niedziela, 1 listopada 2020

STEEL ARCTUS - Fire and Blood (2020)


 Manilla Road, Omen, czy Manowar to zespoły, które jasno nakreśliły wytyczne jeśli chodzi o epicki heavy metal. Te kultowe kapeli stały się wzorem do naśladowania dla wielu młodych kapel. Tak też się stało w przypadku greckiego Steel Arctus. Ten młody band postanowił również pójść tą ścieżką prawdziwego wojownika. W tym roku band postanowił wydać swój debiutancki krążek zatytułowany "Fire and blood". Śmiało każdy z nas może wyciągnąć miecz z swojej szafy i ruszyć razem z steel Arctus. To dla nas wszystkich prawdziwa przygoda, a band nie zapomina też o fanach klasycznego metalu spod znaku Judas Priest czy Iron Maiden.

Ile tutaj elementów, które świadczą o tym że płyta reprezentuje epicki heavy metal. Klimatyczna okładka, przybrudzone brzmienie, rodem z płyt nagranych w latach 80, no i ten fenomenalny Tasos Lazzaris. Band robi tutaj naprawdę niezłą robotę, bowiem na płycie roi się od pomysłowych motywów, od epickiego klimatu i przebojowych melodii. No jest jeszcze multiinstrumentalista Nash G, który odpowiada przede wszystkim za partie gitarowe. Nie ma tutaj niespodzianek i band stawia na klasyczne rozwiązania. Nic tylko się delektować.

"Fire and Blood" to znakomite otwarcie tej płyty i już tutaj można wyczuć epicki heavy metal. Słychać echa najlepszych kapel reprezentujących ten gatunek. Pazur i drapieżność to atuty rozpędzonego "Steel Arctus".Band nie kryje swoich fascynacji twórczością Manowar. Coś z Judas Priest możemy uświadczyć w dynamicznym "Hellhammer". Brzmi znajomo, ale nie przeszkadza to w niczym żeby się cieszyć z muzyki Steel Arctus.Trzeba przyznać, że band dość łatwo tworzy hity i na płycie ich pełno. Jednym z nich jest przebojowy "Doomrider". Potem Steel Arctus troszkę zwalnia przy "Arcadian lady" czy klimatycznym "Savage heart" i band znów błyszczy. Z jeden strony band bierze elementy wczesnego Iron maiden, a z drugiej elementy epickiego heavy metalu spod znaku Manowar. Wybuchowa mieszanka.

Nie dostajemy może płyty ponadczasowej, ale "Fire and Blood" to naprawdę udany album, który zadowoli fanów epickiego heavy metalu. Płyta jest klimatyczna, wciągająca i naładowana mocnymi riffami. Tutaj wszystko jest dobrze przyrządzone i ich muzyka pochodzi prosto z serca. Kolejna wielka niespodzianka roku 2020 i wróżę tej kapeli znakomitą karierę!


Ocena: 9/10

.

sobota, 31 października 2020

THEM - Return to Hemmersmoor (2020)

To już 12 lat działalności zespołu Them i przyznam się bez bicia, że przez te wszystkie lata jakoś ten band nie potrafił mnie w pełni zachwycić. Potencjał widziałem, bowiem band bez wstydu sięgali po patenty Kinga Diamonda czy mercyful Fate. Niestety jakoś nie mogłem w pełni się zachwycać ich muzyką, ale w końcu się to zmieniło i to sprawą najnowszego dzieła "Return to hemmersmoor". Udało się uchwycić klimat grozy i płyt Kinga Diamonda. Czy trzeba lepszej rekomendacji ?

Band najwidoczniej wyciągnął wnioski, bowiem nowe dzieło jest dopracowane pod każdym względem i przebija ich wcześniejsze dzieła. Okładka jest klimatyczna i pełna grozy. Czuć klimat Kinga Diamonda. Them napędza tak naprawdę wokalista Troy Norr, który rzeczywiście czerpie mocno z wokalu Kinga Diamonda. Jego wokal jest wyjątkowy i sprawdza się w klimatycznym graniu, gdzie jest pełno grozy, ale też w ostrzejszym graniu.  Płyta jest pełna ciekawych riffów i motywów, a to zasługa Johanssona i Ullricha. Panowie dają czadu i z łatwością udaje im się uchwycić klimat grozy i heavy metalu.

Pod względem technicznym płyta błyszczy i nie ma się do czego przyczepić. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa i nieco mi przypomina "Voodoo" Kinga Diamonda. A jak z zawartością? Oczywiście nie mogło zabraknąć wciągającego intra. Taki właśnie jest "Delivium". Dalej dostajemy utwór w klimatach heavy/power/thrash metalu czyli "Age of Ascension". Słychać echa Iced Earth i właśnie Kinga Diamonda. Band nie zwalnia i utrzymuje agresywny styl w rozpędzonym "The tumultous voyage to hemmersmoor". To kolejny killer na płycie i band naprawdę błyszczy. W końcu trafili idealnie w mój gust. Stonowany, zadziorny, z nutką hard rocka "Free" to równie ciekawy i nastrojowy utwór. Dobrze wypada też rozbudowany, nieco progresywny "The thin Veil" i w tym kawałku sporo się dzieje.  Them zaskakuje w energicznym "Waken" i brzmi to naprawdę obłędnie.  Echa Iced Earth wracają w wręcz brutalnym "Battle blood".

Nowej płyty Kinga Diamonda jeszcze nie ma, Portrait i Attic nic nowego jeszcze nie wydali, więc miło że Them powrócił z tak świetnym albumem. Jest klimat grozy, jest pazur, przebojowość i sporo elementów Kinga Diamonda. Brawo them! na taki album warto było czekać!

Ocena: 8.5/10
 

WILDNESS - Ultimate Demise (2020)


Pamięta ktoś utalentowanego Erika Forsberga, który tak genialnie śpiewał u boku Ceda w Blazon Stone? Fani jego głosy mogą śmiało zacierać rączki, bowiem Erik wraca jako wokalista, tylko troszkę w nieco innych klimatach. W 2020r zasilił szwedzki Wildness, który specjalizuje się w graniu melodyjnego hard rocka, z elementami klasycznego metalu i AOR. Najnowsze dzieło zatytułowane "Ultimate Demise" to wyjątkowa płyta, która skierowana jest do maniaków Foreigner, Rainbow z okresu Joe Lynn Turnera, Scorpions, Dokken, czy też Pretty Maids. Nie liczyłem specjalnie na ten album i nie miałem jakiś dużych wymagań. Jestem z szokowanym muzyką jaką dostałem i jakością.

Klimat lat 80 jest i nie da się go ukryć. Jedno spojrzenie na okładkę i do tego czyste, stonowane i pełne rockowego smaku brzmienie. To wszystko idealnie nadaje całości charakteru lat 80. No i jest jeszcze niezniszczalny Erik, który brzmi jak rasowy wokalista z lat 80. Musze przyznać, że idealnie pasuje do takiego grania. Jednak nie tylko Erik czaruje tutaj, bowiem duet gitarowy Pontus i Adam też wnoszą sporo magii i feelingu rodem z lat 80. Jest lekkość, jest finezja i niezwykła przebojowość. Można słuchać tych popisów gitarowych i nie nudzą swoją formułą. Prawdziwe cudo!

Intro "Call of the wild" jest bardzo tajemnicze, ale już daje sygnał, że szykuje się nam prawdziwa petarda od strony instrumentalnej. Band nie traci czasu i od razu stawia na dynamiczny hicior. "Die Young" zachwyca dynamiką, szybkością i przebojowością. Nutka heavy metalu pojawia się w prostym i zadziornym "Nowhere land".  Echa Udo z czasów "Facelless World" można uchwycić w klimatycznym "Cold Words". Głos Erika jest wyborny i przyprawia o dreszcze. Znajdziemy tutaj też spokojny i nastrojowy "Falling into pieces", który zabiera nas w rejony AOR. Dobrze buja też zadziorny "Burning it down". Na płycie roi się od przebojów i jednym z nich jest bez wątpienia "Denial", a na finał dostajemy balladę w postaci "Ultimate  Demise".

Erik Forsberg to znakomity wokalista i już nie raz to pokazał. Teraz prezentuje się w zupełnie innej oprawie. Trzeba przyznać, że idealnie pasuje do melodyjnego metalu z domieszką hard rocka.  Płyta kipi energią i przebojowością. Do tego ten niesamowity klimat lat 80. Wildness błyszczy i rodzi się nowa gwiazda w hard rockowym światku.

Ocena : 9/10

piątek, 30 października 2020

MELODIUS DEITE - Elysium (2020)

Gdzieś daleko, w egzotycznej Azji, a dokładniej mówiąc Bangkoku narodził się band Melodius Deite. Stosunkowa młoda kapela, która powstała w 2007 roku pod nazwą Melodius. Aktualna nazwa zespołu nabrała znaczenia w 2012r. Band wydał dwa albumy i w roku 2019 nastąpił drastyczna zmiana składu. Z oryginalnego składu został tylko gitarzysta Biggie, który ma wizję i pomysł na ten zespół. "Elysium" to ciekawa pozycja jeśli chodzi o power metal. Może skierowana do tej części fanów, którzy lubią nutkę progresywności, czy finezyjnych melodii. To też płyta, która może przyciągnąć wielbicieli Lord Symphony, Dark Moor czy też Angra.

Jakoś nie miałem przyjemności poznać twórczości tego bandu, ale muszę przyznać, że nowy skład sprawdza się idealnie. Panowie się znakomicie rozumieją i tą chemię słychać od pierwszych dźwięków. Melodius Deite to nie tylko utalentowany Biggie, który atakuje nas mocnymi, finezyjnymi solówkami. To również zgrana sekcja rytmiczna, wszechstronny klawiszowiec, a także były wokalista Galnerus czyli Yama B, który jest pierwszoligowym wokalistą. Z takimi muzykami można czynić cuda i band faktycznie to wykorzystuje. Magia jest i otacza nas z każdej strony.

Kiedy odpala się płytę to mamy ścianę różnych dźwięków i od razu można skwitować, że "Destructive Chaos" jest pełen progresywności i oryginalnych motywów. Dziwny początek i troszkę nie pewny. Wszystko zmienia dynamiczny, pełen przebojowości "Love or Lust", który od razu pokazuje, że band stawia na melodyjność i wyjątkowe aranżacje. "Gluttonous Being" to kolejna dawka niezwykłych emocji i znakomita mieszanka power metalu i progresywnego heavy metalu. Coś z neoklasycznego Iron Mask, coś z dawnego Dark Moor można wyłapać w melodyjnym i nastrojowym "Covetousness". Znakomity kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Znalazło się też miejsce na agresywny i zadziorny "Wrath of Zealots". Co za killer ! Znakomicie wypada też urozmaicony i klimatyczny "Vainglorious Pride", czy iście progresywny "Neo Utopia".


 Tak o to dostajemy kolejne ciekawe wydawnictwo z power metalową muzyką w roli głównej. Melodius Deite zaskakuje finezją, dbałością o technikę i niebanalne melodie. "Elysium" to album skrojony specjalnie dla maniaków nastrojowego power metalu, którzy cenią sobie wyjątkowy klimat, pomysłowe aranżację i wysokiej klasy wykonanie. Prawdziwa perełka!

Ocena: 9/10

PARSIFAL - Mountain King (2020)


Gitarzysta Bjarte Boe  po raz trzeci wraca ze swoim zespołem o nazwie Parsifal. Band jest jedynym w swoim rodzaju i wiedzą jak porwać słuchacza i poruszyć jego emocje.  Formacja działa od 2012r i ma na swoim koncie już 3 wydawnictwa. Trzeba przyznać, że muzycznie panowie wymiatają i stworzyli ciekawy styl, który miesza w sobie elementy symfonicznego metalu, a także power metalu czy nawet folk metalu. W ich muzyce słychać coś z Falconer, coś z Blind Guardian, Rhapsody czy też Helloween. Parsifal nie jest kopią żadnego z nich i tworzą swoją własną muzykę, z której bije świeżość i niezwykła pomysłowość. "Mountain King" to płyta, która wciąga słuchacza w zupełnie inny świat. Ten świat jest pełen magii i dostajemy wyjątkowy krążek, który oddaje to co najlepsze w gatunku power metalu. Warto też wiedzieć, że jest to pierwszy album z nowym wokalistą tj Eamon Dooley, który zastąpił Oscara.

Piękna, nastrojowa okładka sugeruje może jakiś progresywny rock czy muzykę z innego pogranicza. Tutaj zawartość zaskakuje i dostajemy naprawdę wartościowy materiał, który zaskakuje pod każdym względem. To nie jakaś tam porcja riffów i chwytliwych melodii. Tutaj band naprawdę stawia na ciekawy, melancholijny i magiczny nastrój, ale całość utrzymana jest w epickim tonie. Płyta jest dynamiczna, przebojowa, ale zagrana z rozmachem i pomysłem. Wszystko znakomicie ze sobą współgra i ciężko do czegoś się tu przyczepić.

Nie każdemu może przypaść do gustu specyficzny wokal Oscara, ale jego charakter i styl przypomina mi frontmana Falconer. Pod względem gitar to też dużo się dzieje i mamy tutaj niezły wachlarz różnych motywów. Nastrojowy "call of the wild" sprawdza się jako intro. "The kingdom of heaven" to 10 minut ciekawych aranżacji, podniosłych motyw. Band intryguje formą i klimatem, a to dopiero początek. Szybki, zadziorny "Mountain King" to rasowy killer, w którym mamy wyraźne echa symfonicznego metalu, a nawet neoklasycznego power metalu. Idealnie skrojona kompozycja dla maniaków Iron Mask czy Rhapsody. Klasyczny power metal z wyraźnymi wpływami Blind Guardian czy Helloween dostajemy w "The pilgrim". Łezka w oku się zakręci i to nie raz. Brawo Parsifal! Coś z Kalmah mamy w dynamicznym i zadziornym "Crussaders". Gitary brzmią tutaj obłędnie. Co za lekkość i finezja bije z tego kawałka. Na taki power metal zawsze warto czekać! Band jeszcze bardziej przyspiesza w rozpędzonym "Find Her". Szczęka znów mi opada, że band tak zgrabnie przechodzi miedzy kompozycjami i tak pomysłowo je urozmaica. Stary, dobry, rasowy power metal z lat 90 uświadczymy w dynamicznym "Walls of Water". Całość zamyka podniosły, epicki "Afterwise".


"Mountain King"  to dzieło dobrze wyważone. To nie tylko emocje, epickość, to przede wszystkim melodyjny power metal, w starym dobrym stylu. Każdy utwór niesie ze sobą coś wyjątkowego i jako całość brzmi obłędnie. Tutaj wszystko brzmi perfekcyjnie. Jedynie można się przyczepić do wokalu, ale to już kwestia indywidualna. Mnie album zachwycił i jest to jedna z najciekawszych płyt roku 2020. Gorąco polecam! Dajcie się porwać muzyce Parsifal, bo jest to coś więcej niż tylko kolejny album power metalowy.

Ocena: 9.5/10

środa, 28 października 2020

WINTER TALES - The ghost of sirol (2020)

7 lat przyszło czekać fanom włoskiego Winter Tales na nowy album. "The Ghost of Sirol" to  kontynuacja "Voyager" i w dalszym ciągu band gra prosty i melodyjny heavy metal z domieszką power metalu. Band może nie jest najlepszy w tym co robią, ale grają muzykę prosto z serca i dzięki temu ich najnowszy krążek to solidna pozycja, która jest warta uwagi.

Okładka może jest nieco kiczowata, może troszkę bez pomysłu. Jednak to tylko okładka, a kluczową rolę jest oczywiście muzyka, a także umiejętności zespołu. Kapela na scenie metalowej działa od 2000r i potrafią tworzyć przede wszystkim melodyjny heavy/power metal z wyrazistymi riffami. Panowie pokazują na swoim najnowszym krążku, że potrafią stworzyć chwytliwe melodie, które łatwo zapadają w pamięci. Czasami brakuje ostatecznego szlifu, może czasami brakuje pazura, zadziorności czy większego nakładu mocy. Jednak mimo pewnych wad najnowsze dzieło Włochów wciąż zasługuje na uwagę.

Liderem grupy jest wokalista i gitarzysta Ruben Frattesi, który jest motorem napędowym Winter Tales. Trzeba przyznać, że idealnie on pasuje do stylistyki heavy/power metalu. Jego głos jest charakterystyczny i jest uroczy, zwłaszcza w górnych rejestrach. Duet gitarowy Luca i Ruben spisuje się dobrze i słychać współprace i wzajemne uzupełnianie. To jest podstawą tej płyty i tego bandu.

Echa starego Helloween mamy w przebojowym "Candle Light" i tutaj band na pewno błyszczy. Panowie dobrze sobie radzą z power metalową stylistyką. Niestety wolniejszy "The thin Rope" jest już troszkę nijaki i bez wyrazu.Kolejny szybki utwór na płycie to "Sunday strips", ale pomimo mocnego riffu, też nie potrzebne są tutaj zwolnienia. Czasami brzmi to troszkę nudnawo. Przebłyski mamy też w zadziornym i stonowanym "The ghost of sirol". Dobrze wypada też chwytliwy "Fear of the end" czy przebojowy "Vanishing Lights".

Winter Tales to nie jest może band, który powala na kolana, który nagrywa płytę idealną. To jednak band, który potrafi nagrać solidny heavy/power metal, który opiera się na prostych i solidnych motywach. Wszystko niby jest tak jak być powinno, ale brakuje elementu zaskoczenia i ostatecznego szlifu. Kto wie może kiedyś band nas jeszcze czymś zaskoczy.

Ocena: 5.5/10
 

wtorek, 27 października 2020

SODOM - Genesis XIX (2020)

Thrash metal naprawdę dobrze się ma i można stwierdzić, że ten gatunek przeżywa swoją drugą młodość. W tym roku pojawiło się spora ilość wartościowych płyt z kręgu thrash metalu. Jednak wciąż wielką nie wiadomą był nadchodzący krążek niemieckiego dinozaura thrash metalu tj Sodom. "Genesis XIX" to pierwszy album z nowym perkusistą Tonim Markelem. To również wielki powrót gitarzysty Franka Blackfire, który nagrał z Sodom kultowy "Agent Orange", czy "Persecution Mania", a z Kreator "Coma of souls". Drugim gitarzystą został Yorck Segetz, którego można kojarzyć się z Neck Cemetery. Nowy skład, nowa muzyka, ale styl i jakość ta sama co zawsze.


