środa, 22 września 2021

DESERT NEAR END - Of fire and stars (2019)


 Grecja kryje wiele ciekawych kapel i to wciąż jedna z ważniejszych scen metalowych. Tam fani Charred walls of the damned, Exodus czy Iced Earth znajdą band o nazwie Desert near the end, który działa od 2010r i może się pochwalić bogatą dyskografią. Na koncie mają 4 albumy i ostatni to "Of fire and stars" który zasługuje na uwagę. 

Skład tworzą 3 osoby i każda z nich odgrywa ważną rolę w zespole. Wokalista Alexandros Papandreou  odpowiada za agresywność i zadziorność. To jego partie wokalne są przemyślane i dopracowane technicznie. Buduje odpowiedni napięcie. Z kolei gitarzysta Panos dwoi się i troi by tworzyć ciekawe partie gitarowe. Mamy tu pełno agresywnych riffów i stylistyki z pogranicza power i thrash metalu. Wszystko jest poukładane i przemyślane, tylko czego brakuje to zróżnicowania i większej dawki przebojowości. 

Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć melodyjny otwieracz "a world beyond", agresywny "light long dead" czy mroczny "across the desert".  Znakomicie sprawdza się heavy metalowy riff w "earth and water". Na sam koniec dostajemy rozbudowany "of fire and stars" pokazuje troszkę więcej umiejętności i pomysłowości że strony muzyków. Szkoda ze tak mało tutaj zróżnicowania.

Niby "of fire and stars" to przemyślany i solidny album, to jednak kryje kilka wad. Zlewanie w calosc i granie troszkę jakby na jedno kopyto psuje ostateczny efekt. Kapela grać potrafi i ma pomysł na siebie. Brakuje ostatecznego szlifu. Może następnym razem będzie troszkę lepiej?

Ocena :6/10

niedziela, 19 września 2021

OVERSENSE - Egomania (2021)


 Tak jak kocham niemiecką scenę metalową, tak mam problem z totalnym zachwytem nad niemiecką formacją Oversense. Działają od 2012r i już mają wypracowaną renomę, jak i stylistykę. Słowa power metal jakoś nie do końca tutaj pasuje, bowiem band czerpie z różnych gatunków od groove metalu, aż po gotycki metal. Czy to jest objaw geniuszu, czy inteligenty chaos z którego nic nie wynika? To jest dopiero pytanie. Odpowiedzi należy szukać na nowym krążku zatytułowanym "Egomania".


Przede wszystkim mam problem z wokalem Danny'ego Meyera, który stara śpiewać bardziej nowocześnie. Zmienia style i tonacje i ciężko się w tym odnaleźć. Już otwieracz sporo miesza, bo "toast to the devil" miesza różne gatunki.  Jest to jednak dość ciekawy hit, który swoim dziwactwem zapada w pamięci. Intryguje również "the longing" gdzie jest trochę symfonicznego metalu i gotyckiego grania. Chwytliwy główny motyw i refren sieją tutaj zniszczenie. "Be" to nowoczesny, melodyjny metal z ciekawa linia melodyjna. Te zwolnienia zaczynają momentami irytować. Na siłę zaczynają mieszać. No i w końcu coś co mnie poruszyło mocniej, czyli "my eden" z nutką power metalu. Znów co innego dostajemy w kolejnym kawalku. "Tear me down" ma mroczny klimat i mocny riff przewodni. No znów mam mieszane uczucia. Te rockowo- popowo wstawki są zbyt komercyjne.  Kolejny pozytywny utwor to dynamiczny "Faith" i tutaj faktycznie słychać objaw geniuszu. Brzmi to świeżo i pomysłowo. Chórki też dodają uroku. "Rave in hell" momentami brzmi jak lordi, ale znów band szokuje intrygującym motywem gitarowym i nie banalnym refrenem. "Antisocial" to znowu ukłon w stronę szybszego grania i to kolejny killer na płycie. Na koniec mamy  "extinction", który mimo rozbudowanej formułę nie nudzi.

To jest jedną z tych płyt, która miesza w głowie. Band urządza terapię szokową i serwuje niezła mieszankę różnych gatunków i choć na pierwszy rzut oka można rzec że to chaotyczna papka. To jednak to jest inteligentna zagrywka Oversense. Jeszcze nie wszystko jest dla mnie jasne i może nie wszystkie atuty nowej płyty odkryłem to jednak mimo wad, ta płyta intryguje i zachęca do powrotów. Dużo tu pokręconych melodii i motywów gitarowych. Jest co analizować i czym się zachwycać. Wady też są, no ja nie do końca trawie te zwolnienia i momentami wokal Dannego mnie irytuje. Dziwna płyta, ale kusi i zachęca by do niej wracać i odkrywac kolejne elementy układanki. Nie jest to moja płyta roku, ale dla kogoś na pewno będzie. 

Ocena: 7/10

ULTRA RAPTOR - Tyrants (2021)


 Nie tak dawno świat zachwycał się premierą Riot city i Traveler, a teraz w tym roku nadchodzi kolejne mocne uderzenie z Kanady. Ultra Raptor podobnie jak koledzy po fachu stawia na mieszankę heavy/speed metalu rodem z lat 80. Panowie czerpią również z klasyki jak Judas Priest, exciter, czy Liege Lord. Grają od 2015r, ale debiut "Tyrants" ma mieć premierę 9 listopada tego roku i to nakładem Fighter Records. Jedno jest pewne, to jedna z ważniejszych premier tego roku i debiut na jaki wielu czekało.

Ultra raptor tworzą doświadczeni muzycy i to jest pewnie główny czynnik, który odpowiada za jakość zawartej muzyki.  Na wokalu jest Phil T Lung z War Command, który sieje zniszczenie i od razu wnosi muzykę Ultra raptor na wyższy poziom.  Imponuje też dyspozycja i wyszkolenie gitarzystów, bowiem Nick Rifle i Criss Raptor wiedzą jak porwać słuchacza. Stawiają na klasyczne patenty, ale bawią się konwencją i potrafią zaskoczyć. Bez nich to nie byłaby ta sama płyta. Na takie popisy gitarowe zawsze warto czekać i analizować je na czynniki pierwsze. To są specjaliści, a nie debiutanci.

Najlepiej otworzyć album killerem i taki "messile" to strzał w dziesiątkę. Jest szybko, agresywnie i oldscholowo. Czego chcieć więcej? Dużo klimatów judas priest dostajemy w "cyborg rex" i te przyspieszenia są tutaj imponujące. W sferze gitarowej dzieje się dużo i słychać pomysłowość w tych zagrywkach. "Take me back" to prawdziwa petarda. Co za energia i moc wydobywa się z tego utworu. Band nie bierze jeńców i wystawia to co najlepsze. Heavy/ speed metal najwyższej jakości. W podobnej stylistyce utrzymany rozpędzony "nightslaher". Tak to kolejny killer na płycie. Prosty riff też może siać zniszczenie i taki klasyczny riff z "gale runner" to ukłon w stronę accept czy judas priest. Nie ma w studu, anie jeden młody band może uczyć się od ultra raptor. Nie ma czasu a ballady i dalej mamy żywiołowy "the quest for relics". Solówki tutaj błyszczą i to jest atut tej kapeli. Ciężko o tego typu granie i to na takim poziomie. Brawo panowie! Band zwalnia w stonowany "winds of vengeance" i znów słychać echa lat 80. Band nawet z przytupem zamyka album, bowiem "Space fighter" to kolejny killer na płycie.

Od kiedy słyszałem pierwszy próbki tej płyty, to wiedziałem że jest to płyta na którą warto czekać. To jest prawdziwa petarda i nie ma tu słabych kompozycji. Każda z nich to prawdziwa frajda dla fanów heavy/speed metalu. Jedna z najważniejszych płyt roku 2021.

Ocena: 9.5/10

SPLIT HEAVEN - Eletric Spell (2021)


 Meksyk też może się pochwalić zespołem Enforcer, Skelator, czy Striker. Tym zespołem jest Split heaven, który jest już na rynku heavy metalowym od 2003r. Mają doświadczenie i wieloletni staż grania, co widać bo bogatej dyskografii. Najnowsze dzieło "Eletric Spell" ukazuje się po 5 letniej przerwie i ma się ukazać 15 października tego roku. Dostajemy to do czego nas band przyzwyczaił, czyli heavy/speed metal w klimatach lat 80.

"Eletric Spell" to swoista kontynuacja "death rider" i to nie powinno nikogo dziwić. Od 2014r w Split heaven czaruje wokalista Jason Counde-Houston i to za jego sprawą nowy album jest niezwykle klasyczny i pełen klimatu lat 80. Oczywiście Split heaven to atrakcyjne melodie i zadziorne riffy w wykonaniu Armanda i Carlo. Panowie dobrze się rozumieją i tą chemię słychać. Wszystko jest przemyślane i poukładane. W każdym utworze znajdziemy coś ciekawego i wciągającego. Nie tylko materiał nasuwa klimat lat 80, bo frontowa okładka czy rasowe brzmienie też o tym przypominają.

Na pewno zaskakuje intro "Gerudo valley", który zabiera nas w rejony Meksyku i to ciekawy zabieg. "Sacred Fire" to już konkretny kawałek, który oddaje piękno klasycznego heavy/speed metalu. Nie ma tu za grosz oryginalności, ale chyba nikt nie liczył że Split heaven będzie szukał nowej odmiany metalu. Grają klasycznie i to jest piękne. Znajomo brzmi riff w "the hunted palace" który początkowo ociera się o twórczość accept, a potem znajdzie się też coś z kinga diamonda. Brawa dla Jasona za niezły popis umiejętności wokalnych. Band potrafi budować klimat, co potwierdza "back from purgatory". Ten utwór też zachwyca klasycznymi dźwiękami. Mocny riff i chwytliwy refren robią tutaj robotę. Band najlepiej sprawdza się w takich szybkich kompozycjach jak "hellions night" czy "lets fight" które czerpią z twórczości iron maiden. 


To było do przewidzenia, że Split heaven nie zawiedzie. Dostajemy znów dojrzały i przemyślany materiał, który dostarcza sporo radości słuchaczowi. Płyta skierowana do maniaków heavy metalu lat 80 i tych którzy nie szukają nowinek w metalu. 

Ocena: 8/10

sobota, 18 września 2021

KRYPTOS - Force of Danger (2021)


 Tak, pochodzący z Indii Kryptos powraca z nowym albumem. Po świetnym "Afterburner" czekałem na kolejne uderzenie tej kapeli. Na 1 października jest przewidziana premiera "force of danger" i powiem Wam, że jest na co czekać. Znów kapela pokazuje jak świetnie można odtworzyć klimat lat 80 i łączyć nwobhm z klasycznym heavy metalem czy speed metalem. Zresztą czy ta świetna okładka może zwiastować słaby album?

W zespole pojawił się nowy perkusista Vijit Singh, który zasilił band w 2019r. To tyle jeżeli chodzi o zmiany personalne. Stylistycznie nie ma niespodzianki. Nolan i Rohit wciąż czarują swoimi solówkami i chwytliwymi solówkami. Kryptos to przede wszystkim charakterystyczny wokal Nolana Lewisa, który od razu przenosi nas do lat 80. Ma w sobie moc i charyzmę, co czyni go heavy metalowym wokalistą z prawdziwego zdarzenia. Band znakomicie funkcjonuje i mam wrażenie, że wszystko im łatwo przychodzi. Zwłaszcza umiejętność tworzenia hitów. Zawartość mówi sama za siebie.


Nolan Lewis to niezwykle utalentowany muzyk, który czaruje nas przede wszystkim swoim głosem. Za jego sprawa można poczuć klimat płyt Grace digger, czy accept. Nadaje on tego heavy metalowego pazura. Słychać to w genialnym otwieraczu "raging steel". Utwór niby banalny, a zachwyca melodyjnością i klimatem rodem z płyt wydanych w latach 80. Panowie mają do tego smykałkę. Kolejna petard to "hot wired" i tutaj słychać sporo klasycznych zespołów i to żadna ujma. Kryptos niszczy po raz kolejny.  Fanom Accept czy judas priest na pewno przypadnie do gustu stonowany i przebojowy "dawnbreakers". Brzmi to bardzo klasycznie i o to chodzi.  Najdłuższą kompozycją na płycie jest "Omega Point". Banalne granie, ale i radości dostarcza. Czasami sukces tkwi w prostocie. Całość wieńczy "shadowmancer" który idealnie podsumowuje całość.  Nie zaskoczy was pewnie fakt, że to kolejny udany utwór na płycie. To taki hold dla dokonań accept, ale całej epoki lat 80.

"Force of danger" to nie płyta, który wyznaczy nowy trend czy zrobi rewolucję w heavy metal. To wehikuł czasu, który zabiera do lat 80. Kto kocha proste i szczere granie, w którym liczy się dobra melodia i energia ten musi posłuchać to co wyprawia kryptos. Panowie są na fali.

Ocena 8.5/10

ETERNAL FLIGHT - Survive (2021)


 Eternal Flight to tak naprawdę dalszy ciąg tego co prezentował w latach 90 Dream Child. Tak więc jest to wciąż mieszanka progresywnego heavy metalu i power metalu. Gerard Fois pod szyldem eternal flight wydał 5 albumów i ten najnowszy "Survive" niczym nie zaskakuje, a tylko podsumowuje to co band grał do tej pory. Piękna okladka zapowiada coś wyjątkowego, ale prawda jest bolesna. Poza kilkoma motywami płyta wieje nudą. 


Kapela działa od 2001r więc może śmiało pochwalić się długoletnim stażem i doświadczeniem, ale nie przedkłada się to na jakość zawartej muzyki. Znajdziemy na "Survive" kilka ntrygujących zagrywek gitarowych Thibauda Ducrota, ale to trochę za mało. Wszystko oczywiście na pograniczu progresywnego heavy/power metalu. Panowie grają, ale nic z tego nie wynika. Plus za urozmaicenie materiału i kilka ciekawych momentów . Mamy na przykład stonowany, zadziorny i melodyjny "Hear the call", który sprawdza się jako przebój. Band pokazuje też pazur i dynamikę w power metalowym "Will we rise again". Tak, trzeba przyznać że otwieracz jest niezwykle żywiołowy. To dobry początek, ale już "legions" przynudza swoimi aranżacjami. Na wyróżnienie zasługuje rozpędzony "mysterious kings" który utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Powinno być więcej kawalkow tego typu. 


Jest chaos, jest kilka wypelniaczy i to niestety psuje ostateczny odbiór całej plyty. Kilka mocnych momentów to za mało. Czuję rozczarowanie i niedosyt, bo eternal flight stać na więcej. "Survive" to po prostu średniak.

Ocena 6/10

piątek, 17 września 2021

MANIMAL - Armageddon (2021)


 Szwedzki Manimal po raz czwarty atakuje. "Armageddon" to następca "Purgatorio" i kapela wciąż trzyma się stylistyki heavy/power metalu tworząc przy tym agresywną i przebojową muzykę. Fani Brainstorm, Mystic Prophecy czy Primal fear szybko odnajdą się na nowym krążku Manimal i myślę że dla nie których data 8 października może być ważną datą. Zaznaczyć w kalendarzu i na pewno wypatrywać premiery nowego krążka szwedzkiej formacji. Póki co musicie się zdać na mnie.

Klimatyczna okladka i ostre niczym brzytwa brzmienie to mocne atuty, ale to muzyka ma porwać słuchacza. Tak się składa, że panowie odrobili zadanie domowe i przygotowali przemyślany album, który jest przepełniony ostrymi riffami i świetnymi popisami wokalnymi Samuela Nymana.  Henrik Stenroos z kolei zadbał o urozmaicone zagrywki, co by nie wiało nudą. Otwieracz "burn" i agresywny "Armageddon" to prawdziwe killery. Band nie kryje zamiłowania do primal fear czy Mystic Prophecy. Podobne emocje wzbudza agresywny i bezkompromisowy "Forged in metal". Na taki metalowy hymn zawsze warto czekać, A Manimal pbokazuje że jest w formie. Na wyróżnienie zasługuje również przebojowy "evil soul" czy mroczny "insanity". 

 Manimal to już rozpaznawalna marka i wciąż ta kapela trzyma wysoki poziom. Nowy album opiera się na mocnych riffach i wciągających solówkach. Dzieje się tutaj sporo i to wszystko wzbudza pozytywne emocje. Brawo panowie bo nie liczyłem na tak solidne wydawnictwo. 


Ocena : 8/10

SCREAMING SHADOWS - Legacy of Stone (2021)

Francesco Marras niegdyś dzielił i rządził w Tygers of Pan Tang, ale już od 1999r rozpoczął swoją przygodę z Screaming Shadows i już na dobre od 2001 funkcjonował z własnym zespołem o tej nazwie. Kapela wydała 4 albumy, a 5 krążek ma przewidzianą premierę na 12 listopada i z pewnością fani heavy metalu z nutką nwobhm powinni wypatrywać to dzieło. Nie pożałujecie, to na pewno.

10 lat czekania na nowy album to kawał czasu i nic dziwnego, że skład zespołu uległ zmianie. Pojawił się basista Jurgen Steinmetz z silent force oraz wokalista Alessandro Marras. Panowie wpisali się w styl grupy i mimo upływu czasu band gra swoje i na dobrym poziomie. Nie ma w tym nic odkrywczego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Znajdziemy tu sporo atrakcyjnych melodii i klasycznych rozwiązań. Całość spina rasowy głos Alessandro, który nadaje kompozycjom klimatu lat 80.

"Free me" to chwytliwy otwieracz, który pokazuje melodyjne oblicze zespołu. Niby brzmi znajomo, ale i radości jest z odsłuchu. Jest też hard rockowy "heaven or hell", ale refren po prostu mocno zapada w pamięci. Elementy power metalu pojawiają się w szybszym "love and hate". Mocny riff robi tu robotę. Takich petard mogłoby być tutaj więcej. Stonowane granie z nutka hard rocka dostajemy w "lost Child". Refren znów niezwykle chwytliwy. Kolejny killer na płycie to "shake your blood". Alessandro znów pokazuje, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.  Zniszczenie sieje zamykający "where i have been up to now". Popisy gitarowe Francesco są przemyślane i zagrane z polotem. To jest to! 

Screaming Shadows nie nagrał arcydzieła i chyba nikt tego się nie spodziewał. Nowy album to udany miks heavy metalu, nwobhm i hard rocka. Jest klasycznie, melodyjnie i przebojowo. Czasami troszkę nierówno i zbyt banalnie, ale i tak zasługuje na uwagę ten krążek. 

Ocena: 7/10



 

czwartek, 16 września 2021

SIGNUM DRACONIS - The Divine comedy - inferno (2021)

"Boska Komedia"  włoskiego poety Dantego Alighieri to ponadczasowe dzieło włoskiej literatury.  Poemat przedstawia wizję owej wędrówki autora przez zaświaty od piekła, przez czyściec aż po raj. Opis owych zaświatów i poszczególnych etapów podróży wprawia w osłupienie i nic dziwnego że to dzieło skończone i ponadczasowe. Można rzec, że temat idealny do oprawy heavy metalowego albumu. Jednak taka literatura wymaga czegoś więcej niż nic nie wnoszących riffów i nie potrzebnego chaosu.  Włoski gitarzysta Oscar Grace miał wizje i pomysł jak połączyć temat "boskiej komedii" z muzyką heavy metalową. Zadanie nie było łatwe, ale to co ostatecznie powstało jest czymś więcej niż kolejnym albumem metalowym na rynku. Tak o to powstał projekt muzyczny Signum Draconis i album oczywiście musiał być zatytułowany "The divine comedy - inferno". Jesteście gotowi na podróż w głąb piekła?

Co znajdziemy na płycie i do kogo jest skierowana? Przede wszystkim dostajemy tutaj metalową operę, która jest świetnym miksem heavy metalu, power metalu i symfonicznego metalu. Muzycznie nie brakuje tutaj rozmachu pokroju Rhapsody, Mariusa Danielsena Valley Doom, troszkę też Majestica, czy też ostatniej płyty Blind Guardian. Jest tutaj wszystko, a nawet więcej. Oscar Grace zaprosił ciekawych gości i orkiestrę, aby wszystko nabrało epickości i odpowiedniego rozmachu, który jest wręcz wymagany przy historii zawartej w "Boskiej komedii". Jak się okazuje, ta literatura idealnie współgra z muzyką heavy metalową. Z takich największych nazwisk jak się tutaj przewijają to Mark Boals, ale każdy z nich tutaj robi niezłą robotę. Oscar to prawdziwy czarodziej i stworzył niesamowity świat, które porusza słuchacza i przenosi do zupełnie innej rzeczywistości. Coś pięknego i niesamowitego, bo to nie jest prosta rzecz. Obok Oscara jest też świetny MAx Morreli w roli wokalisty, czy Filippo Martignano w roli klawiszowca. Każdy muzyk to specjalista w swoim fachu i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Rozmach płyty przejawia się nie tylko w klimatycznej okładce, soczystym brzmieniu, ale też w samym materiale który liczy 17 utworów i rozbito to na dwie płyty. Tak o to powstał jeden z najlepszych koncept albumów jakie słyszałem.

Na pierwszy strzał idzie nastrojowy i nieco progresywny "in the midway of life Journey". Band znakomicie opowiada historię i buduję napięcie. Dalej mamy lekki i nieco taki teatralny "the mission of virgill". Słychać, że band mocno czerpie z Therion. Płytę promuje podniosły i niezwykle energiczny "gate of hell". Chórki na początku kawałka budują niesamowity filmowy klimat. Co za rozmach i ekspresja uczuć. No i jest w końcu heavy/power metal w symfonicznej oprawie. Jest kop i prawdziwa petarda. Te 3 kompozycje tylko dowodzą jak urozmaicony jest materiał na tej płycie.  "The borderland" ma stonowane tempo i sporo ciekawych gitarowych zagrywek. Chórki znów przyprawiają o dreszcze. Słychać też coś z Judas priest z płyty "Nostradamus". Band czaruje też w marszowym i epickim "whirlwind  of lovers". Jest tutaj sporo symfonicznych ozdobników i słychać nawet neoklasycznego zagrywki Oscara. Więcej ognia i mocy dostajemy w power metalowym "Under eternal Rain" i tutaj muzycy pokazują światowy poziom. Brzmi to świeżo i bardzo pomysłowo. Progresywność i teatralny klimat dają o sobie znać w intrygującym "Burning Graves". Uroczy jest marszowy i melodyjny "phlegethon" i tutaj też nie jest wszystko tak oczywiste. Partie gitarowe imponują melodyjnością i cechami iron maiden. Dużo dzieje się w "Forest of suicides", który momentami brzmi niczym rhapsody czy Royal Hunt. Pierwsza płytę kończy agresywny i bardziej power metalowy "firestorm". Mocna rzecz. 


Druga płyta to przede wszystkim 11 minutowy kolos w postaci "the moats of damnation". Prawdziwa perelka z całej płyty i ma to coś. Dużo się dzieje i nie ma mowy o chaosie. "Cocytus" znów opiera się na mrocznym klimacie i pokręconych melodiach. 

Jest to wyjątkowa płyta, która wyróżnia się stylistyką, rozmachem, świeżym podejściem do tematu symfonicznego metalu. Oprawa i historia są na pierwszym planie, a Gitary i metalowy pazur to sprawa drugorzędna. Minusem jest trochę zbyt długi materiał, ale nie zmienia to faktu że płyta jest jedyną w swoim rodzaju. Uczta dla fanów symfonicznego metalu. 

Ocena: 9/10


 

RAVENOUS - Hubris (2021)

"Eat the fallen" z 2019r to był prawdziwy cios i jedna z najlepszych płyt jakie ukazały się właśnie w 2019r. Wtedy właśnie na rynku power metalowym zagościł kanadyjski Ravenous, który wniósł nową jakość do gatunku power metalu. Tamta płyta była magiczna i oddawała to co najlepsze w power metalu, a przy tym wnosiła świeżość. Oczywiście nie brakowało też odesłań do kultowych kapel. Ci którzy kochają Blind Guardian, Orden Ogan, czy Falconer na pewno powinni znać debiut Ravenous. Teraz w tym roku przyszedł czas na następcę i "Hubris" to tak naprawdę rozwinięcie pomysłów z debiutu.

Znów dostajemy płytę z górnej półki, który ma szansę namieszać w tegorocznych zestawieniach. To płyta, który ma swój charakter, ma kopa i potrafi zaskoczyć. Czy taka piękna okładka może zdobić jakiś słaby album? Brzmienie jest tutaj mocne i tylko podkreśla zadziorność wydawnictwa. Gitarzysta Jacob Wright wygrywa naprawdę ciekawe riffy i nie idzie na łatwiznę. Wszystko brzmi świeżo i współcześnie, a mimo to słychać sporo odesłań do klasyki. Oczywiście Ravenous nie byłby sobą gdyby nie świetne partie wokalne Voltaire. Wysokiej klasy wokalista i tego nie da się ukryć. Tym razem na płycie nie brakuje ciekawych gości, którzy czynią ten album jeszcze większym wydarzeniem.

Kiedy odpalamy płytę to atakuje nas od razu killer, czyli "Carnage in Carthage", który  imponuje dynamiką i rozmachem. Popisy gitarowe Jacoba potrafią wprawić w osłupienie. Klasa światowa. W takim "Astral Elixir" dostajemy niezwykle przebojowy refren i bardziej agresywny riff. Słucha się tego jednym tchem. Folkowe zacięcia i odesłania do Falconer dobitnie słychać w nastrojowym "Son of Storms". Band potrafi też stworzyć bardziej rozbudowane i złożone kompozycje, czego przykładem jest "Bridgeburner" i znów panowie czarują. Masa wciągających solówek i symfoniczny nastrój. Petarda! Taki energiczny "The Adler Queen" to czysty dynamit i znakomity przykład jak powinien brzmieć power metal. Nina z A sound of thunder brzmi tutaj fenomenalnie. Epickość i marszowe tempo to atuty "March of Hunger". No i jest oczywiście Matthias Bald, który swoim głosem czaruje w magicznym "Onwards & upwards". Całość wieńczy kolos w postaci "of beasts and faust". 10 minut tu szybko zlatuje i pokazuje jaki potencjał drzemie w tej kapeli. Szczęka opada i chciałoby się jeszcze więcej, a to już niestety koniec płyty.

Ravenous wyrósł na prawdziwą gwiazdę i dobrze, że młode kapele potrafią jeszcze wnieść taki powiew świeżości do power metalu. "Hubris" to dojrzała płyta, która w sobie to wszystko co jest niezbędne by siać zniszczenie. Jedna z ważniejszych płyt power metalowych roku 2021. Czekam na więcej magicznej muzyki od Ravenous.

Ocena: 9.5/10
 

ETERNAL EVIL - The warriors awakening brings the unholy slaughter (2021)

26 listopada 2021r przewidziana jest premiera debiutu szwedzkiej formacji Eternal evil. "The warriors awekening brings the unholy slaughter" to płyta, która oddaje piękno surowego thrash metalu i zdecydowanie przypadnie do gustu fanom niemieckiej sceny thrash metalowej. Ta płyta mocno czerpie z "Endless Pain"Kreator i to jest akurat spora zaleta.

Nawet tak patrząc na okładkę można dostrzec spore podobieństwa do klasyka Kreator. Szwedzki eternal evil stawia na surowy klimat, na barbarzyński charakter i agresję. Ta dzikość jest tutaj naprawdę urocza. Niby nie ma w tym jakiegoś grania technicznego, nie ma też niczego nowego, ani odkrywczego, ale band imponuje pomysłowością, a także dbałością o detale. To wszystko sprawia, że debiut Eternal evil jest uroczy i niezwykle atrakcyjny dla fanów thrash metalu.

W zespole pierwsze skrzypce gra Adrian Tobar, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. W jego głosie słychać inspiracje oczywiście Mille Petrozza.  Adrian ma podobną barwę głosu i technikę śpiewania. Trzeba przyznać, że Adrian bez problemu odtworzył okres debiutu Kreator.

Brzmienie też jest tutaj odpowiednio dopasowane do tego co band gra i taki otwieracz "Succubus" znakomicie to odzwierciedla. Dalej mamy rozpędzony i niezwykle energiczny "Bestial Fornication", który oddaje ten barbarzyński klimat. Pełno tutaj killerów i taki surowy "The captors command" to kolejny mocny punkt na płycie. Dużo wpływów Kreator słychać w zadziornym"The nocturnal omen" czy agresywnym "Satanic Forces". Niby w tych kawałkach nie ma za grosz oryginalności, ale to co wyprawiają muzycy naprawdę przyprawia o dreszcze i chce się jeszcze więcej tego surowego i agresywnego thrash metalu. Mamy jeszcze tutaj takie perełki jak "Eternal Evil" czy "Witch's spell", które identyfikują styl thrash metalu i pokazują co się liczy w tym gatunku.

To się nazywa debiut. Płyta nagrana z pasji i miłości do thrash metalu. Panowie czerpią garściami z twórczości Kreator i nie kryją tego. Surowe brzmienie i barbarzyński klimat sprawiają, że płyta brzmi jak kontynuacja tego co Kreator stworzył na "Endless Pain". Niby nic odkrywczego Eternal Evil nie gra, a dostarcza sporo radości.

Ocena: 8.5/10

 

WITHERING SOUL - Last Contact (2021)

Withering Soul to amerykańska formacja reprezentująca melodyjny death metal z nutką black metal. Kapela gra nie od dziś, bo działa od 1999r, więc może się pochwalić wieloletnim stażem i doświadczeniem. Mają na swoim koncie już 4 pełne albumy, z czego najnowszy ukaże 24 września tego roku. "Last contact" to płyta który kontynuuje to co band wypracował w przeciągu kilka lat. Nie ma zaskoczenia, nie ma rewolucji.

Mroczna okładka przyciąga uwagę, nawet kogoś takiego jak ja. Osoby, który na co dzień nie siedzi w takim rodzaju heavy metalu. W Withering Soul kluczową rolę odgrywa gitarzysta i wokalista Christopher. To właśnie on wyznacza styl grupy i nadaje mrocznego klimatu. Jego głos może i jest brutalny, ale ma w sobie to coś co sprawia że odsłuch jest przyjemny i nie odstrasza w żaden sposób. Pod względem warstwy instrumentalnej dzieje się sporo i nie ma tutaj na nudę, czy granie na siłę brutalne. Wszystko jest dobrze wyważone i słychać, że to właśnie chwytliwe melodie są tutaj najważniejsze. To czyni nowy materiał atrakcyjny nawet dla takiego laika tych gatunków jak ja.
,
Z całej płyty na wyróżnienie zasługuje złożony i rozbudowany "Allegory of the void", rozpędzony i energiczny "Carrion Reflection" czy klimatyczny "Into the harrowing expanse". Ciekawie wypadają też stonowane, wręcz ponure kawałki jak choćby "Uncharted Course".

"Last Contact" to ciekawie zmajstrowany album, który miesza melodyjny death metal z black metalem i wszystko utrzymane jest w mrocznym klimacie. Jednak nie brakuje tutaj ciekawych i chwytliwych melodii, które nadają płycie bardziej wyrazistego charakteru i czynią go interesującą pozycją. Warto obczaić co amerykanie mają do zaoferowania w roku 2021.

Ocena: 7/10
 

niedziela, 12 września 2021

BETWEEN WORLDS - Between worlds (2021)

Dawno nie było żadnego przejawu twórczości artystycznej Ronniego Munroe. Po odejściu z Metal Church, była jeszcze solowa płyta, ale potem przez długie lata cisza. Teraz powraca i to oczywiście za sprawą wytwórni Frontiers Records i ich kolejnego projektu muzycznego, czyli Between worlds, Kto oczekuje czegoś na miarę płyt z Metal Church ten może się rozczarować. Nie jest to jakiś mocny heavy/power metal, a raczej mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka. 

Wokal Ronniego złagodniał i już nie powala taką drapieżnością czy agresją. Faktycznie obecnie idealnie pasuje do tego co tutaj słychać. Problem tkwi nie tyle w jego głosie, co w samym materiale, który jest nijaki. Ani to przebojowe, ani zadziorne, ani pomysłowe. Po prostu leci sobie muzyka w tle, z której nic wynika. Taki otwierający "Between worlds" miewa ciekawe momenty, ale jakieś to bez pomysłu. Ciekawa melodia na początku to trochę za mało. Dużo hard rocka znajdziemy w lekkim "these walls", ale też zabrakło tutaj ciekawej oprawy gitarowej. Potem seria popowych kawałków i dopiero jakiś pazur rockowy pojawia się w "Soulchaser". Znów mało ciekawy refren psuje cały utwór.To jest problem całej płyty niestety. Mało atrakcyjne melodie i nijakie refreny, które nie potrafią poruszyć. Świetny wokalista za sitkiem to jedna za mało, by mówić o dobre płycie.

Liczyłem na to, że Ronny wróci w wielkim stylu, a tutaj niestety się mocno zawiodłem. To już nawet nie chodzi o to, że dominuje tu hard rock, tylko że same kompozycje sa po prostu średniej jakości, żeby nie użyć słowa słabe. Szkoda, bo zmarnowane szansę na naprawdę dobry album.

Ocena: 4/10
 

SEVEN SPIRES - Gods of Debauchery (2021)

Rok minął od czasu wydania "Emerald Seas", czyli drugiego wydawnictwa amerykańskiego Seven Spires. Tym razem band powraca z dojrzałym i epickim "Gods of Debauchery", który jest czymś więcej niż symfonicznym metalem. Band tutaj nie boi się wplatać elementy melodyjnego death metalu w stylu Children of bodom czy Kalmah. Nie brakuje też oczywiście grania w stylu Epica, czy Amaranthe. To wszystko czyni nowy album Seven Spires na pewno wartym uwagi wydawnictwie.

Co by się nie działo to pierwsze skrzypce gra tutaj wokalistka Adrienne Cowan, który potrafi śpiewać klimatycznie i podniośle, ale też i brutalnie. To za jej sprawą płyta jest urozmaicona i nie raz potrafi zaskoczyć słuchacza. Oczywiście Jack Kosto też wykreował tutaj sporo ciekawych zagrywek gitarowych i pod tym względem też dużo się dzieje i nie ma miejsce na nudę. Jednak nie wszystko jest piękne, bo są słabsze momenty i sam materiał jest zbyt długi. Skrócić album o kilkanaście minut i juz byłoby lepiej.

Do grona ciekawych kawałków na pewno zaliczę tytułowy "Gods of Debauchery", który ma coś z z Epica, ale też sporo elementów z death metalu. Imponuje szybkość i agresja w "The cursed muse", który oddaje w pełni styl Seven Spires i pokazuje potencjał tej grupy. Głos Adrienne jest po prostu niesamowity. Z kolei takie utwory jak "Dare to live" budują ciekawy tajemniczy, nawet nieco filmowy klimat. Dużo symfonicznych rozwiązań znajdziemy w "Oceans of time" czy "Dreamchaser". Na płycie jest 16 kawałków i każdy coś innego wnosi. Niestety troszkę tego za dużo i momentami wkrada się nuda.

Troszkę szkoda, bo zmarnowano potencjał. Band miewa ciekawe pomysły, ale nie są w pełni wykorzystane i czasami przesadzają z aranżacjami. Jednak mimo pewnych wad, to wciąż płyta godna uwagi i miewa naprawdę mocne momenty.

Ocena : 6/10
 

ELD VARG -One man army (2021)


 Ci co gustują w muzyce Grand Magus, Wolf, a przede wszystkim Cirith Ungol czy Manilla Road ci z pewnością powinni zapoznać się z "One man Army", czyli debiutem Eld Varg. Jak nazwa wskazuje, to faktycznie projekt muzyczny jednej osoby. Ellie Noakes odpowiada tutaj za wszystko i trzeba powiedzieć, że sobie poradził z tym jakże trudnym zadaniem. Szkocki Eld Varg działa od 2013r, ale dopiero teraz przyszedł czas na debiut.

Piękna, epicka okładka kusi żywymi kolorami i bazyliszkiem, który gra tu główną rolę. Sama muzyka przesiąknięta jest klimatem lat 70 i 80, a same dźwięki są tutaj przemyślane. Ellie wszystko przemyślał i nagrał płytę pełną ciekawych motywów. Otwieracz "And so it beigns" atakuje nas dobrze wyważonymi dźwiękami i prawdziwym klasycznym heavy metalem. Partie gitarowe są tutaj zagrane z polotem i świeżością. Dobry start. "To the beyond" to faktycznie epicki heavy metal w amerykańskim wydaniu. Nawet wokal Elliego mocno uderza w tamte rejony. Nie jest może najlepszym wokalistą na świecie, ale dobrze sobie radzi z materiałem, który jest na płycie. Przyspieszamy w rozpędzonym "Vulcan's hammer" i w końcu dostajemy też więcej mrocznego klimatu. Marszowy i epicki "Wolfpack" to kolejna mocna pozycja na tym krążku. W pełni oddaje styl i to co w duszy gra Elliemu. Z kolei taki "iron Cobra" przemyca troszkę doom metalu, ale też i pełno patentów Grand Magus. Brzmi to naprawdę świetnie. Mocny bas to atuty "Wastelands", który brzmi jak mieszanka tego co wypracował Manowar i Grand Magus. Ellie zaskakuje pomysłowością i pomysłem na epicki heavy metal. No i jeszcze znalazło się tutaj miejsce na rozbudowany kolos, czyli "Between the moon and the stars". Tak, to jest taka wisienka na torcie. Jest tutaj wszystko.

Eld Varg nie miał jakieś specjalnej reklamy i nie było szumu wokół tego wydawnictwa. Jednak zawartość zasługuje na uwagę fanów, zwłaszcza tych, co gustują na co dzień w epickim heavy metalu. To już kolejny dowód na to, że jeden człowiek jest w stanie nagrać wysokiej klasy album.

Ocena: 8/10

sobota, 11 września 2021

VETERANS - Fake Quiet and peace (2021)


 "Fake quiet and peace" przyciąga uwagę klimatyczną okładkę, która przesiąknięta jest klimatem science fiction. Wizja futurystycznego miasta jest urocza, a co kryje się za tą szatą graficzną? Ano miks heavy metalu z thrash metalem, a wszystko utrzymane jest w stylistyce groove metalu. Debiut od Veterans z Singapuru nie jest ideałem, ale ma kilka ciekawych momentów.

Marszowy i mroczny "Buried" wprowadza w klimat płyty i od razu wyróżnia się wokal Kike Valderamma. Trzeba przyznać, że ma charyzmę i to on jest tutaj motorem napędowym. Gitarzyści Matt i Martin też potrafią grać i dostarczyć sporo radości słuchaczowi. Tak jest w szybszym i przebojowym "Agenda". Troszkę thrash metalowego pazura dostajemy w "Olds sour" czy "Right for the throat". Band korzysta z oklepanych patentów i nie wiele tutaj oryginalności czy świeżości. Płyta nie ma może killerów, ani też wysokiej klasy hitów, ale jest kilka ciekawych zagrywek gitarowych i wpadających w ucho refrenów.

Kapela ma potencjał i kto wie co pokażą w przyszłości? Póki co album jest średniej jakości i może bardziej przypadnie do gustu tym, którzy na co dzień siedzą w takich klimatach? Solidne rzemiosło, ale nic ponadto.

Ocena: 5/10

ANETTE OLZON - Strong (2021)

 Anette Olzon i Magnus Karlsson po raz trzeci się spotkali. Tym razem przy okazji drugiego solowego albumu byłej wokalistki Nightwish. W operze Magnusa Karlssona o nazwie Free fall wyszło słabo, a w Allen/Olzon też wyszło średnio. Tak więc nie miałem jakiegoś ciśnienia na nowy krążek Anette zatytułowany "Strong". Okładka zwiastuje jakąś komercyjną papkę. Jak jest naprawdę?

Album był od samego początku zapowiadany jako cięższy i bardziej metalowy. No jest progres i tym razem dostaliśmy kawał solidnego grania z pogranicza symfonicznego metalu, heavy metalu i hard rocka. Anneta ma słodki i taki nieco popowy głos, ale tutaj wszystko dobrze ze sobą współgra i nie ma odruchu wymiotnego podczas słuchania. Magnus usiadł do komponowania i w efekcie dostaliśmy solidny album, który cechuje przebojowość i ciekawe melodie. To może się podobać i nie tylko ślepo zapatrzonej młodzieży w twórczość Annete z czasów Nightwish.

Płytę otwiera "bey bey bey" i tytuł jak i konstrukcja kawałka to taki ukłon w stronę Nightwish. Jest lekko, przebojowo i słucha się tego z przyjemnością. Riff ma w sobie pazura, a klawisze nie są sztuczne. "Sick of You" brzmi nieco nowocześniej, a nawet momentami jakoś progresywnie, ale Magnus wyszedł z tego całkiem dobrze. Partie gitarowe są naprawdę atrakcyjne, a refren po prostu zapada w pamięci. To już prawdziwy sukces. Kolejny udany kawałek to lekki i melodyjny "I need to stay" i nawet popisy wokalne Anette są miłe dla ucha. Wszystko jest przemyślane, a nie stworzone na szybko, bo terminy gonią, bo trzeba coś na siłę wydać. Imponuje zadziorność i przebojowość w takim tytułowym "Strong". Prosty motyw, a dostarcza sporo frajdy i nie mam nic przeciwko jeśli Anette i Magnus będą tworzyć takie hity. Jestem za! "Parasite"  to już szybszy kawałek o zabarwieniu bardziej power metalowym i znów fani Nightwish mogą czuć się jak w domu. "Fantastic Fanatic" kusi mrocznym klimatem i symfonicznymi ozdobnikami. Takie pazura i mocnego grania to już dawno w Nightwish nie słyszałem, więc brawa dla Olzon i spółki. "Catcher of my dreams" to killer z górnej półki i chyba powstał za czasów projektu Kiske/Sommerville. Co za petarda! Oklaski na stojąco. Całość wieńczy równie żwawy "Roll the Dice".

Jestem w szoku, bo spodziewałem się kolejnej marnej papki w wykonaniu Magnusa, a tutaj mega pozytywne zaskoczenia. To się da słuchać i jest to przyjemne doświadczenie. Duża dawka ciekawych i wciągających melodii, a całość jest przebojowa i w stylu do jakiego nas Anette przyzwyczaiła. Dobra robota!

Ocena: 8/10

GAMMA RAY - 30 Years Live Anniversary (2021)

Gamma Ray to Kai Hansen i taka jest prawda. To jego specyficzny i wyjątkowy głos, a także niepowtarzalny styl gry na gitarze przedłożył się na sukces tej formacji z Hamburga. Kai był liderem Helloween i coś ze sobą zabrał z poprzedniej formacji do Gamma Ray.  Ta przebojowość, ta lekkość i ten dynamit w grze został tutaj przeniesiony. Gamma ray to brat Helloween, a razem jest innym zespołem. Kai w końcu starał się sporo przemycać patentów z "Walls of jericho" czego Helloween niestety nie robiło. Sukces zaczął się od kiedy zaczął pełnić ponownie funkcję wokalisty. Zespół wniósł się na zupełnie inny, wyższy poziom. Przez lata dostawaliśmy świetne albumy i ten ostatni ukazał się w roku 2014. Tak zleciało 30 lat i przyszedł czas na  świętowanie pełnej rocznicy w czasach pandemii. Tylko Gamma ray już nie błyszczy tak jak kiedyś. Coś się popsuło. Kai stracił moc w głosie, a Frank Beck który miał go wspierać, troszkę tak jakby zaczął przeszkadzać. Hansen szaleje teraz z Helloween i Gamma ray troszkę poszło w odstawkę. Wydanie na siłę koncertówki "30 years Live Anniversary" jest troszkę jakby na otarcie łez i jakby na siłę podtrzymanie trupa. Niestety prawda boli, zwłaszcza kiedy dotyczy to kapeli, która jest dla mnie niezwykle ważnym.

Ta płyta to pasmo niepowodzeń i problemów, które obecnie doskwierają Gamma Ray. Frank Beck może i jest dobrym wokalistą, ale czemu panowie tak sobie wchodzą w paradę? Kai faktycznie śpiewać już nie potrafi tak jak kiedyś. Gamma ray bez niego to już nie to samo, ale takie chaotycznie śpiewanie Kaia i Francka tylko działa na nerwy. Jak już chcą się tak bawić, to niech to będzie poukładane jak w Helloween. Jeśli nie, to odsunąć Kaia i dać Francka niech śpiewa całe utwory. Inne wyjście to zatrudnić innego wokalistę, który nadałby zespołowi odpowiedniego charakteru. Ja bym tu widział Henninga Basse, który idealnie pasował do zespołu podczas koncertów. Strasznie irytuje to co Kaia wyprawia z Franckiem. Kolejny problem to gitary, które brzmią jakoś tak inaczej i jakby sztucznie. Odpalam taki koncert "Hell Yeah" i tam była moc, ciary i pazur. Tutaj tego nie ma. Kawałki straciły na swojej jakości i mocy. Brzmi to wszystko jak parodia i to jest smutne. Może lepiej byłoby reaktywować Gamma ray z Ralfem na wokalu? To też jakieś wyjście? 

Zastanawia mnie też inna kwestia. Po co rejestrować koncert bez publiki w czasach pandemii? Brzmi to jak album studyjny, tylko w gorszej jakości. Niby fani mieli podsyłać jak się bawią przy kawałkach gamma ray i to miało być dołączone. Na początku coś tam słychać, a potem nic. Może ja jestem głuchy już na starość?

Odpalam killer" Dethronne Tyranny", który nie jest tu killerem. Klasyk "Rebelion in Dreamland", brzmi jakby grał go jakiś cover band. "Master of Confusion" zamiast dawać radość, to sprawa że czuje się niesmak.  W tym wszystkim jest jeden plus. Jest nawet dobra setlista, a najlepsze że wystąpił tu gościnnie Ralf Sheepers. Miło jest usłyszeć taki "Heading for tommorow" czy "One with the world" z nim na wokalu.

Przyszłość Gamma ray nie jest znana. Niby Kai coś wspomniał, że jest materiał na nową płytę i ma się ukazać w przyszłym roku. Jednak czy to jest wciąż Gamma ray, która wydała "Powerplant", czy "Land of the free", która tworzyła klimat na koncertach i robiła niezłe show? Panowie muszą przemyśleć co dalej bo to tak nie może wyglądać. Zmienić wokalistę, albo oddać wokal w pełnym wymiarze Franckowi, no nie wiem. Póki co czuje strach, obawy, że umiera jeden z moich ulubionych power metalowych zespołów, od którego wszystko się zaczęło. Obym się mylił....

Ocena: 4/10
 

wtorek, 7 września 2021

DEATHBLADE - Deathblade (2021)


 Deathblade to brytyjska formacja grająca progresywny heavy/thrash metal. Kapela powstała w 2018r i dopiero teraz band wydaje swój debiutancki album."Deathblade" wzbudza niestety mieszane uczucia. 

Ta płyta jest solidna jeśli chodzi o warstwę instrumentalną, choć i tutaj słychać czyste rzemiosło. Dobrze wypada otwieracz "raze gommorah", który przemyca sporo oklepanych patentów. Brakuje ognia i pazura, ale nie to jest problem. Wszystko kładzie nijaki wokal Daniela Garnera. Nieco więcej agresji wnosi "cessation", który niestety powtarza błędy otwieracza. Muzycznie jest nawet ok, ale wokal odstrasza i wprowadza tutaj chaos. Jest na płycie też udany i nastrojowy instrumentalny kawałek w postaci "the introversion of sacrafice". Końcówka płyty to dwa kolosy, które mimo rozbudowanej formy to nie wiele oferują. Ot co solidna porcja progresywnego heavy/thrash metalu."Biblical infamy" zaskakuje melodyjnym charakterem, a tytułowy "Deathblade" porywa mrocznym klimatem i solidnymi partiami gitarowymi. 


Powtórzę to jeszcze raz. Płyta ma garażowe brzmienie i sporo chaosu i do tego źle dobrany wokalista. Jest kilka ciekawych zagrywek gitarowych i zaangażowanie muzyków. Niestety odbiło się to na jakości płyty. Plyta skierowana do zagorzałych maniaków takie grania, choć i ci będą pewnie narzekać.

Ocena : 4/10

niedziela, 5 września 2021

SKELETOON - the 1.21 Gigawatts Club (2021)


 Radosny europejski power metal tzw happy power metal troszkę pod upadł i to już rzadkie zjawisko trafić na taki radosny, kiczowaty power metal jaki niegdyś prezentował Freedom Call, Trick or Treat czy Helloween. Włoski Skeletoon to jeden z tych zespołów, który stara się utrzymać taki happy power metal przy życiu.W tym roku wracają z nowym albumem i "the 1.21 gigawatts club" i jest to solidna pozycja dla fanów gatunku.

Ciekawym pomysłem jest tutaj zrobienie koncept albumu w oparciu o sagę "Powrót do przyszłości" i nawet to ciekawie współgra z takim właśnie rodzajem muzyki.  Gitarzyści tj Fabrizio i Andy stawiają na radosne melodie, na chwytliwe riffy i wszystko wypada całkiem dobrze. Momentami przesadzają ze słodkością i czasami jest tego wszystkiego za dużo. No tak już jest, że można w happy power metalu przesłodzić. Mr Fooler to bez wątpienia najjaśniejszy punkt tej kapeli i to on napędza ten band. Jego wysokie partie to mocny atut tego wydawnictwa. Skoro jest mowa o "powrót do przyszłości" to nie mogło zabraknąć coveru "Johnny b. goode" i tutaj troszkę wkrada się kicz. Nie ma się co martwić, bo jest tu kilka mocnych kawałków i jednym z nich jest "Holding On". To taki klasyczny, radosny power metal i naprawdę dobrze się tego słucha.  Prosty riff i sprawdzone patenty rodem z płyt Helloween sprawiają, że utwór jest jednym z najlepszych na płycie. Podobne emocje wzbudza lekki i melodyjny "Outatime". Jasne, że trafią tutaj się też chybione pomysły, jak choćby nijaki "2204". Kolejny radosny power metal znajdziemy w "Pleasure paradise", który w pełni oddaje styl grupy. Problem tkwi w tym, że band choć wie co chce grać i robi to dobrze, to zawodzą kwestie komponowania hitów. Brakuje nieco dopracowania kompozycji.

Mimo pewnych wad miło słucha się tego wydawnictwa. To taka prawdziwa rozrywka dla fanów radosnego power metalu spod znaku Freedom call, wczesnego Helloween czy Trick or Treat. Nie jest to arcydzieło, ani też ich najlepszy album, ale warto posłuchać.

Ocena: 6.5/10

sobota, 4 września 2021

DRAGONBREATH - The Awakening (2021)

3 września światło dzienne ujrzał debiutancki krążek Dragonbreath, czyli "The Awakening".  To cypryjska formacja, która działa od 2010r i obrała sobie za cel granie klasycznego heavy metalu w klimatach Skelator, Greywitch czy wielu innych kapel reprezentujących NWOTHM.

Ta płyta ma dwie strony medalu. Z jednej strony mamy całkiem dobrze skrojony materiał, który opiera się na prostych melodiach, a z drugiej strony nieco irytujący glos Chrisa Karmiego i słaba produkcję.  To niestety czyni ten album średnim produktem, który nie zwołuje swiata. Do udanych kawałków zaliczyć należy marszowy "Achilles revenge", melodyjny "1974"ktory czerpie garściami z iron maiden. Ciekawie partie gitarowe usłyszymy w" deadly strike" i to byłoby na tyle. 

Piękna okladka kusi i troszkę szkoda ze zawartość jest na innym poziomie. Jest kilka ciekawych momentów i jest kilka dobrych melodie, ale całościowo album niczym się nie wyróżnia. Wokal nie każdemu przypadnie do gustu, a sam materiał wymaga dopracowania. W skrócie można sobie darować. 

Ocena : 4/10
 

PORTRAIT - At one with none (2021)

Długo kazał czekać swoim fanom Portrait na nowy album, ale o to jest długo wyczekiwany "At one With none". To piąty album w ich dyskografii i to typowy krążek tej formacji. Nie ma rewolucji i chyba nikt się jej nie spodziewał. 

Jest mroczny klimat, mamy patenty mercyful fate czy kinga diamonda, jest niesamowity głos Pera Lengstedta, ale sam materiał jest co najwyżej dobry. Wszystko zlewa się troszkę w jedną całość i ciężko wyróżnić któryś utwór bardziej. Jest dobrze, ale liczyłem na petardę w wykonaniu tej kapeli, bo do tego mnie przyzwyczaili. 

Okladka i brzmienie jak zwykle na wysokim poziomie. Sami muzycy też nie przynoszą wstydu, ale na wyróżnienie zasługuje Per, który nieustannie sieje zniszczenie swoim głosem. Materiał jest za długi, bo taki otwieracz "At one With none" można by troszkę skrócić o kilka minut i nic by nie stracił na atrakcyjności. Taki rasowy portrait. Dalej mamy "curtains", który ma coś z iron maiden i to chyba przez te galopady. Dobrze wypada energiczny "he who stands" i mamy tu spore urozmaicenie.  Band zawsze błyszczał w tego typu utworach. O dziwo 9 minutowy "Ashen" nie nudzi swoją formą, a wręcz przeciwnie. To jeden z najlepszych momentów na płycie. W końcu gitarzysta Christian ukazuje swój geniusz. Reszta jest dobra, ale nie zapada jakoś specjalnie w pamięci. 


Portrait to jeden z najlepszych szwedzkich zespołów heavy metalowych i panowie znają się na swojej robocie. Nowy album nie jest zły i nie jest też tak genialny jak poprzednie wydawnictwa. Oby tylko formuła się nie wyczerpała. To wciąż album godny uwagi, zwłaszcza jeśli kocha się klimatu mercyful fate.

Ocena: 7/10

piątek, 3 września 2021

PARADOX - Heresy II : End of a Legend (2021)

Zdarzało się nie raz, że dana kapela postanowiła nagrać kontynuację swojego klasyka. Zazwyczaj dana  płyta ponosiła klęskę, a fani tylko narzekali jak tak można. Niemiecki Paradox, który gra mieszankę heavy/speed/thrash metalu postanowił nagrać kontynuację "Heresy' z 1990r. Czy druga część zatytułowana "Heresy II: End of a legend" ma szansę zagościć w sercach fanów tej grupy?

Do składu wrócił basista Olly Keller oraz gitarzysta Christian Munzner, ale to wciąż Charly Steinhauer rozdaje karty. To on napędza ten band i przesądza o jego brzmieniu i jakości. Cieszy fakt, że band dalej gra mieszankę heavy/power/thrash metalu. Czuć tutaj niemiecką precyzję i toporność. Nie brakuje też agresjii i melodyjności i w zasadzie dostajemy typowy album Paradox. Nie jest to ich najlepszy album i daleko do klasyki, ale wstydu nie przynosi. Jest tu wszystko do czego nas przyzwyczaili, a wokal Charliego nic nie stracił na atrakcyjności. 

Wiecie jaki mam problem z nowym albumem? Jest dla mnie za długi, bo 75 minut tego typu muzyki musi trzymać wysoki poziom, a tu czasami wkrada się nuda i monotonność. Ciekawie zaczyna się otwieracz "Escape from the burning" i choć utwór jest rozbudowany to zachwyca dynamiką, agresją i przebojowością. Taki właśnie Paradox kocham i to jest właśnie to. Dobrze wypada thrash metalowy killer w postaci "mountain and caves". Mocny riff i odpowiednią szybkość to atuty tego kawałka.  Techniczne granie dostajemy w "the visitors". Charly i Christian dają czadu i tylko potwierdzają że dogadują się i jest tego efekt.  Kolejny rozbudowany utwór to "Journey Into fear" który utrzymany jest w bardziej w heavy metalowej stylistyce. Minus tylko taki, że trochę za długi. Nuda wkrada się w 9 minutowym " a meeting of a minds". Co za dużo to nie zdrowo. Z tych kolosów najlepiej prezentuje się energiczny  " the great denial". Jest też kilke wypelniaczy i nie trafionych rozwiązań, przez co płyta traci na wartości. 

Materiał może nie jest zły, ale jest przerost formy nad treścią. Za dużo kolosów, za długi materiał i za mało konkretów. To po prostu kolejna płyta Paradox i nic poza tym. Szkoda. 

Ocena: 6.5/10
 

IRON MAIDEN - Senjutsu (2021)


 Czy ktoś przypuszczał, że pewien brytyjski band o nazwie Iron Maiden stanie się taka marką i jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów? Tyle lat minęło, tyle hitow powstał od czasu debiutu " iron maiden" i choć były też trudne momenty to kapela przetrwała i stała się ikona. Piękna historia o wyrtwalosci podążaniem za marzeniem i własnymi ambicjami." Final frontier" miał być ostatnim albumem, potem mija 5 lat i dostajemy klimatyczny i bardziej oldscholowy "book of souls". To byłoby piekne zwieńczenie bogatej historii iron maiden. Jakieś było moje zaskoczenie kiedy band rozpoczął zabawę z fanami i miła zapowiedź nowego krążka o nazwie "senjutsu". Znów rozpoczął się ta cała machina oczekiwań i wypatrywania nowego dzieła swoich idoli. Każdy z nas poczuł się jak dziecko i to piękne zjawisko. Teraz czas zmierzyć się z rzeczywistością i własnymi demonami. 


Eddie od pierwszych płyt przyciągał uwagę i budził grozę , a okładki iron maiden imponywaly pomysłowością i pięknymi szczegółami. Eddie samuraj na nowej okładce to tak naprawdę taki miks Eddiego z book of souls i maiden japan. No jest to pomysłowe i miłe dla oka, ale czemu znów tło jest takie ubogie? Cieszy fakt z czerwonego loga tylko też jakoś inaczej je zaprezentowano. No i sam tytuł, które tworzy jedno słowo to ukłon w stronę np killers. Udany zabieg i sam tytuł budzi niepokój i wzbudza tajemniczość co mi się bardzo podoba. Płyta na pewno ma minus w postaci brzmienia, które troszkę jest stłumione i przygaszone. Dla niektórych słuchaczy może stać się murem nie do przebicia. Fani"the x factor" czy "a matter of life and death" prędzej się odnajdą w tym brzmieniu oraz ponurym klimacie, który jest jednym z ważniejszych czynników. Ciekawe jakby za brzmienie odpowiadał ktoś inny niż Shirley? No i drugie pytanie czy album by nie zyskał gdyby tu zaśpiewał Blaze? Tego nigdy się nie dowiemy.

17 album Iron maiden to znów dwu płytowy album i znów band postawił na długie, rozbudowane kolosy i progresywne patenty. Nie jest to wycieczka do lat 80, choć słyszę coś z power slave gdzie nie gdzie. Band robi nam wycieczkę do ostatnich płyt i przypomina nam jaki szok wzbudzał "the x factor". "Senjetsu" też wywoła szok i podzieli fanów i tylko pytanie czy ten album przetrwa próbę czasu i będzie tak samo świetnym albumem jaki właśnie stał się "the x factor". Powiem, że mimo obaw i narzekania na single ta płyta ma potencjał. Band niby wykorzystuje sprawdzone patenty, ale też stara się szokować. Na przykład partie klawiszowe czy bardziej urozmaicona gra Nick Mcbraina. Daje czadu na tym albumie i to jest fakt.

Odpalamy pierwsze cd i znów jest świetny otwieracz jaki panowie popełnili na poprzedniku. "if eternity should fail" miał klimat plemienny i był pełen magii. Tytułowy "senjutsu" ma podobny charakter. Mrok, odgłosy dżungli i uderzenie w bębny. No jest taki filmowy charakter i band szokuje. Przypomina mi się styl judas priest z czasów "Nostradamus". Riff też jest ciężki i pełen mroku. Band tu czerpie kie tylko z "book of souls" bo jest też era błaze, a czy czasy "a matter of life and death". Ciekawie wpasowaly się też klawisze, które dobrze są nam znane z singlowego "stratego". Zupełnie inne oblicze Iron maiden, ale mnie powaliło na kolana.

Teraz kiedy wiem jak brzmi otwieracz to singlowy "stratego" nabrał innego wydzwieku. Jest bardziej spójny i kontynuuje klimat z otwieracza. Owe klawisze znakomicie łącza te dwa kawałki. Sam riff troszkę kojarzy mi się z okresem "powerslave". Jest galopada i refren na miarę "Brave new world". Punkt karny za chaotyczna solówkę Janicka i schowany wokal Bruce'a. Utwór zyskał słuchając całości to na pewno.

Fani narzekali na powtarzające refreny na wcześniejszych plytach. Pełno ich było np na "Brave new world". Tego typu refren mamy w kolejnym singlu tj "the writing on the wall". Pamiętam jak narzekałem na ten utwór że względu na jego rockowy feeling. Jednak co mnie tutaj porwało to takie typowe solówki w starym stylu i spore nawiązania do płyty " a matter of life and death", która tak uwielbiam. Czy tylko ja tu słyszę echa "the Legacy"?

Ja od samego początku czekałem na te 4 kolosy Harrisa, który zawsze ma smykałkę do tego typu kawałków. Pierwszy to "lost in a lost world". Szokuje na pewno akustyczne intro pokroju "the Journeyman". Sam riff i dalsza część kawałka to ukłon w stronę "the x factor" i brzmi to świetnie. Refren bardziej koncertowy i taki bardziej oldscholowy. Już gdzieś to słyszałem. Fani "when the wild wind blows" pokochają solówki w tym kawałku, bo to istne kopiuj wklej z tamtego utworu. Mnie to nie przeszkadza bo kocham tamten utwór i linie melodyjna z niego. Jest to killer i nic tego nie zmieni. Stary dobry Iron maiden.

Piękne wejście gitar mamy w "days of future past", który jest jednym z tych krótszych utworów na płycie. Ten utwór ma wszystko za co pokochałem ten band i pewni fani starych plyt liczyli na album w takim stylu. Jednak czy wtedy byśmy nie narzekali, że to już było? Band gra swoje, ale dalej słychać że to żelazna dziewica. Kolejny killer na płycie i już widzę jak się sprawdzi na koncertach.

Pierwszy cd zamyka "time machine" autorstwa Gersa i to nieco słabszy punkt "Senjetsu". Dziwny i pokręcony riff, a sam refren też ciężko strawny. Plus za klimat rodem "the talisman" czy "the Legacy". Co ratuje ten kawałek to świetnie rozegrane solówki. Dzieje się w tym zakresie.

Druga płyta zaczyna się od klimatycznego "Darkest hour", który ma bardziej charakter ballady. Ja tu słyszę echa "wasted love", zwlaszcza kiedy Bruce śpiewa podniosły refren. To drugi utwór, który wg mnie troszkę odstaje od reszty.

Końcówka płyty to popis kompozytorski Harrisa. Wkracza "death of the celts" i już czuje się jakbym słyszał zaginiony track z ery Blaze'a. Tym razem Harris nawiązuje do kultowego "the clansman" i nie trzeba chyba pisać, że efekt jest zachwycający. Iron maiden w pełnej okazałości. Raj dla fanów.

Bardziej zaskakuje mroczny i tajemniczy "the parchment" i ten arabski klimat troszkę nasuwa mi "nomad" czy ponadczasowy "to tame a land". Jest tu też sporo z "the x factor" i sam utwór jest mocno pokręcony i cięższy w odbiorze. Intryguje i ciągnie by do niego nieustanne wracać i odkrywac jego piękno na nowo. Solówki przenoszą do innej rzeczywistości i czarują klimatem.

Finał płyty to "hell on earth" i to jest majstersztyk. Harris to geniusz i to wiadomo od pierwszych płyt Iron maiden, a ten utwór to kolejny tego dowód. Jest tu coś z"no more lies" coś "when the wild wind blows" czy nawet z "for the greater of the gods". To kolejna perełka, która mogłaby zdobić płytę z lat 80 i nie przyniosłaby zespołowi wstydu. Definicja stylu Harrisa i Iron maiden.

Dziadki znów nagrali płytę i znów wydłuża utwory i wykorzystuje outra i intra do granic możliwości. Starsi panowie realizują dalej swoją wizję progresywnego grania i się w tym spełniają. Od pierwszych płyt ciągnęło ich do rozbudowanych utworów i to są najpiękniejsze momenty płyt. Nic dziwnego że poszli w takim kierunku. Ja tam ich kocham za te kolosy. Dziękuję za ich twórczość, za to że im się jeszcze chce i że potrafią wciąż tworzyć muzykę na wysokim poziomie, grać swoje i na dodatek zaskoczyć czymś nowym. Takie jest oblicze żelaznej dziewicy roku 2021. Jedni będą w szoku i oburzeni, a inni będą zachwyceni. Zrobili swoje i nagrali album godny ich historii i geniuszu który przez tyle lat błyszczał. Jasne płyta ma swoje wady typu na siłę wydłużanie, powielanie motywów czy udziwnianie melodii. Mimo pewnych niedociągnięć płyta przyciąga uwagę i zostaje w pamięci. Dziwny to album, ale ma to coś.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 29 sierpnia 2021

MYSTERIZER - The holy war 1095 (2021)


 Kto lubi fiński melodyjny metal z nutką power metalu i komu nie przeszkadza stylistyka na skraju Leverage, Stargazery, czy też Stratovarius ten z pewnością powinien zaznajomić się z "The holy war 1095". To udana kontynuacja tego co band wypracował na debiutanckim krążku "Invisible enemy" i choć jest to wartościowy album, to nie ma szans stanąć  u boku najlepszych płyt roku 2021.

Zawiniły bardziej kompozycje, aniżeli muzycy. Sekcja rytmiczna kusi dynamiką i szybkością, a gitarzyści nie boją się postawić na bardziej wyszukane melodie. jest w tym wszystkim sporo logiki, bo to właśnie melodie odgrywają tutaj kluczową rolę. Napędzają ten album i czynią go atrakcyjnym dla maniaka power metalu. Nie brakuje prostych i chwytliwych riffów czy solówek. Tylko gdzieś tutaj brakuje pazura, jakiegoś mocniejszego uderzenia, czy bardziej trafionych przebojów. Płyta się broni bo nagrali ją doświadczeni muzycy, którzy grać potrafią. Trzeba pamiętać, że Mysterizer to przede wszystkim wysokie rejestry utalentowanego wokalisty Tomi Kurttiego. Momentami przypomina mi manierę Kiske czy Matosa. Jednym się to spodoba, a innych wokal odrzuci na samym wstępie.

Otwierający "Burn witch burn" nie wiele zdradza, ale trzeba przyznać, że wypada całkiem dobrze. W końcu mamy tutaj mocny riff i przemyślane partie gitarowe. Na pewno dobrze się tego słucha, choć do ideału daleko. Lepiej prezentuje się melodyjny i bardziej rycerski "King of Kings" czy klimatyczny "Last stand Hill", w który jest coś z Leverage. Więcej power metalu dostajemy w zadziornym "Sin after Sin" i tutaj band bardziej postawił na epicki refren. Jest dobrze, ale znów czuje niedosyt w sferze aranżacji. Potem jest różnie na płycie, ale nic już nie zapada w pamięci, no z wyjątkiem tytułowego "the holy war 1095", który pokazuje jak ten album powinien wyglądać. Nawet ta progresywność tutaj jest urocza.

Mysterizer nie kryje tego, że gra melodyjny heavy metal z domieszką power metal, tak jak nie kryją faktu że są z Finlandii. To wszystko tutaj wybrzmiewa idealnie, tylko szkoda że mimo ciekawych melodii i ciekawych zagrywek płyta nie rzuca na kolana. Brak hitów, brak mocy i pewnie niedociągnięcia sprawiają, że płyta jest tylko dobra. Może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 6/10

ACAMARACHI - Rise of the Broken (2021)


 Acamarachi to kapela pochodząca z Australii, która powstała w 2016r i do tej pory nagrała dwa albumy. Oba to taki miks power metalu, progresywnego metalu i symfonicznego metalu. Nie tak łatwo ich zaszufladkować to na pewno. Najnowszy album to "Rise of the broken", który ukazał się 8 lipca tego roku. Band dalej gra swoje i jednym to się spodoba, a innym nie koniecznie.

W 2019r band zasilił wokalista Eric Castigilia, który wniósł sporo świeżości do zespołu. To za jego sprawa muzyka Acamarachi ma sporo cech heavy/power metalu i najlepiej mu wychodzą wysokie rejestry. Sama muzyka ma dobre momenty, kilka ciekawych zagrywek gitarowych, ale brakuje ostatecznego szlifu. Odnoszę wrażenie, że płytę zdominował chaos i zbyt silny nacisk na progresywność. No bo jak inaczej można określić to co się zadziało w zamykającym "Demons from within", który trwa 27 minut?  Nie wiem czym się panowie kierowali przy tworzeniu tego kawałka, ale ewidentnie przesadzili. Dobrze nastraja słuchacza lekki, melodyjny "Rise of the broken", który utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Jest tutaj wszystko tak jak być powinno, choć brzmi to nieco rzemieślniczo. Chaos i brak przemyślenia wydobywa się z topornego "Running in circles". Drugi utwór, który zasługuje na uwagę to rozpędzony i przebojowy "horns of babylon". Dobrą dynamikę posiada "Nightmares", choć też nie potrzebnie rozciągnięty jest.

Płyta wzbudza strasznie nijakie uczucia. Z jednej strony nie brakuje jej melodyjności, dynamiki i power metalowego kopa, ale to wszystko do niczego nie zmierza. Z drugiej strony pełno tutaj ciężko strawnych melodii, które nudzą, a długość materiału w niczym nie pomaga tak naprawdę. Kapela ma potencjał i grać potrafi, dlatego może w przyszłości jeszcze u nich usłyszymy. Mam nadzieję, że wtedy będzie to bardziej atrakcyjny materiał.

Ocena: 4.5/10

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

ANCIENT EMPIRE - Priest of Stygia (2021)

Jak ten czas leci. To już 9 lat działania projektu muzycznego Ancient Empire i może się pochwalić dość pokaźną dyskografię liczącą 6 albumów. Najnowszy krążek to "Priest of Stygia" i znów dostajemy wysokiej klasy amerykański heavy/power metal. Multiinstrumentalista Joe Liszt jest tutaj mózgiem operacji i to on jest motorem napędowym Ancient Empire. Nic się w tej kwestii nie zmieniło i to w sumie dobrze, bo po co coś zmieniać, jeśli dobrze funkcjonuje? 

Mroczna okładka przyciąga uwagę i w głowie zapadają te różne detale. No ma w sobie to "coś", zresztą jak i sama zawartość. Joe Liszt jak zawsze zadbał o wysokiej klasy materiał i mamy tu wszystko. Mroczny klimat jest, pełno tutaj pomysłowych riffów, jest pazur, no i faktycznie słychać od pierwszych minut, że to amerykański power metal najwyższej próby.  Kiedy dorzucamy do tego soczyste brzmienie i gościnny występ Ceda z Blazon Stone, który nagrał tutaj sporo solówek to wychodzi jeden z ciekawszych albumów Ancient Empire.

Ruszamy od mrocznego, agresywnego "Immortal", który wyraźnie nakreśla styl nowego albumu oraz czego można się spodziewać w dalszej części. Praca gitarowa i sam główny riff stanowią trzon tego otwieracza. Więcej przebojowości i melodyjności dostajemy w rozpędzonym "Beyond the North Wind". Kwintesencja amerykańskiego power metalu i fani Shadowkiller, czy Jag Panzer na pewno odnajdą się w tym kilerze. Klasycznie brzmi też tytułowy "Priest of stygia", który kusi zadziorny i agresywnym riffem. Joe Liszt znów imponuje zadziornym głosem i nadaje on kawałkom tego amerykańskiego charakteru. Klasa sama w sobie. Ciekawie wypada 6 minutowy "Island of the king",gdzie postawiono na dużo dawkę melodyjności i bardziej epicki wydźwięk. Nie dajcie się zwieść stonowanym dźwiękom. Jednym z najszybszych utworów na płycie jest bez wątpienia "Nine
  worlds" 
i tutaj Joe daje czadu. Jest energia, wciągający riff i chwytliwy refren. Od razu utwór przenosi nas do lat 90. Album zamyka "Alone against savage hordes", którego cechują galopady rodem z najlepszych hitów Iron Maiden. Znakomite zwieńczenie całości.

Z Ancient empire jest tak, że zawsze można być spokojnym o zawartość ich płyt. Nie schodzą poniżej pewnego poziomu i zawsze dostarczają muzykę niezwykle atrakcyjną. Bije z tego epickość, świeżość, a przy tym poszanowanie dla klasyki gatunku. Brawo Ancient Empire.

Ocena: 9/10

CLAYMOREAN - Eulogy for the gods (2021)


 Dawno nie dawał o sobie znać serbski band o nazwie Claymorean. Ich ostatnie wydawnictwo ukazało się w 2017r i akurat "Sounds from a dying world" to dzieło przemyślane i idealnie trafiało w mój gust. To była znakomita mieszanka stylów wypracowanych przez Crystal Viper, Manowar czy Virgin Steele. Przednia zabawa i do dzisiaj miło jest wracać do tego krążka. Teraz po 4 latach band powraca z nowym krążkiem i "Eulogy for the gods" jest kontynuacją tego co band prezentował wcześniej, tylko że z jednym "ale". Tym razem jest jeszcze lepiej i band jeszcze bardziej dopieścił swój styl. Jest szok i niedowierzanie, ale Claymorean nagrał naprawdę świetny album, który przebił swojego poprzednika.

Ekipa z Serbii i tym razem zadbało o ciekawą szatę graficzną i mocne, soczyste brzmienie, które nadaje całości odpowiedniej mocy. Względem poprzednich płyt mamy jedną zmianę personalną w składzie, bowiem pojawił się nowy perkusista - Marko Novaković. Stylistycznie Claymorean idzie dalej swoją drogą epickiego heavy/power metalu. Podobnie jak i na poprzednim krążku znaczącą rolę odgrywają wokale Dejany. Babka ma naprawdę świetny głos i nie żałuje go nam. Jest zadziornie, z charyzmą, polotem,a  przy tym Dejana buduje klimat. Bez wątpienia to jest główna atrakcja tej formacji i to ona napędza band. Sam wokal to nie jedyny mocny atut Claymorean, bo przecież po raz kolejny Uros i Vlad stają na głowie by uczynić swoją grę niezwykle atrakcyjną dla potencjalnego słuchacza. Tak więc nie brakuje epickich dźwięków, chwytliwych melodii, czy wgniatających w fotel motywów gitarowych. Panowie serwują różne zagrywki przez co nie jest nudno i momentami można poczuć element zaskoczenia. Cieszy mnie, że band dalej gra klasycznie i nastawia się przede wszystkim na melodie, a nie próbują na siłę eksperymentować.

Materiał to rozrywka na wysokim poziomie i band zadbał o to, żeby słuchaczowi się nie nudziło, a przy tym czerpał radość z prezentowanej muzyki. Klasyczne rozwiązania robią tutaj robotę. Otwierający "Hunter of the damned" to taki ukłon do tego co tworzył Dio, czy Judas priest w latach 80. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal. Jeszcze lepszy jest epicki, marszowy "Battle in the sky". Główny motyw w dużej mierze oparte na mocnej grze basisty przyprawia o ciary. Kocham takie motywy i tutaj wyszło to niezwykle naturalnie. Dejana pokazuje klasę i sieje zniszczenie w tym kawałku. Nic bym tu nie zmienił, bowiem to jest po prostu perfekcyjne. Band przyspiesza w rozbudowanym "The burning of rome" i tutaj gitarzyści dają niezły popis swoich umiejętności. Dużo się dzieje, ale nie jest to wydłużanie na siłę, tylko zagrane z polotem i pomysłem. Kolejny hicior to niespełna 3 minutowy "In the tombs of Atuan", który swoją konstrukcją i przebojowością przypomina stare dobre kawałki Crystal Viper. Jest jeszcze agresywny i rozpędzony "Spirit of merciless time", czy epicki "Blood of the dragon".

Claymorean długo kazał czekać na nową muzykę w swoim wykonaniu,ale powiem że warto było czekać. W zamian dostaliśmy klasyczny, dobrze wyważony album, w którym nie brakuje ciekawych i wpadających w ucho melodii, no a dodatek wokal Dejany to prawdziwy skarb. Gorąco polecam!

Ocena: 8,5/10

niedziela, 22 sierpnia 2021

ARKENFIRE - Trial through time (2021)


 Kanadyjska formacja Arkenfire gra mieszankę heavy i power metalu, a przy tym nie kryje fascynacji takich kapel jak Zandelle czy Cellador. Band nie kombinuje i idzie ścieżka już wydeptaną przez inne zespoły. Nie jest jakimś tam prekursorem, ale ich debiutancki album "Trials through time" powinien być zauważony przez fanów takie grania. Płyta ta spełnia wszystkie podstawowe wymagania, a i dostarcza sporo frajdy.

Okładka zwiastuje tragedię i słodką papkę, jednak panowie grają na poważnie i dla fanów power metalu. To sprawia, że melodie są w większości przypadków atrakcyjne i chwytliwe, choć zdarzają się też wpadki i słabsze momenty. Stonowany i epicki "Leviathan" i rozbudowany "The 8th passanger" choć nie są to złe kawałki, to jednak momentami odnoszę wrażenie, że jest troszkę przerost formy nad treścią. Z kolei taki przebojowy "Blood of Gaia" zachwyca nie tylko dynamiką, ale też wciągającymi solówkami. Od pierwszych sekund płyty słychać, że gra gitarzystów naprawdę dobrze się układa i zarówno Ian jak i Randy potrafią grać z pasją i miłością do power metalu. To przedkłada się z kolei bez wątpienia na jakość, bo nie jest to jakaś płyta, która została nagrana przez amatorów takiego grania. Killerem tutaj bez wątpienia jest agresywny "Unstoppable". Ten utwór idealnie definiuje styl grupy, a także co to znaczy prawdziwy US power metal. Pozwolę też sobie wyróżnić zamykający "Against all ods", który przemyca sporo ciekawych przejść gitarowych, no i do tego ten charakterystyczny, zadziorny głos Jacoba. Mocny kawałek, który podsumowuje bardzo dobrze ten poukładany i naprawdę solidny album.

Mało jest płyt z kręgu Us power metal, dlatego cieszy pojawienie się kapeli Arkenfire i ich debiutancki album. Nie jest to może czysta perfekcja, ale znakomita próba sił i badanie terenu. Jedno jest pewne - Arkenfire zagrzeje dłużej miejsce na power metalowej scenie, bo drzemie w nich ogromny potencjał.

Ocena: 7.5/10

STEEL RHINO - Steel Rhino (2021)

Myślałem, że tylko Ronnie Romero łapie każdą fuchę wokalisty i pojawia się w wielu projektach i zespołach. Jak widać Herbie Langhans też nie boi się wyzwań i też ostatnio wszędzie go pełno. Znamy go z Avantasia, Firewind,The lightbringer of sweeden, czy radiant, a przecież w tym roku słyszeliśmy go w udanym Sonic Heaven, to teraz dochodzi jeszcze band o nazwie Steel Rhino, który powołał do życia perkusista Mikael Rosengran. Band serwuje klasyczny heavy metal z dużą dawką hard rocka. To właśnie znajdziemy na debiucie "Steel Rhino", który ukazał się 20 sierpnia nakładem wytwórni GMR Music.

Płytę promował "Boom Boom", który mocnym basem nasuwa poniekąd Accept, choć tutaj znajdziemy jakby więcej hard rockowego feelingu. Na pewno kawałek oddaje to znajdziemy na płycie czyli miks heavy metalu i hard rocka. Prosty i zapadający w głowie refren na pewno tutaj robi robotę i to za jego sprawą dostajemy rasowy hit. Taki radosny "New Tommorow" mógłby trafić na płytę Sonic Heaven. Podobny ładunek emocjonalny i ta sama radość z grania. Stylistyka tego kawałka to taki Gamma ray ze swojego debiutu. Album w ogóle znakomicie się rozpoczyna bo od marszowego "Rhino Attack", który przemyca patenty Accept i wiele innych klasycznych zespołów z lat 80. Hard rockowy "Lovin easy" to taki łatwy w odbiorze hicior w klimatach Scorpions. "Bells of midnight" jest toporny i troszkę wypada nijako na tle innych kawałków z tej płyty. Bardzo dobrze wypada energiczny "Ghost from the past", który pokazuje że Herbie pasuje do takiego grania. No i jest jeszcze niezwykle melodyjny "Life we choose", który zaliczam do najjaśniejszych punktów tej płyty.

"Steel rhino" to solidna mieszanka klasycznego heavy metalu i hard rocka. Doświadczeni muzycy dostarczyli muzykę, która dostarcza sporo radości i oddaje klimat lat 80. Niby wszystko ok, ale płyta nie wzbudza większych emocji. Nie zaskakuje, nie porywa, nie zmusza do refleksji, do myślenia o niej. Nic z tych rzeczy. Jako płyta do auta na pewno się sprawdzi.

Ocena: 7/10
 

LEGIONS OF THE NIGHT - Sorrow is the cure (2021)


 Henning Basse to jeden z moich ulubionych wokalistów i nie mogłem sobie odpuścić jego debiutu w niemieckim Legions of the night. Muzyczny projekt, który zrodził się w 2020r, w którym oprócz Henninga pojawiają się Phillip Bock i Jens Feber, których znamy z Dawn of Destiny. Debiut "Sorrow is the cure", to płyta skierowana jest do fanów melodyjnego metalu z elementami progresywnymi.

Płyta na pewno wyróżnia mroczny klimat i pokręcone melodie, która potrafią być atrakcyjne, a nie raz ciężkie w odbiorze.  Tutaj pole do popisu ma gitarzysta Jens Feber, który stara się urozmaicić owy materiał i faktycznie dużo się dzieje. Mamy kawałki, które przypominają Savatage, czasami zaleci Avantasia, ale całościowa "Sorrow is the cure" to dojrzały materiał, który zasługuję na uwagę.

Mroczna okładka zwiastuje ponure granie, no nie do końca tak jest. Band balansuje między ponurym, mrocznym klimatem, a takim nieco tajemniczym. Całą swoją uwagę tak naprawdę skupia wokal henninga, który jak zawsze po prostu wymiata. Na pewno band zyskuje za sprawą epickiego i klimatycznego otwieracza w postaci "Train to nowhere". Dalej mamy marszowy i nieco ponury "Lie", w którym wokale nadają kawałkowi teatralnego charakteru. Nie do końca podobają mi się takie smęty jak te w"Walls of sorrow", gdzie za dużo komercji i progresywnego rocka wdziera się. Ballada "Someday, somewhere" to znów takie słodkie klimaty Avantasia. No niczym ten kawałek nie zaskakuje i raczej człowiek chce jak najszybciej o tym zapomnieć. Podobne skojarzenia mam przy słuchaniu "Rescue Me". No niestety, ale wieje troszkę nudą. Jeśli o mnie chodzi to z tej płyty wyniosłem dwie kompozycje, które się wyróżniają. Mowa o mrocznym "Shoot and save" i toporniejszym "Pay the price", które troszkę przypominają mi twórczość Kinga Diamonda, zwłaszcza jak w słuchuję się w partie gitarowe.

Każdy znajdzie coś tutaj dla siebie, bo album naprawdę jest zróżnicowany. Oczywiście Henning Base to czarodziej i nawet jak materiał może nie do końca zachwyca, to on zawsze podniesie jego wartość.  Płyta skierowana do fanów heavy/power metal, choć bardziej miłośników progresywnej odmiany metalu. Kawał solidnego grania, który zasługuje na wysłuchanie i wyrobienie swojej opinii.

Ocena: 7/10

piątek, 20 sierpnia 2021

CRIMSON FIRE - Another Dimension (2021)


 Już widzę te komentarze co do nowego krążka greckiego Crimson Fire. "Another dimension" to kolejna marna kopia Iron Maiden, czy nawet Dokken, a sam album nic nie wnosi do gatunku.  Czemu nie którzy od razu skreślają dany band za mocne inspiracje danym zespołem? Ciężko coś nowego wykreować, a poza tym co jest złego w tym, że jakaś kapela kontynuuje to co kiedyś jakiś band kreował i zaprzestał dany styl. Grecki Crimson Fire to taki jeden z wielu zespołów, który czerpie radość z grania klasycznego heavy metalu z nutką hard rocka, choć teraz to określa się mianem NWOTHM. Niby nic nowego nie tworzą, a dostarczają znakomitą rozrywkę fanom takiego grania. Klucz ich sukcesu to proste melodie i nacisk na przebojowość. To sprawdziło się w "Fireborn" to czemu miałoby nie podziałać na "Another Dimension"?

Tym razem Crimson Fire poszedł w stronę nieco bardziej hard rockowych dźwięków i postanowił pójść troszkę jakby w kicz lat 80. Proste riffy, chwytliwe i nieco banalne melodie i hard rockowy feeling, co przedkłada się na łatwy odbiór całości. "Another Dimension" ma przebojowość i lekkość, ale w porównania do poprzednika ma więcej znamion hard rocka spod znaku Dokken. Nie jest to złe, ale też troszkę brakuje do chwalenia pod niebiosa. Na pewno dostajemy stonowany materiał, gdzie gitarzyści idą w hard rockowe patenty.Turin i Efetzis nie są może wirtuozeriami gitary, ale na pewno potrafią grać szczerze, prosto, ale z dużą dawką swobody. Duży plus dla nich za melodie, które są mocnym atutem tego wydawnictwa. Całość bardzo dobrze spina charyzmatyczny wokal Johnny'ego B, który idealnie stara się budować klimat lat 80.

Okładka zwiastuje nam ucztę i prawdziwe cudo, jeśli chodzi o heavy metal. No cóż, jest dobrze, ale nie tak świetnie jak na okładce. Bardzo dobrze wszystko się zaczyna, bo od melodyjnego "Judas", który inspirowany jest twórczością Iron Maiden. Pierwszym takim szybszym utworem jest prosty i chwytliwy "Dont fall from the sky". Dobrze się tego słucha, choć nie czuje dreszczy, serce też nie bije szybciej. Hard rock wdziera się w "on the edge", który brzmi troszkę kiczowato, ale wpasowuje się w styl płyty. Wypełniaczem jest tutaj "Set the night on the fire", który swoją formą i aranżacjami przynudza. Na pewno ciekawszy jest "No fear" mający coś z Warlock czy marszowy "Eye of the storm". Lekkość i nieco komercyjny wydźwięk to cechy zamykającego "Walking into the light".

W skrócie, mamy tutaj dużo hard rocka, dużo prostych melodii i niestety brak rasowych hitów, killerów. Wszystko sprowadza się do lekkiego i luzackiego grania, z którego nie wiele wynika. Słucha się tego nie najgorzej, bo czuć klimat lat 80, ale jest sporo błędów i wpadek. Nie ma zadziorności, heavy metalowej mocy i przez co płyta traci na swojej wartości. Crimson fire ma potencjał i grac potrafił co pokazał na "Fireborn". Tutaj niestety mamy rzemiosło i to średnie z kilkoma przebłyskami. Można posłuchać, aczkolwiek za parę dni mało kto będzie pamiętał o tym wydawnictwie.

Ocena: 5/10

czwartek, 19 sierpnia 2021

MENTALIST - A journey into the unknown (2021)

Nie skreśliłem od razu band o nazwie Mentalist. Debiut był nudny i rozczarował mnie na całej linii, ale skład i osoby które tworzą ten zespół sprawiają, że nie szło ich od tak skreślić. W końcu jest tutaj Thomen Stauch na perkusji, gitarzysta Kai Stringer z Starchild,  a także utalentowany wokalista Rob Lundgren. Po roku od wydania debiutu przyszedł czas na drugi krążek i " a journey into the unknown" to już o wiele ciekawszy album, który na pewno fanom heavy/power metalu powinien przypaść do gustu.

Wszystkiego jest więcej i zespół postawił teraz na jakość. To jeszcze nie granie perfekcyjne, bowiem zdarzają się nie trafione pomysły czy nieco nudne momenty, ale całościowo album sie broni. W końcu jest power metal w europejskim wydaniu, który sięga lat 90. Tak więc nie brakuje tutaj coś z starego Edguy, czy nawet wczesnego Helloween z ery Kiske. Melodie proste i chwytliwe, ale troszkę momentami jest to wszystko zbyt nudne i oklepane. Brakuje po prostu pazura i mocy, tak więc lekkie rozczarowanie towarzyszy podczas słuchania. Na plus oczywiście jak zawsze miks Jacoba Hansena, który potrafi stworzyć mocne brzmienie No i klimatyczna okładka Andreasa Marschella też zachęca by odpalić nowy album.

Intro "Horizon" troszkę nudzi i niczym mnie nie przekonało. Zaskoczenie mamy przy tytułowym "A journey into the unknown", bo to przemyślany i dojrzały power metal. Jest energia, lekkość i przebojowość. Sam riff i konstrukcja kawałka mocno kojarzy się ze wczesnym Helloween czy edguy. Mentalist wziął sobie do serca popełniane błędy na debiucie i teraz wie czego unikać. W takim "Modern Philosophy" gitarzyści Kai i Peter wygrywają oldschoolowe solówki i pokazują że odnajdują się w klasycznym europejskim power metalu. Czuć klimat lat 90.  Pierwszy killer na płycie to energiczny "Evil Eye" i Thomen Stauch daje tutaj niezły popis swoich umiejętności. Na wyróżnienie zasługuje przebojowy "Dentalist", który jest encyklopedyczną definicją power metalu. Oj dużo tu starego edguy czy Helloween, a to spora zaleta. Mamy tutaj też rozbudowany "Soldier without war", który zachwyca solówkami, które są niezwykle ciekawie rozegrane. Zaskoczył mnie marszowy i bardziej epicki "torture King" i to kolejna perełka na tej płycie. Ciekawie wpleciono tutaj elementy Manowar. Band radzi sobie też w rozbudowanych kompozycjach i taki "Live forever" jest tego przykładem. Dużo się dzieje w tym kawałku i band nie nudzi. To już nie lada wyczyn, żeby grać atrakcyjnie przez 8 minut.

Debiut był bez polotu i jakiś taki nudny na dłuższą metę, a nowy album to zupełnie inne oblicze Mentalist, a przecież styl został bez zmian. Kto szuka tradycyjnego europejskiego power metal w klasycznym wydaniu, gdzie jest masa atrakcyjnych melodii ten powinien sięgnąć po "a journey into the unknown". Warto dać im szansę!

Ocena: 8.5/10
 

WARKINGS - Revolution (2021)

Warkings już zaznaczył swoją obecność na scenie heavy/power metalowej i jednych zachwycił, a drugich rozbawił swoją konwencją. Póki co debiut podobał mi się i zapadł w pamięci, bo już kolejny album to był dla mnie nudny twór. Kapela wraca po rocznej przerwie z "Revolution". Znów piękna okładka i ślicznie opakowana muzyka w dopracowanym brzmieniu. Nie ma mowy o zmianach stylistycznych i pozostaje jedno pytanie. Jaki poziom tym razem dostaniemy, czy będzie to muzyka bliższa debiutowi, czy "Revenge"?

W muzyce Warkings wciąż obecne są patenty wypracowane przez Manowar, Serenity, Hammerfall czy Dream Evil. Na "Revenge" brakowało godnych zapamiętania hitów, czy dopracowanych melodii, a tutaj jest spora poprawa w tym aspekcie. Nie jest jeszcze to perfekcja, ale już jest radość z słuchania, a płyta naprawdę jest łatwiejsza w odbiorze. Georg Neuhauser jak zawsze jest w świetnej formie wokalnej i jego partie są na wysokim poziomie. Wokalista wkłada w swoją pracę sporo zaangażowania i to słychać. To dzięki niemu nowy krążek brzmi tak bardzo dobrze. Sekcja rytmiczna nie przynudza swoją grą, a gitarzysta Pohl wygrywa o wiele ciekawsze riffy i melodie. Wszystko jak najbardziej plus i słychać krok na przód w stosunku do poprzedniego albumu. Jest agresja, jest dynamika i nutka nowoczesnego charakteru. Troszkę za mało hitów i za mało dopracowania, bo dalej nie jest to płyta idealna.

Pozytywnie zaskakuje zadziorny i rozpędzony "We are the fire", który podkreśla atuty Warkings. Mocny riff robi tutaj robotę i ma coś z klasycznego Nightmare, którego uwielbiam. W "Fight" mamy prosty i niezwykle chwytliwy refren, który potrafi zapaść w pamięci. "Spartacus" troszkę brzmi komicznie, bo band tak jakby na siłę chciał brzmieć tutaj bardziej brutalnie. Druga połowa płyty jest o wiele ciekawsza i mi osobiście podoba się killer "Kill for the king". W końcu band pokazuje swój potencjał i tutaj wszystko jest idealne. Odpowiednie tempo, chwytliwy riff i refren. Rasowy hicior i tyle. Kapela błyszczy też w żywiołowym "Ave Roma", który ma coś z Judas Priest, ale przede wszystkim band nie sili się i nie tworzy czegoś na siłę. To przedkłada się na jakość i to kolejny mocny punkt tej płyty. Marszowy "Ragnar" ucieka bardziej w epicki metal i tutaj można dostrzec echa Manowar, ale też wiele innych klasycznych zespołów. Całość wieńczy "Where dreams die", który też trzyma solidny poziom, a przy tym podsumowuje prezentowany tutaj materiał.

Warkings znów nagrał wartościowy album w klimatach heavy/power metalu. Ten band tworzą doświadczenie i utalentowani muzycy, których stać na znacznie więcej niż prezentują na "Revolution". Nie ma mowy o rewolucji, jeśli chodzi o styl w jakim obraca się band, ale tym razem dopracowali swój materiał i można go z radością słuchać. Płyta godna uwagi to na pewno!

Ocena: 8/10