niedziela, 15 stycznia 2012

VIO-LENCE - Eternal Nightmare (1988)

Przemoc, gwałt, gwałtowność i przejawia się ono tym, że ktoś stara się mieć kontrolę, przewagę nad drugim człowiekiem. Społeczeństwo nie utożsamia się z owym słowem, choć nie da się ukryć że taka jest natura człowieka. W języku angielskim słowo to ma swój odpowiednik, a mianowicie VIOLENCE. I to krótkie i mocne słowo posłużyło jako nazwa zespołu thrash metalowego z San Francisco który został założony w 1985 roku. Zespół o nazwie VIO-LENCE stosuję przemoc emocjonalną, bo ich muzyka potrafi odbić swoje piętno na słuchaczu, który w danym momencie słucha tego co grają.  Ich debiutancki album „Eternal Nightmare” przedstawiał kapelę jaką grającą ostry, bez kompromisowego, wręcz wulgarnego thrash metalu spod znaku SLAYER. Z tym, że dzikość, pierwotny wydźwięk idzie tutaj w parze z bardziej złożonymi motywami, z bardziej pokręconymi melodiami, co dało w efekcie całkiem ambitny thrash metal. Duża w tym zasługa duetu gitarzystów, czyli Flynn/Demmel znani bliżej zapewne niektórym z MACHINE HEAD. Potrafią grac agresywnie, potrafią zmienić nastrój, a do tego nie stawiają na prostotę, a bardziej złożone motywy, bardziej pokręcone, połamane melodie. A żeby to wszystko miało ręce i nogi, trzeba mieć wokalistę, który też będzie się wyróżniał na tle innych śpiewaków. Sean Killian się na tyle wyróżnia, na tyle ma specyficzny wokal że nie każdy jest w stanie przedrzeć się przez tą przeszkodę, żeby w pełni delektować się muzyczną ucztą VIO-LENCE. Żadnych oporów nie miałem i powiem, że nie wyobrażam sobie tutaj kogoś innego. Sean nie ma problemów z docieraniem do wysokich rejestrów, nie ma też problemów z takim chuligańskim wydźwiękiem i to młodzieżowe szaleństwo daje o sobie znać. Co mnie urzekło na debiucie, to połączenie agresji z urozmaiconą strukturą VIO-LENCE. Świetnie to już słychać w „Eternal Nightmare”, który zaczyna się marszowo,  żeby potem się przerodzić w prawdziwą bestię, pożądającą krwi słuchacza. Zespół nie bierze jeńców. Nie ma czasu na rozczulanie się. I to jest właśnie ciekawe, że zespół potrafił przejść od rozbudowanych kompozycji jak otwieracz w krótkie, zwarte utwory jak „Serial Killer”, gdzie mamy jedną z najciekawszych solówek, ale też na uwagę zasługuje pędząca z prędkością świata sekcja rytmiczna. Perry Strickland to prawdziwy demon szybkości, jego partie są nie tylko szybkie, energiczne, ale pełne wyrafinowania technicznego i poczucia rytmu. Nie gorszy jest w swojej roli Dean dell, którego bas jest wyrazisty, czasami przeszywający.  W podobnej formie jest utrzymany „T.D.S. (Take It As You Will)” choć jest bogatszy w  zmiany tempa, czy też bardziej punkowego wydźwięku w końcowej fazie. Śmiało do tej grupy można zaliczyć agresywny „Bodies On Bodies” z oryginalnym riffem i chuligańskimi chórkami. Zaś „Kill On Command” oparto na bardzo agresywnym motywie i trzeba przyznać, że ciekawie wyszedł zabieg połączenia chórków z wokalem Seana. Zespół równie dobrze radzi sobie z 6 minutowymi kolosami o czym świadczy dynamiczny „Phobophobia”, który można śmiało zaliczyć do tych wolniejszych utworów. Spowolnienia wyszły tutaj wybornie, zwłaszcza przypadł mi do gustu styl śpiewania Seana. No i nie można tutaj pominąć rozbudowanych sekcji solowej w środkowej części. W podobnej formie podany jest bardziej zadziorny „Calling in The Corner”. Materiał szybko przeleciał to fakt, ale nie ma się czemu dziwić, bo 35 minut to nie jest zbyt dużo czasu. A na szybki upływ czasu ma tez wpływ przyjemny materiał, który nie jest skażony jakąś wadą. Wszystko jest tak jak być powinno, a więc agresywnie, ambitnie. Jest muzyczna przemoc, która nie zna litości, która stawia na dynamikę, na agresję, ale też na melodyjność i bardziej złożone motywy, na bardziej wyrafinowane melodie. W połączeniu z umiejętnościami muzyków, z ich charyzmą, a także z dopieszczonym brzmieniem czyni to ten album skurczybykiem nie do złamania. Ocena: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz