sobota, 17 września 2022

LEATHERWOLF - Kill the hunted (2022)


 Minęło 15 lat od czasu wydania "New World Asylum" i teraz amerykański Leatherwolf powraca z nowym albumem. "Kill the Hunted" to już 6 album tej zasłużonej formacji  i w sumie nic się nie zmienia. Dalej grają solidny heavy metal, który można zaliczyć do drugiej czy nawet trzeciej ligi. Początki tej formacji sięgają lat 80, ale obecnie nie wiele tak naprawdę zostało z tego. Nowy album to niestety tylko dobry album z średnim heavy metalem o topornym wydźwięku.

Problem nie tkwi w tym, że w zespole jest nowy wokalista w postaci Keitha Adamiaka, bo ten radzi sobie naprawdę bardzo dobrze. Jest pazur w jego głosie i zaangażowanie i stara się jak może by materiał był ciekawy. Problem też nie jest to, że drugi nowy członek zespołu w postaci gitarzysty Roba Matha. Potrafi grać i radzi sobie dobrze w tej sferze. Również mocnym atutem jest ciekawa okładka i typowo amerykańskie brzmienie. Problem leży w materiale, który jest średni. Niczym nie zaskakuje, niczym nie porywa i w zasadzie nie ma jakiś większych atutów. To nie jest ten typ płyty, która szokuje, zapada w pamięci i prosi się o kolejne odsłuchy. Płyta jest ciężko strawna i ciężko wyłapać jakieś plusy.

"Hit the dirt" to na pewno dobre otwarcie płyty. Jest zadziorny riff, jest nawet i przebojowo, a Keith robi kawał dobrej roboty. Wokal to bez wątpienia największy atut nowej płyty. Dalej mamy nieco hard rockowy "Nobody", ale to też utwór jakich pełno na rynku. Niczym nie zaskakuje.  Kto szuka ciekawych melodii, ten na pewno polubi energiczny "Madhouse". W "Medusa"  znajdziemy całkiem chwytliwy refren i taki rasowy heavy metalowy riff. Jednak to wciąż co najwyżej solidny heavy metal i nic ponadto. Dobrze wypada żywiołowy "Road Rage" i nieco toporny "Enslaved".

Premiera nowego albumu przewidziana na 11 listopada. Fani tej kapeli na pewno już zacierają ręce, że ich kapela wraca po tak długiej przerwie. Dla nich to będzie wielki dzień. Dla pozostałych słuchaczy nic się nie zmieni. Ten album nie wywróci ich życia do góry nogami. To nie jest z pewnością najlepszy album Leatherwolf, to też nie jest najlepsze co słyszałem w roku 2022. To tylko solidny krążek do jednorazowego posłuchania i w sumie nic ponadto. Szkoda.

Ocena: 6/10

piątek, 16 września 2022

HOUSE OF LORDS - Saints and Sinners (2022)


 "Saints and sinners" to już 11 album formacji House of Lords. Jedna z najważniejszych kapel w dziedzinie hard rocka wraca i to w wielkim stylu. Po dwóch latach od wydania "New World- New Eyes" czas przyszedł na jego następce i "Saints and Sinners" to typowy album dla tej grupy. Jest klimat lat 80, dużo wpływów Deep Purple, czy whitesnake, a przede wszystkim przemyślany i pełen hitów, które z miejsca stają się hitami. Wrócili w wielkim stylu.

Kluczem do sukcesu jest lider James Christian, który sprawdza się w roli gitarzysty i wokalisty. Ten jego klimatyczny głos często przypomina styl śpiewa Joy Lynn Turnera. Prawdziwy majstersztyk i pozostaje nic tylko delektować jego niesamowitym głosem i techniką. W partiach gitarowych znakomicie uzupełnia go gitarzysta Jimi Bell. W tej sferze dzieje się dużo dobrego i w zasadzie każda melodia wpada w ucho. House of lords nie byłby sobą gdyby nie klimatyczne, pomysłowe partie klawiszowe Marka. Lata lecą a band wciąż jest w świetnej formie i ma wiele do zaoferowania.

Otwieracz tutaj to prawdziwa petarda. "Saints and sinners" to przebojowy kawałek z mocarnym riffem i wciągającym refrenem. Utwór, który stylistycznie wpasowuje się w klimaty melodyjnego metalu.Nieco progresywny "House of the lord" czy stonowany i nieco romantyczny "take it all" dodają całości urozmaicenia. Echa Rainbow czy Deep purple można uchwycić w energicznym "Road warrior", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Ten główny motyw i porywający refren robi tutaj robotę. 7 minutowy "Mistress of the Dark" potrafi oczarować magicznym klimatem i bogatymi aranżacjami. Ballada "Avalanche" jest urocza i pełna romantyzmu. Warto czekać na takie perełki. "Roll like Thunder" to kolejny zadziorny kawałek, który pokazuje agresywniejszą stronę zespołu. Coś z Rainbow z czasów Turnera czy Sunstorm można uchwycić w takich hitach jak "Dreamin it all" czy "takin my heart back". Klasyka hard rocka i nic nie wymaga tutaj poprawki.

Ten band od lat nagrywa świetne płyty i nie schodzą poniżej pewnego poziomu. "Saints and sinners" z pewnością znajdzie się w gronie najlepszych płyt House of Lords. Ta płyta ma wszystko, począwszy od świetnych aranżacji, przez urozmaicony materiał, kończąc na chwytliwych i wciągających melodii. Bardzo wartościowy album i z pewnością jest to jeden z najlepszych albumów roku 2022 w kategorii hard rocka.

Ocena: 9/10

MENTALIST - Empires Falling (2022)

 

Imponuje tempo powstawania nowego materiału i pracowitość niemieckiego bandu o nazwie Mentalist. Trzy lata działalności i w tym czasie nagrali 3 albumy studyjne. Naprawdę niezłe tempo i jakość też na dobrym poziomie. Debiut był średni, drugi album o wiele ciekawszy i bardziej dojrzały. "Empires Falling" podtrzymuje wysoką formę i pokazuje, że ten gwiazdorski skład może nam dostarczyć naprawdę ciekawy materiał z pogranicza melodyjnego metalu i power metalu.

Skład wypełnia dalej basista Florian Hartel z Dawn After Death, perkusista Thomen Stauch, którego znamy dobrze z złotych czasów Blind Guardian, gitarzyści Peter Moog, a także Kai Stringer z Starchild, Dopełnieniem jest utalentowany wokalista Rob Lundgren, który występował w kilku zespołach i zna się na rzeczy. Nowy album wypchany jest ciekawymi melodiami, jest materiał zróżnicowany i cały czas czymś potrafi zaskoczyć. Słychać, że band jest już pewniejszy w swoich decyzjach i zagraniach. Przedkłada się to na jakość zawartych kompozycji. Cały czas się coś dzieje, a to już spory atut. Dalej brakuje może nieco do ideału, ale band idzie w dobrym kierunku. Nowy album to potwierdza.

Andreas Marschall znów odwalił kawał dobrej roboty przy okładce. Uwielbiam te klimatyczne okładki w jego wykonaniu. Brzmienie również typowe dla power metalowych produkcji z Niemiec. Minusem jest to, że materiał troszkę za długi. Płytę otwiera melodyjny "Solution Revolution" , który szybko wpada w ucho. Nie jest to może nic nadzwyczajnego, ale dostarcza sporo frajdy chwytliwymi melodiami. Stonowany "Stairs of Ragusa" skierowany jest do maniaków melodyjnego metalu i to również godny uwagi kawałek. Zachwycają takie przeboje jak "Tears Within a Paradise", który imponuje lekkością i dynamiką. Na płycie są też power metalowe petardy co potwierdza energiczny "Columbus" czy "Generation legacy".Moim faworytem od razu został niezwykle chwytliwy "Heavy Metal Leia", który ma coś z twórczości Helloween czy Gamma ray.  Na pochwałę zasługuje z pewnością rozbudowany "Out of the dark", gdzie band pokazuje że i w dłuższych kawałkach radzą sobie znakomicie.


Mentalist rośnie w siłę i z każdym albumem jeszcze bardziej umacnia swoją pozycję. Nie nagrali jeszcze idealnego albumu, który by rzucił na kolana i wstrząsnął power metalową sceną. "Empires Falling" to kolejny bardzo dobry album w kategorii power metalu. Warto go mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 8.5/10
 

niedziela, 11 września 2022

TRAUMA - Awakening (2022)


 
Debiut amerykańskiego bandu o nazwie Trauma to klasyka lat 80. Prawdziwa perełka jeśli chodzi o heavy/speed metal.  Działają od 1981r ale z w tamtym okresie band zarejestrował tylko kultowy debiut. Powrócili w 2013r i od tamtego czasu zarejestrowali 3 albumy, z czego najnowszy zatytułowany "Awakening" miał premierę 9 września. Wszystko skazuje na to, że to najlepszy album grupy od czasów debiutu.

To pierwszy album z nowym wokalistą i trzeba przyznać, że Rick Allen odwala kawał dobrej roboty. Brzmi jak miks Ronnie Atkinsa i Tima Rippera Owensa. Ma charyzmę, pazur i sporo wnosi do zespołu. To za jego sprawą album jest dynamiczny i bardzo chwytliwy. "Awakening" to przede wszystkim przemyślany album, gdzie partie Joe i Steva są ciekawe, intrygujące i potrafią wciągnąć słuchacza. Miło, że to nie jest kolejna bezmyślna łupanina, gdzie liczy się tylko agresja i szybkość. Mroczna okładka i mocne, wyraziste brzmienie są miłym dodatkiem. Najbardziej cieszy zawartość.

Band od razu rusza z kopyta i na dzień dobry dostajemy energiczny "Walk Away". Kwintesencja speed metalu i w zasadzie nie ma się do czego przyczepić.  Band pokazuje pazur w złowieszczym "Death of the Angel" i tutaj mamy świetną mieszankę speed metalu i thrash metalu. Rick Allen pokazuje swój niesamowity głos i momentami jakbym słyszał Tima Rippera i twórczość Iced Earth. Co za killer! Dobrze wypada przebojowy "The River Red", czy zadziorny "Burn", który ukazuje nieco toporniejszy charakter zespołu. "Voodoo" troszkę może za bardzo przekombinowany, ale to wciąż solidne speed metalowe granie. Na końcu mamy bardziej agresywny "Death Machine", który zaliczam do najlepszych kawałków na płycie.

Nie jest to perfekcyjny krążek, ani też najlepsze co słyszałem w tym roku. Jednak cel osiągnięto, bo nagrano naprawdę poukładany i dojrzały materiał. 4 lata czekania, zmiany personalne, ale warto było czekać, bowiem band nagrał najciekawszy album od czasów świetnego debiutu. Dokonali nie możliwego, za co należą się brawa!

Ocena: 8/10

sobota, 10 września 2022

SKID ROW - the gang's all here (2022)


W tym roku wokalista Erik Gronwall dał się poznać za sprawą debiutu New Horizon i to pokazało jak wybitny jest w tym co robi. Obok Durbina to jeden z najlepszych wokalistów młodego pokolenia. Technika, charyzma, moc i pazur w głosie. To wszystko ma, jak również na prawdziwą gwiazdę. Zaczynał od coverów Skid Rów i nic dziwnego że wybrano właśnie jego do roli nowego wokalisty. Szkoda że w tym wszystkim ucierpiał Zp heart, który od kilku lat  pełnił tą funkcję i to z nim band miał wydać nowy album.  Po 16 lat band wydaje "the gang's all here" i to kolejny żywy przykład że można zdziałać cuda nawet bez klasycznego wokalisty danej grupy. Szok i niedowierzanie, bo dokonali niemożliwego k nagrali jeden z najlepszych albumów w historii grupy.

Jest klasycznie, jest klimat lat 80, jest hard rock, ale też i sporo heavy metalu. Melodie są chwytliwe, a materiał zróżnicowany co jest sporym atutem. Płyta wypchana jest hitami i jakość jest na wysokim poziomie. Najlepsze że starają się brzmieć współcześnie i świeżo co jest sporym plusem. Bez wątpienia band na zupełnie inny poziom wniósł wokalistą Erik. Koleś po prostu wymiata i zaraza tą pozytywną energią.


Zaczynamy od zadziornego "Hell or high Water" i ten kawałek ma wszystko czego trzeba. Wciągający refren, mocny riff i atrakcyjne partie gitarowe. Oj dzieje się, a to dopiero początek.  Hard rockowe szaleństwo dostawy w tytułowym "the gang's all here". Refren jest tutaj prosty i szybki trafia do słuchacza. Kolejny hicior na płycie. Skid Row póki co bezbłędny. Dalej mamy rozpędzony "not dead yet" i tutaj band postawił na klimat heavy metalu lat 80. Prawdziwy klasyk. Świetnie sprawdza się " Time bomb" o nieco punkowym feelingu. Erik wykreował tutaj świetny klimat i to jeden z największych hitów na płycie.  Dużo energii ma w sobie "nowhere fast" czy przebojowy "when the lights come on". Rockowa ballada "octobers song"troszkę blado wypada na tle reszty. Całość wieńczy heavy metalowa petarda w postaci "world on fire".


Pewnie gdyby nie obecność Erika to bym zlekceważył nowy album Skid Row. Oj miałbym co żałować. Ta płyta idealnie definiuje muzykę z pogranicza metalu i hard rocka. W dodatku odświeża styl tej grupy. Hit goni hit i płyta od początku do końca trzyma wysoki poziom. Dla mnie jeden z najlepszych album Skid Row.

Ocena: 9/10

MAD MAX - Wings of Time (2022)


 Niemiecki Mad Max działa już od 1981r ale podobnie jak taki Anvil mimo długiego stażu i pokaźnej liczbie płyt nie udało się przebić do pierwszej ligi. Pozostali w kategorii dobrego bandu grającego miks heavy metalu i hard rocka. Mamy rok 2022 i ze starego składu został gitarzysta Jurgen i perkusista Axel. "Wings of time" to 15 studyjny album tej grupy i pierwszy z nowym wokalistą i gitarzystą. Zdarzył się cud i mamy coś wartościowego? Niestety nie.


Julian Rolinger to utalentowany wokalita hard rockowy i w sumie niczego nie wnosi do muzyki Mad Max. Nie buduje napięcia, ani też nie czyni nowy album bardziej agresywnym. On po prostu śpiewa i nie wiele z tego wynika. Od strony gitarowej też nie wiele się dzieje i ciężko wyłapać jakiś ciekawy motyw czy riff. Rządzi tutaj komercja i popowy klimat. Potwierdza to "best part of me". Pojawiają się przebłyski i momenty, które potrafią zaciekawić słuchacza swoją formą i jakością. Tak właśnie jest z otwierającym "Too hot to handle". Bardzo udany hard rockowy hit, który sprawdza się w roli otwieracza. "Days of Passion" to standardowy hard rockowy kawałek, który dobrze się słucha. Prosta melodia zdaje tutaj egzamin. Nie przemawia do mnie komercyjny "Rock Solid", który nie ma nic do zaoferowania. Wyróżnia się z pewnością "Stormchild rising" i to jest prawdziwa petarda, która jest z pogranicza melodyjnego metalu. Jest szybkość, jest pazur i album lepiej by wypadł gdyby miał więcej takich petard w zanadrzu. Z całego materiału warto jeszcze wspomnieć o stonowanym i nieco zadziornym "Heroes Never Die".

Płyta miewa ciekawe momenty i jest kilka kompozycji godnych zapamiętania. Album boryka się z nierównym materiałem, z brakiem zdecydowania i konsekwencji muzyków. Płyta jakich wiele na rynku i to już kolejna pozycja do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 5/10

piątek, 9 września 2022

OZZY OSBOURNE - Patient Number 9 (2022)


73 lata na karku, a Ozzy Osbourne wciąż żyje i ma się dobrze. Mimo różnych przeciwności wciąż tworzy nowy materiał. Ostatnio jakoś bardziej się rozkręcił. Dwa lata temu wydał zróżnicowany "Ordinary man", który miewał ciekawe przebłyski. Teraz powraca z nowym krążkiem zatytułowanym "Patient Number 9". Brawo za dostarczenie fanom nowej muzyki w tak krótkim czasie, brawo za nawiązanie do starych dobrych czasów. Tylko czemu znów płyta jest nie równa i komercyjna?

Odnoszę wrażenie, że to swoista kontynuacja poprzedniego wydawnictwa, albo jakieś odrzuty z tamtej sesji. Co najbardziej boli? Przede wszystkim to, że otaczają tutaj Ozziego znakomici gitarzyści, z którymi współpracował w przeszłości. Jest choćby Toni Iommi czy Zakk Wylde, tylko jakoś to nie przedkłada się na jakość owego materiału. Jest powtórka z rozrywki. Pojawiają się przebłyski i momenty z których mogłaby się z rodzić jakaś perełka. "Ordinary man" miał udane single, które promowały album. Tutaj jest podobnie. Taki tytułowy "Patient Number 9" ocierający się o klimat płyt Kinga Diamonda, mógł być idealnym motywem przewodnim płyty i być punktem wyjściowy. Przez 7 minut dzieje sie sporo i sama praca Jeffa Becka zachwyca. Refren też jest pierwszoligowy i kawałek po prostu zachwyca na każdej płaszczyźnie. Zły nie jest też zadziorny "Immortal" i  w sumie to jest granie do jakiego nas przyzwyczaił nas Ozzy na przestrzeni lat. Mocno w pamięci zapada taki "Parasite", głównie za sprawą pomysłowego riffu i mrocznego klimatu. Coś ze starych płyt Black Sabbath można wyłapać w "No escape from now". Jest mroczny klimat i ciekawa solówka, ale sam utwór na dłuższą metę potrafi zmęczyć. Potem troszkę wieje nudą i ożywienie następuje w energicznym "Mr Darkness".  Jakieś przebłyski są w mrocznym "Evil Shuffle", ale prawda jest taka że już nie wiele ciekawego dzieje się do końca płyty. Jakieś pojedyncze motywy, melodie i to wszystko.


Początek niezwykle obiecujący. "Patient number 9" to prawdziwa perełka i szkoda że ten utwór nie stał się motywem do stworzenia płyty może z nutką grozy i taką może nieco hard rockową stylizacją. Płyta po raz kolejny nie równa i nie dopracowana. Pojawiają się ciekawe motywy, przebłyski, ale jako całość brakuje dopracowania w sferze kompozycji. Gdyby tak zebrać najciekawsze pomysły z nowej płyty i "ordinary man" na jednym krążku, to byłby on znacznie więcej wart. Miło jest widzieć, że Ozzy nie traci sił i wciąż tworzy i że jest na rynku. Szkoda tylko, że pomysły nie są w pełni dopracowane.

Ocena: 4.5/10

ALLEN / OLZON - Army of Dreamers (2022)


 Ciężko jest zliczyć w ilu projektach muzycznych brał gitarzysta i kompozytor Magnus Karlsson. Wszędzie go pełno.  W tym roku po raz kolejny wspiera duet Allen/Olzon. Debiut był nijaki i szybko o nim zapomniałem. Po dwóch latach dostajemy drugi album zatytułowany "Army of Dreamers". Nie powiem, jest poprawa i słucha się tego z większa przyjemnością. Oczywiście gwiazdami w tym projekcie jest dwójka znakomitych wokalistów, a mianowicie Anett Olzon i Russell Allen.

Słychać, przede wszystkim ciekawsze melodie i motywy wygrywane przez Magnusa. Oczywiście niczym nie zaskakuje i jest to bardziej taki zlepek pomysłów, które ukazywał w innych projektach. Cieszy, że melodie są bardziej atrakcyjne i bardziej zapadające w pamięci. Forma naszych gwiazd też nie podlega dyskusji, bo i Annett jak Russell są w znakomitej formie. Wszystko pięknie, ale płyta nie jest idealna. Momentami jest troszkę za słodko, troszkę za komercyjnie. Od strony technicznej wszystko jest z górnej półki. Począwszy od szaty graficznej, kończąc na brzmieniu. Do tego już nas przyzwyczaił Magnus.

Stylistycznie nie ma też niespodzianki. Dominuje tutaj melodyjny metal, nutka power metalu, hard rocka czy aor. Każdy znajdzie coś dla siebie. "Army of Dreamers" to zadziorny kawałek, który również wpasowałby się w konwencję Primal Fear. Mocny riff robi tutaj robotę. Troszkę progresywności mamy w stonowanym "Out of nowhere". Kolejny ważny punkt na tej płycie to agresywniejszy "A million skies"  i tutaj wszystko zostało dopasowane. Podniosły i klimatyczny refren i duża dawka przebojowości. Dobrze się też słucha "Carved into Stone", który zachwyca bardziej symfonicznymi ozdobnikami. Wokal Anett pasuje tutaj idealnie. Imponuje świeżością i pomysłowością genialny "Look at me" i moje pierwsze skojarzenie to ostatnie płyty Avantasia. Warto też wspomnieć o bardziej melodyjnym "Are we really strangers".

Tym razem dostajemy bardziej przemyślany album, który wpasowuje się w stylistykę do jakiej nas już przyzwyczaili Russell i Anett. Jest troszkę melodyjnego metalu, troszkę hard rocka czy symfonicznego metalu. Wyszła całkiem dobra mieszanka i jest to album, który zasługuje na uwagę. Do ideału trochę brakuje, ale jest tendencja zwyżkowa względem debiutu.

Ocena : 7/10

wtorek, 6 września 2022

METAL CRUCIFIER - The strike of the beast (2022)


 "The Strike of the beast" to już drugi album Metal crucifier, czyli kapeli pochodzącej z Peru. Działają już od 9 lat i obrali sobie za cel grania solidnego i zadziornego heavy/speed metalu w klimatach Exciter, czy exumer. Nowy krążek to swoista kontynuacja debiutu i nie ma tutaj większej niespodzianki. Jedno jest pewne. To wydawnictwo zasługuje na uwagę słuchaczy.

Od czasu debiutu minęło 6 lat, a w tym czasie skład nieco uległ zmianie. Na wokalu pojawia się  Paul Ramos, a na gitarze Jose Delion. Zmiany ważne i odświeżające nieco konwencję Metal Crucifier. Agresywny i charyzmatyczny wokal Paula robi robotę i to za jego sprawą czuć klimat lat 80 i to co najlepsze w speed metalu. Nowy krążek dostarcza sporo mocnych riffów i klasycznie rozegranych solówek. Słucha się tego naprawdę jednym tchem, bowiem Jose i Walter dbają by partie gitarowe były atrakcyjne dla słuchacza i żeby nie wiało nudą. Troszkę jest granie na jedno kopyto, ale idzie i to przetrawić, póki nie odbija się to jakości kompozycji.


Płyta troszkę jednowymiarowa i nieco rozegrana na jedno kopyto. Jednak jest dynamika, jest pazur i dobrze się tego słucha, co potwierdza "From beyond". Idealnie odzwierciedla to co znajdziemy na krążku. Więcej agresji i przebojowości uświadczymy w "Evil Attack", który opiera się na prostym motywie gitarowym i klimacie lat 80. Troszkę urozmaicenia wprowadza stonowany i bardziej heavy metalowy "Lord of 666". Dalej mamy speed metalowe łojenia i takie kompozycje jak "Nightmare" czy "The bringer of death" potwierdzają że kapela grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Na wyróżnienie zasługuje melodyjny i taki nieco oldschoolowy "Evil is there". Kolejny przykład, że najlepiej sprawdzają się proste motywy. Pozostała część równie dobra, ale jakoś to wszystko takie nieco na jedno kopyto, przez co płyta traci nieco na wartości.

Mimo pewnych wad, nowy krążek Metal Crucifier zasługuje na uwagę. To przecież wciąż kawał solidnego heavy/ speed metalu w stylizacji kapel lat 80. Dobrze się tego słucha, a przecież o to chodzi. Fani speed metalu powinni znać!

Ocena: 7/10

niedziela, 4 września 2022

OMINUM - Monument (2022)


 To chyba jedna z ciekawszych okładek metalowych tego roku. Nie dość, że ma mroczny klimat i ciekawą kolorystykę, to na dodatek przyprawia o dreszcze. Okładka zdobi debiutancki krążek szwedzkiej formacji Ominum.Pod tą nazwą kapela działa od 2018r i tworzą ją w zasadzie muzycy Sonic Assault. "Monument" to z pewnością nie debiut, a pełną gębą thrash metal przesiąknięty latami 80 czy 90. Panowie nie kryją inspiracji takimi zespołami jak Testament, Anthrax, czy Warbringer.

Nie odkrywają niczego nowego, a wręcz grają już nieco oklepane patenty. Robią to bardzo dobrze, bo jest dbałość o technikę, jakość i pomysłowość. Nie brakuje ciekawych riffów, czy wciągających melodii, przez co płyta sporo zyskuje w ostatecznym rozrachunku. Brzmienie jest nieco wzorowane na niemieckiej scenie metalowej, ale to nie jest jakaś przeszkoda, wręcz przeciwnie. Kluczową rolę w muzyce ominum odgrywa gitarzysta i zarazem wokalista Berno Jovic. Nadaje całości pazura i agresywności. Ważna element tej całej układanki i odwala kawał dobrej roboty.

Na płycie znajdziemy 9 utworów dających prawie godzinę muzyki.Materiał jest przemyślany i urozmaicony, więc nuda nam nie grozi. Otwieracz "Leviticus" to ukłon w stronę technicznego thrash metalu z nutką progresywności. Prawie 7 minutowy kawałek, a band pokazuje że ma pomysł na siebie. Troszkę death metalu można wyłapać w "Rajvosa", ale to kolejny złożony i bardzo wciągający kawałek. Ciekawym punktem na płycie jest tytułowy "Monument", który składa się z 3 części. Pierwsza część to energiczny thrash metal w stylu Kreator, czy Testament. Prawdziwa petarda. Druga część klimatycznie zaczyna się, lecz potem szybko zmienia się w thrash metalowy killer. Trzecia nieco bardziej stonowana i chyba nieco też słabsza. Końcówka płyty to kolejne kolosy i na wyróżnienie zasługuje mroczny "Nibru" i dynamiczny "Psychosis", który również nie stroni od nawiązań do death metalu.

Ominum zaczyna od naprawdę udanego debiutu, który przypadnie z pewnością fanom thrash metalu z lat 80 czy 90. Band czerpie garściami z klasyki, gra na wysokim poziomie i ma pomysł żeby nie brzmieć nudno. Na płycie nie ma słabych momentów, czy wypełniaczy. Band wszystko przemyślał i nie ma tutaj mowy o fuszerce. Kawał porządnego thrash metalu!

Ocena: 9/10

sobota, 3 września 2022

ASYLUM- Tyrannicide (2022)


 Już za samo okładkę Asylum zasługuje na wielkie brawa. Jest klimat, jest mrok, jest sporo miłych dla oka detali, a poza tym mocno nawiązuje do lat 80 i wielkich graczy thrash metalu. Wiadomo od razu z czym mamy do czynienia sięgając po "Tyrannicide" australijskiego bandu o nazwie Asylum. To płyta debiutancka, choć zawartość w ogóle tego nie zdradza. Fani Kreator, Slayer czy Exodus poczują się jak w domu.

Band serwuje nam tutaj nie całe 40 minut thrash metalowej jazdy bez trzymanki. Wtórne jest to i owszem, ale dostarcza sporo frajdy. Taki old schoolowy thrash metal wciąż jest w cenie. Największą rolę w Asylum odgrywa Shane Robins, który sprawdza się w roli wokalisty i gitarzysty. Partie wokalne są surowe, agresywnie i pełne zadziorności. To jest właśnie to. Od strony partii gitarowych też się sporo dzieje. Jest szybko, oldschoolowo i z dbałością o melodie. Panowie nie idą na łatwiznę i starają się troszkę dodać coś od siebie.

Otwierający "Eternal Violence" to znakomite wprowadzenie i próba sił zespołu. Thrash metal w czystej postaci. Jeszcze więcej agresji mamy w rozpędzonym "Victim Complex". Brzmi to naprawdę dobrze i chce się więcej. Band nie zwalnia i gra swoje i taki tytułowy "Tyrannicide" to kolejna energiczna kompozycja, która stawia na agresję i prosty motyw. Troszkę zróżnicowania dodaje bardziej heavy metalowy "Imminent decay", który pokazuje melodyjne oblicze zespołu. "Insurrection" czy "Genocidal Conspiracy" to kolejne killery, tylko szkoda że dochodzimy do momentu że mimo znakomitej techniki i dbałości o szczegóły band troszkę zjada swój ogon, a całość zlewa się jakby w jeden utwór. Zabrakło może nieco pomysłowości, może nieco doświadczenia by urozmaicić materiał? To jest spory minus.

Wady może i są, ale band grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Płytę dobrze się słucha i przypomina złote czasy thrash metalu. Nawiązania do najlepszych są, jest też klimat lat 80 czy 90, a to już spora zaleta. Płyta zasługuję na uwagę, a band na pewno jeszcze nam pokaże na co ich stać. Trzymam kciuki za Asylum!

Ocena: 7/10

MEGADETH - The Sick, the Dying... and the dead (2022)


 O nowym albumie Megadeth mówiło się od dawna. Poznaliśmy najpierw tytuł, który sugerował powrót do korzeni. Potem całe zamieszanie z basistą Davidem Ellefsonem i okres pandemii. Minęło 6 lat od premiery "Dystopia" i przyszedł czas na następcę. "The sick, the dying...and the dead" to płyta, która z jednej strony rozwija patenty z "Dystopia",a  z drugiej strony potrafi przywołać wspomnienia z "Peace sells" czy "Countdown to Extinction". Czyżby wielkie święto dla fanów Megadeth i mocny kandydat do płyty roku?

Niestety, ale nie. To po prostu kolejny dobry album wydany przed Dave'a Musteina i jego kolegów. Płyta jest zróżnicowana i każdy znajdzie coś dla siebie. Szkoda tylko, że tego rasowego thrash metalu nie jest tak dużo jakby się chciało. Single były obiecujące i dawały nadzieję na coś znacznie mocniejszego. Jest to co jest i też trzeba szukać pozytywów. Na pewno okładka ma w sobie to coś. Samo brzmienie takie typowe dla Megadeth i nie ma tutaj jakiegoś zaskoczenia. Muzycznie też jest całkiem dobrze. Mamy raz killery, a raz nieco słabsze momenty. Najciekawsze z tego wszystkiego są popisy gitarowe duetu Dave/Kiko. Gitarzysta Angra mocno się wkręcił i spisuje się w roli drugiego wioślarza Megadeth. Na pewno band zyskał na melodyjności i takiej lekkości.

Odpalając płytę już na dzień dobry mamy ciekawe kompozycje. Jest zadziorny i taki nieco oldscholowy "The sick, the dying...and the dead". Klimatyczne wejście, a potem już wszystko to za co kochamy Megadeth. Ciekawe przejścia, mocny riff i duża zadziorność robią swoje. Filarem tej płyty są takie perełki jak "Life in Hell" czy singlowy "Night Stalkers", które przypominają stare dobre czasy, kiedy band rządził w thrash metalu. Szkoda, że album nie jest właśnie w takim klimacie. Bardziej złożony "Dogs of chernobyl" potrafi zauroczyć mroczny klimatem i nieco heavy metalowym feelingiem. "Sacrafice" to solidny kawałek z ciekawym motywem przewodnim, ale troszkę brakuje mu dopracowania. Potem troszkę wieje nudą i dopiero singlowy "Soldier On" wprowadza ożywienia. Bardzo udany kawałek i nie dziwię się że wybrali go na singla, bo wyróżnia się na tle innych. Coś ze starych płyt Megadeth można usłyszeć w "Celebutante", który zaskakuje dynamiką. Kolejna perełka to oczywiście "We'll be back".

Szczerze? Nic nadzwyczajnego, ot co typowy album Megadeth, gdzie są świetne kawałki i wypełniacze. Czy lepszy od "Dystopia"? Na pewno ma kilka takich bardziej klasycznych patentów, ale całościowo "Dystopia" był bardziej dopracowany i bardziej wpadał w ucho. No miał to coś. Fani i tak będą zadowoleni, bo w końcu to Megadeth. Dobra robota i nic ponadto.

Ocena:6.5/10

piątek, 2 września 2022

BLIND GUARDIAN - the god machine (2022)


 Jakże trudne jest dorównać swoim największym osiągnięciom. Wiadomo czas leci nie ubłaganie, a my nie młodniejemy. Kiedy przejrzymy się różnym zespołom, to rzadko kiedy ktoś zbliża się do swojego złotego okresu. Trudno sobie wyobrazić, że Iron Maiden nagrywa płytę w stylu "Killers", Metallica coś na miarę "Master of Puppets" czy Running Wild coś w stylu "Black Hand Inn". Takie perełki powstają raz na jakiś czas i zazwyczaj dany band odcina kupony od swoich arcydzieł z lat 80 czy 90. Blind Guardian rzadko wydaje płyty, swoje najlepsze lata zaliczyli w latach 90. Potem kończy się okres z Thomen Stauchem za bębnami, a band rozpoczął nowy rozdział. Kiedy na szybko wspomnę sobie ostatnie lata to  widzę, że mieliśmy świetny "At the edge of Time", który był niezwykle urozmaicony, miał rozmach i rozpoczął przygodę zespołu z orkiestrą. "Beyond the red mirror" pokazał nieco bardziej progresywne oblicze zespołu i był punktem kulminacyjnym okresu z orkiestrą. Z kolei "A twist in the myth" miewał przebłyski na świetny album, ale nierówność go zabiła. Najlepiej wspominam "At the edge of the time", który najbardziej przypomniał mi czasy starego Blind Guardian. Czego brakowało do pełni szczęścia? Mocy, pazura, tej agresji i power metalowej stylistyki z lat 90. Obstawiałem, że band już nie stać na petardy typu "Journey through the dark" czy " The script for my requiem". Band ostro pracował nad nowym materiał. Zapowiadał powrót do szybszego grania i zapowiadał, że nowy album będzie niczym jazda na rollcoasterze.  Zazwyczaj są to przechwałki kapeli, by zachęcić do kupna nowego dzieła. Tym razem nie kłamali i faktycznie "The god Machine" to jedno z ich najlepszych wydawnictw, które można godnie postawić obok "Somewhere far beyond" czy "Imaginations from the other side". To jest Blind Guardian naszych czasów i cholernie mi się to podoba.

Minęło 7 lat od czasu wydania "Beyond the Red mirror" i to jest kawał czasu. Hansi i spółką starzeją się i wiadomo że coraz gorzej grać szybki power metal jak za dawnych czasów, zwłaszcza że ostatnio stawiali na rozmach, na przepych i progresywne patenty. Power metal był dodatkiem. Nowy album zmienia proporcje i słychać, że wracają do swoich korzeni, do lat 90. Jasne, echa płyt poprzednich usłyszymy, co nie jest wcale złe. Brzmienie jest z górnej półki i jest po prostu perfekcyjne. Instrumenty brzmią mocarnie. Okładka nasuwa na myśl animowany serial "End of Evangalion", tak więc jest to nieco inny klimat niż do jakiego przyzwyczaił nas Blind Guardian. Plusem jest to, że płyta jest dynamiczna i mroczna. Tak energiczne to band ostatni raz grał na "Nightfall in middle earth" czy właśnie "Imaginations from the other side". Długo kazali czekać fanom na tego typu materiał.