Dostajemy rasowy thrash metal do jakiego nas przyzwyczaił Sodom. Słychać kontynuację ostatnich wydawnictw i tutaj nie ma niespodzianki. Band robi swoje i robi to bardzo dobrze. Imponuje na pewno fakt, że band pomimo swojego długoletniego stażu wciąż potrafi porwać słuchacza i zniszczyć mocnym riffem, pomysłowymi melodiami, czy techniką. Sodom to prawdziwa teutońska maszyna, która przeżywa swoją drugą młodość. Nowi członkowie idealnie wpasowali się do zespołu i słychać, że wiedzą jak grać thrash metal. Zachwyca na pewno duet gitarowy, bowiem Frank i Yorck rozumieją się i uzupełniają i te ich pojedynki potrafią przyprawić o dreszcze. Dużo dobrego się dzieje w tej sferze, pomimo że band tu niczym nowym nie zaskakuje. Sodom to przede wszystkim wokalista i basista Tom Angelripper. Pomimo swoich lat jego głos wciąż brzmi brutalnie i oddaje to co najpiękniejsze w Sodom jak i samym thrash metalu. Niezastąpiony lider, bez którego ciężko sobie wyobrazić muzykę tej kapeli.

"Genesis XIX" to dzieło, na którym błyszczy zespół, ale warto też pochwalić Joe Petagno za klimatyczną i taką oldscholową okładkę nowego krążka. Brzmienie jak zwykle zachwyca agresywnością i takim niemieckim feelingiem. Wszystko jest tak jak być powinno w przypadku płyt Sodom.

Na płycie znajdziemy 12 kawałków, które dają 55 minut muzyki i każdy z utworów coś wnosi do płyty. Zaczyna się od heavy metalowego, stonowanego i marszowego intra w postaci "Blind Superstition". Szybko atakuje nas dobrze znany "Sodom & Gommorah", który promował ten album. Band dobrze trafił z singlem, bo kawałek jest szybki, chwytliwy i oddaje to co najlepsze w stylu Sodom. Ciekawie zaczyna się również "Euthanasia", który zachwyca szybkim tempem i zadziornym riffem. To kolejny killer na płycie, który przywraca wiarę w współczesny thrash metal. Na płycie mamy też rozbudowane kompozycje i jedną z nich jest tytułowy "Genesis XIX". Sam utwór zachwyca szybkością, agresją i klasycznym feelingiem. Sodom znów pokazuje, że jest w szczytowej formie. "Nicht mehr mein land" to element zaskoczenia, bowiem band stawia na ojczysty język. Trzeba przyznać, że ciekawie brzmi niemiecki w połączeniu z thrash metalem. Dobrze wypada też energiczny "Glock'n Roll". To jest Sodom jaki znam i kocham. Jak to dobrze, że band nic nie kombinuje i dalej gra swoje. Kolejny kolos na płycie to "The harpooneer", który zachwyca intrygującymi solówkami gitarowymi. Band tutaj szaleje. Urozmaicenia dodaje heavy metalowy i stonowany "Occult Perpetrator". Band cały czas trzyma wysoki poziom i dostarcza nam sporo emocji. Na pewno na kolana rzuca rozpędzony i przebojowy "Indoctrination". Płyty nie można było inaczej zakończyć niż kolejny killerem. Taki właśnie jest zadziorny i brutalny "Friendly Fire".

Sodom to prawdziwy fenomen i to już nie tylko band o bogatej historii i potęga niemieckiego thrash metalu. To ponadczasowy band, który wciąż zachwyca i podtrzymuje płomień thrash metalu. Dzięki takim płytom jak "Genesis XIX" ten gatunek ma się dobrze i przeżywa swoją drugą młodość. Kto chce niech porównuje z innymi wielkimi płytami Sodom, można zestawiać z "Agent Orange". Dla mnie to jest trudne, więc skwituje tylko tak, że jest to kolejna genialna płyta w dorobku tej zasłużonej formacji. Brać w ciemno!

Ocena: 9.5/10
 

sobota, 24 października 2020

GLACIER - The passing of time (2020)

Jedno spojrzenie na okładkę i już można wysnuć wnioski, że szykuje się nam wycieczka do heavy/power metalu z lat 80. Nazwa Glacier brzmi znajomo i faktycznie można było ją wcześniej spotkać, bowiem sama kapela działa o dziwo od 1979r. Tak więc tym razem nie jest to młoda kapela, która próbuje odtworzyć nam klimat lat 80, lecz jest to kapela, która kontynuuje swoją przygodę z lat 80. Glacier działa w nieco innym składzie i w zasadzie z oryginalnego składu już został tylko wokalista Michael Podrybau. Nie zmienia to jednak faktu, że warto sięgnąć po debiutancki krążek zatytułowany "The passing of time", który jest znakomitą mieszanką heavy/power metalu.

Amerykański Glacier muzycznie przypomina troszkę twórczość Titan Force, Liege Lord czy Shok Paris. Band idzie w klasyczne rozwiązania i w tym najlepiej się czuje. Nie ma potrzeby tworzenia czegoś nowoczesnego, to ma być podróż w głąb lat 80 i klasyki amerykańskiego heavy/power metalu. Liderem grupy jest bez wątpienia wokalista Michael, który odpowiada za klimat lat 80 i za ten surowy charakter. Gitarzyści Martell i Maselbas dbają o zaplecze gitarowe i tworzą ciekawe zagrywki i w tej sprawie dużo się dzieje. Mamy chwytliwe melodie, dynamikę i przebojowość. To już czyni album warty uwagi.

Klimat lat 80 został uchwycony w okładce, w prostym, surowym brzmieniu, ale też i w muzyce. Klasyczny "Eldest and Truest" znakomicie wprowadza nas w świat Glacier i od razu wiemy co nas czeka. Tutaj jest szczere granie i band nic nie udaje i dlatego tak szybko kupuje nas. Dobrze wypada też przesiąknięty NWOBHM  "Ride Out", który pokazuje jak band potrafi być elastyczny. Stonowany i klimatyczny"Sands of Time", który jest spokojniejszy w swojej formule. Jednym z mocniejszych momentów na płycie to marszowy i rycerski "Valor", który nieco przypomina dokonania Manowar. Stylistykę power metalu możemy dopiero uświadczyć w rozpędzonym "Into the Night". Całość zamyka rozbudowany " The temple and the Tomb" który pokazuje że band potrafi nagrać nieco dłuższy kawałek, który również nie nudzi.

Wszystko jest tak jak być powinno, a nawet może za bardzo. Dostajemy nieco przewidywalny materiał i  brakuje mi troszkę elementu zaskoczenia i większej dawki przebojowości. Nic jednak nie zmienia faktu, że debiut Glacier to wciąż solidny album z amerykańskim heavy metalem.

Ocena: 8/10
 

piątek, 23 października 2020

ARMORED SAINT - Punching the sky (2020)

Armored Saint to jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów heavy metalowych i tutaj nie chodzi tylko o amerykańską scenę metalową. Można jednak odnieść, że lider tej grupy czyli John Bush bardziej dał się poznać jako wokalista Anthrax. "Sound of White Noise", który został wydany przez Anthrax, kiedy Bush był tam wokalistą do dziś robi furorę. Ja wielkim fanem Armored Saint nie jestem, ale zapowiedzi dotyczące nowego krążka zatytułowanego "Punching the Sky" były zachęcające i zwiastowały obiecujący album. Na pewno nowy krążek ,ma kilka przebłysków i bije ostatnie jakże słabe wydawnictwa Armored Saint. Nowy album mocno przypomina mi "Workship Music" Anthrax i to jest jedna z jego zalet.

Z pewnością band wraca do mocniejszego grania i słychać, że w końcu mają jakiś pomysł na kompozycje. Nie brakuje mocnych riffów, czy chwytliwych melodii.Wszystko pięknie, tylko szkoda, że materiał jest bardzo nie równy. Obok naprawdę świetnych kawałków mamy też kawałki niedopracowane i takie bez ostatniego szlifu. Czasami brakuje mocniejszego kopa i przebojowości, ale jako całość album mimo wad się broni.

Band bardzo dobrze przygotował ten album od strony technicznej. Mamy w końcu klimatyczną i pomysłową okładkę, czy wreszcie mocne i dobrze wyważone brzmienie, które nadaje mocy choćby samym gitarom, czy sekcji rytmicznej. Trzeba też przyznać, że muzycy mimo 5 letniej przerwie są w dobrej formie. Zwłaszcza na pochwałę zasługuje John Bush, który wciąż ma to coś w swoim głosie.

Nową płytę wypełnia 11 kawałków, który każdy z nich wnosi coś innego do tego krążka. Dobrze wypada "Standing on the shoulders of Giants", który idealnie promował nadchodzący album. Jest przebojowość i ciekawy motyw przewodni i to już napawało optymizmem. Pierwszym rasowym killerem na płycie jest agresywny "End of Attention Span" i już tutaj czuć energię i pazur z czasów Anthrax. Taki Armored Saint to ja mogę słuchać. Troszkę nijaki jest rockowy "Bubble", który nieco odstaję od reszty. Dalej mamy nieco agresywniejszy "Do wrong to none", który nieco na siłę próbuje być nowoczesny. Szkoda, bo mógł to być znacznie ciekawszy utwór. Też niczym specjalnym wyróżnia się stonowany "Lone Wolf", który znów jest wypełniaczem nic nie wnoszącym do płyty. Moim faworytem z miejsca stał się rozpędzony i przebojowy "Missile to gun". Band daje tutaj czadu i gdyby cały album był tak zagrany to byłaby niezła perełka. Nudą wieje w "unfair", a "Never Your feet" to po prostu solidny, heavy metalowy kawałek.

Dobrze, że John Bush ma się dobrze i wciąż tworzy nową muzykę i nowy album Armored Saint może znaleźć swoich fanów, bo to solidny album. Znajdziemy tutaj kilka naprawdę świetnych kompozycji i szkoda, że album jest bardzo nie równy i miewa słabsze momenty jak choćby "unfair". Potencjał by znacznie coś ciekawszego i szkoda, że został zmarnowany. Za jakiś czas płyta pójdzie w zapomnienie, no chyba że  jest się fanem Armored Saint.

Ocena: 6/10


 

czwartek, 22 października 2020

DEATH DEALER - Conquered lands (2020)

Pamiętam jak dziś okres w którym ekipa Death Dealer chwaliła się swoją pracą nad nowym albumem. Już wtedy było wiadomo, że band ciężko pracuje i stara się nagrać tak naprawdę kontynuację dwóch poprzednich albumów. Minęło 5 lat od premiery "Hallowed Ground" i przyszedł czas na nowe dzieło tej supergrupy zatytułowane "Conquered lands". To było do przewidzenia, że band nagra album równie udany co poprzednie.

Kiedy ma się w zespole takie gwiazdy jak Stu Marschall z Empires of Eden, Sean Peck z Cage, czy Rossa The Bossa, który dał się poznać z grania w Manowar to można zdziałać naprawdę wiele. Ostatnio ten znakomity skład zasilił równie znany i utalentowany Mike Lepond, którego przecież znamy z Symphony X czy zespołu Rossa The Bosa. Tych panów tak naprawdę nie trzeba przedstawiać, nie trzeba pisać, jak są świetni w tym co robią. Na nich zawsze można liczyć i zawsze stworzą muzykę, która jest prosta z serca, muzyka która cieszy i do której zawsze chce się wracać.

Minęło 5 lat a Death Dealer nic nie zmienił w swojej stylistyce i dalej mamy wysokich lotów heavy/power metal, który opiera się na mocnych i zadziornych partiach Stu i Rossa, którzy tworzą świetny duet, który rozumie się bez słów i stawia na pomysłowe zagrywki. Tutaj ta machina działa bez zarzutów i można ich słuchać bez końca. Sam Sean to też wokalista z niesamowitą barwą i umiejętnościami i to jest wokalista jedyny w swoim rodzaju. Klasę już pokazał w Cage, ale też i w Denner/Shermann czy ostatnio w The three tremors. Każdy z tych muzyków to wielka indywidualność, a razem tworzą coś wyjątkowego, magicznego.

Nowy album, nowa muzyka, ale styl  i patenty band nie zmienia i dalej idzie swoją wydeptaną ścieżką. Słusznie bo nic innego nie oczekują od nich. Po raz kolejny ogromne brawa za klimatyczną i oldscholową okładkę. Death Dealer zadbał też soczyste, mocne brzmienie, które tylko jeszcze bardziej potęguje wrażenia Z jednej strony jest bardzo klasyczne, a z drugiej strony słychać nowoczesny pazur.

 Na płycie znajdziemy 11 dobrze wyważonych kompozycji dających 46 minut nowej muzyki. Na start  dostajemy tradycyjnie rozpędzony killer i taki właśnie jest "Sorcerer Supreme", który znakomicie przemyca temat Doktora Strange'a z Marvela. To jest właśnie Death Dealer jaki kocham i to jest heavy/power metal najwyższych lotów. W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny i dynamiczny "Every Nation" i słychać, że band nawiązuje do stylu i jakości z debiutu. Bardzo mnie to cieszy, bo debiut to jedna  z najlepszych płyt ostatnich lat. Tajemniczo zaczyna się "Beauty and the Blood", który ma ciekawe przejścia. Kolejny killer na płycie. "Running with the Wolves" to kompozycja bardzo heavy metalowa i to taki ukłon w stronę Accept, Judas Priest, ale też i Manowar. "heretic has returned" to kolejne nawiązanie debiutu i tutaj band znów zaskakuje pod względem technicznym jak i samych aranżacji. Tytułowy "Conquered lands" to kwintesencja stylu Death Dealer i słychać miłość muzyków do heavy i power metalu. Mocny, zadziorny i taki bardziej klasyczny riff sieje tutaj spustoszenie. Oj szykuje się rasowy killer koncertowy. Mocna rzecz! "Hail to the king" to niezwykle melodyjny i taki nieco lżejszy utwór i zaskakuje że wyszedł od Death Dealer. Stylistycznie najbliżej ma do "I am the King" z repertuaru Cage. Co za niesamowity przebój!  Szybko i agresywnie jest też w szybkim "Slay or be slain" i dopiero zwalniamy w balladzie "22 gone". Finał w postaci "Born to bear the crown" to znakomite podsumowanie tego znakomitego krążka.

Mistrzowie powrócili i zrobili to co do nich należało. Nagrali znakomity album w stylistyce heavy/power metalu. Jest agresja, dynamika i wciągające partie gitarowe, a całość spina ten niesamowity głos Seana. Jak to dobrze, że ta supergrupa to nie jakiś tam projekt muzyczny, a zespół z prawdziwego zdarzenia. Mam tylko nadzieję, że kolejny album powstanie znacznie szybciej. Z tego wszystkiego jeszcze zatęskniłem za Cage. Kto kocha dwa poprzednie krążki to i ten pokocha!

Ocena: 10/10

niedziela, 18 października 2020

ASHBURN - You can not kill what can never die (2020)


 Ktoś tęskni za starym dobrym stylem Angra? No to uważajcie na Ashburn. To świeża krew w brazylijskim power metalu i w tej kapeli drzemie ogromny potencjał. Działają od 2013r, ale dopiero teraz udało im się wydać swój debiutancki krążek "You can not kill what can never die", który jest ukłon dla twórczości Angra, ale to nie jedyna ich inspiracja. Nie brakuje wpływów Iron Maiden, Lords of black czy nawet helloween. Band na szczęście nie stara się być klonem jakiejś innej formacji, a wręcz przeciwnie stara się też wnieść troszkę świeżości do tego gatunku. Band stawia na współczesny i zadziorny power metal, ale nie zapominają też o klasycznych patentach. To wszystko sprawia, że ich debiut jest warty uwagi.

Klimat Angry można wykryć w okładce Ashburn, która mocno nawiązuje do kultowej kapeli.  Kolejny aspekt to bez wątpienia wokalista Heron Ribeiro, który zachwyca swoim technicznym zapleczem i stylem śpiewania. Ma w sobie to coś, co przypomina Matosa, czy nawet Kiske. W wysokich rejestrach Heron po prostu wymiata. Muzyka Ashburn to nie miotania się bez celu i szukanie własnego charakteru. Band jasno określa swój kierunek i wie czego chce.Podchodzą do sprawy profesjonalnie i to przedkłada się na jakość. W efekcie dostajemy jeden z mocniejszych albumów tego roku jeśli chodzi o power metal.

"Doing nothing is not the Answer
" - to ciekawy otwieracz, który ma nieco progresywny wydźwięk. Utwór cechuje mroczny feeling i stonowane tempo, ale potrafi oczarować swoją melodyjnością.

"Captain Proudmore" - to już nieco mocniejsze granie i tutaj band pokazuje dbałość o melodie. W końcu też słychać smykałkę do tworzenia hitów.

"Pyre of Gods" - od razu atakuje nas mocnym riffem i rozpędzoną sekcją rytmiczną. Słychać duch starego Helloween czy Angra. Kwintesencja power metalu.

"Forevermore"- kolejna petarda na płycie i znów ukłon w stronę klasycznego, europejskiego power metalu.

"No more memories" -  popis szalonych solówek Gabriela i Raquela, które przypominają złote czasy Edguy czy helloween. Wszystko zostało zagrane tak jak być powinno i trzeba przyznać, że band dobrze czuje power metal. No i ten fenomenalny Heron!

"Asylum" - urozmaicony kawałek, w którym nie wszystko jest takie oczywiste. Band raz zwalnia tempo, raz przyspiesza, ale poziom wciąż wysoki. Band potrafi oczarować słuchacza i nie potrzebuje stosować żadnych sztuczek.

"XXI" to już bardziej zadziorny kawałek, w nieco mroczniejszym klimacie i tutaj band pokazuje, że stara się grać nowoczesny power metal z heavy metalowym pazurem.

"As it falls" - no i jest rasowa ballada i te partie gitarowe są zagrane z polotem i finezją, a to czyni ten utwór po prostu magiczny i idealnie pasuje do całości.

