do premiery najnowszego dzieła w postaci "The Eighth Mountain". Czas zacząć nową sagę i nowy rozdział Rhapsody of Fire.  Cała akcja marketingowa i próbki nowego krążka nastawiały bardzo optymistycznie. Jak jest naprawdę?

To co dzieje się z marką Rhapsody troszkę śmieszy, bowiem już mamy dwa obozy Rhapsody. W jednym jest Rhapsody of Fire z Alexem Staropoli, a w drugim Turilli/Lione Rhapsody gdzie grają pozostali dawni muzycy Rhapsody. Kto wyjdzie z tej batalii cało zobaczymy....

"The Eighth mountain" to płyta która oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Podniosłe motywy, dużo symfonicznych ozdobników, różne ciekawe orkiestrowe aranżacje, złożone motywy, klimat fantasy i ta lekkość w tworzeniu kompozycji. Obawy były czy nowi muzycy wpasują się w styl Rhapsody of Fire, czy podołają i czy udźwigną legendę. Giacomo Voli to nowy głos Rhapsody i ma coś z Fabio Lione, ale ma swój własny styl. Jest szeroki wachlarz jego możliwości, a w dodatku znakomicie radzi sobie z wysokimi rejestrami. Wnosi on świeżość i nową energię do zespołu. Alex Staropoli też mógł postawić na nieco inne rozwiązania.  Sekcja rytmiczna, którą tworzą Sala i Lotter to też mocny punkt tej płyty. Jest szybko i do przodu, ale nie jest to bezmózga łupanina. Ciężko uwierzyć, że ten band tworzą nowi ludzi, bo muzyka mówi nam jakbyś wrócili do korzeni i podali to w nowoczesnej oprawie.

Alex Charleux stworzył znakomitą okładkę i jest pełna miłych dla oka motywów. Jest chłód i klimat fantasy. Świetne dopełnienie znakomitego materiału, który od początku do końca porywa słuchacza. Jest podniosłe otwarcie w postaci "Abyss of Pain", który już przyprawia słuchacza o ciarki. To dopiero początek.Rhapsody of Fire  to specjalista w symfonicznym power metalu i czasami brakowało takiego mocnego kopa i energii. Brakowało nieraz pary i jakiegoś pomysłu by kawałek brzmiał atrakcyjnie. Kiedy wkracza "seven Heroic deeds" to od razu słychać ten power z początków działalności Rhapsody, jest powiew świeżości i takie nowoczesne opakowanie. To właśnie tak ma brzmieć Rhapsody w naszych czasach. Giacomo daje tutaj popis swoich umiejętności i pokazuje, że nie jest żółtodziobem, który stawiał kroki w talent show.  Więcej, więcej power metalu jest w rozpędzonym "Master of Peace" i znów słychać takie pozytywne zagrywki Staropoliego i tą słodkość z pierwszych płyt. Mocna rzecz. "Rain of Fury" to kawałek, który promował album i to w najlepszy sposób. Jest pazur, jest ciekawy riff i aranżacje orkiestrowe. Przebojowość bije z tego kawałka na kilometr. Nieco inaczej zaczyna się "White Wizzard", bowiem spokojnie, nieco balladowo, ale to utwór bardzo urozmaicony. Nie można mu odmówić podniosłości i orkiestrowej oprawy. Tak to wciąż kompozycja w power metalowym stylu. Bajkowy klimat i folkowe patenty to zalety "Warrior Heart", który ukazuje jak świetnym wokalistą jest Voli. Prawdziwy diament! Mocny riff atakuje nas w "The courage to forgive", który jest bardziej stonowany i marszowy. Nie ma tutaj szybkości, a mimo to jest to killer.  Ta lekkość znów sprawia, że ta muzyka po prostu płynie i wciąga słuchacza. Na płycie mamy 2 kolosy, które stawiają na epickość i prawdziwą symfoniczną ucztę, gdzie roi się od ciekawych motywów i aranżacji.  "March Against the Tyrant" jak sama nazwa wskazuje to prawdziwy bojowy marsz w kierunku bitwy.  Znakomite przejścia i dawkowanie power metalu sprawiają że utwór trzyma w napięciu jak dobry thriller. Niesamowite przeżycie. "Clash of Titans" to podręcznikowy przykład power metalu i to tego najwyższej próby. Jest szybkość, dobra współpraca gitarzysty i Alexa. Nie ma się do czego przyczepić, choćby się chciało. Echa pierwszych płyt Rhapsody mamy też w rozpędzonym "Legend goes on", który też band pokazuj światu na długo przed premierą. Nic dziwnego, bowiem to taki klasyczny Rhapsody jaki kocham. Całość zamyka drugi kolos czyli "Tales of Hero's Fate", który jest prawdziwą ucztą dla uszu. Jest tutaj dużo power metalu i przeplatają się naprawdę ciekawe motywy. Przede wszystkim klimat wciąga, a wisienką na torcie jest narracja świętej pamięci Christophera Lee.  Łezka w oku się zakręciła.


Same "ochy" i "achy" tu wypisuje i nic negatywnego. Tak się składa, że band dopracował każdy detal. Zarówno oprawa, brzmienie jak i zawartość są na wysokim poziomie. Band zabiera nas do korzeni swojej twórczości, ale też stara się odświeżyć zużytą formułę. Mamy w efekcie jeden z najlepszych albumów tej formacji. Znakomita kontynuacja "Into the Legend" i miłe zaskoczenie. Ciekawe co na to Turilli i Lione? Czekamy na ich odpowiedź.

Ocena: 9.5/10

GATHERING OF KINGS - First Mission (2019)

Kiedy widzi się takie nazwiska jak Altzi, Strid czy Papathanasio to nie zastanawiam się czy sięgnąć po płytę. Po prostu to robię, czasami nawet w ciemno. Gathering of Kings to projekt muzyczny, który mocno wzoruje się na Phenomena, a dodatkowo nie kryje swoich inspiracji Yes, Ufo czy innymi tego typu kapelami. Za cel obrano melodyjny rock, hard rocka z nutką melodyjnego metalu.  W tym roku przyszedł czas na ich debiutancki album zatytułowany "First Mission". Za produkcję odpowiada  Thomas Plec Johansson znany z pracy z Dynatzy czy The night flight  Orchestra. Z kolei materiał napisał Victor Olsson. Trzeba przyznać, że zapowiedzi, marketing i lista gości podziałały jak magnes i od razu wiedziałem, że chce posłuchać tego wydawnictwa. Piękna, bajkowa nieco futurystyczna okładka, to taki ukłon w stronę melodyjnego rocka z lat 80. Do tego sporo dobrego robi soczyste, takie nieco krystaliczne brzmienie, które podkreśla różne ozdobniki i wciągające partie klawiszowe.  Płytę otwiera klimatyczne intro w postaci "The gathering", które wprowadza nas w świat Gathering of kings. Dalej mamy wciągający, melodyjny "Forever and a Day", który nawiązuje do lat 80. Nutka progresywności i chwytliwa melodia są tutaj mocnym atutem. Nie brakuje też komercyjności co potwierdza to "Love will stay alive". Znakomicie wypada też podniosły i nieco marszowy "Endless Paradise". Jeszcze lepiej wypada przebojowy "Saviour", który przenosi nas do lat 80. Prosty motyw i nutka nostalgii robi swoje. Płyta jest magiczna i taka dopieszczona, dlatego każdy utwór jest tutaj na wagę złota.  "Lonely Road" to kolejny killer na płycie i żywy dowód na to, że hard rocka naszych czasów może być urokliwy. Całość zamyka zadziorny "Battle Cry", który pokazuje jak urozmaicony jest ten krążek. Debiut Gathering of kings to płyta dopieszczona, przebojowa i pełna ciekawych melodii. Dzieje się tutaj dużo i fani melodyjnego hard rocka nie mogą czuć się zawiedzeni. Perełka, którą trzeba znać !

Ocena: 9/10

czwartek, 24 stycznia 2019

COME TASTE THE BAND - Reignition (2019)


Come taste the band to przede wszystkim tytuł kultowego krążka Deep Purple, ale to również nazwa norweskiej formacji, która powstała w 1997r w celu grania kawałków Deep Purple, Rainbow czy Whitesnake. Kapele założył gitarzysta Jo Henning Kaasin i wokalista Vidar Heldal. Skład się zmieniał na przestrzeni lat, zmieniali się goście. Pojawiał się Hughes, Doggie White czy Joe Lynn Turner. W roli basisty pojawia się Ståle Naas, z kolei na perkusji Birgera Löfmana i Svenne'a Janssona na klawiszach. Come taste the band w końcu stara się tworzyć własny materiał, a efektem tego jest najnowsze dzieło w postaci "Reignition". Na płycie pojawia się Doggie White i Joe Lynn Turner, co jeszcze bardziej daje nam jasny sygnał, że mamy do czynienia z muzyką z pogranicza Rainbow, deep Purple czy Whitesnake. Skromna okładka, rasowe, nieco przybrudzone brzmienie oddają klimat lat 70, czy 80. Muzyka klasyczna , old schoolowa i słucha się tego bardzo dobrze. Przyznaję że nie ma efektu "wow", nie ma petardy, która rzuca na kolana. Odgrzewane kotlety nie zawsze są smakowite. Tym razem działa sentyment i głód na takie granie. "Not that kind of woman" to pierwszy utwór na płycie i kipi z niego pozytywna energia i taki power. Jest zapał i pomysł na takie granie. Ciekawe czy album by się bronił bez gwiazd w postaci Turnera i White'a? Oto jest pytanie. Wciąga pomysłowy "Under your skin", w którym partie basowe są po prostu urocze. Czasami proste motywy są najlepsze. W podobnych klimatach jest utrzymany spokojny, nieco  mroczny "Slave for your loves". Bardziej przebojowy jest "Tied Down" z gościnny udziałem Joe Lynn Turnera. Stonowany i bardziej zakręcony "Cradle to grave" , w którym nie brakuje progresywności. Całość zamyka klimatyczny i nieco romantyczny "So long old friend". Miło, że takie granie jest jeszcze w cenie i że mimo upływu lat wciąż można napotkać muzykę w stylu Rainbow, czy Deep Purple. Mamy świetnych gości, szkoda tylko że poziom nie jest taki jak na płytach tych kultowych kapel. Mimo wszystko warto posłuchać i powspominać stare dobre czasy.

Ocena: 7/10

środa, 23 stycznia 2019

METAL INQUISITOR - Panopticon (2019)

Wystarczyło 5 albumów, aby niemiecki Metal Inquisitor stał się szybko nową gwiazdą na heavy metalowym rynku. Stali się rozpoznawalni i lubiani, a najlepsze jest to, że nawiązują do lat 80. Co znajdziemy w ich muzyce elementy NWOBHM, a także klasycznego heavy metalu. Panowie czerpią garściami z twórczości Angel Witch, Judas Priest, czy Iron Maiden.Band działa od 1998r i już wyrobił swój styl i markę. Teraz po 5 latach przerwy powracają z najnowszym krążkiem zatytułowanym "Panopticon", który jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na poprzednich wydawnictwach. Wciąż siłą napędową kapeli jest charyzmatyczny wokalista  El Rojo, a także duet Blumi/ T.p który stawia na dynamikę, melodyjność i klasyczność. Nie ma tutaj niczego nowego, nie ma odkrywania nowych rejonów, a wręcz przeciwnie mamy odświeżanie sprawdzonych patentów i rozwiązań. Metal inquisitor w takim aspekcie band sprawdza się znakomicie. Okładka narysowana ręcznie i przesiąknięta mrocznym klimatem przyciąga oko słuchacza i to od samego razu. Sam otwieracz "Free fire zone" już znakomicie wprowadza nas w nowy krążek. Jest moc, szybkie tempo i przebojowy charakter. Rozpędzony "Change of front"  to ukłon w stronę pierwszych płyt Iron Maiden. Bardzo dobrze wypada "Beyond Nightmares", który pokazuje lekkość i pomysłowość. Jeszcze więcej energii mamy w"Trial by combat"  i to jest kolejny kawałek przesiąknięty Iron maiden. Znalazło się też miejsce na speed metalowy "Shock Tactics" czy na zadziorny "Scent of Fear" . Całość zamyka melodyjny "Descipline and punish", który idealnie podsumowuje całość. Materiał jest treściwy i dopracowany, a to przedkłada się na jakość płyty. Nie ma słabych punktów i każdy utwór ma w sobie to coś. Płyta godna uwagi! Warto było czekać 5 lat na nowe dzieło niemców.

Ocena: 8/10

piątek, 18 stycznia 2019

GLORYFUL - Cult of Sedna (2019)

Uwaga Niemcy w natarciu! Ledwie rok 2019 się rozpoczął a już na dzień dobry mamy najnowsze dzieła dwóch młodych kapel prosto z Niemiec. Gloryful i Metal Inquisitor wydali swoje najnowsze wydawnictwa i oba są na wysokim poziomie. Gloryful działa od 2010 roku i już nagrali 4 albumy. Muzycznie jest to soczysty heavy/power metal, który ociera się o twórczość Grave Digger, Brainstorm,  czy Mystic Prophecy. "Cult of Sedna" to dojrzała płyta, a przede wszystkim bardzo energiczna i zagrana z polotem. Słychać tutaj, że jest pasja i miłość do power metalu. To przedłożyło się na zgrany, przemyślany i energiczny materiał. Roi się od chwytliwych refrenów, od mocarnych riffów i od tej niemieckiej precyzji. Gloryful jest na fali i to słychać. Ten album to potwierdzenie, że band się rozwija i trzyma wysoki poziom. Okładka jak na ten band dość urocza, a brzmienie tym razem ostre jak brzytwa. Co cieszy to na pewno, że wokalista Johny la bomba daje z siebie więcej i słychać ten pazur w jego głosie.  To właśnie on nadaje charakteru zespołowi i napędza band w energicznym "The oath". Gloryful dostarcza chwytliwy riff i dużą dawką melodyjności w przebojowym "Brothers in arms". Shredmaster i Adrian to duet dynamit i nie boją się niczego. Grają to co gra im w sercu i są tego efekty. Klasa sama w sobie, a to dopiero początek. Uroczy jest też refren w heavy metalowym "Void of Tommorow". Echa Judas Priest, czy Primal Fear pojawiają się w zadziornym "The haunt", który szybko stał się moim faworytem. To jest power metal na jaki warto czekać. Band urozmaica nam materiał na nowej płycie i nie popada w rutynę. Hard rockowy "True till Death" oparty na prostej melodii i stonowanym tempie pokazuje że band odnajduje się w wielu stylizacjach. W podobnych klimatach jest też nieco komercyjny "Desert Stranger", ale to nie jest ujma dla tego wydawnictwa, a wręcz przeciwnie. Dzięki takim kawałkom jest luz na płycie i swego rodzaju lekkość. Drugim takim rasowym rozpędzonym power metalowym killerem na krążku jest "My sacrifice" i to jest najlepsze co nas spotyka na tej płycie. Całość zamyka udany, ale nieco jakby nieskończony instrumentalny utwór "Into the next chapter". Gloryful porwał, wciągnął w swój świat i zniszczył mnie totalnie. Wyszedł zgrany i pełen zaskoczeń album. Przede wszystkim nie ma miejsca na nudy i cały czas band serwuje kompozycje z górnej półki. Jak dla mnie jest to ich najlepszy album i pokazuje ich styl i jakość. Tego trzeba posłuchać !

Ocena: 8.5/10

czwartek, 17 stycznia 2019

ANCIENT BARDS - Originie (The black crystal sword saga part II) (2019)

Włoski Ancient Bards kazał swoim fanom czekać 5 lat na nowe dzieło. Tym razem band postanowił przyszykować coś specjalnego. Postanowili zmierzyć się ze swoim kultowym albumem "The alliance of the kings (the black crystal sword saga part I), który okazał się niemalże idealnym krążkiem w kategorii symfonicznego power metalu. Podniosłe chórki, melodyjne riffy, duża dawka energii i charyzmatyczna wokalistka Sara Squadrani to wszystko przedłożyło się na jakość płyty. To właśnie znajdziemy na nowym dziele. Udało się nagrać album o podobnym ładunku emocjonalnym i na podobnym poziomie artystycznym. "Origine - The black crystal sword saga part II) to płyta przemyślana, dojrzała i pełna różnych smaczków i ozdobników. Robi to ogromne wrażenie podczas odsłuchu, a najlepsze jest to że nie ma mowy o nie trafionych motywach, czy słabych melodiach. Tutaj wszystko ładnie ze sobą współgra i tworzy znakomitą całość. Od razu słychać, że mamy do czynienia z płytą z wyższej półki. W zespole sprawdza się też bez wątpienia nowy gitarzysta tj Simone Bertozzi. W partiach gitarowych mamy sporo ciekawych przejść, liczne zrywy i sporo wciągających riffów. Nie ma tutaj miejsca na nudę. "Impious Dystopia" to prawdziwy rarytas i przykład, że wciąż można grać pełen gracji i finezji symfoniczny power metal. Przypominają mi się stare dobre czasy Rhapsody. Kolejny hicior na płycie to bez wątpienia przebojowy "Fantasy's wings". Z kolei folkowe patenty i podniosłość to zalety "Aureum Legacy".Band zwalnia dopiero w balladowym "Light", który porywa tym swoim bajkowym klimatem. Sara idealnie się sprawdza w takim graniu i jej głos tutaj po prostu błyszczy.Power metal w dużej ilości wybrzmiewa na pewno w rozpędzonym "Titanism" i na sam koniec band dostarcza nam znakomitego kolosa w postaci "The great divide", który idealnie podsumowuje ten krążek. Klasa sama w sobie i dla takiej perełki warto czekać do końca płyty. Ancient Bards zrobił to co do niego należało i nagrał płytę na miarę swoich możliwości. Płyta oddaje to co najlepsze w symfonicznym power metalu i może śmiało namieszać w tegorocznych zestawieniach. Warto poznać jak obecnie gra Ancient Bards!

Ocena: 9/10

DELFINIA - Deep Elevation (2019)

Na rynku ukazał się debiutancki album powermetalowej grupy DELFINIA z Ukrainy. Kapela,a raczej projekt muzyczny powstała z inicjatywy wokalisty, Konstantina Naumenko (TITANIUM, SUNRISE) oraz Darii Naumenko (SUNRISE, NOVI). Płyta zatytułowana "Deep Elevation" skierowana jest do fanów Sonata Arctica, Sunrise, Titanum, czy właśnie Stratovarius. Aby trafić do szerszego grona słuchaczy postanowiono zaprosić znakomitych gości jak Roland Grapow, czy Olaf Thorsen. Klimatyczna okładka i soczyste, nieco słodkawe brzmienie znakomicie podkreśla z jakim albumem mamy do czynienia. Nie znajdziemy tutaj agresywne riffy, czy jakieś ciekawe galopady. Ot co jest to krążek solidny i niestety nic ponadto. Takie melodie jakie tutaj uświadczymy są bardzo pospolite i niczym się nie wyróżniają.  Mamy tutaj melodyjny "Loneliness" , który przemyca taki fiński klimat i tą typową dla tamtego rejonu słodkość. Nie brakuje też elementów progresywnych, które się pojawiają w "The world of dream".  To przykład, że nawet w spokojniejszych klimatach Delfinia się sprawdza bardzo dobrze. Olaf Thorsen tutaj znakomicie się odnajduje. Więcej przebojowości mamy w chwytliwym "Im here". Mamy jeszcze bardziej rozbudowany "Call of the wind", który jest nieco nudny i brakuje tutaj jakiegoś ciekawego motywu co by porwał słuchacza. Całość zamyka klimatyczna ballada w postaci "Autumn Dream", który podkreśla że na tej płycie postawiono na uroczy klimat i bardziej spokojne granie. Brakuje na pewno tego power metalu, jakiegoś zrywu i energii, która by pobudziła słuchacza podczas odsłuchu tego wydawnictwa. Czuje spory niedosyt, zwłaszcza że mamy tutaj w składzie utalentowany duet wokalistów. Może jeszcze kiedyś uda się nagrać coś wartego uwagi.

Ocena: 5/10

środa, 16 stycznia 2019

BLOODY TIMES - On a mission (2019)

Simon Pfundstei i John Greely powracają z nowym albumem sygnowanym marką Bloody Times. Ten projekt muzyczny został powołany do życia w 2014 r i już mają na swoim koncie dwa albumy. Najnowsze dzieło w postaci "On a mission" to w dalszym ciągu hołd dla klasycznego heavy metalu. Co znajdziemy tutaj to wpływy takich zespołów jak Manowar, Judas Priest, Savatage czy Running Wild. Na nowej płycie nie brakuje imponujących gości jak Ross The Boss, Rainer Pfundstein, czy Marco Cossu. "On a mission" to płyta solidna, ale na pewno nie jest to płyta, która jest świeża i rzucająca na kolana. Takich płyt jest pełno na rynku, dlatego niczym specjalnym się nie wyróżnia. Oklepane riffy, soczyste brzmienie i znane nazwiska to trochę za mało, żeby stworzyć mocny album. Płytę otwiera "Alliance" czyli 8 minutowy epicki kolos, który mocno nawiązuje do Manowar i jeszcze Ross The Boss w roli gościa. Najlepszy kawałek na płycie i potem już trochę siada całe tempo. Stonowany, nieco zadziorny "Fort Sumter" to już po prostu czysty heavy metal, bez zbędnych ozdobników. Niestety nie za wiele się tutaj dzieje. Z topornością na pewno przesadzono w "Curse of Geneiveve". Nie wiele wnosi nijaki "Operation Focus" i ta płyta już pozostaje taka średnia bez większych fajerwerków. Najlepszy z tego wszystkiego jest otwieracz, a reszta utworów niestety nie zapada na długo w pamięci. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 31 grudnia 2018

RAVAGER - Thrashletics (2019)

Ravager to  młody band prosto z Niemiec, który specjalizuje się w graniu rasowego thrash metalu. Jest to młoda kapela, która działa od 2017r. i jest bardzo głodna sukcesu. Mają na swoim koncie już całkiem udany debiut, a drugi krążek "Thrashletics" będzie miał premierę w lutym 2019. Jeśli kochacie twórczość Death Angel, Sodom czy Destruction to na pewno pokochacie ten band i ich najnowsze dzieło. Okładka może i nieco kiczowata, a brzmienie niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale zawartość jest dopracowana i przemyślana. Nie brakuje agresji, szybkości, ani też technicznego grania. To wszystko brzmi naprawdę dobrze i taki "Mindblender" rzuca na kolana. Niby prosty motyw, niby to wszystko było, ale ta agresja, ten szczery przekaz po prostu jest uroczy. Bardzo dobrze wpisuje się w tło nieco punkowy wokal Phipsiego. Elementy Death Angel są tutaj wyczuwalne od pierwszych minut. Potencjał kapeli można wyczuć w energicznym "Thrashletics out of hell", który imponuje dynamiką, agresją, ale przede wszystkim techniką. Niemiecką toporność można wychwycić w zadziornym "Society of blunted state", który też trzyma bardzo wysoki poziom. Gitarzyści Dario i Marcel dają czadu, jeśli chodzi o partie gitarowe i mamy sporo udanych i chwytliwych riffów. Jednym z nich jest "Dysphoria" . Jest to kolejny killer na płycie. Zaskoczeniem jest 8 minutowy "slaughter of the innocents", w którym band upycha sporo ciekawych motywów i nie ma tutaj mowy o nudzie. Na sam koniec mamy szybki "Kill for nothing" czy rozbudowany "dead furure". Trzeba przyznać, że płyta jest wyrównana i bardzo thrash metalowa. Słychać oldscholowe motywy i nawiązanie do największych kapel. Roi się od killerów i dzięki temu płyta zyskuje sporo na wartości. Warto znać ten krążek.

Ocena: 8/10

STEEL RAISER - Acciaio (2019)

Na 15 lutego przewidziana jest data premiery najnowszego dzieła Steel Raiser.  Ja jednak chcę Wam przedstawić ten album już dzisiaj. Ten włoski band powstał w 2006 roku i dał się poznać jako band, który mocno nawiązuje do twórczości Primal Fear. Alfonso Giordano to ikona tej kapeli i to dzięki niemu jest tak rozpoznawalna. Wysokie rejestry i pazur w głosie to jego znak rozpoznawczy. Dodatkowo stawia na wyróżniający go image. Steel Raiser to przede wszystkim mocne riffy, szybkie tempo i duża dawka przebojowości. Poprzednie trzy albumu to przede wszystkim speed metal. Z kolei najnowsze dzieło zatytułowane "Acciaio" to już nieco inne granie. Można odnieść wrażenie, że band nieco ograniczył szybkie, speed metalowe łojenie na rzecz bardziej stonowanego heavy metalu spod znaku Accept.  Co ciekawe nawet Alfonso w niektórych momentach brzmi jak Udo Dirkschneider.  Po krótkim itrze, atakuje nas melodyjny, ale stonowany "Demon Angel" i to jest właśnie zwiastun nieco innego oblicza Steel Raiser.  Dalej mamy  zadziorny "Heavy metal Hero", w którym więcej hard rocka i heavy metalu z lat 80, aniżeli speed/power metalu. Fanom Judas Priest, czy Primal Fear może przypaść do gustu przebojowy "The king of the night".  Z kolei w "Genghis khan" band wraca do swoich korzeni i tutaj mamy taki rasowy speed/power metal. Prawdziwa petarda i to jeden z najlepszych kawałków na płycie. W podobnej konwencji utrzymany jest "Highway Eagle". Co mnie zaskoczyło to na pewno spokojna, romantyczna ballada w postaci "Whenever". Dobrze, że band próbuje nieco innych rzeczy i że próbuje zaskoczyć słuchacza. Kolejnym hitem na płycie jest rozpędzony "Night of  theDuster", który brzmi jak zagubiony track Primal Fear z "Nuclear Fire". Dużo ciężaru i mroku mamy w agresywnym "Spirits of Vengeance" i to również przykład jak band dobrze funkcjonuje mimo 4 letniej przerwie. w "Man of rage" band tak dokręca śrubę, że ocierają się o thrash metal, co również bardzo zaskakuje. Na sam koniec Steel Raiser zostawia "Up the Fist" i znów to ukłon w stronę Primal Fear. Znów to zrobili! Znów nagrali bardzo udany album, który stara się pokazać że Steel Raiser potrafi grać też rasowy heavy metal, a nie tylko speed/power metal rodem z płyt Primal Fear. Płyta godna uwagi i zadowoli nie tylko maniaków tej kapeli. Bardzo dobry start roku 2019.

Ocena: 8/10

czwartek, 27 grudnia 2018

FROZEN LAND - Frozen Land (2018)

Rok 2018 to rok udany dla melodyjnego heavy/Power metalu. Były płyty idealne, zaskakujące, a czasami pojawiały się płyty, które przyprawiały o dreszcze. Nie obeszło się też bez płyt, która z miejsca stały się klasykami i żywymi przykładami, że jednak w danym gatunku można jeszcze stworzyć perełkę. Kto z nas nie chciałby usłyszeć albumu, który może konkurować z największymi osiągnięciami Sonata Arctica, Stratovarius, czy Helloween. Taką płytą okazał się debiut fińskiego bandu o nazwie Frozen Land. Kapela działa od 2017r i  w składzie mają choćby perkusistę z znanego astralion. Gwiazdą tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Tony Meloni, który czerpie inspiracje z Timo Kotipelto czy Micheal Kiske. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach, gdzie po prostu wymiata. Okładka zdradza, że mamy do czynienia z power metalem, ale nie zdradza że to płyta perfekcyjna. Samo brzmienie wzorowane na wczesnych płytach Sonata Arctica, czy Stratovarius. Jest gdzieś wyczuwalny ten chłód i ta słodkość z Helloween z lat 80. Całość prezentuje się perfekcyjnie. Płytę otwiera melodyjny "Losers Game", który brzmi jak mieszanka Helloween, Sonata Arctica i Timeless Miracle. Jest moc, jest ciekawy riff i duża przebojowość. Prawdziwa magia wybrzmiewa z tego utworu, a to dopiero początek. Jeszcze lepszy jest chwytliwy "Delusions of Grandeur", który zabiera nas do najlepszych płyt Statovarius. Sam główny motyw brzmi jakby stworzył go Timo Tolkki. Jednym słowem rasowy przebój. "The Fall" nieco bardziej stonowany, ale w niczym nie ustępuje w przebojowości poprzednim utworom. Imponuje ta lekkość, ta chwytliwość i prostota. Jak to nie wiele trzeba, że stworzyć imponujące dzieło w kategorii power metalu. Jeszcze inny jest "Underworld", który czerpie garściami z twórczości Bloodbound, czy sabaton. Epickość jest tu wszechobecna. Gitarzysta Toumas i klawiszowiec Lauri tworzą zgrany i imponujący duet, który wzajemnie się uzupełnia. Specjaliści od energii i znakomitych melodii.  Rozpędzony "The rising" to świetny przykład tego. Echa Running Wild pojawiają się w folkowym "Unsong Hereos". Dużo tutaj power metalowych petard, a kolejną z nich jest rozpędzony "Mask of the youth". Frozen land nawet nie zawiódł w balladzie, gdzie "I would" ma prze uroczy klimat. Całość zamyka udany cover E-type w postaci "Angels Crying". 45 minut zleciało bardzo szybko i w tym czasie zwiedziliśmy rejony największych tuz power metalu. Frozen land nie odkrywa niczego nowego, ale jest to wszystko znakomicie podane i fani Helloween czy Sonata Arctica na pewno nie pogardzą taką młodszą wersją swoich idoli. Panowie pokazali, że można jeszcze w tym gatunku nagrać płytę perfekcyjną i oparta na oklepanych patentach. Jestem w szoku i czekam na dalsze losy tej formacji. Jedna z najlepszych płyt roku 2018.

Ocena: 10/10

RUNELORD - The Battle for Greatness (2018)

Ced Forsberg i Georgy Peichev powracają z drugim albumem sygnowanym nazwą Runelord. "The battle of greatness" to swoista kontynuacją "A message from the past". Dalej mamy do czynienia z energicznym, przebojowym heavy/power metalu w epickim wydaniu. Co znajdziemy tutaj to dużo pozytywnych melodii, chwytliwych motywów gitarowych i sporej dawki przebojowości. Ced nie raz przekonywał nas o swoim talencie i nigdy też nie wydał słabego albumu, dlatego byłem spokojny o nowy album Runelord. Sama okładka też jest bardzo klimatyczna i w pełni oddaje to co znajdziemy na płycie. Kiedy odpalamy płytę, to od razu atakuje nas zadziorny "Worthy Valhalla" w którym imponuje przede wszystkim ten zadziorny riff rodem z ostatnich płyt Judas Priest. Z kolei marszowy "Temple of Vitalism" w pełni oddaje rycerski klimat i to jest bardzo urocze. Ced daje popis swoich gitarowych umiejętności w pokręconym "Nidhugg Curse", gdzie przeplata się sporo ciekawych motywów. Jest epickość, pazur i duża dawka przebojowości. Dobrze wypada też agresywniejszy "salvation agressor", który nawiązuje do twórczości Grave Digger. Runelord najlepiej wypada w nieco szybszych kawałkach typu "Lighting Sword Berer" czy "Age of Necromancy", który ukazuje potencjał muzyków i przebojowe oblicze tego projektu. Kawał solidnego heavy/power metal, który imponuje aranżacjami i pomysłowością Ceda. To kawał porządnego grania, w którym pełno ciekawych, intrygujących partii gitarowych i chwytliwych refrenów. Znów Ced dostarczył bardzo udany album, który trzeba mieć w swojej kolekcji. Płytę oczywiście polecam i tak jak zawsze można brać w ciemno.

Ocena: 8/10

sobota, 15 grudnia 2018

GAIA EPICUS - Alpha & Omega (2018)

Najgorszym doradcą przy wyborze danej płyty może okazać się sentyment. Miłe wspomnienia z wcześniejszymi krążkami danej grupy sprawiają że sięgamy po kolejne albumy bez większego zastanowienia. Tak właśnie miałem z nowym dziełem Gaia Epicus. Cenię sobie ich wcześniejsze dzieła jak choćby "Victory" czy "Satrap". Niestety, ale od kiedy Gaia Epicus to projekt solowy Hansena to muzyka stała się bardziej przewidywalna i mało ambitna. "Alpha & Omega" rodziła się jakby w bólach i te 6 lat czekania zostało zmarnowane. Dostaliśmy w zamian za swoją cierpliwość papkę, w której trochę starego power metalu z pierwszych płyt, trochę mocniejszego grania z elementami thrash metalu z czasów "Victory". Jednak same pomysły są co najwyżej dobre. Na sam start mamy szybki i energiczny "War againts Terror", który trąci mieszanką thrash i power metalu. Dobry riff i partie gitarowe sprawiają, że utwór broni się sam. W podobnym klimacie utrzymany jest "System is down".  Konstrukcja kawałka przywołuje czasy "Victory", co jest akurat miłą niespodzianką. "Crush" posłużył do promocji krążka, co wzbudziło spore kontrowersje. Wynikało to z tego, że utwór brzmi jak kalka "Enter Sandman" Metaliki. Riff  mało oryginalny, ale słucha się tego nie najgorzej. Bardzo przypadł mi do gustu stricte power metalowy "Dont be a fool", który utrzymany jest w duchu pierwszych płyt, co jest sporym plusem. Szkoda, że płyta nie jest utrzymana w takich klimacie.Thomas Hansen uwielbia Gwiezdne Wojny i często przekonuje o tym swoich fanów umieszczając utwór nawiązujący do tej tematyki. Tym razem mamy "Join the dark side", który jest niestety średniej jakości. W historii zespoły były ciekawsze kawałki z tej tematyki. Dobrze wypada odświeżony "Fire and ice". Kolejny przejaw thrash metalu mamy w agresywnym "Blinded by Hate" i to również jeden z ciekawszych momentów na płycie. Gaia Epicus gra przede wszystkim power metal i to potwierdza dynamicznym "Land of the rising sun", który został położony wokalnie na całej linii. Na sam koniec rozbudowany "Alpha & omega", który jest tylko dobry, a mógł być znacznie ciekawszy pod względem motywów.  Gaia Epicus to projekt solowy Hansena, który już nic ciekawego nie wnosi do dyskografii, a tym bardziej do gatunku power metalu. Szkoda, bo kiedyś jeszcze było ich stać na ciekawe wydawnictwa.

Ocena: 5/10

DARK MOOR - Origins (2018)

"Origins" to tytuł, który sugerowałby powrót Dark Moor do swoich korzeni. Od razu trzeba to sprostować, że jednak tak nie jest. Hiszpański band raczej sięga do korzeni, ale muzyki regionalnej tamtych rejonów.  To było do przewidzenia, bo od kiedy w zespole jest wokalista Alfred Romero to band wydaje w zasadzie różne albumy. Nie boją się eksperymentów i raz wychodzi im to na plus, a raz kończy się porażką. W  "Ancestral Romance" czy "Autumnal" to próbowanie nowych rzeczy potrafiło zauroczyć słuchacza i w sumie z "Origins" jest tak samo. Tutaj band sięga po patenty z "Ancestral Romance" czy "Ars musica". Nie brakuje elementów progresywnych, folkowych, rockowych, czy właśnie patentów charakterystycznych dla melodyjnego metalu. Podobnie jak w "Ancestral Romance" tak i tutaj band sięga do swojego regionalnego folku i to się sprawdza. W efekcie powstał znów album świeży, zaskakujący i bardzo klimatyczny. Nie jest to jednak Dark Moor z czasów "Tarot" czy "The gates of oblivion", gdzie dominował power metal i neoklasyczne zapędy. Brakuje tego mi tutaj, bo to był najlepszy okres zespołu. "Origins" w kategorii rockowych wydawnictw, ciekawostki, czy w ramach samej dyskografii Dark moor jest wydarzeń i nie można tego pominąć.  Z resztą już sama okładka zwiastuje nam zupełni inny album od poprzednich i rzeczywiście tak jest. "Birth of the Sun" to kawałek, który otwiera krążek i zarazem go promował. Skoczny, folkowy kawałek, który nawiązuje choćby do Blackmores night. Nieco inne granie, ale bardzo mi przypadło do gustu. Refren to nieco ukłon w stronę wcześniejszych płyt i to się nazywa dobre otwarcie płyty.  Energiczny "The spectres of dance" to już więcej z power metalu i melodic metalu.  Enrik Garcia ma znacznie więcej do roboty w sferze gitarowej. Bardzo fajnie wypadł folkowy, może nawet nieco piracki "Raggle  Taggle Gypsy". Spokojny, romantyczny "And for ever" łapie za serce i potrafi oczarować swoją prostotą.  Echa power metalu można wyłapać w szybszym "Mazy" i jeszcze na sam koniec mamy klimatyczną balladę w postaci "Green lullaby", który zachwyci fanów Queen, czy Blind Guardian. Dark moor po tylu latach wciąż ma się dobrze i cały czas eksperymentuje i pokazuje swoje inne oblicze.  Tym razem owe oblicze zespołu i bardzo korzystne i warto poznać Dark Moor roku 2018.

Ocena: 7.5/10

sobota, 8 grudnia 2018

METAL CHURCH - Damned if You Do (2018)

Pomówmy o nowym albumie Metal Church. Jest to już drugi krążek po powrocie Mike'a Howe'a, a także pierwszy z Stetem Howlandem w roli perkusisty. Oczekiwania były ogromne, bo i "XI" był dojrzałym i dopracowanym krążkiem. Niestety, ale najnowsze dzieło Metal Church zatytułowane "Damned if You Do" to tylko dobry album, który nie ma szans namieszać w tegorocznych rankingach. To płyta przewidywalna i bez ikry. Wszystko zostało zagrane ostrożnie, bez ryzyka, kopiując oklepane riffy i motywy. Dalej jest to muzyka do jakiej nas przyzwyczaili, czyli heavy power metal, który nawiązuje przede wszystkim do ostatniego dzieła. Nie brakuje też nawiązań do lat 80, ale to wszystko jest zrobione tak na średnim poziomie. Kurdt jako lider zawodzi, bo nie dostarcza jakiś pomysłowych, wybitnych partii gitarowych. Tego mi tutaj brakuje. Co z tego, że jest Mike i przeżywa drugą młodość. Jest znakomity na tym albumie, ale to za mało żeby stworzyć arcydzieło. Niestety, ale od kapeli tego formatu oczekuje się więcej. Płyta ma znakomitą i przykuwającą oko okładkę, a także mocne, drapieżnie brzmienie, ale problem tkwi w samych kompozycjach. Najlepiej wypadają utwory, które band udostępnił nam przed premierą. Mamy ocierający się o thrash metal "By the numbers", który imponuje energią i mocnym riffem. Jest też oczywiście przebojowy "Damned if You do", pełniący rolę otwieracza. Znakomity strzał, tylko trochę irytuję to "hmm". Trzeci znany kawałek to dynamiczny "Out of balance", który najbardziej przypadł mi do gustu. Jest energia, jest pazur i taki duch starych płyt Metal Church. Cieszy też bardziej złożony i mroczniejszy "Black Things", który stara się przypomnieć nam czasy "Human Factory". W podobnej stylistyce utrzymany jest "Revolution underway", choć tutaj wdziera się nuda. Kurdt bardziej się wysila się pod względem partii gitarowych w kawałku "Rot away", który wyróżnia się pomysłowym riffem. Totalnie nie pasuje mi do całości hard rockowy "Monkey finger". Całość zamyka żywszy "The war eletric", gdzie zespół stara się grać bardziej melodyjniej. Czas oczekiwania się skończył i dostaliśmy album co najwyżej dobry. Czuje rozczarowanie, bo liczyłem na powtórkę z "XI". Niby jest to heavy metal, ale nudny i po prostu przewidywalny. Metal Church z Mikem Howem stać na więcej. Szkoda

Ocena 6/10

piątek, 30 listopada 2018

MARIUS DANIELSEN' S LEGEND OF VALLEY DOOM - Marius danielsen legend valley of doom part II (2018)

W power metalu pojawiały się już płyty, które były rozbite na dwie części. Takie duże przedsięwzięcie, taki koncepcyjne albumu nie raz wnosiło sporo do gatunku i stanowiło znakomity hołd dla gatunku. Takie płyty właśnie jak "Metal Opera" Avantasia, czy choćby "The Keeper of the seven keys" Helloween to kwintesencja gatunku i takie ponadczasowa dzieła. Lata lecą i wciąż w tym gatunku jest jeszcze wiele do zdziałania.  Gitarzysta i wokalista, a przede wszystkim świetny kompozytor Marius Danielsen, który może kojarzyć się z Darkest Sin właśnie wyszedł z podobnym pomysłem co Tobias Sammet. Stworzył swój własny świat, swoją własną power metalową operę i zaprosił równie świetnych gości, którzy tak naprawdę mieli ogromny wkład na ten gatunek muzyczny.  Pierwsza część "Marius Danielsen Legend of valley doom" ukazała się w 2015 roku i była to płyta, która namieszała w zestawieniach. To wydawnictwo z miejsca stało się klasykiem. Płyta jest perfekcyjna i jest przykładem dla innych kapel jak grać power metal. 3 lata upłynęły i przyszedł czas na kontynuację. Od razu dodam, że oczekiwania miałem ogromne względem tego dzieła. Druga część to idealne wypełnienie jedynki, jednak już nie ma efektu "wow", nie ma już takiego szoku. Jest za to, na co wszyscy czekali, czyli dopracowany, podniosły i pomysłowy power metal o niezwykłej podniosłości. To płyta równie piękna i dopracowana, jednak ustępuje na pewno pierwszej części. Tam było więcej przebojów i utwory były jakby bardziej zapadające w pamięci, co nie oznacza że dwójka jest słaba czy coś. Otóż nie, bowiem to dalej jest power metal wysokich lotów i wciąż ta płyta ma szansę na tytuł płyty roku. Na pewno cieszy soczyste, takie  baśniowe brzmienie, które idealnie odzwierciedla klimat płyty. Goście są znakomici i mamy Kiske, Bayleya, Owensa, Boalsa, Hayera czy Luppiego. Wszystkiego jest bardzo dużo i przy jednym odsłuchu nie tak łatwo to ogarnąć i za każdym razem można coś fajnego odkryć podczas słuchania płyty.

Skupmy się na materiale. Wejście w postaci "King Thorgans hymn" nasuwa mi Bling Guardian i to bardzo klimatyczne otwarcie płyty. Jest epickość, podniosłość i pomysłowy motyw. Nie ma tu gitar, ani typowe power metalu, a mimo to utwór rzuca na kolana. Dalej mamy już bardziej rasowy power metal w postaci "Rise of the dark empire", który wykorzystuje to co najlepsze w tym gatunku. Mamy więc motywy kojarzące się z Edguy, Helloween czy Rhapsody. Sam utwór cechuje mocny riff, podniosły refren i spora dawka energii. Spokojniejszy "Tower of knowledge" to już bardziej rockowy kawałek, w który postawiono na klimat i emocje. Rozpędzony "Visions of the night" to kolejny killer na płycie. Dużo dzieje się w rozbudowanym i zakręconym "Crystal Mountains", który imponuje rozmachem i pomysłowymi aranżacjami. Miły dla ucha jest "Under the silver moon", ale nie potrzebnie tyle razy otrzymuje balladowy kawałek. Co ciekawe perełką na płycie jest "Angel of Light" z świetnym występem Kiske. To uczta dla fanów Helloween czy Avantasia. Znakomity riff, dobrze dopasowane melodie. Na koniec mamy dwie epicki perełki, które są zagrane z polotem, pomysłem i taką miłością do power metalu. Mowa o "Temple of the ancient god" i "Princess lariana's forest".

Warto było czekać 3 lata na drugą część, bo jest to świetny album z ciekawymi motywami i dużą dawką power metalu. To taki encyklopedyczny przykład jak grać power metal. Druga część troszkę słabsza, ale wciąż wysokich lotów. Płyta godna uwagi.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 26 listopada 2018

VEONITY - Legend of the Starborn (2018)

Szwedzki Veonity powraca z nowym albumem. "Legend of the Starborn" to już trzeci krążek tej formacji i tym razem band starał się pójść w stronę bardziej epickiego power metalu. Pierwszy album to taki soczysty heavy/power metal w true heavy metalowym wydaniu. Drugi krążek zabrał nas w stronę zadziornego power metalu w klimatach s-f.  Tym razem band kieruje się w stronę rycerskiego,bardziej baśniowego power metalu. Klimat fantasy znakomicie współgra z tym co mamy na nowym krążku.  Band cały czas mocno się inspiruje Iron Savior, The storyteller, czy Hammerfall. Znakomicie udaje im się łączyć elementu heavy metalu i power metalu. Od 2013 r band tworzy ci sami ludzie i to też przedkłada się na jakość płyt. Dostarczają słuchaczom sporo frajdy, bo ich muzyka jest prosta, melodyjna i łatwo wpada w ucho. Dopełnieniem jest klimatyczna okładka frontowa i soczyste brzmienie, które podkreśla jakość utworów. Nadaje całości drapieżności i takiej mocy. Już otwierający "Rise again" to europejski power metal wysokiej próby, w którym band krzyżuje patenty Helloween, czy Iron Fire. Brzmi to wybornie i chce się zagłębiać w dalszą część płyty.  Drugi utwór to marszowy, rozbudowany "Starborn", w którym nie brakuje nowoczesnego wydźwięku i progresywnego charakteru. Jeszcze więcej dzieje się w przebojowym "Guiding light", który jest power metalem z górnej półki. Edguy, Avantasia, Hammerfall, Gamma Ray i co tam jeszcze chcecie usłyszeć. Band czerpie garściami z tuzów power metal, ale daje też sporo od siebie i to słychać, a efekt jest powalający. Mocny i wyrazisty riff "Winds of Asgard" od razu daje się we znaki i imponuje lekkością i świeżością. Wokalista i gitarzysta Anders Skold daje popis swoich umiejętności w chwytliwym "Sail Away". To właśnie on jest motorem napędowym Veonity i z prostego kawałka potrafi stworzyć coś wyjątkowego. Jego głos jest dopracowany technicznie i znakomicie sprawdza się w wysokich partiach wokalnych. Moim faworytem szybko stał się pomysłowy "Warrior of the north", która chwytliwa melodia od razu zapada w pamięci. Kiedy wkracza główny motyw gitarowy, to kolana się uginają. Ile w tym mocy, ile w tym energii, no coś pięknego. Power metal wysokiej próby.  Lekki, rytmiczny i pełen świeżości "Gates of Hell" to taki miks Gamma Ray i Bloodbound. Kiedy wszystko wychodzi, to nawet ballada staje się mocnym punktem, tak też jest z "Lament". Bardzo urokliwy i wzruszający kawałek. "To the Gods" nawiązuje do najlepszych kompozycji Hammerfall i sam refren jest tutaj bardzo chwytliwy. Mocny kawałek, który podkreśla świetną formę zespołu. Całość zamyka marszowy, stonowany "United we stand". Znowu Veonity pokazuje się z bardzo dobrej strony. Troszkę podrasowali swój styl, obrali nieco inne klimaty, stawiając na fantasy. Dalej jest to mieszanka heavy i power metalu, gdzie rządzą proste, pomysłowe melodie i epickie ozdobniki. Ta płyta znajdzie szerokie grono słuchaczy i nie można jej pominąć w tegorocznych zestawieniach.

Ocena: 9/10

FIONN LEGACY - Knights of the sky and wind (2018)

O tej płycie nie wiadomo za wiele. Jest to debiutancki krążek projektu muzycznego pod szyldem Fionn Legacy. Został powołany do życia przez kompozytora i muzyka o pseudonimie JP Mask. Do współpracy zaprosił kilku wokalistów jak choćby Omar Alarcon czy Viktor veiga. To co band gra określić można mianem symfonicznego power metalu mocno wzorowanego na twórczości Luca Turilli, czy Rhapsody.  Na płycie znajdziemy 7 kawałków, które zabierają nas do najlepszych lat Rhapsody i przypominają o tym, że symfoniczny power metal nie musi być pełen udziwnień i do bólu przewidywalny. Fionn Legacy to pozycja dla tych co cenią sobie prawdziwy posmak power metalu w symfonicznym metalu. Ta płyta kipi energią i pełno tutaj ciekawych zagrywek gitarowych, ciekawych melodii, które na długo zapadają w pamięci. Przede wszystkim ta płyta zawiera dojrzały materiał, który rzuca na kolana swoimi aranżacjami i wykonaniem. Szczęka opada. "Star Tales" to takie klimatyczne intro, które wprowadza słuchacza w ten baśniowy, rycerski klimat. Tytułowy "Knights of the sky and wind" to wypisz, wymaluj stary, klasyczny Rhapsody. Nie brakuje tutaj też ducha starego Helloween. Dużo dzieje się tutaj i popisy gitarowe są tutaj imponujące. Podniosły i taki rycerski wokal idealnie współgra z całością. Energiczny "Valley of the lazards" to kolejna świetna i bezbłędna kompozycja. Szybkie tempo, podniosłe motywy i chwytliwy refren robią tutaj furorę. Nieco spokojniej jest w melodyjnym, epickim "Spirits of Dryads" i to pokazuje jak uzdolnionych muzyków mamy w tym projekcie. Płyta zawiera sporo killerów i jednym z nich jest power metalowy "The traitor". Końcówka płyty to przede wszystkim podniosły i rozbudowany "The last battlecry" i ballada w postaci "The fall of a hero". Niby granie takie wtórne, a dostarcza sporo frajdy, zwłaszcza jak ktoś lubi klimaty wczesnego Rhapsody. Płyta godna uwagi i może zadowolić nie jednego maniaka symfonicznego power metalu.

Ocena: 8.5/10

piątek, 23 listopada 2018

HEX CROW - Creatures of the Night (2018)

Wychowałem się na takich klasykach jak "Killers" Iron Maiden, "Screaming for Vengeance" Judas Priest, "Angel Witch" Angel Witch, czy  "Rock the Nations" Saxon. NWOBHM dało podwaliny pod znakomite brytyjskie formacje i  ostatnio pojawia się coraz więcej młodych kapel, które chcą nam przypomnieć właśnie tamte czasy, klimat tamtych starych płyt. Fenomenem w tym roku jest kolumbijski Hex Crow, który działa od 2016r.  Rok 2018 jest dla nich znaczący bo to właśnie 26 października tego roku przypada premiera debiutanckiego "Creatures of the night", który zabiera nas do lat 80 za sprawą prostej klimatycznej okładce, szorstkiego, surowego brzmienia rodem z płyt NWOBHM. Fenomen tej płyty tkwi przede wszystkim w prostej, szczerej zawartości. Wybrzmiewa z tego umiejętność grania i pomysłowość.  Band znakomicie odtwarza lata 80 i gdyby nie data premiery to powiedziałby, że to zagubiony krążek z lat 80. Wszystko jest tutaj przemyślane i nie ma mowy o farcie, czy przypadku. Zaczyna się klimatycznie, bo od intra w postaci "Arrival". Szybko atakuje nas mocny riff i rozpędzona sekcja rytmiczna w "The ritual". Mocny wstęp i to taka sentymentalna podróż do lat 80. Znakomicie Hex Crow miesza style Iron Maiden i Judas Priest z początku swojej kariery. "Sex slave" to taki wypisz wymaluj Judas Priest z "Killing Machine" i nawet wokalista Daniel Mantilla brzmi jak Rob Halford z tamtego okresu. Na płycie błyszczy też gitarzysta Sebastian, który stawia na klasyczne riffy i rozwiązania. Jest miłość do metalu i hołd dla starych, kultowych płyt i to się ceni. Stonowany, mroczny "Unborn" czerpie z Angel Witch, a nawet Black sabbath. Energiczny, wręcz przebojowy "Devils Eye" to taki iron maiden z pierwszych dwóch płyt. Świetny utwór, który pokazuje że można przywołać lata 80 i to bez większego wysiłku. Brawo! Band gra klasyczny heavy/speed metal i właśnie taki szybki, rasowy speed metal mamy w dynamicznym "The Chosen One". Całość zamyka świetny "Rock'n roll", który również przypomina stare kawałki żelaznej dziewicy. Miła niespodzianka znikąd. Band prezentuje się znakomicie i jest w nich potencjał. Debiutancki krążek to potwierdza. Ta płyta ma szansę dostać się do top 10. Gorąco polecam, zwłaszcza fanom starych płyt Iron Maiden.

Ocena: 9.5/10

TORIAN - God of Storms (2018)

Dotychczasowe dzieła niemieckiej formacji Torian nie robiły na mnie większego wrażenia. Zawsze ta grupa była wrzucona do wora z innymi kapelami o których można zapomnieć. Tak zleciało 16 lat zespołowi i przez ten czas nagrali 4 albumy. Świata nie zwojowali, ale z pewnością pokazali że chcą dalej grać melodyjny heavy/power metal. Panowie nie kryją zamiłowania do takich kapel jak Helloween, Iron Maiden, czy Blind Guardian. W tym roku światło dzienne ujrzał "God of Storms", który  zaskakuje przede wszystkim aranżacjami, ciekawymi partiami gitarowymi i taką pozytywną energią. W muzyce jaką prezentują panowie nie ma nic oryginalnego, ale w przypadku "God of Storms" można mówić o dojrzałości i świeżości. Band wzbija się na wyżyny swoich możliwości. "Evil vs Evil" to energiczny kawałek, z mocny riffem i z pazurem. Chwytliwy refren brzmi jak wypisz wymaluj Orden Ogan. Brzmi to naprawdę obiecującą i chce się odkrywać pozostałe elementy nowej płyty. Gitarzyści swoje umiejętności w pełni ukazują w rozpędzonym "Far from midian sky". Carl i Alexander znakomicie rozumieją się, dlatego nie brakuje szybkich motywów, jak też i bardziej  podniosłe. Jest urozmaicenie, tak więc nie można narzekać na nudę. Marszowy i bardziej zadziorny "Saint of the fallen" to również ciekawy utwór. Band najlepiej wypada bez wątpienia w szybkich kawałkach typu "Crimson born" czy "Blackened Souls". Całość zamyka epicki i rozbudowany "A glorious downfall", który idealnie podsumowuje "God of storms". Nie jest to album idealny, bez skazy, ale całościowo wypada to bardzo dobrze. Mamy mocne riffy, kilka bardziej rozbudowanych utworów. Materiał jest dopracowany i miły w odsłuchu, dlatego warto sięgnąć po nowe dzieło Torian.

Ocena:7/10

czwartek, 22 listopada 2018

ACCEPT - Symphonic Terror - Live at Wacken 2017 (2018)

Heavy metal i muzyka klasyczna to niby dwa różne gatunki muzyczne, ale razem znakomicie ze sobą współgrają. Wiele kapel metalowych już próbowało zabiegów z orkiestrą i zawsze było to ogromne przedsięwzięcie. W 2017 r na festiwalu Wacken w ramach " a night to remember" legenda niemieckiego heavy metalu - Accept zagrał wyjątkowy koncert. Nie dość, że zespół zagrał kawałki z najnowszego krążka, to jeszcze pojawiły się utwory które Wolf Hoffman skomponował w ramach swojej solowej płyty, a także największe hity Accept zagrane z orkiestrą. Był to wyjątkowy koncert, który rzeczywiście zapadł w pamięci. Band postanowił uwiecznić tą wyjątkową noc w ramach koncertówki wydanej jako CD/DVD. "Symphonic Terror" to pozycja obowiązkowa dla maniaków Accept, ale też dla fanów którzy lubią kiedy heavy metal spotyka muzykę klasyczną. Płyta wyróżnia się znakomitą produkcją i świetnym klimatem.  Całość otwiera "Die by sword" czyli znakomity otwieracz z najnowszej płyty, który pokazuje to na co stać Accept. Kolejnym świetnym kawałkiem z nowej płyty jest "Koolaid", który na żywo wypada jeszcze lepiej. Wolf dał podczas tego koncertu niezłe show. Jego solówki są lekkie, zagrane z polotem i niezwykłą dbałością o technikę. Pierwszą część zamyka rozpędzony "Final Journey", który atakuje nas mocnym riffem. Druga część tego koncertu to kawałki z solowej płyty Wolf Hoffman. Znane kawałki z muzyki klasycznej rozegrane przez Wolfa i orkiestrę stanowią nie lada gratkę. To jest prawdziwy popis talentu Wolfa. Znakomicie prezentuje się "Scherzo" czy "Symphony no 40 in G". No i ostatnia ta najciekawsza część, czyli Accept z orkiestrą. Wkracza "Princess of the Dawn" i jakoś dziwnie brzmi to z orkiestrą. Trzeba jednak przyznać, że orkiestra buduje tutaj niezły klimat i jest taka nutka epickości. Znakomicie rozpoczyna się "Stalingrad", niczym jakaś ścieżka filmowa. Tutaj ta bojowość i podniosłość kreowana przez orkiestrę znakomicie współgra. Dobrze wypada też hard rockowy i przebojowy "Dark side of my heart". Utwór, który najlepiej wypada w aranżacji z orkiestrą to bez wątpienia marszowy "Shadow Soldier". Dziwnie brzmi natomiast rozpędzony "Fast as shark" z orkiestrą. Ten utwór ma być ostry jak brzytwa, a orkiestra jakby nieco złagadza charakter tego kawałka. Na koniec mamy jeszcze dwa znakomite klasyki w postaci "Metal Heart" i "Balls to the wall". Album jako ciekawostka, jako pamiątka tej wyjątkowej nocy sprawdza się idealnie. Warto mięć ją w swojej kolekcji. Accept znów zrobił krok do przodu i pokazał jakby brzmiał w wersji orkiestrowej. Każdy z fanów o tym marzył, by posłuchać Accept w takich aranżacjach. Miło, że band spełnił skryte marzenia fanów Accept.

Ocena: 9/10

SINBREED - IV (2018)

Kocham niemiecki Sinbreed, który  bierze to co najlepsze z Seventh Avenue, Blind Guardian czy Bloodbound. Jednak najnowsze dzieło o nazwie "IV" sporo mi namieszało w głowie. Z jednej strony dostajemy to co zawsze, czyli melodyjny, energiczny power metal, a z drugiej strony pojawia się nowy wokalista. Od strony instrumentalnej najnowsze dzieło jest naprawdę imponujące. Jest moc, jest duża dawka melodii, energicznych riffów i ciekawych pojedynków na solówki. Dzieje się naprawdę sporo i przypomina mi to debiutancki krążek. Nie można mówić, że płyta jest słaba. No ale, właśnie nowy wokalista w postaci Nicka Hollemana burzy znany nam porządek. Nie ma charakterystycznego i mocarnego Herbiego, a zamiast niego jest były wokalista Vicious Rumors, który nie ma takiej zadziorności w głosie, ani charyzmy co Herbie. Plusem jest to, że odnajduje się w wysokich rejestrach i słychać że power metal jest mu bliski. Całościowo jak się połączy jego głos i , całe tło to jakoś się to trochę "gryzie". Wokalista piszczy i nie wiele z tego wynika, momentami więc drażni wokal Nicka. Niemcy działają od 2008r i to już 4 albumy na ich koncie i w zasadzie  każdy z nich coś wnosił do twórczości kapeli. Co takiego wnosi nowy? Na pewno nieco inny wokal, znów grę dwóch gitarzystów i jakby większą melodyjność. Zespół brzmi już teraz jak kapela jedna z wielu, a szkoda. Materiał na płycie to 48 minut solidnego power metalu. Dużo się słyszało przed premierą, co nieco zepsuło niespodziankę. Na samym wstępie mamy "First under the sun", który mocno czerpie z niemieckiej sceny metalowej. Mocny, energiczny riff i duża dawka power metalu. Utwór, który mógłby zasilić twórczość Brainstorm, Edguy czy Bloodbound. Nie ma nic odkrywczego, ale bardzo dobrze się tego słucha. "Falling Down" to kolejny mocny killer, który jest w stylu do jakiego przyzwyczaił nas band. Szybko, ostro i do przodu. Flo i Manuel to dobrze zgrany duet gitarowy, którzy stawiają na ciekawe przejścia i prawdziwą power metalową jazdę bez trzymanki. Ich chemia wybrzmiewa w każdym kawałku, zwłaszcza w takim petardach jak "Wasted Trust". W podobnej konwencji utrzymany jest przebojowy "Into The Arena". Znów warto odnotować znakomitą współpracę gitarzystów. Nieco inaczej brzmi przekombinowany, nieco progresywny "Final Call", z kolei energiczny "Pride Strikes" to ukłon w stronę albumu "Shadows". Całość zamyka pomysłowy "through the fire", który ma kilka ciekawych ozdobników. Wszystko niby jest ok z tym albumem. Jest dobrze przygotowany materiał, mamy mocne riffy, pomysłowe solówki, jest power metal i sporo przebojów. Nie da się nudzić przy tym krążku, ale mam wrażenie że wraz z stratą Herbiego band stracił swoją charyzmą. Teraz to trochę brzmi jak płyta jednego z wielu bandów grających power metal. Ciężko ocenić ten album, zwłaszcza że sam materiał naprawdę jest z górnej półki. Niech każdy sam posłucha i wyrobi swoją opinię.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 listopada 2018

WARKINGS - Reborn (2018)

Warkings to band, który czerpie garściami z twórczości Wardrum, Firewind, Death Dealer czy Wizard. Co ich może wyróżniać na tle innych kapel to bez wątpienia pomysłowy image sceniczny gdzie każdy wygląda jak prawdziwy wojownik.  Warkings to band, który uderza w rynek power metalowy i melodyjnego heavy metalu. Potencjał jest, bo mają w składzie choćby uzdolnionego wokalistę George'a Neuhauser znanego z Serenity. Znakomicie odnajduje się w epickich motywach, a także w wysokich rejestrach. To dzięki niemu band tak błyszczy i przyciąga uwagę potencjalnego słuchacza. W tym roku Warkings wydał swój debiutancki album "Reborn", który może zgromadzić nie małe grono fanów. Sama okładka jest bardzo intrygująca i pełna różnych ciekawych motywów. Widać inspirację okładkami Manowar. Brzmienie jest wyraziste, mięsiste i bardzo soczyste. Odpalając płytę od razu atakuje nas rozpędzony "Give em war", który pod względem głównego motywu gitarowego i chwytliwości przypomina Firewind, Primal Fear, czy Iron Fire. Brzmi to znakomicie. "Never Surrender"  też potrafi zauroczyć dynamiką i przebojowym refrenem. Proste patenty, a dają tyle radości. Brawo panowie! Dalej mamy marszowy, nieco ponury "hephaistos", który pokazuje, że band w takiej stylistyce też się sprawdza.  Dużo na tej płycie takiego radosnego, energicznego power metalu i "Gladiator" to tylko potwierdza. Niby nic nowego, a cieszy i zapada w pamięci. "Battle cry" to z kolei kompozycja bardziej skierowana na epicki klimat.Kolejny miły dla ucha przebój to "Sparta". Najlepiej wypada w takich szybszych motywach jak ten w "The last battle". Płyta może się podobać, bo jest dynamiczna, ma sporo mocnych riffów i naszpikowana jest dużą liczbą przebojów, dlatego ta płyta jest taka łatwa w odbiorze. Warto zapoznać się z Warkings.

Ocena: 8/10

ARTILLERY - The Face of Fear (2018)

Ostatnie płyty Artillery były nijakie i nie wiele pamiętam z odsłuchu tamtych wydawnictw.  Duńska formacja  może się pochwalić tym, że działa od 1982 r i że mają na swoim koncie 9 albumów, tak więc mamy do czynienia z doświadczoną kapelą. Ten band to specjalista od mieszania heavy/speed metalu z thrash metalem, stawiając na chwytliwe melodie i agresywne riffy. Ta formuła zawsze u nich się sprawdza, a jakość danej płyty zależy od tego jak to jest podane i jaki mamy czynnik przebojowości. Najnowsze dzieło "Tha Face of Fear" to w zasadzie żadna rewolucja w muzyce Artillery, ale jest to skręt w dobrą stronę. Band gra bardziej dojrzale i pomysły są bardziej trafione. W końcu swój potencjał wokalny miał okazję pokazał Micheal Bastholm Dahl, który nadaje całości agresywnego wydźwięku. To również dzięki niemu płyta jest taka melodyjna i przebojowa. Wystarczy odpalić tytułowy "The face of fear", który idealnie to odzwierciedla ten stan rzeczy. Utwór zadziorny i brzmi niczym ostatnie dokonania Overkill, co jest pozytywnym zaskoczeniem. Dużo mroku i urozmaicenia mamy w pokręconym "Crossroads to conspiracy", który jeszcze bardziej nas utwierdza w przekonaniu, że band jest w  dobrej formie. Stonowany i marszowy "New Rage" to ukłon w stronę heavy metalu klasycznego. "Sworn Utopia" to już taka thrash metalowa jazda bez trzymanki. Bracia Strutzer dają niezłego czadu w sferze partii gitarowych. Jest polot, jest pomysłowość i ciekawe pojedynki i to bez zbędnego męczenia słuchacza.  Dobrze wypada też nieco toporniejszy "Thirst for the worst", który może się spodobać fanom ostatnich płyt Kreator. Całość zamyka agresywny "Preaching to the converted", który idealnie podsumowuje najnowsze dzieło Artillery. Jest bardzo dobrze i na taki album Duńczyków czekałem. Jest szybko, melodyjnie, jest power metal, speed metal, jest i thrash metal. Wszystkiego po trochu i mamy bardzo dobrze to wszystko wyważone. Płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10

niedziela, 18 listopada 2018

STEELBALLS - Thunder strikes again (2018)

3 lata działalności, miłość do speed/heavy metalu z lat 80 i pomysłowość to jest to co może nam zaoferować młody band o nazwie Steelballs. Formacja idzie w ślady Striker, Skull Fist, czy Enforcer. Nie kryją zamiłowania do heavy metalu z lat 80, zwłaszcza do takich kapel jak Iron Maiden, Agent Steel, czy Helloween. To wszystko świadczy o tym, że Argentyńska formacja nie ma zamiaru odkrywać nowych rejonów muzycznych, ani też być oryginalnym. Ich misją jest zabrać słuchacza do przeszłości, powspominać stare dobre lata 80. Stawiają na klasyczne patenty, na te sprawdzone, może i oklepane, ale najważniejsze jest to że się sprawdza. Odrobina energii, pazura, kilka dobrych melodii i zgrany skład i mamy materiał godny uwagi. Steelballs to przede wszystkim uzdolniony wokalista Juan Pablo, który odnajduje się  w wysokich rejestrach i w mocniejszym graniu. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia duet gitarowy tworzony przez Juana Herrera  i Paolo. Melodyjność, przebojowość, ciekawe pojedynki, mocne riffy to jest ich znak rozpoznawczy. Dzięki temu muzyka Steelballs jest tak atrakcyjna. Sprawdziło się to na mini albumie i sprawdziło się na debiutanckim krążku "Thunder Strikes Again". Już otwierający "The oath" to miła wycieczka do lat 80 i starego dobrego speed metalu. W rozpędzonym "inquisitor of faith" band ukazuje swoją miłość do twórczości Iron Maiden. Dużo energii i agresji mamy w dynamicznym "Night of the reaper", który też miesza style agent steel, czy właśnie iron maiden. Praca gitarzystów jest tutaj po prostu imponująca. To jest właśnie prawdziwy speed metal. Nieco hard rockowy "Out in the streets" nawiązuje do NWOBHM i partie basowe są godne uwagi. Płyta tętni swoim życiem i wypchana jest hitami i jeden z nich to "Farewell". W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "The immortal". Całość zamyka spokojniejszy i bardziej marszowy "Behind the mask", który pokazuje, że band w takich stonowanych klimatach też się sprawdza. "Thunder strikes again" to płyta pełna energii i wypchana przebojami. To płyta nagrana z pasją i polotem. Choć nie ma tutaj za grosz oryginalności to jednak brzmi znakomicie i zapada w pamięci. Płyta godna uwagi, zwłaszcza fani speed metalu będą zadowoleni.

Ocena: 9/10

piątek, 16 listopada 2018

ASHES OF ARES - Well of Souls (2018)

Barlow i Vidales to nazwiska, które kojarzą się fanom power metalu przede wszystkim z takimi markami jak Pyramaze czy Iced Earth. Bardzo utalentowani muzycy, którzy z niczego są wstanie stworzyć coś ciekawego i intrygującego. W 2012r panowie powołali do życia projekt muzyczny o nazwie Ashes of Ares, który ma na celu pogodzić fanów Iced Earth i Pyramaze. Debiutancki krążek, który okazał się w 2013r był krążkiem niezbyt wymagającym i również niezbyt dopracowany. Ot co solidny album, który przeszedł bez echa. Panowie się nie poddają i 5 latach przerwy powracają z "Well of Souls", który w zaparte kontynuuje to co było przedstawione na debiucie. Jednak na tej płycie jest jakby bardziej dopracowany materiał. Mamy bardziej przekonujące motywy, jest więcej ciekawych melodii i ogólnie jest więcej rzeczy in plus. Nawet Matt Barlow nie męczy tak swoim wokalem, a sprawia że płyta ma bardziej agresywny charakter. Stylistycznie jest to wypadowa stylów wypracowanych przez iced Earth czy właśnie Pyramaze. Nie ma zaskoczenia i w sumie nie ma jakiegoś miłego zaskoczenia. Podniosły i progresywny "Consuming The mana" to marszowy i bardziej złożony kawałek, który prezentuje się naprawdę okazale. Z kolei melodyjny "The alien" to podręcznikowy przykład rasowego power metalowego przeboju. Klimatyczny, balladowy "Soul Searcher" to podróż w rejony iced earth i to bardzo miła wycieczka. Jeszcze ciekawszy jest "Sun dragon", w którym panowie daj upust swoim fascynacjom thrash metalem. Niezwykle agresywny i zapadający w głowie kawałek. Kolejny urokliwy, wręcz romantyczny utwór na tej płycie to "Let all despair", który wciąga słuchacza od samego początku. Warto też  zwrócić uwagę na chwytliwy "Time traveller", który oddaje to co najlepsze w power metalu. Całość zamyka posępny, nieco komercyjny "You know my name". Nie ma mowy o jakiejś rewolucji, ani też o płycie roku. Baarlow i Vidales nagrali bardzo bezpieczny i średni album, który nie wybija się ponad średnią, a szkoda.

Ocena: 6.5/10

sobota, 10 listopada 2018

KAMBRIUM - Dawn of the five suns (2018)

Kambrium to niemiecki band działający od 2005 r i jest to bardzo ciekawa formacja, którą nie da się tak łatwo zaszufladkować. W ich muzyce znajdziemy power metal spod znaku Blind Guardian, czy Falconer, znajdziemy melodyjny death metal w stylu Wintersun, czy Kalmah, a nawet wpływy Children of Bodom, czy Ensiferum. Muzyka Kambrium to mieszanka symfonicznego power metalu, folk metalu, czy właśnie melodyjnego death metalu. Wybuchowa mieszanka, która imponuje pomysłowością, podniosłością i bogatymi aranżacjami.   Sporą rolę odgrywa basista i wokalista Martin Simon, który buduje klimat i nadaje całości epickiego charakteru. Dużo frajdy dostarcza praca Maximiliana i Karstena, którzy stawiają na pomysłowość i bardziej wyszukane motywy.  To jest właśnie to co znajdziemy na 4 albumie tej grupy, który nosi tytuł "Dawn of the five suns". Takie płyty nie okazuje się codziennie i Kambrium zaskakuje nowym krążkiem na każdym kroku. Klimatyczna okładka, soczyste, podniosłe brzmienie to tylko pierwsze aspekty, które nas przekonują o tym, że ta płyta jest z górnej półki. W klimat płyty wprowadza nas podniosłe intro w postaci "Forest hunt". Imponuje energiczny "Dawn of The five Suns", który przemyca sporo patentów wyjętych z twórczości Blind Guardian. Na płycie nie brakuje też szybkiego grania, jak i agresji, a przykładem tego jest "Against all gods". Symfoniczne ozdobniki, czy podniosłe chórki tylko upiększają tą kompozycje. Świetna mieszanka różnych stylów, która się sprawdza w przypadku tej płyty. "Cabrakan, god of mountains" to rozbudowany kolos, w którym nie brakuje epickich momentów, jak i tych bardziej power metalowych. Mamy jeszcze bardziej agresywny "Ghost Shaman", który skierowany jest w kierunku melodyjnego death metalu. Znów zaskakuje nas wyrazisty i mocarny riff, który napędza ten kawałek. Marszowy "Tribe of darkness" to bardziej złożony utwór, który mocno czerpie z twórczości Kalmah.  Na koniec mamy również rozbudowany i pełen ciekawych linii melodyjnych "Lord of Mitclan". Płyta szokuje od samego początku i na długo zostaje w pamięci to co słuchamy. Sporo motywów, bogate aranżacje i ciekawa mieszanka różnych stylów melodyjnego metalu. Petarda i nic tylko słuchacz i odkrywać kolejne smaczki tego wydawnictwa. Jeden z kandydatów do płyty roku? Oj tak.

Ocena :9.5/10

FIFTH ANGEL - The Third Secret (2018)


Dawno, dawno temu w miejscowości bellevue powstała jedna z najciekawszych kapel amerykańskich grających power metal. W latach 80 nagrali dwa bardzo udane albumy i mieli swoje grono fanów. Szybko jednak band zniknął i na kilka lat była cisza. Powrócili w 2010 w ramach koncertu na Keep it true Festival i potem w 2017 r z podobnym celem. Jednak tym razem panowie postanowili zrobić z tego prawdziwe wydarzenie muzyczny. Powrócili na dobre, a efektem tego jest trzeci album w ich karierze zatytułowane "The Third secret", który nawiązuje do trzeciej tajemnicy fatimskiej.

Jest to o tyle wielkie wydarzenie, bowiem przyszło czekać fanom 29 lat na nowy album, a apetyt zaostrzył fakt, że mamy praktycznie klasyczny skład. Czy warto wracać po latach, gdzie rynek muzyczny jest już nieco inny? Mamy wiele różnych odmian metalu, co raz więcej różnych udziwnień i nowoczesnych rozwiązań. Jak odnajdzie się w tym band, który swoje lata świetności miał w latach 80 i do tego dawno nie grali. Do tego obawy, że powroty starych kapel kończą się z różnym skutkiem. Obawy każdy miał i jak się okazuje nie potrzebnie.

"The third secret" to niezwykle udana, dojrzała płyta doświadczonych muzyków, którzy pamiętają bardzo dobrze lata 80, ale też potrafią brzmieć świeżo i nowocześnie. Płyta zaskakuje mocny, ostrym brzmieniem, dobrze wyważeniem między klasycznym brzmieniem z lat 80 oraz nowoczesnością agresją. Brzmi to mocarnie. Sama stylistyka nie wiele się zmieniła, choć band nie stara się grać szybko, agresywnie i nacierając cały czas w power metalowym stylu. Materiał jest bardziej urozmaicony i mamy tutaj dużo patentów z lat 80, mamy coś z NWOBHM, jest amerykański, nawet momentami true heavy metal, czy też hard rock. Jest też oczywiście i power metal, jako ten główny składnik.

Sukces tej płyty leży w 4 znakomitych muzykach. Ken Mary doświadczony perkusista, którego znamy z Flotsam and jetsam. To on nadaje całości odpowiedniej dynamiki i mocy. Z kolei Ed i Kendall zadbali o warstwę instrumentalną. Ich partie gitarowe zagrane są z głową i zarazem finezją. Dzieje się sporo i nie ma mowy o monotonni. Mamy urozmaicone partie i znajdą się stonowane riffy jak i te bardzo szybkie. Jest agresja, melodyjność i hołd dla lat 80. Ta praca po prostu zachwyca. Kendall spełnia się też w roli wokalisty i jego wokal jest dopełnieniem całości. Każdy z tych panów odegrał znaczącą rolę.

Zawartość to 10 kawałków, które zabierają nas do amerykańskiego power metalu i to na wysokim poziomie. "Stars Are Falling" porywa mocnym riffem i przebojowością, lecz jego lekkość, chwytliwość która przejawia się w refrenie od razu daje nam sygnał" Hej ludziska wróciliśmy i pamiętamy swoją przeszłość i lata 80". Brzmi to obłędnie. Owe hard rockowe oblicze bandu objawia się w zadziornym i rytmicznym "We will rise" i tutaj Kendall swoją manierą mocno przypomina Ronniego James Dio. Mroczny riff i marszowe tempo to atuty "Queen of Thieves", który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Finezyjność, a nawet neoklasyczność pojawia się w melodyjnym "Dust to Dust". Z kolei "Can you hear me" wprowadza nieco spokoju i romantycznego wydźwięku. Bardzo udany rockowy kawałek o balladowym zabarwieniu. W podobnym klimacie utrzymany jest "Fatima". Dużo amerykańskiego charakteru mamy w epickim "The Third Secret", a na koniec band zostawił nam prawdziwą power metalową petardę w postaci "Heart of Stone" i szkoda że mało jest na tej płycie takich petard.


Na takim album warto było czekać tyle lat. Doświadczenie i talent muzyków przedłożył się na jakość. Panowie nie zapomnieli o swoich korzeniach, o graniu metalu w latach 80 i wykorzystali to na swoją korzyść. Jedna  z najciekawszych płyt tego roku i panowie wrócili do biznesu w wielkim stylu. Brawo!

Ocena: 9/10

FLY AWAY - Flames of Lie (2018)

"Flames of Lie" to propozycja prosto z Brazylii i to od młodej kapeli działającej od 2009 roku. Co można oczekiwać od tej płyty? Solidnego heavy metalu z domieszką power metalu, w którym nie brakuje nawiązań do Savatage, Iron Maiden czy Helloween. Jest to może i niszowe granie, bo i brzmienie jest płaskie i bez ikry, jak również panowie nie wyróżniają się niczym specjalnym jeśli chodzi o umiejętności. Ciekawa, kolorystyczna okładka i logo przypominające logo Gamma Ray to pierwsze symptomy, które zachęcają by sięgnąć po ten krążek. O kapeli za wiele nie wiadomo, można troszkę poczytać na oficjalnym facebooku, który i tak jest pisany w ojczystym języku. Na płycie mamy tylko 8 utworów i utrzymanym w melodyjnym stylu. Nie ma powodów do narzekania, zwłaszcza że otwierający "Mechanical Vise" to mocny, dynamiczny kawałek, w którym bardzo dobrze wypadają gitarzyści i basista. Jest zapał, chęć i miłość do metalu. Bije z tego wszystkiego prawdziwa szczerość, która przesądza o jakości tej płycie w ostatecznym rozrachunku. "Hand of Fate" ma ciekawe wejście perkusisty, lecz potem przeradza się w rozpędzony kawałek, który zabiera nas w rejony starego helloween. Brzmi to niezwykle dobrze, szkoda tylko że brzmienie jest takie niszowe. Jeszcze ciekawe zaczyna się tytułowy "Flames of Lie", który ma wejście rodem z starych płyt Running Wild. No klimat wciąga od samego początku i dalej robi się jeszcze ciekawej. Panowie drastycznie przyspieszają i wychodzi niezwykle udany kolos. Spotykają się tutaj dwa światy. Running Wild i Iron Maiden. Dodać do tego lepsze brzmienie i ciekawsze dźwięk gitar, troszkę mocy, agresji i byłoby jeszcze lepiej. Spokojniejszy "Wings of Time" to bardziej progresywne oblicze kapeli i tutaj słychać wpływy Savatage. Kolejną perełką na płycie jest rozpędzony, bardziej agresywny "Hurricane", który ukazuje w pełni power metalowy kop. Koniec płyty to perełka w postaci "Sleep paralysis". Jest progresywnie, klimatycznie, melodyjnie i znów zespół bardzo umiejętnie urozmaica dłuższą kompozycję. Partie klawiszowe dodają jeszcze ciekawszego mrocznego klimatu i takiego klasycznego brzmienia. "Flames of Lie" to nie jest wybitne dzieło, może poraża brakiem doświadczenia zespołu czy słabym brzmieniem. Pomysły i same kompozycje są po prostu urocze i mimo tych wad mamy do czynienia z naprawdę udanym albumem, który może się podobać. Jestem na tak i czekam na kolejne wydawnictwa tej kapeli!

Ocena: 7.5/10

piątek, 9 listopada 2018

BURNING WITCHES - hexenhammer (2018)

Co jakiś czas pojawiają się płyty, które robią niezłego zamieszania na rynku muzycznym. Płyty, które szokują swoją perfekcją, świeżością, pomysłowością i aranżacjami. Taka perfekcyjna płyta w kategorii heavy metalu musi opierać się na mocnym, wyrazistym, charyzmatycznym wokalu, czy pomysłowych partiach gitarowych. Taka płyta ma zaskakiwać, porywać i szokować. W tym roku kilka takich płyt było. Do tego elitarnego grona dołącza szwajcarski Burning Witches. Najnowszy album "Hexenhammer" to już drugi album tej formacji, którą tworzą same kobiety. Pomysłowy image przywołuje na myśl band Orginal Sin. Muzycznie band czerpie garściami z twórczości Crystal Viper, Elvenstorm, Warlock. Mamy ukłon w stronę lat 80, klasycznego heavy/speed metalu, ale podanego w nowoczesnej formie. Burning Witches działa od 2015r i już na dobre wpisał się do najciekawszych kapel ostatnich lat. 5 kobiet tutaj świetnie udowadnia, że nie tylko mężczyźni  znają się na heavy metalu. Każda z nich to charakterystyczna osobowość i ważny element zespołu.  Seraina Telli to liderka na miarę Leather Leone czy Doro Pesch. Sonia i Romana też dają czadu w sferze partii gitarowych, gdzie liczy się pomysłowość, pazur, a także przebojowość. Płyta w całości prezentuje się okazale i brzmi bardzo klasycznie. Znakomicie reprezentuje styl płyty otwierający "Executed", który poraża dynamiką, agresją i pomysłowość. Na takie granie zawsze jest głód. Mroczniejszy "Lords of War" to ukłon w stronę twórczości Mercyful Fate. Soczyste gitary i zadziorny wokal Seraina napędzają ten kawałek. Dalej mamy klasycznie brzmiący "Open your mind" czy klimatyczny i bardziej progresywny "Don't cry my tears". Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest marszowy, wręcz rycerski "Maiden of steel". Wizytówką tego krążka jest drapieżny i zarazem przebojowy "Haxenhammer", który w pełni oddaje styl tej płyty. Prawdziwa perełka.  Speed metalowy "Possesion" to jeden z mocniejszych kawałków na płycie i podoba mi się taka stylistyka. Burning Witches zabiera nas w rejony Orginal Sin, czy Elvenstorm. Na koniec wisienka w postaci coveru Dio czyli "Holy Diver". Tak jak przeczuwałem przed premierą, Burning witches namieszał w tym roku. Nagrali płytę dopieszczoną i przemyślaną, która oddaje to co najlepsze w heavy metalu. Znakomita wycieczka do lat 80. Polecam

Ocena: 10/10

czwartek, 8 listopada 2018

RADIANT - Radiant (2018)

Herbie Langhans znany obecnie z Voodoo Circle, czy Avantasia, swoje początki miał w Seventh Avenue. W 2014r założył hard rockowy band  z kolegami z Seventh Avenue, czyli Flo Gottslebenem i Markusem Beckiem.  Band nazwano Radiant i skupiają się na graniu mieszanki hard rocka i heavy metalu nawiązując do lat 70 i 80. Słychać  w ich muzyce wpływy Bonfire, Dokken, Motley Crue, czy Accept. W tym roku przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany po prostu "Radiant" i śmiało można mówić o jednej z ciekawszych płyt roku 2018 jeśli chodzi o hard rock. Z tej płyty bije pozytywna energia, pomysłowość i prawdziwa wycieczka do lat 80. Wszystko już było podane nie raz w innych zespołach, na innych płytach, ale Radiant dba o szczegóły i to słychać. Mamy masę ciekawych pomysłów, chwytliwych refrenów, mocnych riffów i nie zawodny głos Herbiego, który na tym krążku wypada jeszcze lepiej niż na ostatnim wydawnictwie Voodoo Circle.  W zawartości dzieje się dużo i plusem jest to że pełno tutaj przebojów i urozmaicenia. Otwieracz "Yes I am" to rozpędzony hard'n heavy i to w klasycznym wydaniu. Jest mocny riff, jest chwytliwy refren i taka pozytywna energia.  Duet Flo i Carsten stworzyli zgrany zespół i słychać, że jest między nimi chemia. To  przedkłada się na jakość melodii i partii gitarowych. Elementy Rainbow wybrzmiewają w rytmicznym "Im alive", z kolei "Silver linigs" potrafi zauroczyć futurystycznymi partiami klawiszowymi i progresywnym aspektem. Płyta naszpikowana jest przebojami i każdy z nich to prawdziwa perełka. Jeden z moich faworytów to dynamiczny "You Rock", który imponuje swoją lekkością i komercyjnym wydźwiękiem. "Forever one" to kolejny hit, który szybko zapada w pamięci za sprawą porywającego refrenu. Nie brakuje też szybszego, bardziej speed metalowego grania co potwierdza żywiołowy "Liars". Całość zamyka mocny hard rockowy kawałek "Hit the night", który przesiąknięty jest twórczością Scorpions. Brzmienie też mocno inspirowany jest latami 80 i to świetnie współgra z tym co mamy na tej płycie. Dzieje się tutaj sporo i nie można narzekać na brak ciekawych utworów. Płyta na pewno godna uwagi, nie tylko dla fanów Herbiego.

Ocena: 8.5/10

sobota, 3 listopada 2018

BLOOD CURSE - Sorceress (2018)

Patrząc na powyższą okładkę można stracić poczucie czasu. Jest klimatyczna, mroczna i taka oldscholowa. Przyciąga uwagę i zachęca by sięgnąć po "Sorceress". Jest to debiutancki krążek formacji, a raczej projektu o nazwie Blood Curse. Powstał w roku 2016r i tworzą go gitarzysta i wokalista Aaron Franks oraz perkusistka Olivia Franks. Młodzi muzycy, którzy kochają mroczny speed/heavy metal czy nawet NWOBHM. Świetnie pasuje do tego okultystyczna oprawa.. Słychać inspiracje Angel Witch, Mercyful Fate, Satan, czy Black Sabbath. Sama muzyka może nie jest oryginalna, ale szczera i oddająca w pełni hołd dla lat 80. Nawet brzmienie jest takie szorstkie, nieco przybrudzone, by jeszcze lepiej oddać lata 80. Sam wokal Aarona może nie jest wybitny, ale pasuje do tego co grają.  Płytę otwiera "Isabelle", który wprowadza nas w mroczny klimat płyty. Jest klasycznie, dynamicznie i bardzo oldscholowo. Dużo NWOBHM słychać w szybszym i melodyjnym "Sorceress", który przypomina stary dobry Angel Witch. Energiczny "Her Spell" to też ukłon w stronę NWOBHM. Mroczny "Destitute" ma coś z Mercyful Fate, ale też i Iron Maiden. Bardzo dobrze też wypada zadziorny i rytmiczny "Kill You", który zabiera nas do lat 80. Całość zamyka jakże udany cover Angel Witch w postaci "Angel Witch".  Niby granie takie nieco jednostajne i w jednym stylu, ale oddaje znakomicie klimat lat 80. Taka oldscholowa muzyka też potrafi zauroczyć prostotą i drobnymi szczegółami. Tak jest w tym przypadku, dlatego polecam obczaić Blood Curse bo jest to solidny krążek.

Ocena: 8/10

DYNAZTY - Firesign (2018)

A co gdyby tak wymieszać zadziorny, przebojowy hard rocka w stylu Dokken z melodyjnym metalem rodem Unisonic i power metalu na miarę Avantasia czy Battle Beast? Dostajemy właśnie płytę w stylu "Firesign" szwedzkiego Dynazty. Ta kapela to doświadczona formacja, która ma na koncie 6 albumów i 11 lat działalności, co tylko dowodzi z jakim doświadczonym zespołem mamy do czynienia. Co więcej ten band to mistrz w nagrywaniu przebojowych i chwytliwych albumów, a mając na pokładzie Nilsa Molina w roli wokalisty, a także Roba i Mike'a pełniących funkcję gitarzystów można z działać wiele. "Firesign" która zadowoli każdego fana melodyjnego metalu, hard rocka czy power metalu. Jeśli fascynuje was twórczość Avantasia, Dokken, czy Battle beast to z pewnością porwie was najnowsze dokonanie szwedów. Ta płyta to coś więcej niż tylko kolejne dzieło Dynazty w dyskografii, to coś więcej niż typowe dzieło z muzyką z kręgu hard rocka/heavy/power metalu. To przede wszystkim płyta bardzo poukładana, urozmaicona i przepełniona przebojami. Do tego dochodzi zadziorne, mocne i czyste brzmienie, które podkreśla partie wokalne i gitarowe. Na płycie roi się od ciekawych melodii i wciągających motywów. Nie ma grania na siłę, a wręcz przeciwnie. Słychać miłość do muzyki i panowie zarażają tą swoją pozytywną energią. "Breathe with me" to jasny przekaz czego można się spodziewać po całości. Rasowy hit i mimo słodkiej melodii zachwyca swoją formą i wykonaniem. Ja tą szczerość i pomysłowość kupuje.  Mocniejsze uderzenie mamy w zadziornym "The Grey", który swoją przebojowością i stylem przypomina dokonania Avantasia. Jest też dużo power metalu co potwierdza chwytliwy "In the arms of a Devil", który jest jednym z największych przebojów na płycie. Co ciekawe sam refren przypomina mi "Storytime" Nightwish. Bardzo udany refren, który na długo zostaje w pamięci. W "My darkest hour" znów Nils zachwyca swoim wokalem, manierą, techniką i świetnie komponuje się z tym co dzieje się w sferze instrumentalnej. Nowocześnie wybrzmiewa tytułowy "Firesign", który przemyca kilka bardziej progresywnych patentów. Główna melodia, która napędza "Closing Doors" kipi komercyjnością i przypominają mi się  A-ha.  Warto zwrócić uwagę na agresywniejszy "Follow me" czy zadziorny "Starfall". Na takie płyty zawsze warto czekać.  Jest tutaj wszystko czego można sobie zażyczyć. Muzyka na najwyższym poziomie i nie ma miejsce tutaj na nudę i puste kawałki, które nic nie wnoszą. Płyta petarda i z miejsce wpisuje "Firesign" do grona najlepszych płyt roku 2018.

Ocena: 10/10

piątek, 2 listopada 2018

HOLTER - Vlad the impaler (2018)

Pamięta ktoś projekt Jorna Lande i gitarzysty Tronda Holtera o nazwie Dracula? W 2015r wydali znakomity debiutancki krążek pod tytułem "Swing of Death". Teraz po 3 latach Trond Holter powraca z drugim albumem o podobnej koncepcji tylko, że bez Jorna za mikrofonem i pod nazwą Holter. "Vlad the Impaler" to płyta dojrzała, która zawiera elementy symfonicznego metalu, melodyjnego metalu z nutką hard rocka.  Na pokładzie mamy kilka nowych twarzy jak choćby wokalista Nils K. Rue z Pagans Mind czy Eva Erichsen. Może Nils to nie ta klasa co Jorn, ale trzeba przyznać, że spisuje się bardzo dobrze. Przede wszystkim stara się nadać kompozycjom odpowiedniego charakteru, nadawać melodyjnego charakteru. Muzycznie mamy kontynuację debiutu i to słychać na każdy kroku. Jednak kiedy zestawimy nowe ze starym, to jednak "Vlad the impaler" to już nie tak przebojowy i dynamiczny krążek. Gdzieś uleciał ten power, ten kop i ta świeżość. Niby otwieracz "Worlds on fire" ma wszystko to za co pokochaliśmy Dracula. Jednak już nie robi to takiego wrażenia. Co nie zmienia faktu, że utwór jest dobry i zwiastuje przynajmniej solidny album. "Awakened" przemyca elementy hard rocka i symfonicznego metalu. Jest to jeden z ciekawszych momentów na płycie i bije  z niego taka przebojowość jak z debiutu.  Ciekawe aranżacje pojawiają się w "Drums of Doom", która stara się nas porwać szybszym tempem i mocniejszym riffem.  Troszkę słabszy wydaje się "Ill die for You", który ma nieco bardziej komercyjny charakter. Nie wiele wnosi do całości rockowy "Under my skin" czy kontynuacja "Save me" z pierwszej płyty. "Vlad the impaler" to płyta przemyślana i mająca mocne momenty. Trond pokazuje że jest uzdolniony gitarzystą, że potrafi zauroczyć słuchacza swoją pomysłowością i techniką. Brakuje tutaj klasy Jorna i przebojowości i klimatu z debiutu. Mimo tych wad i tak mamy do czynienia z bardzo udanym albumem. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie.

Ocena: 7.5/10