Single zapowiadały prawdziwy majstersztyk i tak faktycznie jest. Jakbym przeniósł się w czasie. Band przeżywa jakby drugą młodość i tyle lat upłynęło od tamtych wielkich dzieł, a oni mają  w sobie tyle energii i zapału. Jestem w szoku i do teraz czuje jakbym śnił. Kiedy band rozpoczynał krążek taką petardą jaką jest "Deliver us from Evil". Hansi śpiewa jak za dawnych lat, znakomicie dodaje pazura całości i potrafi nadać znakomity klimat. Uwielbiam go i może dla mnie nawet śpiewać kolędy, a i tak będę wniebowzięty. Kiedy ostatnio Andre i Marcus grali tak zadziornie, tak z pomysłem to już nie pamiętam? Były takie momenty na "At the Edge of the time" - np taki "a voice in the dark". Prawdziwa power metalowa petarda, która przypomina czasy "Somewhere far beyond" czy "Imaginations from the other side". Tajemniczo zaczyna się "Damnation", który trwa ponad 5 minut. Co za agresywny riff, który momentami ociera się nawet o thrash metal. Szczęka opada i chyba śnię, bo słyszę sporo tu "Imaginations from the other side" i ten początek kiedy Hansi śpiewa "watching You" i jakby słyszał coś z "Bright Eyes". Utwór niezwykle urozmaicony i wiele się w nim dzieje. Blind Guardian w najlepszym wydaniu i to jest power metal pełną gębą. Jeden z najlepszych kawałków jakie band w ogóle stworzył. Pamiętam kiedy wyszedł singiel "Secrets of the american gods". Z jednej strony przemyca rozmach i progresywność ostatnich płyt, a z drugiej strony ma ten magiczny charakter "Nightfall in middle earth" i choć trwa ponad 6 minut i ma stonowane tempo to sieje zniszczenie. Hansi znakomicie tu bawi się swoim niesamowitym głosem i to zakończenie, kiedy słychać wciągającą melodie. Majstersztyk i takie rzeczy potrafi Blind Guardian jaki znam z lat 90. Na albumie "Violent shadows" brzmi jeszcze bardziej klasycznie niż ten zagrany na żywo w czasach pandemii. Frederik jasne jest inny niż Thomen, ale kurcze znakomicie wpasował się w styl grupy, a tutaj na płycie ma ręce pełne roboty. Kolejny killer na płycie i nie ma czasu złapać oddech. Czyżby "Life beyond the spheres" to jakiś zaginiony track z ostatnich płyt? Zaczyna się progresywnie, nieco tajemniczy i słychać rozmach z tamtych płyt. Niezwykle urozmaicony kawałek, który pokazuje progresywne oblicze zespołu i zadowoli fanów ostatnich dwóch płyt. Refren z kolei to taki ukłon w stronę starych płyt. Słaby moment płyty? Z pewnością nie. Chcecie więcej power metalu? Więcej klimatów "Imaginations"? Nadciąga 6 minutowy "Architecs of Doom" i niech was nie zwiedzie stonowany i pokręcony początek. Tutaj jest niezwykła dynamika i agresja niczym w thrash metalu. Hansi też śpiewa jak za czasów "Imaginations" i znów szok i niedowierzanie. Wrócił stary dobry Blind guardian i muszą to zagrać na koncertach.  Praca gitarzystów też imponuje świeżością, zaangażowanie i pomysłowością."Let it be no more" to ballada, może bardziej taka współczesna, może mało bardowa, ale stanowi ważny element tej układanki. Jest i kolejna petarda power metalowa. Tak, mowa o "Blood of Elves", który mocno mi przypomina "Journey throught the dark". Mocny riff, szybkie tempo, imponujące solówki i Hansi który rozrywa słuchacza na strzępy. To jest to! "Destiny" kończy ten niesamowity album i tutaj band postawił na klimat i rozmach. Intrygujący kawałek, który zadowoli fanów ostatnich płyt Blind Guardian.

I tak można by pisać bez końca i zachwalać ten album. Po tylu latach Blind Guardian powraca z prawdziwym power metalowym album, który oddaje w pełni to co najpiękniejsze w ich muzyce i definiuje ich styl na nowo. Jest klasycznie, a zarazem współcześnie, świeżo i przebojowo. Dojrzały album dojrzałych muzyków. Jednak można dorównać swoim klasyków. "The god machine" jest tego przykładem.  Mocny kandydat do płyty roku. Czy ktoś sądził, że będzie inaczej?

Ocena: 10/10

czwartek, 1 września 2022

WHITE SKULL - Metal Never Rusts (2022)


 Od kiedy Federica De Boni wróciła do włoskiego White Skull to band znów przeżywa jakby drugą młodość. Powrót tej wokalistki pozwolił zespołowi znów wrócić na właściwe tory i znów błyszczeć tak jak w latach 90. "Under this Flag" to wciąż jeden z ich najlepszych albumów.  Troszkę słabszy był "Will of the stron", a teraz po 5 latach band powraca z nowym krążkiem. Troszkę pandemia pokrzyżowała plany zespołu, ale trzeba przyznać, że warto było czekać na "Metal Never Rusts". Band znów zalicza zwyżkę formy.  Album ukaże się oficjalnie 21 października tego roku nakładem wytwórni Roar.

Jedno spojrzenie na skład i względem po poprzednich płyt, mamy jedną zmianę.  Pojawił się Valentino Francavilla w roli drugiego gitarzysty. Akurat od strony partii gitarowych dzieje się sporo dobrego. Nie wieje nudą, cały czas dostarczają nam chwytliwych melodii, a same riffy są mocne, zadziorne i słychać od samego początku że to White Skull i to ten w  bardzo dobrej formie. De boni jak zwykle zachwyca swoją manierą wokalną i to dzięki niej ten band ma swój charakter i zapada w pamięci. Stylistycznie to tak naprawdę kontynuacja tego co band prezentował na dwóch poprzednich płytach i to akurat dobry kierunek dla white Skull.

Ciekawa okładka i soczyste brzmienie wręcz zachęcają by odpalić płytę od razu. Otwieracz w postaci "Hammer on thin ice" jest niezwykle trafiony. Krótki i treściwy kawałek, który imponuje energią i zadziornością. Bardzo dobrze się tego słucha. Tytułowy "Metal never Rusts" to już prawdziwy killer, z szybkim tempem i power metalowym pazurem. No jest moc!  Band nie zwalnia tempa i dalej dostarcza nam prawdziwy hit w postaci "Skull in the Closet" i słychać że ktoś mocno nasłuchał się Primal Fear czy Gamma Ray. White Skull rozkręca się nam na tej płycie. Szczęka również opada przy melodyjnym "Black Ship", który ma nieco piracki klimat. Główny motyw jak i cała praca gitar kradnie tutaj show. Marszowy i bardziej epicki "Heavily mental" też znakomicie się sprawdza i daje nieco urozmaicenia. Pojawia się też gościnnie Chris  Boltendahl w rozpędzonym "Scary quiet" i to kolejny killer na płycie. Oczywiście echa Grave Digger też są słyszalne. Ciekawa kombinacja tutaj wyszła i sam duet równie ciekawy. Pełno motywów judas priest da się usłyszeć w zadziornym "ad maiora semper" i band trzyma wciąż bardzo wysoki poziom. Kicz i zażenowanie można troszkę odczuć przy "Jingle hell", który jest wariacją na temat świątecznego hitu "Jingle bells". Troszkę średnio trafiony pomysł."Pay to pay" to kolejny mocny kawałek na płycie. Dobre tempo, mocny riff i to jest to. Troszkę słabszy jest stonowany i nieco balladowy "weathering the storm".

Tym razem White skull stworzył niezwykle energiczny i żywiołowy album, który bardzo dobrze się słucha. Troszkę denerwuje "Jingle hells" i zamykający kawałek, ale całość prezentuje się niezwykle okazale. Nie zmarnowali tej długiej przerwy i nagrali naprawdę świetny album. Już go wrzucam do listy najlepszych albumów White Skull! Polecam!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

IMPERIAL AGE - New World (2022)


 Czyżby nowy naśladowca twórczości Running Wild?  Nie, to najnowsze dzieło zasłużonej rosyjskiej formacji o nazwie Imperial Age. Działają od 2012r i stylistycznie bliżej im do Therion, gdzie liczą się symfoniczne ozdobniki, operowe partie wokalne i podniosły klimat. Od razu można dostrzec podobieństwa, kiedy słucha się "New World". To spory plus i spora zachęta by sięgnąć po owe wydawnictwo.

Partie wokalne zostały rozłożone między lider grupy tj Alexanderem Osipov, Anną Moisseva i Jane Odintsovą. Jest zróżnicowane i dzieje się sporo w tej kwestii. Nie ma na szczęście zamieszania, chaosu i wszystko jest spójne. Klimat operowy daje o sobie znać od samego początku.  Za partie gitarowe odpowiedzialny Paul Maryashin. W tej kwestii też dużo dobrego się dzieje, jest sporo ciekawych melodii, wciągających motywów, a riffy są proste i zapadają w pamięci. Dobrze to zostało rozplanowane. Do tego magiczna okładka i solidne brzmienie i mamy dobrej jakości krążek z symfonicznym metalem.

Na płycie znajduje się 8 kawałków, które idealnie odzwierciedlają czego mamy się spodziewać po muzyce Imperial age. Marszowy, podniosły "Windborn" to uczta dla fanów symfonicznego metalu. Band nie kombinuje i idzie prosto do celu. Znakomicie się tego słucha. Jeszcze lepszy jest melodyjny i przebojowy "Legend of the free". Jest też nieco progresywny "To the edge of the known" i ocierający się o power metal "the wheel", który jest jednym z najlepszych momentów na płycie. Co za hicior. Jest tez folkowy "Shackles of gold", czy pełen różnych zawirowań 18 minutowy kolos w postaci "Call of the Towers". Epicki kawałek, który pokazuje rozmach tej płyty i talent Imperial Age.

Imperial Age ma swój styl, pomysł na siebie i to się ceni. Płyta rozegrana z rozmachem i epickim klimatem. Nie brakuje hitów, czy ciekawych melodii i w kategorii symfonicznego metalu jest to jedna z ważniejszych płyt roku 2022. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie.

Ocena: 8/10

niedziela, 28 sierpnia 2022

DRAGON THRONE - Dawnbringer (2022)


 18 sierpnia miał premierę debiutancki krążek fińskiego Dragon Throne. To kolejna młoda kapela, która działa stosunkowo nie długo, bo od 2019r, ale do zaoferowania ma znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Band stara się grać power metal i to taki, który mocno wzorowany jest na twórczości Blind Guardian, Rhapsody of Fire, Evertale czy grave digger. Mają swój styl, maja pomysł na siebie i choć debiutu nie jest idealny to daje jasny sygnał, że ta kapele chce sporo zdziałać na rynku power metalu.

"Dawnbringer" to płyta przede wszystko zróżnicowana i nie jest tu wszystko podane na tacy. Trzeba poświęcić jej troszkę czasu, ale im dłużej słucha się jej tym więcej można dobrego odkryć.  Mamy klimat fantasy, mamy różne ozdobniki i choć partie wokalne momentami są nieco toporne i bardziej w stronę jakiego rycerskiego metalu to jednak nadają całości charakteru. Od strony partii gitarowych też sporo dzieje się i  nie brakuje ciekawych melodii jak i motywów gitarowych. Brzmi to wszystko może i znajomo, a band może jeszcze jest nieco  nieoszlifowany i brakuje im pewności, to jednak dobrze się tego słucha. Nie ma marnej kopii znanego zespołu i to jest dobry znak. "Intro" na przykład jest bardzo podniosłe, wręcz brzmi jak jakiś soundtrack z filmu. Ciekawy zabieg. Mocny riff i już wiadomo, że "Awaken Zuruk Baal" nie będzie nudny. Tak rzeczywiście jest. Stonowane tempo, mroczny i tajemniczy klimat, a wszystko spina specyficzny wokal. Santtu jak i Antti sporo robią w tej kwestii by nie było nudno. Coś właśnie z wczesnego Blind Guardian można uchwycić w rozpędzonym "Serpent King" i to jest wg mnie najlepszy kawałek z całej płyty. No jest moc. Dobrze słucha się też złożonego "Waiting for the answer", gdzie refren jest bardzo chwytliwy. Kolejny killer na płycie to zadziorny "Silver City" i ten powtarzający się zwrot "Fight". Mocarny kawałek, który momentami ma coś z Grave Digger. Na koniec mamy kolejną perełką, czyli "Dawnbringer". Sporo się dzieje i tutaj band przemyca sporo ciekawych motywów. Udany finał płyty.

Szczęka może nie opadła, a płyta nie jest idealna, ale byłbym kłamcą jakbym napisał, że płyta nie jest atrakcyjna. Ma swój klimat, jest urozmaicona i sporo się dzieje. Mamy coś z rycerskiego metalu, jest coś z epickiego power metalu, a do tego klimat fantasy. Troszkę może przeszkadzać partie wokalne, może przeszkadzać nieco prymitywny charakter całości. Wady są, ale można czerpać radość z słuchania. Band ma potencjał i ja mam zamiar śledzić ich karierę. Dobry start!

Ocena: 7.5/10

sobota, 27 sierpnia 2022

STEELOVER - Stainless (2022)


 Moda na powrót kapel z lat osiemdziesiątych trwa w najlepsze. Miło jest widzieć, że powraca wiele znanych zespołów, tych uznanych, które cieszyły się uznaniem.  W życiu bym nie pomyślał, że powróci Mercyful Fate, Evil, czy Toxik. Teraz jeszcze wraca inny band, który jest jednym z moich ulubionych jeśli chodzi o lata 80. Mowa o belgijskim Steelover, który działał w okresie 1982 - 1986r. Z tamtego okresu pochodzi znakomity debiut "Glove Me". Kapela powróciła w 2016r i teraz po 6 latach przyszedł czas na drugi album zatytułowany "Stainless".

