niedziela, 1 stycznia 2012

SAVAGE GRACE - Master of Disguise (1985)

Tak patrząc na niektóre okładki heavy metalowe z lat 80 mam wrażenie, że autorzy mieli większa jaja co okładek aniżeli dzisiejszy autorzy. Kto dzisiaj widział pół nagą kobietę, która zdobi okładkę albumu, zwłaszcza heavy metalowego? No właśnie, a w tamtym okresie to było na porządku dziennym, wystarczy przyjrzeć się okładkom choćby SCORPIONS, czy też właśnie SAVAGE GRACE, który wręcz z tego słynął i to poniekąd przyniosło im ogromny rozgłos. Kapela została założona w roku 1981 i jest to jedna z tych kapel, która też nie potrafiły przełamać fatum i nagrać więcej niż dwa albumy. Pamiętajmy jednak liczy się nie ilość ale jakość repertuaru i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem muzyki SAVAGE GRACE i do teraz po przesłuchaniu debiutu „Master of Disguise” z 1985 nie mogę uwierzyć, że ten zespół nie zdobył większej liczby słuchaczy i że nie potrafił się przebić.  Nie sposób opisać to co można usłyszeć na tym albumie. Wszystko jest tutaj perfekcyjne i jest na najwyższym poziomie. Ponadczasowe melodie, partie gitarowe, które umocnią gatunek speed/ power metalowy, specyficzny wokalista Mike Smith, który manierą przypomina mi Jamesa Riverę z HELSTAR. Do tego dochodzi niezwykły talent Christiana Logue, który potrafi coś więcej niż wygrywać ostre, zadziorne partie gitarowe, który potrafi tknąć w nie życie i ducha. Stopień finezyjności i lekkości uzyskiwania chwytliwego wydźwięku jest tutaj powyżej wszelkim oczekiwaniom. Nie można też zapomnieć o sekcji rytmicznej, która jest tutaj spontaniczna, pełna energii i nie oczekiwanych smaczków. Już w otwierającym „Lions Roar” można się delektować urozmaiconą sekcją rytmiczną , która nieco przypomina mi dwa pierwsze albumy IRON MAIDEN. Raz zespół akcentuje na szybką pracę perkusisty Dana Fincha co słychać w „Master Of Disguise” i muszę przyznać że robi to wrażenie i śmiało można mu przypisać miana „demona szybkości”. Z kolei w takim przebojowym „Bound to Be Free” słychać jak uwypuklona zostaje partia mocnego basu.  Takich żywiołowych kompozycji,. Przepełnionych szaleństwem, przebojowością i energicznością jest pełno. O choćby taki „Fear my way”, melodyjny „Into the Fire”, czy "Sons of Iniquity" to przykład nawiązania do HELLOWEEN i „Walls Of Jerycho” czy mini albumu „Helloween”. Podobna konstrukcja, podobne dostrojona gitara i ta sama melodyjność, czy przebojowość . Solówki to jest coś co dla wielu muzyków jest tylko brudną robotą, kolejnym etapem w utworze, dla Christiana jest to wizytówka, styl wyrażenia siebie i pokazania to co grama w duszy. Solówki na tym albumie są genialne i niestety takich albumów z takimi solówkami ciężko znaleźć. Są one nie tylko melodyjne, energiczne i bardzo elektryzujące, ale transportują one cząstkę muzyka i to jest niezwykła cecha tego materiału. To właśnie słyszę w dynamiczny „Sins Of the Damned” czy „No One lfet To Blame”który jak cała reszta kompozycji błyszczy melodyjnym riffem na pograniczu speed/ power metalu. Ileź energii i ileź chwytliwości w tym prostym motywie, ale nie trzeba się bawić w łamanie linii, żeby utwór był atrakcyjny dla słuchacza. Nie ma ballad, nie ma zwolnień, nie ma wypełniaczy, nie ma próby zbędnego urozmaicenia i próba zaprezentowania czegoś innego i to jest chyba dla wielu wada. Czy aby na pewno? Uważam, że wszelkie odstępstwa mogłaby naruszyć tą konstrukcję i wpłynąć na końcowy efekt. Ale hej, posłuchajcie sobie „Betrayer”, który jest bardziej stonowanym utworem, gdzie słychać coś z WILDFIRE, czy DIO. Czy rozbierając na części czy patrząc jako na całość dochodzę do jednego wniosku, arcydzieło i nie widzę podstaw dla którego nie miałby dać maksymalnej oceny. Jest tutaj wszystko to czego wymagam od takiej muzyki, a materiał i umiejętności muzyków nie pozostawiają mi zbyt wielkiego pola manewru. Szkoda, że zespół wydał jeszcze jeden album i tam samym się rozpadł. Ocena: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz