czwartek, 26 stycznia 2012

RUNNING WILD - Victory (2000)

Na wstępie uzgodnijmy, że mam słabość do niemieckiej formacji RUNNING WILD i zapewne nie potrafię krytycznie spojrzeć na ten zespół, ale kiedy ludzie, w sensie słuchacze ich płyt piszą, że następca genialnego „The rivarly” czyli „ Victory” jest słaby, że jest tak zwanym kryzysem wieku średniego to zaczynam się zastanawiać czy niektóre osobniki przypadkiem nie są zbyt krytyczne w stosunku do tej formacji. Zgadzam się, że zespół nie nagrał tak genialnego tworu jakim był „The rivarly” , zgadzam się że automat perkusyjny w postaci Angello Sasso który zastąpił Jorga Micheala zabił naturalność, zgadzam się że styl gdzieś też dostał jakby lekkiej dywersji, ale materiał jest tak jak zawsze dynamiczny, melodyjny, pełen wigoru, dalej są te charakterystyczne melodie dlatego zespołu, no i te podniosłe hymnowe wręcz refreny.   Ciekawe jest to, że RUNNING WILD momentami gra tutaj wręcz jakby nieco bardziej w typowym heavy/.power metalowym stylu, gdzież zacierając swoją tożsamość, ma się nawet wrażenie, że gdzieś podwiewa tutaj era pierwszych płyt. Można zarzucić brak ładnej okładki, można zarzucić brak świeżości,  można zarzucić brak takiej różnorodności, ale nie można odmówić „Victory” energii, a przede wszystkim melodyjności i przebojowości, która czasami jest wspierana przez taki wspomagacz jak komercja, która daje o sobie znać w przeróbce utwory THE BEATLES a mianowicie „Revolution”.Utwór pełen luzu, rytmiczności i co ciekawe tutaj mamy ukazane to co liczy się na tym wydawnictwie, a mianowicie melodyjność. Ta sama myśl przychodzi kiedy słucham rockowego, nieco jakby nie w stylu RUNNING WILD „When Times Runs Out”.  Skoro mowa o odbieganiu od standardów RUNNING WILD to myślę, że śmiało można tutaj wymienić dynamiczny otwieracz „Fall Of Dorkass”. Perkusyjne otwarcie tutaj jest dość nie typowy dla kapeli Kasperka i właściwie w połączeniu z riffem i motoryką to na myśl przychodzi mi choćby JUDAS PRIEST. Wymieszane to z genem RUNNING WILD dało w efekcie ostry, przebojowy otwieracz, który stanowi grupę najlepszych utworów. Jeśli już takim wytaczamy najcięższe działa, to śmiało można zdradzić tajemnicę że album ciągną do góry takie speed/power metalowe petardy jak „Timeriders” będący miksturą albumów „The Rivarly” i „Masquverade”. Drugim udanym tego typu utworem jest „Return Of The Gods” z kolejnym popisem umiejętności Thilo Hermenna, który jest autorem tego kawałka. Trzeba przyznać, kompozycja udana pod względem technicznym jak i wyrachowanych partii gitarowych. Dobra jeśli już tak słodzę, to dokończę listę moich ulubieńców. Ciekawie wyszedł instrumentalny „The Final Waltz” robiący za najspokojniejszy utwór na płycie, przygotowując słuchacza jednocześnie do podniosłego „Tsar” będący jedynym przejawem epickości na albumie. Kompozycja nie tylko podniosła, nie tylko złożona z różnych motywów, nie tylko przyozdobiona różnymi smaczkami jak choćby atrakcyjną partią perkusyjną w części środkowej, ale też bogata pod względem lirycznym, opisująca historię rosyjskiej dynastii Romanów. Czy tylko ja słyszę podobieństwo do „War And Peace”? Najbardziej pirackim utworem na albumie jest bez wątpienia luzacki, rytmiczny „The Hussar” z ciekawie rozplanowaną sekcją rytmiczną. Zanim omówię najlepszy utwór z tego albumu, chciałbym zwrócić uwagę że tradycyjnie znalazło się też kilka kompozycji utrzymanych w średnim tempie jak choćby nieco jednostajny „Into the Fire”, rockowy „The Guardian”, czy też typowym utwór heavy metalowy jaki nie raz RUNNING WILD nam serwował. Nie da się ukryć, że to właśnie te kompozycje stanowią klasę średnią tego albumu i gdyby tak zamienić ja na takie kawałki jak mój ulubiony z tego krążka - „Victory” to na pewno nie jeden słuchacz by zachwalał ów materiał. Piractwo pełną parą i do tego jest to kawałek z zachowaniem tradycji RUNNING WILD. Porywający i dość oryginalnie brzmiący riff, pędząca, urozmaicona sekcja rytmiczna, atrakcyjne solówki, oddające to co najlepsze w muzyce heavy metalowej. Niech sobie wszyscy gadają ja uznaję ten utwór za jeden z ich najlepszych w ich całej historii. Bardzo solidny album, a przede wszystkim bardzo melodyjny. Warto znać, choćby dla tych paru jakże interesujących kompozycji. Ocena : 9/10

2 komentarze:

  1. Zawsze się zastanawiałem jak to możliwe, że tak świetny krążek ma dziesiątki fatalnych recenzji :) Przecież tu aż roi się od doskonałych, kopiących dupsko kawałków!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słuszna uwaga:D Ten album zbieram skrajne opinie, najczęściej negatywne, a przecież sporo tutaj hitów, bardzo fajny duet Rolfa z Thilo. Wiem, może automat nieco odstrasza, ale nie jest tak rażący. Otwieracz i zamykający Victory to genialne kawałki, które są dla mnie jednymi z najlepszych kawałków ever:D

      Usuń