Z starego składu został basista Nico i gitarzysta Pat. Nowymi nabytkami zostali gitarzysta  Calin Uram, perkusista Nikko Konikiewicz i wokalista  Vince cardillo. Każdy z nich wniósł sporo zespołu, a najlepsze jest to że wciąż słychać że to ten Steelover z lat 80. Jest pazur, przebojowość, to hard rockowe szaleństwo i ten klimat lat 80. To autentyczny materiał zespołu, który wie jak brzmiały lata 80, co się wtedy liczyło. Nikt nikogo nie udaje i ta muzyka jest naprawdę szczera. Nie sądziłem, że po takiej długiej przerwie ten band będzie brzmiał tak jak na "Glove Me", a jednak. Miłe zaskoczenia. Okładka jest jeszcze lepsza i co ciekawe mocno nawiązuje do okładki UDO "Steelfactory". Brzmienie mocno zakorzenione w latach 80, choć bardziej dopieszczone. Dopracowany album pod każdym względem i muszę przyznać, że gitarzyści wypracowali naprawdę ciekawe riffy i sporo chwytliwych melodii. Prawdziwym bohaterem tej płyty jest jednak wokalista Vince. Co za prawdziwy czarodziej. Steelover zyskał jakby na mocy i zostając wierny swojemu stylowi i jakości. Jego głos po prostu wymiata i sieje zniszczenie na nowej płycie. Szkoda tylko, że połowa utworów stanowią na nowo zagrane kawałki z debiutu. Trzeba przyznać, że pozostałe nowe kawałki idealnie komponują się z dobrze znanymi kawałkami z "Glove Me"


Pierwszym killerem na płycie jest otwieracz."Dealer"to kwintesencja hard'n heavy lat 80. Niby prosty motyw, a wszystko zachwyca od samego początku.  Nowy kawałek, a brzmi jakby powstał jeszcze w czasach debiutu.Na krążku roi się od hitów i taki przebojowy "Give it up" jest tego niezbitym dowodem. Na nowo zagrany kawałek, a brzmi tak samo świetnie jak w latach 80. Band przyspiesza w dynamicznym "Get out" i to kolejna perełka na płycie. Ileż w tym pozytywnej energii. To już kolejny zupełnie nowy kawałek, który czaruje. Stonowany "Remember"to rasowa rockowa ballada i to niezwykle zapadająca w pamięci. Dobrze wypada też zadziorny "hold tight" który również oddaje to co najlepsze w Steelover. Nic dziwnego bo to znany nam klasyk z debiutu. Kolejny hicior na płycie to chwytliwy "lady of rock" który zachwyca swoją prostą formą. Warto również wyróżnić rozpędzony "never before" czy melodyjny "struck down" które znakomicie wpasowują się do nowych kawałków. Na nowo zagrane te kawałki brzmi jeszcze bardziej świeżo i mocarniej.

Inne czasy, inny skład, nieco inne trendy, a Steelover wciąż gra swoje i wciąż zachwyca swoją muzyką. Były obawy że zrobią skok na kasę i wydadzą coś na siłę. Jednak wrócili bo mają coś do powiedzenia. Nowy krążek jest równie ciekawy co debiut. Oby zostali z nami nieco dłużej tym razem. Szkoda tylko, że połowa to kawałki znane z debiutu, które zostały zagrane na nowo. Brzmią świeżo i bardziej współcześnie a płyta jest przez to spójna. Ja jestem zachwycony mimo kilku wad.

Ocena: 8.5/10

piątek, 26 sierpnia 2022

TAD MOROSE - March of the Obsequious (2022)


 "March of the Obsequious" to już 10 studyjny album szwedzkiej formacji Tad Morose. Najlepszy okres zespół już ma dawno za sobą. Kiedy odszedł Urban Breed to ta kapela straciła na mocy, atrakcyjności i stał się średniej klasy zespołem, który nie wiele ma do zaoferowania. Niestety, ale ten krążek nie wiele zmienia w tej kwestii.

Mroczny klimat, nowoczesne brzmienie i dużo progresywnych i współczesnych rozwiązań sprawiają, że materiał nie jest łatwy w odbiorze i w zasadzie szybko męczy swoją formułą. Co z tego, że muzycy doświadczeni i potrafią grać. Szkoda tylko, że nie przedkłada się to na jakość. Ciężko tutaj o jakąś ciekawą melodię czy mocny riff, który mocno by zapadł w pamięci. Tytułowy kawałek niby ma mroczny klimat i sporo nowoczesnego wydźwięku, tylko jakość specjalnie niczym się nie wyróżnia. To już nic dobrego nie zwiastuje. Stonowany, ponury, wręcz toporny "Witches Dance" tylko potwierdza w jak słabej kondycji jest band. Z tych ponurych kawałków już ciekawszy jest "Pandemonium", który przemyca troszkę elementów judas priest z czasów rippera.Pod względem melodii wyróżnia się 'Phanthasm" czy progresywny "Escape". Jest w końcu ożywienia i coś się zaczyna dziać, choć do ideału wciąż daleko. Nudą wieje w "This Perfect Storm" czy nijakim "Legion".

Zaspokoiłem swoją ciekawość i już wiem, że obecny Tad Morose nie odpowiada mi i nie mam zamiaru zagłębiać się i szukać na siłę pozytywów.  Nie ma atrakcyjnych melodii, wszystko na siłę zagrane i szkoda że band próbuje być bardziej nowoczesnym zespołem. Ten mroczny klimat jakoś średnio mi pasuje do nich. Lepiej poświęcić czas na ciekawsze wydawnictwa. Fani Tad morose i tak pewnie posłuchają i będą chwalić. Dla mnie strata czasu....

Ocena: 4/10

środa, 24 sierpnia 2022

IRON SAVIOR - Reforged - Ironbound (2022)


Piet Sielck stwierdził, że skoro pierwsze cześć zagranych na nowo najlepszych kawałków Iron Savior wzbudziła zainteresowania, to spokojnie można przystąpić do realizacji kolejnej części. Po co komu na nowo zagrane klasyki, kiedy stare wersje wciąż brzmią świeżo i mocarnie? Dobre pytanie. Wszystko ponoć za sprawą ciężko dostępnych pierwszych 5 albumów grupy. Pod względem prawnym nie da się ponownie ich wydać, więc zatacza się błędne koło. Piet postanowił zadowolić swoich fanów składakiem, który będzie zawierał największe hity. Pierwsza część "Reforged" nie zmieściła wszystkich hitów i nie dziwi druga część. Tylko to jest świetny przykład, że nie ma sensu nagrywać coś na nowo kiedy wersja pierwotna wciąż brzmi świetnie.

Wiadomo głos Pieta nie młodnieje i moim skromnym zdaniem na wcześniejszych płytach miał w sobie więcej mocy i pazura. Słychać to niestety że nowe wersje brzmią nieco jednowymiarowo, nie czuć że to kawałki z innych okresów. Wszystko brzmi jak jedna papka. Samo brzmienie też bywało lepsze w Iron Savior. Nie pomaga nawet obecność Kaia Hansena i jego syna. Taki "Deadly Sleep" czy "Solar Wings", które uwielbiam brzmią na tym krążku tylko dobrze. Pełno tutaj świetnych kawałków to fakt. Miło jest usłyszeć "Ironbound" czy "Starborn" z nowym brzmieniem i współczesnym charakterem Iron Savior. Niestety efekt końcowy jest daleki od ideału. "Tyrrany of Steel" to jeden z najlepszych hitów tej grupy, a tutaj też jakiś stłumiony i nieco toporny. Podobnie ma się sprawa z killerami w postaci "Brothers of the past" czy "Riding Free".
 

Czy faktycznie jest tak ciężko dostać pierwsze 5 Iron Savior? Czy taki problem jest wydać je na nowo? Pewnie nigdy się nie dowiemy całej prawdy. Kasa też musi się zgadzać. Zamiast siły na odgrzewane kotlety, to wolałbym posłuchać czegoś nowego od ekipy Pieta. Troszkę szkoda, bo zmarnowano tylko czas. Ja odsyłam oczywiście do klasycznego brzmienia i tego jak wybrzmiewały pierwsze 5 albumów, bo to jest złoty okres Iron savior. Klasyka!

Ocena: 6/10

niedziela, 21 sierpnia 2022

EDENBRIDGE - Shangri La (2022)

 

 

16 września ukaże się 11 studyjny album austriackiej formacji Edenbridge. To jeden z ważniejszych zespołów grających symfoniczny heavy/power metal, gdzie kluczową rolę odgrywa żeński wokal. Grają tak już od 1998r, więc już wyrobili sobie pozycję i status na rynku. Co ma do zaoferowania "Shangri- La"? Z pewnością złożoną i intrygującą muzykę, która stara się zadowolić fanów symfonicznego power metalu, ale też progresywnego rocka czy metalu, a nawet melodyjnego metalu. Brzmi ciekawie, a jaki jest efekt końcowy?

Band rozwija pomysły z poprzednich płyt i żadnej rewolucji nie uświadczymy. To akurat dobry znak. Cieszy też fakt, że band tworzą te same osoby co na poprzednich płytach, więc jest stabilizacja. Okładka klimatyczna i tylko zaostrza apetyt na zawartość, a te jest troszkę nie dopracowana. Kłania się tutaj mieszanka świetnych kompozycji z nijakimi wypełniaczami. Sabine Edelsbacher ma ciekawy głos i potrafi działać cuda, tylko że tutaj nie ma zbytnio do czego śpiewać i gdzie zaskoczyć słuchacza. Dobrze prezentują się kolosy. Taki otwierający "At first light" nie przynudza mimo 8 minut trwania. Jest podniosłość, pazur, a całość rozegrana z pomysłem. Najlepiej wypada "the Bonding part II"  i tutaj przez te 16 minut dzieje się sporo. Bardzo pomysłowy kawałek, gdzie band pokazuje że progresywność nie musi być sztampowa i nudna. Rockowy "The call of Eden" jest bardziej melodyjny, stonowany i komercyjny. Utwór dobry i niestety tylko dobry. Bardziej energiczny jest "hall of shame" i zdecydowanie w takim graniu band korzystniej wypada. Nie potrzebny jest rozlazły "Savage Land" i "Arcadia".

Płyta wywołuje mieszane uczucia. Przeplatają się kawałki wartościowe z takimi nieco nudnymi i komercyjnymi. Nie zmieni to faktu, że Edenbridge to znaczący band. Płyta zostanie zapomniana, bo nie ma tutaj czego pamiętać. Najlepiej zapada w pamięci otwieracz i 16 minutowy kolos. Szkoda.

Ocena: 6/10

sobota, 20 sierpnia 2022

EMPRESS - Fateweaver (2022)


 
Jeśli chodzi o symfoniczny power metal z żeńskim wokalem w roli głównej to w tym roku pierwsze miejsce zajmuje u mnie Visions of Atlantis i ich najnowszy krążek.  Na drugie miejsce zasługuje bez wątpienia Empress.  Tak, to kolejny młody band, który jest mocno zapatrzony w kultowe płyty Nighwish, After Forever czy Epica. W takim kierunku chcą podążać póki co i jest to droga na pewno ciekawa. Ostatnio ciężko o właśnie tego typu symfoniczny power metal i żeby był jeszcze na wysokim poziomie. Co mnie zaskoczyło, to z pewnością, że band jest z Stanów Zjednoczonych i w dodatku tegoroczny "Fateweaver" to ich debiutancki krążek. Największym zaskoczeniem jednak okazała się zawartość, która potrafi zachwycić.

Nie znajdziemy tutaj nic odkrywczego. Band jawnie mieli znane patenty i podaje je wg własnego uznania i pomysłu. Efekt na pewno wzbudza pozytywne emocje. Płyta jest zadziorna, podniosła, dynamiczna, a przede wszystkim przebojowa. Cały czas się coś dzieje i słychać, że band coś jednak potrafi. Mocnym atutem zespołu jest wokalistka Barbara Blackthorne, który dysponuje ciekawą barwą i techniką. Odnajduje się w operowych klimatach i potrafi też wejść bez problemu w wysokie rejestry. Robi to wrażenie. Nie wiele gorzej wypadają gitarzyści, bowiem Vlad i Joseph potrafią stworzyć ciekawe tło do głosu Barbary. Jest podniosłość, pazur i urozmaicenie. Nie ma czasu na nudę.

Okładka faktycznie w klimatach pierwszych płyt Nightwish.  Ileż dobrego jest w klasycznym "Legion", który w pełni oddaje to za co kocham pierwsze płyty Nightwish. Prawdziwy hicior, a to dopiero początek. Więcej agresji i mrocznego klimaty mamy w "Beyond the Sleep", ale to również bardzo wartościowy kawałek.  Band radzi sobie również w bardziej złożonych kompozycjach, czego przykładem jest 7 minutowy "Chimera", który nie nudzi swoją formą. Mocno w pada w ucho taki przebojowy "Black Arcana". Nic odkrywczego a bardzo cieszy to w jaki sposób gra Empress. Im dalej tym ciekawiej. Pojawia się melodyjny "Monarch" i skoczny "Into the grey". Nie do końca pasuje mi progresywny i nieco ospały "Eventide", który wieńczy album.

Miłe zaskoczenie zafundował nam debiutujący Empress, który wypełnia lukę po takim Nightwish, który ostatnio ma troszkę gorszy okres. Płyty kipi energią, ciekawym klimatem i wypełniony jest po brzegi hiciorami, a to ważna kwestia. Bardzo udany debiut i czekam na więcej, bo drzemie w nich ogromny potencjał.

Ocena: 8/10

piątek, 19 sierpnia 2022

HAMMER KING - Kingdemonium (2022)


 7 lat działalności i 5 albumów studyjnych to naprawdę niezły wynik. Na szczęście niemiecki Hammer King to coś więcej niż tylko dobrze działająca maszyna do tworzenia nowej muzyki. Nie idą w ilość, ale i w jakość. "Kingdemonium" ma premierę rok po wydaniu "Hammer King" i choć płyta jest bardzo udany, to jest to paradoksalnie najsłabszy album tej formacji.

Niby dalej mamy kontynuację tego co grali wcześniej, niby dalej jest to wysokiej jakości heavy/power metal, z wyraźnymi wpływami takich zespołów jak Ross The Boss, Manowar, Hammerfall czy Stormwarrior.  Wizytówką Hammer King jest wokalista i gitarzysta Patrick Fuchs, który decyduje o stylu kapeli. Jego wyrazisty i charyzmatyczny wokal robi tutaj robotę. To dzięki niemu band ma swój charakter, a płyta jest melodyjna. Niby wszystko jest tak jak być powinno. Unosi się rycerski klimat, jest gdzieś w tym epicki klimat, jest i melodyjnie. Tylko jakoś to wszystko już nie powala na kolana jak na poprzednich płytach. Tak jakby troszkę formuła się wyczerpała i zabrakło pomysłu na ciekawe hity, które by zapadły w pamięci. Mimo pewnych wad i nie dociągnięć to wciąż pozycja obowiązkowa dla maniaków gatunku. Czy ta piękna okładka może zwiastować katastrofę?

Początek krążka jest naprawdę udany. Zaczynamy od melodyjnego "Invisible King" , który zachwyca chwytliwym riffem i wciągającym refrenem. Rasowy killer, który może przypominać wiele kultowych zespołów. W swojej kategorii utwór niezwykle udany. Bardzo dobrze zapowiedział album singlowy "Pariah is my name". Szkoda, że to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Niby proste motywy, a cieszą najbardziej. Czy tylko ja słyszę w "We shall Rise" motywy z "Nostradamus" Judas Priest? Wsłuchajcie się w początkową melodię i może też dostrzeżecie podobieństwa. Sam utwór szybko nabiera cech epickich i to coś dla fanów Manowar czy Ross The Boss. W podobnych klimatach utrzymany jest stonowany "The 7th of the 7 kings" i choć kawałek ciekawie się zaczyna to nic więcej z tego nie wynika. Szkoda, bo zmarnowano potencjał na coś pięknego. Tytułowy "Kingdemonium" niby utrzymany jest w szybszym tempie, ale sam refren jakiś taki średni, a główny motyw gitarowy też mógłby być bardziej pomysłowy. Kolejną perełką na płycie jest energiczny i niezwykle chwytliwy "The four horseman". Tak to jest Hammer king jaki uwielbiam. Miłym dodatkiem jest gościnny występ Rossa The  Bossa w "Guardians of the realm". To kolejny stonowany kawałek o podłożu epickim, niestety też troszkę nijaki w swojej stylistyce.  Z tych rozbudowanych, bardziej epickich kawałków na uwagę zasługuję zamykający album "Age of urizen". Dużo się dzieje i nie nudzi swoją rozbudowaną formą.

Nie powiem, czekałem na ten album i liczyłem że zrobi na mnie takie wrażenie jak poprzednik. Myliłem się. Dostałem tylko dobry, który już tak nie zachwyca jak poprzednik. Brakuje ciekawych pomysłów, a przede wszystko przebojowości. Zmarnowany potencjał, jak dla mnie.

Ocena: 7/10

niedziela, 14 sierpnia 2022

DAVID READMAN - Medusa (2022)


 Mija 15 lat od pierwszego solowego albumu Davida Readmana. Od tamtego czasu sporo się działo, a sam David już bardziej dojrzałym wokalistą, muzykiem. Dał się nam poznać jako wokalista Pink Cream 69, Voodoo Circle, czy ostatnio Black Eye. Te wszystkie znane nam cechy z tych zespołów odnajdziemy na najnowszym krążku Davida Readmana, który nosi tytuł "Medusa". Na krążku pojawia się kilku gości co nieco urozmaica zawartość.

Okładka typowo dla hard rockowych płyt i w sumie zachęca by zapoznać się z zawartością. Tutaj oczywiście magnesem przyciągającym uwagę jest nazwisko muzyka. Jego głos to jeden z ważniejszych głosów w muzyce hard rockowej czy melodyjnym metalu. Na nowym krążku błyszczy pod względem wokalnym to na pewno. Tylko szkoda, że samo tło już nie powala na kolana. To dobrze skrojony materiał, który miło się słucha ale nic więcej. To po prostu kolejna solidna hard rockowa pozycja w tym roku. Nie wzbudza większych emocji, nie skłania do przeżywania i analizowania. Szkoda.

Zmarnowany potencjał to idealne określenie dla "Medusa". Na pewno w kurza mnie obecność Jessicy Conte w otwierającym "Madame Medusa". Sam kawałek całkiem udany i intryguje zadziornością. Stonowany i nieco toporny "Generation dead" też niczym specjalnym nie zachwyca. Niby jest hard rockowo, ale bez polotu. Ciekawszy już jest nieco mroczniejszy "Turned to black" z gościnnym udziałem Rolanda Grapowa. Echa rainbow czy deep purple można doszukać się w nieco finezyjnym "Change the world" i to kolejny udany kawałek, choć też do perfekcji troszkę brakuje. Najbardziej zapadł w pamięci bardziej pomysłowy "Children of Thunder" z mocniejszym riffem i dużą dawką zadziorności. Klimat lat 80 też można tutaj wyłapać.

David Readman to dla mnie prawdziwy mistrz w swoim fachu. Jeden z najlepszych wokalistów i tutaj słychać, że jest w formie, tylko zbytnio nie ma do czego śpiewać. Brakuje rasowych hitów i bardziej atrakcyjnych melodii. Wszystko jest momentami zagrane na siłę i bez pomysłu. Solidny hard rock z nutką melodyjnego metalu, ale nic ponadto. Szkoda, bo potencjał był na coś więcej.

Ocena: 6.5/10

HELL FIRE - Reckoning (2022)


 Przed amerykańskim Hell Fire było trudne zadanie. Po pierwsze kapela trzymała wysoki poziom od samego początku, a po drugie co raz więcej płyt z kręgu NWOTHM, które sięgają po znane patenty z lat 80.  Tak to kolejny band, który nasłuchał się wczesnego Iron Maiden czy Black Sabbath. W 2021 r w zespole pojawił się nowy basista Kai Sun z Space Vacation i to z nim band nagrał swój 4 album zatytułowany "Reckoning".

Hell Fire to przede wszystkim wyrazisty głos Jake'a Nunna, którego głos nadaje speed metalowego feelingu całości. Poza tym znakomicie dogaduje się z drugim gitarzystą tj Tony Camposem. Stawiają na klasyczne riffy i partie gitarowe. Zero udziwniania i kombinowania, idą po najprostszej linii oporu. Grunt, że jest melodyjnie i chwytliwie. Cały czas się coś dzieje i nie ma nudy. Takie solówki jak te w "Nowhere Fast" są wręcz wzorcowe i godne pochwały. Band wie co robi i robi to nadzwyczaj dobrze. Warto było czekać 3 lata na nowy materiał. Tytułowy "Reckoning" zachwyca tajemniczym klimatem i pomysłowym riffem. Mocne wejście. Przyspieszamy w energicznym "Medieval cowboys"i słychać jak band nawiązuje tu do speed metalowej stylizacji.  Duet Nunn/Campos zachwyca bez wątpienia w dynamicznym "Thrill of the chase", który jest jednym z mocniejszych punktów na płycie. Najostrzejszy na płycie jest z kolei "Addicted To violence", który jest na pogranicza speed metalu i thrash metalu. Co za moc! Na wyróżnienie zasługuje również melodyjny i pełen ciekawych rozwiązań "Many worlds". Całość wieńczy solidny "the executioner", w którym band nie kryje nawiązań do choćby iron maiden.

Płyta roku? Na pewno nie, ale to wciąż dobrze skrojony album heavy metalowy, gdzie band dodaje sporo elementów speed metalowych. Jest energia, pazur i dopracowany materiał, tylko szkoda że całość nie jest na wysokim poziomie. Największy problem, że kawałki nie wybijają się ponad to co oferuje nam wiele tego typu kapel. Mimo drobnej wady to wciąż płyta godna uwagi. Jest czego słuchać! Polecam!

Ocena: 8/10

sobota, 13 sierpnia 2022

SUNSTORM - Brothers in Arms (2022)



Przygoda Ronniego Romero z Sunstorm dalej trwa. "Brothers in arms" to już jego drugi album z tym zespołem. Jak wiemy Ronnie sprawdza się w klimatach hard rocka, melodyjnego metalu, a nawet odrobina AOR w niczym nie przeszkadza. Ten niesamowity wokalista odnajduje się znakomicie, choć nie powiem wolałbym usłyszeć Joe Lynn Turnera. "Brothers in Arms" to typowy album Sunstorm. Płyta lekka, pełna hard rockowego pazura i niezwykle melodyjna. To czyni ją atrakcyjnym kąskiem dla maniaków takiego grania.

Okładka niczym specjalnym się nie wyróżnia. Brzmienie jest standardowe dla płyt Sunstorm czy płyt wydawanych przez Frontiers Records. Wszystko jest wręcz podręcznikowe. To na czym trzeba się skupić to na jakości zawartej muzyki.

Jest czym się zachwycać. Otwarcie tytułowym "Brothers in arms" jest strzałem w dziesiątkę. Jeden z ich mocniejszych kawałków i czuć klimat Rainbow, co mnie bardzo cieszy. Riff i partie klawiszowe sieją tutaj zniszczenie.  Stonowany i pełen elementów AOR "Ill keep holding on" też ma swój urok i potrafi zapaść w pamięci. Więcej energii ma w sobie pozytywnie zakręcony "I will remember" i to też rasowy hard rockowy kawałek, który tak naprawdę przypomina wiele hard rockowych kompozycji wydawanych przez wytwórnię Frontiers Records. Sunstorm na pewno pokazuje pazur w zadziornym "No turning back", który nieco ożywia ten album. Mamy też pełno łagodnych i romantycznych kawałków jak "Taste of Heaven". Mnie tam bardziej kręcą takie petardy jak "Lost in the shadows of love". Bardzo dobre wrażenie robi bez wątpienia przebojowy "Living out of Fear".

"Brothers in arms" to bez wątpienia płyta ciekawsza niż poprzednia. Nieco brakuje tutaj wokalu Turnera, ale i tak Ronnie godnie go zastępuje. Płyta zawiera wszystko to za co kochamy Sunstorm, czyli duża dawka melodyjnego hard rocka z nutką AOR. Jedna  z ich ciekawszych płyt, to na pewno.

Ocena: 8/10
 

piątek, 12 sierpnia 2022

NORDIC UNION - Animalistic (2022)


 Ronnie Atkins to jeden z moich ulubionych wokalistów i zawsze, gdy słyszę jego głos to mam ciary. Potrafi odnaleźć się w melodyjnym metalu, hard rocku czy nawet heavy/power metalu. Jak wiemy wciąż walczy z rakiem, ale nie przeszkadza mu to aktywnie tworzyć nową muzykę. Fakt ostatnio album Pretty maids miał miejsce w 2019r, ale były występy w Avatasia były solowe płyty, a teraz przyszedł czas na trzeci album projektu Nordic Union, który współtworzy z Erykiem Martenssonem z Eclipse. Póki co ten projekt wypada znacznie lepiej niż ostatnie płyty pretty maids. Najnowszy krążek zatytułowany "animalistic" to świetny tego przykład.


Debiut był bardzo przebojowy i pełen ciekawych melodii. Drugi krążek Nordic Union był nieco słabszy, a "animalistic" to kopalnia hitów i powrót do wysokiego poziomu z debiutu. Wiadomo, Ronnie niczym jak wino. Im starszy tym jego głos jeszce bardziej niszczy. Czysty fenomen. Pomijam kwestie gwiazd i ich statusu. Tu po prostu mamy świetnie skrojony materiał. Dynamiczny, przebojowy i urozmaicony. Balansują na pograniczu hard rocka i melodyjnego metalu, momentami nawet ocierając się o power metal.Wszystko zagrane z dbałością o detale. Nie ma chybionych motywów czy wypełniaczy. Od początku do końca płyta pozytywnie zaskakuje. Klimatyczna okładka i soczyste brzmienie też robią niezłą robotę. 


Takie echa power metalu można wyłapać w otwierającym "on this day i fight". Jest energia, pazur, echa pretty maids, a nawet takiego Masterplan. Prawdziwy killer i jedne z najcięższych kawałków Nordic union. Hiciorów nie brakuje i taki melodyjny "in every waking hour" to idealny tego przykład. Partie gitarowe wciągają i zapadają w pamięci. Co za perełka. Nutka nowoczesności, hard rockowego pazura mamy w marszowym "if i coupe fly". Znów świetny refren i bujająca melodia. Majstersztyk. Wokal Ronniego oczarowuje nas w pięknej balladzie "Riot". Singlowy "This means war" to kolejny killer z mocnym riffem  i wyraźnymi wpływami Pretty maids. Brzmi to świeżo i zarazem mocno. Ronnie przeżywa drugą młodość. "Scream" to kolejny bardzo chwytliwy kawałek, który zachwyca prostym motywem i przebojowym refrenem. Idealny na koncert to na pewno. Tytułowy utwór "animalistic" również sprawdza się w roli hiciora. Niezwykle energiczny i zapadający w głowie kawałek. Rozpędzony "wildfire" przypomina stare dobre czasy Pretty maids i również tutaj można doszukać się patentów power metalowych. Refren po prostu niszczy. Bardziej komercyjny jest "last Man Alive" który troszkę odstaje od reszty. Całość wieńczy kolejny killer jakim jest "King for a day".


Liczyłem na udany album, a i tak Nordic union mnie pozytywnie zaskoczył. Prawdziwa perełka i jedna z najlepszych płyt z Ronnie Atkinsem w roli głównej. Majstersztyk w swojej kategorii. Na takie.plyty warto czekać i mam nadzieję że na tym nie skończy się przygoda z Nordic Union.


Ocena: 9.5/10

środa, 10 sierpnia 2022

ARCH ENEMY - Deceivers (2022)


 Nowy album Arch Enemy to zawsze wielkie wydarzenie dla maniaków melodyjnego death metalu, ale też fanów ogólnej odmiany heavy metalu. Ten band od lat przyzwyczaił nas do muzyki na wysokim poziomie. Czasy wokalistki Gossow były świetne, ale era Allisy white Gluz i gitarzysty Jeffa Loomisa wniosła band na jeszcze wyższy poziom. Tak od roku 2014 dostarczają nam samych świetnych albumów.Ostatni "Will to power" miał premierę w 2017r i teraz po 5 latach ciszy band powraca z nowym krążkiem. "Deceivers" to kolejny ważny album w ich dyskografii, może mnie brutalny, może bardziej przystępny dla nowych słuchaczy, którzy nie mieli do czynienia wcześniej z tą szwedzką potęgą.

Zaletą "Deceivers" jest niezwykłe urozmaicenie i znajdziemy tu wszystko. Spokojniejsze momenty, motywy bardziej heavy metalowy, czy nawet power metalowe, jest też sporo szybkich momentów i agresywnych. Płyta nastawiona na pomysłowe melodie, ale tym razem to nie agresja jest motywem przewodnim. Postawiono na bardziej stonowane i chwytliwe melodie, które śmiało mogły by zdobić album heavy metalowy czy power metalowy. Czy to jest wada? Szczerze dla mnie zaleta. Oczywiście to jest dalej Arch Enemy jaki znamy. Allise wymiata pod względem wokalny i jeszcze daje niezły popis w czystych partiach wokalnych. Może jestem mało obiektywny, bo to jedna z moich ulubionych wokalistek.  Duet gitarowy Loomis/Amott jak zwykle dostarcza nam sporo emocji i cały czas słychać pomysłowe rozwiązania. Nie ma nudy i cały czas się coś dzieje. Plusem jest to, że nie idą na łatwiznę i nie grają w kółko jednego motywu. Okładka może nie jest mocnym atutem, ale brzmienie już tak. Jest dobrze wyważone, mocne i zarazem czyste. Oddaje w pełni charakter płyty.

Troszkę szkoda, że przed premierą już znaliśmy praktycznie połowę płyty. Otwieracz "Handshake with hell" to rasowy hicior. Jest energia, pazur i znakomity motyw przewodni. Arch Enemy najwyższych lotów i na pewno warto wspomnieć o świetnych czystych partiach Allise. Jest moc! Rozpędzony "Deceiver, Deceiver" to prawdziwa petarda. Riff wgniata w fotel i do takich killerów band już na przyzwyczaił. Stonowany "In the eye of the storm" to mroczniejszy kawałek, ale bardziej stonowany i skierowany w stronę heavy metalowej stylizacji. Fanów melodyjnego death metalu bez wątpienia zadowoli "The Watcher". Powiew szczerze, że to mój nr 1. Refren i gitarowe tło w tym momencie to najpiękniejszy motyw tej płyty. Marszowy i nieco toporny "Poisoned Arrow" pokazuje nieco inne oblicze zespołu, ale ta heavy metalowa natura Arch enemy pasuje mi. Kolejny dobrze znany nam singiel to "Sunset over the empire" i tutaj znów band stawia na szybkość i agresję. Sporo udanych melodii na tym krążku i pod tym względem na wyróżnienie zasługuje "house of mirrors". Końcówka płyty to hicior" One last Time" i marszowy "Exiled from earth".

Ciężko do czegoś się przyczepić. Ja może osobiście wcisnął bym więcej petard pokroju "The Watcher". Płyta ukazuje nieco inne oblicze Arch Enemy i jest szansa że ten album trafi do większej liczny odbiorców. Stałych miłośników muzyki Arch enemy na pewno album nie zrazi i kto wie może stwierdzą tak jak ja, że to kolejna ważna pozycja w ich dyskografii. "Deceivers" to wg mnie jeden z ich najlepszych albumów. Warto mieć ten album w swojej kolekcji.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 9 sierpnia 2022

TERRA ATLANTICA - Beyond the borders (2022)


 Tristian Harders w tym roku wydał swój własny album, a teraz na 16 września przewidziana jest premiera 3 albumu Terra Atlantica. Muzycznie i historycznie mamy rozwój tego co mieliśmy na "age of Steam". Klimat piracki czuć, tak samo jak i klimat morskich opowieści, do tego pełno epickości, podniosłości i wysmakowanych dźwięków. Tristian bardzo zapracowany to fakt, ale słychać że najwięcej serca wkłada w macierzysty band jakim jest Terra Atlantica. Najnowszy krążek zatytułowany "Beyond the borders" to znów prawdziwa uczta dla fanów zespołów, jak i maniaków power metalu.

Piękna okładka na długo zapada w pamięci. Z muzyką jest tak samo. To nie kolejny słodki i nijaki power metal, który na siłę kogoś naśladuje. W zespole mała zmiana, bowiem pojawia się nowy gitarzysta, a mianowicie David Wieczorek, który grywał w Stormwarrior. Nie odbiło się to na stylu czy jakości zespołu. Dalej grają swoje i wciąż robią to na wysokim poziomie. Historycznie band zabiera nas do roku 1984, czyli dwie dekady po wydarzeniach z "Age of Steam". Historia na pewno wciąga i jest miłym dopełnieniem całości. Imponuje również samo brzmienie i Jacob Hansen odwalił kawał dobrej roboty. Wszystko jest piękne wysmakowane, ale odnoszę wrażenie że album jest troszkę słabszy od swojego poprzednika. Zabrakło może większej energii i power metalowego kopa?

Piękne intro, a potem energiczny "The Scarlett Banners", który wpisuje się w styl Powerwolf czy Bloodbound. Jest moc i przebojowość, a kawałek dostarcza sporo emocji. Jeden z mocniejszych punktów na płycie. "Far From Alive" nastawiony jest na romantyczny klimat i te folkowe zacięcie jest urocze i dodaje uroku tej kompozycji. Więcej energii mamy w podniosłym "Beyond the borders", który kipi symfonicznymi ozdobnikami i epickością. Folkowe elementy upiększają melodyjny i skoczny "Guns and drums", który pełni funkcję instrumentalnego kawałka. Musicalowy "Just one look" to pełne uroku ballada w klimatach Avantasia. Power metal pełną gębą dostajemy w rozpędzonym "Hellfire" i to jest prawdziwa petarda. To jest idealny przykład, dlaczego Terra Atlantica to obecnie jeden z najlepszych zespołów grających power metal. Radosny "Pirate Bay" to znakomite podejście do pirackiego metalu i sporo tu świeżości.  Rozbudowany "the great Escape" to niezwykły kolos, w którym sporo się dzieje i momentami słychać w tym elementy choćby Abba. Terra Atlantica potrafi pozytywnie zaskoczyć swoich fanów. Na sam koniec mamy kolejny killer, a mianowicie przebojowy "Take us Home".

Kolejny rozdział napisany. Piękna historia niemieckiego bandu wciąż trwa i wciąż zachwyca swoim stylem i jakością. To power metal dojrzały, pomysłowy i podniosły. Cały czas się coś dzieje i czuć ten piękny piracki klimat. "Beyond the borders" to kolejna perełka w dyskografii Terra Atlantica.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 7 sierpnia 2022

SEAX - Speed Inferno (2022)


 Amerykański Seax powraca z nowym albumem. Tak panowie wciąż grają rozpędzony speed metal, który przesiąknięty jest latami 80. Tak, w dalszym ciągu grają oklepane patenty i jeśli ktoś jest na to przygotowany to po lubi najnowsze dzieło amerykanów zatytułowane "Speed Inferno".

Jest speed metal, jest klimat lat 80, jest duża dawka szybkich kawałków, niby wszystko ok, ale jakoś tym razem nie powaliło na kolana. Momentami głos Carmine Blades jest nieco irytujący i słychać tylko pisk i troszkę to utrudnia odbiór płyty. Muzycznie jest dobrze, bo band atakuje nas mocnymi riffami, ciekawymi zagrywkami gitarowymi i dynamiką. Oczywiście momentami ocierają się o thrash metal. Kawałki same w sobie są nawet bardzo dobre, ale jakoś wszystko zlewa się w jedną papkę. Panowie grają jakby nieco na jedno kopyto, co sprawia, że kiedy płyta się kończy to niewiele zostaje w głowie.
Można przytupnąć nóżką przy "Keepers of the Blade", z kolei "Return of the steel" wyróżnia się melodyjnym charakterem. Czy "Speed inferno", czy "Rising Evil" czy zamykający "heading for the road" to niemal identyczne kawałki. Speed metal rządzi i płynie w żyłach Seax, ale troszkę wypadałoby urozmaicić materiał, żeby nie był na jedno kopyto.

Płyta idealna do posłuchania, do samochodu w trasie, ale z pewnością nie wzbudzi w słuchaczu większych przemyśleń, nie stanie się majstersztykiem w swoim gatunku. Zmarnowany potencjał, to na pewno. Płyta solidna i znajdzie swoich odbiorców. Seax stać na więcej, a płyta nie przepaści ich sukcesu i statusu.

Ocena: 6.5/10

SILENT KNIGHT - Full Force (2022)


 Jednym z mocniejszych graczy na australijskiej scenie metalowej jest bez wątpienia Silent Knight. Grają od 2009 r i szybko znaleźli grono fanów wśród miłośników klasycznego power metalu, gdzie słychać wyraźne wpływy Gamma Ray, Helloween czy Hammerfall. Oni nawet nie udają, że chcą grać coś zupełnie innego i w innym charakterze. Nie ma w tym oryginalności, ale to było do przewidzenia. Powracają z nowym albumem i to 5 latach przerwy. "Full Force" to tak naprawdę 3 album grupy i pierwszy w którym można posłuchać nowego wokalisty Dana brittaina i perkusisty Dana Graingera. Mogły być obawy, że takie zmiany nie przyniosą nic dobrego, a tutaj w efekcie dostajemy najlepszy album Silent Knight.

Nowy wokalista wniósł sporo świeżości i zadziorności, tak więc zmiana jak najbardziej na plus. Graingera na perkusji też daje czadu i słychać że znakomicie wpasował się w styl grupy. Ten jakoś zbytnio nie uległ zmianie, dalej bowiem grają klasyczny power metal z nutką heavy metalu. Tym razem jednak sam materiał jest bardziej dopracowany, jest większa dawka przebojowości i w zasadzie przez te 42 minuty nie ma miejsce na nudę. Materiał został dobrze zrealizowany, a gdy doda się do tego dobrze wyważone brzmienie to dostajemy przemyślany i dojrzały album.

Czy można lepiej zacząć ten album niż od zadziornego i urozmaiconego "Blood in the water", który mocno jest wzorowany na kawałkach Gamma ray czy Iron Savior? Myślę, że nie bo ten utwór od razy daje nam przedsmak tego co nas czeka. Tytułowy "Full Force" to pełna dynamiki power metalowa petarda. Nowy wokalista błyszczy tutaj i słychać, że sporo wnosi do zespołu. "The last candle burns" to faktyczne kawałek, który trąci nieco starym Blind Guardian czy Gamma ray, ale to żadna ujma.Band nie zatrzymuje się i trzyma wysoki poziom, a kolejny mocny punkt to melodyjny "Screaming Eagle" z niezwykle chwytliwym refrenem. Oj dzieje się tutaj dużo dobrego. Moim nr 1 został od razu "into Oblivion", który inspirowany jest judas priest czy gamma ray. Mocna rzecz! Podobne emocje wywołuje zamykający "Create a new world", który również stawia na szybkość i dynamikę. Popisy gitarowe są tutaj przepięknie i za to kocham power metal.

Silent Knight pokazał, że stać go na znacznie więcej niż pokazywał do tej pory. To prawdziwa uczta dla fanów power metalu. Fani Gamma ray, Hammerfall, czy wczesnego Blind guardian poczują się jak w domu. Słychać tu zapał, emocje, zaangażowanie i pomysł na power metal. Co z tego, że to wszystko wtórne, jak słucha się z wielką radością. Brawo Silent Knight!

Ocena: 9/10

sobota, 6 sierpnia 2022

SAVAGE MASTER - Those who hunt at night (2022)


 Nie jeden fan NWOBHM i klimatów lat 80 czekał na nowe wydawnictwo amerykańskiej formacji Savage Master. Szybko osiągnęli status gwiazdy i dzisiaj już każdy powinien kojarzyć ich muzykę. Najnowsze dzieło zatytułowane "Those Who hunt at night" to 4 album w ich dyskografii i w zasadzie dostarcza nam podobne rozwiązania co poprzednie wydawnictwa. Racja, nie ma  w tym za grosz oryginalności, nie ma też niczego nowego. Nie zmienia to faktu, że to wciąż wysokiej jakości materiał, który zadowoli wszystkich tych co cenią sobie lata 80.

Ten klimat lat 80 jak zawsze jest mocno eksponowany przez Savage Master. Czy brzmienie, czy wokal Stacey, czy wreszcie kiczowata okładka. To wszystko składa się na atrakcyjność tej płyty.  Dużym plusem jest niezwykła przebojowość i urozmaicenie materiału. Dużo się dzieje i nie ma grania na jedno kopyto. Naprawdę dobrze się tego słucha od pierwszych dźwięków. Wiadomo, że każdy kto kocha ich wcześniejsze wydawnictwo to i ten szybko wpadnie w ucho. Co do przeciwników Savage MAster, to ta płyta raczej nie zmieni ich światopoglądu na temat tej amerykańskiej formacji.

Zaczyna się od nieco hard rockowego "Hunt at night" i jest to bez wątpienia ciekawy kawałek, który kusi swoją prostotą. Czasami stawiając na banalne rozwiązania można osiągnąć znacznie więcej. Pierwszy rasowy killer to "Eyes behind the stars" i ten riff po prostu imponuje mocą i chwytliwością. Kawałek bez wątpienia zapada w pamięci. Klimaty Iron Maiden pojawiają się w pomysłowym "Rain of Tears" i tutaj band poszedł w kierunku bardziej epickim. Brzmi to bardzo dobrze i pokazuje jak band znakomicie potrafi urozmaić swój materiał. Praca gitar w "Spirit of Death" jest imponująca i tutaj Adam jak i Larry odwalili kawał dobrej roboty. W drugiej połowie płyty zachwyca energiczny "The hangmans tree", który jest jednym z mocniejszych punktów płyty. Taki Savage Master to ja uwielbiam, Warto też wyróżnić petardę w postaci "Vaster Empires".

Obeszło się bez niespodzianek tym razem. Band znów nagrał kawał solidnego heavy metalu przesiąkniętego NWOBHM i klimatem lat 80. Płyta jest melodyjna, energiczna i urozmaicona. Na pewno nie da się przy niej nudzić. Płyta godna uwagi, z resztą wiadomo ta marka nie zawodzi!

Ocena: 8/10

piątek, 5 sierpnia 2022

TOXIK - Dis Morta (2022)


 Chyba wszystko jest możliwe w dzisiejszych czasach. Kto by kiedyś pomyślał, że Helloween reaktywuje się w niemal klasycznym składzie, że powróci Mercyful Fate, albo że kiedyś ukaże się trzeci album Toxik. Wszystko to było w sferze marzeń, ale faktycznie marzenia się spełniają. Amerykański Toxik, to jeden z najważniejszych thrash metalowych zespołów, a przynajmniej dla mnie. Dwa pierwsze albumy to ponadczasowe klasyki, które zagwarantowały zespołowi tak naprawdę nieśmiertelność.  Kapela reaktywowała się w 2013r i teraz po 9 latach przyszedł czas na "dis Morta", który ukazuje się 33 lata po "Think This". Dużo band ryzykował, bo w końcu mieli na swoim koncie dwa genialne albumy, a teraz powrócić po takiej przerwie, gdzie czasy trochę inne, a do tego skład też inny. Z klasycznego składu został gitarzysta Josh Christian. Duże ryzyko, ale powiem że się udało i dobrze że stary dobry Toxik wrócił. Brakowało ich!

Nie do końca podoba mi się okładka, ale to w końcu muzyka jest najważniejsza. Powiem wam, że słychać od pierwszych sekund, że to Toxik. Brzmią w sumie jak na "Think this" tylko troszkę może agresywniej i bardziej współcześnie. Słychać ten techniczny, melodyjny i pokręcony thrash metal z nutką heavy metalu. Christian i Druten dobrze się dogadują i to przedkłada się na wygrywane partie gitarowe. Słychać w tym ducha lat 80, ale panowie nie odcinają kuponów od starych płyt. Na pewno "Dis Morta" to nie jakaś marna podróbka "Think This" to po prostu kolejny rozdział.  W sferze riffów, solówek dzieje się naprawdę dużo i band bez wątpienia imponuje pod tym względem. Cały czas się coś dzieje i nie ma miejsce na nudę. Nie ma może na wokalu Charlesa, ale jest równie uzdolniony Ron Iglesias, który spisuje się znakomicie. Nadaje drapieżności i zarazem cały czas słychać że to toxik. Kawał dobrej roboty tutaj robi i to jest bez wątpienia jasny punkt nowego krążka.

Zaczyna się od krótkiego urywka z jakiegoś filmu i już przypominają się czasy "Think This". Zabieg udany. Tytułowy "Dis Morta" to stonowany, nieco mroczny i dość ciężki kawałek. Bardziej położono nacisk tutaj na techniczny wydźwięk thrash metalu. Brzmi to bez wątpienia ciekawie i jestem na tak. Emocje rosną wraz z rozpędzonym "Feeding Frenzy" i tutaj band idzie na całość. Co za agresja, świeżość i moc. Muzyka Toxik wciąż elektryzuje i dostarcza sporo emocji. Niby inny skład, a wciąż mają swój własny styl i brzmią tak jak za dawnych lat. Brawo! Nieco progresywny "The radical" też brzmi jakby został nagrany na przełomie lat 80/ 90. Co za killer i to jest Toxik jaki kocham. Znakomicie wypromowały album dwa single i zarówno "Power" jak i "Creating the Abyss" oddają to co najlepsze w Toxik. "Straight Razor" zachwyca przebojowością i niezwykle melodyjnym riffem. To kolejna petarda na płycie. Końcówka płyty to nieco bardziej stonowany "Devil in the mirror" czy troszkę nijaki "Judas", który wg mnie jest najsłabszym punktem płyty.


Jak oni to zrobili? Nie wiem. Zawarli pakt z diabłem? Ta płyta jest naprawdę świetna i wpisuje się w styl jaki band prezentował na poprzednich płytach. Po 33 latach wciąż mieć takiego kopa i moc, to coś niemożliwego i nie jeden band chciałby tak brzmieć. Wielki powrót i oby zostali z nami tym razem nieco dłużej. Płyta obowiązkowa dla fanów Toxik, ale przede wszystkim wysokiej klasy thrash metalu. Dokonali niemożliwego, bo dorównali niemal temu co grali kiedyś, a to nie lada wyzwanie. Brawo!

Ocena: 9/10

czwartek, 4 sierpnia 2022

GRAVE DIGGER - Symbol of Eternity (2022)


 Nie pierwszy raz Grave Digger próbuje nawiązać do jednego z swoich klasycznych albumów. Były nawiązania do płyty "The Reaper" ,czy "Tunes Of War" to nic dziwnego, że najnowszy krążek "Symbol of Eternity" zabiera nas do okresu "Knight of the Cross". Mam jednak wrażenie, że tylko tematycznie nawiązujemy, bo i poziom i jakość muzyki zawartej na płycie już nie tej klasy.

21 album studyjny to tak naprawdę typowy album Grave Digger. Jest ten toporny, przybrudzony heavy metal z nutką power metalu. Jest ten mroczny i zadziorny głos  Chrisa, mocny i wyraźny bas Jensa, czy proste motywy gitarowe Axela Ritta. Płyta nie jest skomplikowana i tak naprawdę wiele nie ma do zaoferowania. Tym razem jest spadek formy w porównaniu do świetnego "Fields of Blood". Tamta płyta kipiała energią, cały czas się coś działa, a i riffy robiły wrażenie. Na nowym krążku wszystko jest jakieś takie ospałe, a do tego dziwne zmajstrowane brzmienie nie ułatwia oswojenia się z materiałem. Panowie nigdy nie nagrali totalnego gniota i tym razem też dostajemy solidny materiał. Mocny i pełen energii "Battle Cry" to granie do jakiego przyzwyczaił nas Grave Digger. Niby nic odkrywczego, a dobrze się słucha. Znakomicie spisują się single czyli przebojowy "Hell is my purgatory" czy nieco mroczniejszy "King of the Kings" z niezwykle chwytliwym refrenem. Tak początek płyty jest niezwykle obiecujący. Niestety od tego momentu zaczynają się schody. "Symbol of Eternity" miał być epicki i poruszający, a jak dla mnie jest po prostu nijaki i nudny w swojej konstrukcji. Riff z "Night of the Jerusalem" jakiś taki znajomy i gdzieś już wcześniej taki słyszałem w ich dyskografii. Dobry kawałek, który nieco ożywia album, ale też brakuje mu do ideału. Warto wspomnieć o melodyjnym i bardziej pomysłowym "Heart of Warrior".  Niby wszystko jest ok, bo przecież słychać na każdym kroku że to Grave Digger. Jakieś to wszystko zachowawcze, a im dalej w las tym wszystko jakieś takie na jedno kopyto.

Bardzo czekałem na nowy album Grave Digger. Jeden z tych zespołów, który nagrywa albumy na dobrym poziomie i zawsze dostarczają sporo frajdy. Raz mamy perełki, a raz nieco słabsze płyty. Tym razem trafił się na ten słabszy krążek. Single błyszczały, a album już nie robi takiej furory. Samo brzmienie gitary też jakieś takie niedopracowane. Solidny materiał od zasłużonej kapeli, którą stać na znacznie więcej. Osobiście Hellryder wypada korzystniej w zestawieniu z "Symbol of Eternity".

Ocena: 5/10