"Win and die" - kolejny wartościowy kawałek, w którym band pokazuje, że można grać nowocześnie, zadziornie i bardzo melodyjnie.

"Break the silence" - znakomity finał tej płyty i znów prawdziwa power metalowa petarda. Kwintesencja tego gatunku i idealne podsumowanie tej wyśmienitej płyty.

Ashburn pokazał swoje wszelkie atuty i już wiadomo, że przed nimi świetlana przyszłość. Zgrany zespół, z utalentowanymi gitarzystami i gwiazdą w postaci Herona w roli wokalisty. Panowie stawiają na melodyjny power metal w nowoczesnej oprawie. Najlepsze jest to, że są wierni klasyce spod znaku Angra, czy Helloween. Jestem zachwycony i to kolejna gorący debiut tego roku!

Ocena: 9/10

sobota, 17 października 2020

NIGHTSTRYKE - Storm of steel (2020)

Nightstryke to znakomity przykład, że również fińskie zespoły potrafią zagrać klasyczny heavy metal, który przesiąknięty jest stylem NWOBHM. Ten młody band, który działa od 2015r jest na dobrej drodze, że stać się prawdziwym specjalistą od grania NWOBHM i śmiało mogą konkurować z najlepszymi. Ich najnowsze dzieło zatytułowane "Storm of Steel" to  prawdziwa kwintesencja klasycznego heavy metalu i NWOBHM.  Płyta skierowana jest do fanów Satan, Iron Maiden, czy Quartz.

Trzeba przyznać, że Nightstryke rozwinął się od czasu debiutanckiego "Power shall Prevail".  Opanowali niemal do perfekcji tworzenie hitów i chwytliwych melodii. Muzycy też się dotarli i ich współpraca lepiej się układa. W końcu gitarzyści Rami i Juko tworzą duet z prawdziwego zdarzenia, a ich zagrywki są hołdem dla lat 80. Jest energia, pazur i prostota, a to przedkłada się na jakość kompozycji. Płyta jest dopracowana o wiele bardziej niż debiut i ciężko wyłapać słabe punkty.

Klimatyczna okładka jest idealnie dopasowana do zawartości. Do tego dochodzi soczyste i zadziorne brzmienie, które również przywołuje na myśl lata 80. Rami Hermunen to jest prawdziwa gwiazda i to on napędza ten band i to słychać na nowej płycie. Imponuje nie tylko jako gitarzysta, ale też jako wokalista. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.


Czas zapiąć pasy i odpalić płytę. Nie wiele zdradza spokojny i klimatyczny "Black Lotus". Band pazur pokazuje dopiero w "Read the omens", który oddaje hołd brytyjskiej scenie metalowej i NWOBHM.  Niby proste granie, ale zagrane z polotem i pomysłem. Otwarcie w "Deathstalker" potrafi wbić w fotel, a wszystko za sprawą niezłego kopa i melodyjnych popisów gitarowych. To jest to!  Jeszcze lepiej rozpoczyna się dynamiczny i nieco rock'n rollowy "Dogfight" i jest to kolejna perełka na płycie.  Dobrze wypada też nieco hard rockowy "Nosferatu" czy stonowany "Stanger's blade". Całość zamyka  energiczny "Storm of steel", który idealnie podsumowuje cały krążek.

Nightstryke rośnie w siłę i ich najnowszy krążek to tylko potwierdza. Bardzo przemyślany album z dobrze wyważonym klasycznym heavy metalem i NWOBHM. Płyta pełne energii i chwytliwych melodii, co czyni ją nie ladą gratką dla fanów takiego grania.

Ocena: 8.5/10


piątek, 16 października 2020

VICTORIUS - Rise from the flames (2020)

 

Czy można stworzyć w dzisiejszych czasach naprawdę klasyczny heavy metalowy album, który oddaje piękno i charakter brytyjskiej sceny metalowej i złote czasy NWOBHM? Mogłoby się to wydawać nierealne, a jednak marzenia się spełniają. Brytyjski Victorius gra muzykę prostą i bardzo treściwą. Band czerpie garściami z klasyki brytyjskiego heavy metalu i tworzy swój własny styl, który oczywiście jest wypadkową Iron Maiden czy Saxon.Wtórność? Może i tak, ale ile w tym szczerości i błyskotliwości. Tak, debiutancki krążek zatytułowany "Rise from the flames", który został wydany w tym roku przez grupę Victorius jest miłą wycieczką do lat 80 i do złotej ery brytyjskiego heavy metalu. Obiecuję, że ta podróż Was w pełni pochłonie i będziecie chcieli tam zostać w tym świecie Victorius znacznie dłużej.

"Powstać prosto z płomieni" i ten tytuł pasuje do zespołu jak i płyty idealnie. W końcu z płomieni niczym feniks powstaje sam brytyjskie heavy metal, bowiem dawno żaden band tak znakomicie nie oddał kunsztu tej sceny metalowej. Prawdziwe cudo i brzmi to jak zaginiona perełka z lat 80. Z płomieni odradza się sam band, który przecież pod nazwą Pariah próbował funkcjonować. Jak widać, zmiana nazwy i przegrupowania składu nadały sens całości.

Trzeba przyznać, że ciężko mówić tutaj o debiutantach, bowiem band zadbał o mocne, wyraziste brzmienie, które rzeczywiście przypomina stare brytyjskie płyty.  Nawet okładka jest bardzo prosta i taka oldschoolowa. Wszystko ze sobą współgra i sama zawartość też jest bardzo przemyślana i poukładana. Co z pewnością zaskakuje to że band stawia na długie i rozbudowane kompozycje.

Płytę otwiera znakomity, dynamiczny i przebojowy "Breaking down the walls", który jest idealnym wprowadzeniem do tego krążka. Tutaj jest wszystko co w pełni charakteryzuje brytyjską scenę metalową. Riff jest mocny i zadziorny, a partie gitarowe Johna i Stewarta potrafią oczarować słuchacza. Nie brakuje skojarzeń z Iron Maiden czy Saxon i te skojarzenia są na miejscu i dobitnym tego przykładem jest "Silver Bullet" czy energiczny "Chains of Insanity". Na płycie nie brakuje mocnych, rozpędzonych utworów i jednym z nich jest "To the death". Band imponuje techniką i dbałością o detale. Klasa sama w sobie. Całość wieńczy 9 minutowy kolos "Rising from flames", który jest wizytówką tego albumu. Kwintesencja Victorius i brytyjskiego heavy metalu.

"Rising from the flames" to uczta dla fanów starych płyt Iron Maiden, czy Saxon. To przede wszystkim płyta, w której czuć klimat lat 80, a sama muzyka jest stworzona prosto z serca i z miłości do metalu. Ciężko o naprawdę wartościowy album z klasycznym heavy metalem, zwłaszcza tym brytyjskim, a Victorius pokazuje, że można jeszcze nagrać taki album. Płyta, którą trzeba znać!

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 12 października 2020

NECK CEMETERY - Born on coffin(2020)

Wokalista Jens Peters z Alestory, gitarzysta Sodom  Yorck Segatz, a także basista Mad Matt, który grywał w Havok jednoczą siły w heavy metalowym zespole Neck Cemetery.  Band zrodził się w 2018 r i obrał sobie za cel granie klasycznego heavy metalu i nie boi się czerpać z takich kapel jak Accept, Grave Digger, czy nawet Running Wild. Słychać, że Neck Cemetery stawia na toporność, na klasyczne patenty i to sprawia, że debiutancki krążek tej formacji zatytułowany "Born in a coffin" zasługuję na uwagę fanów heavy metalu.

Nie wiele można wywnioskować z mrocznej okładki, która bardziej kojarzy się z death metalem czy thrash metalem. Brzmienie jest przybrudzone i mocno osadzone w latach 80. Nie da się ukryć, że band stawia na mroczny feeling. Każdy z muzyków robi swoje i ciężko wyróżnić kogoś bardziej. Na pewno band napędza wyrazisty i charyzmatyczny wokalista Jens Peters. Styl kapeli może nie wyróżnia się na tle innych, ale idą w klasykę niemieckiego heavy metalu i to czyni ich prawdziwą atrakcją dla maniaków tej sceny metalowej.

Zawartość pyty może nie wbija w fotel, ale jest to wciąż płyta równa i bardzo treściwa. Intro w postaci "L.F.I.R.S" może niewiele wnosi, ale jest to dobre otwarcie płyty. Potem wkracza stonowany i prosty w swojej formule "King of the dead". Brakuje troszkę ciekawszej melodii, ale nie jest źle. Echa Running wild mamy w przebojowym "Castle of fear" i w końcu band się bardziej przed nami otwiera. Dobrze band wypada w bardziej rozbudowanym "The Fall of the realm", w którym mamy rycerski klimat. Gdzieś tam mamy echa Black Sabbath i ten mroczny początek może się podobać. Chris z Grave Digger wspiera chłopaków w "Banging in the Grave", który jest hołdem dla wczesnego Grave Digger. Rasowy niemiecki heavy metal w starym wydaniu. Kolejna perełka na płycie to rozpędzony "The creed" i w takiej stylistyce band wypada naprawdę dobrze. Całość zamyka solidny "Sisters of Battle" z gościnnym udziałem Micheala Kocha.
 
Neck Cemetery na swoim debiutanckim krążku może nas nie porywa, może nie niszczy wykonaniem i aranżacjami, ale mimo pewnych niedoskonałości to wciąż solidny album. Potencjał jest, ale najlepsze jest to, że czuć tą niemiecką toporność. Płytę można posłuchać, ale daleko do ideału.

Ocena: 6/10

niedziela, 11 października 2020

SINNER'S BLOOD - The mirror star (2020)

 Pewnie nie jedna osoba pominęła debiutancki krążek formacji Sinners Blood. Nazwa nic nie mówi, okładka nie wiele zdradza, a sama promocja ich debiutanckiego krążka "the mirror star" też przeszła bez większego echa. Można błędnie ocenić to co ten młody band gra, można podjąć złą decyzję odpuszczając sobie ich wydawnictwo, ale nic zmieni tego że grają naprawdę atrakcyjny, drapieżny i przede wszystkim nowoczesnym melodyjny heavy metal z nutką power metalu czy nawet hard rocka.  Ich styl mocna przypomina dokonania The ferryman, Dynazty, The unity, ale nie tylko. Znajdzie się też z Lords of Black czy Masterplan. To nie żółtodzioby co próbują swoich sił w metalu, to mistrzowie melodyjnego metalu.

Na początek kilka słów o samym zespole. Band napędza przede wszystkim multiinstrumentalista Nasson, który odpowiada również za komponowanie i produkcję. to bardzo utalentowany muzyk, który stanowi kręgosłup tego zespołu. Trzeba przyznać, że znakomicie radzi sobie z nowoczesnym wydźwiękiem i zadziornymi riffami. To nie jest granie jakiś tam oklepanych motywów i kopiowanie kogoś, a wręcz przeciwnie. Nasson buduje dla nas nową markę, nową jakość melodyjnego heavy/power metal. Wielkie uznanie za tworzenie czegoś własnego i czegoś świeżego. Tak powinien brzmieć nowoczesny melodyjny metal, w którym jest pazur i przebojowość. Do takiej oprawy musi być równie mocny i wyrazisty głos. W tej roli sprawdza się James Robledo, który brzmi troszkę jak Ronnie Romero. Co za talent, normalnie jeden z najlepszych występów tego roku.  Tutaj wszystko jest dopracowane i band już na pierwszym albumie pokazuje klasę i oby tylko udało im się utrzymać taki wysoki poziom na kolejnych albumach.

Sama płyta jest bardzo zróżnicowana, pełna emocji, drapieżności, ale też przebojowości. Całość jest bardzo spójna i treściwa. Można odnieść wrażenie, że tak naprawdę każdy utwór to rasowy hit. Band na start daje "The mirror", który pokazuje mroczny feeling, nowoczesny charakter, ale też niezwykłą melodyjność. Od razu słychać coś z The ferryman, Masterplan czy właśnie Dynazty, Specjaliści od atrakcyjnych melodii. Więcej rasowego power metalu uświadczymy w dynamicznym "Phoenix Rise" i te nowoczesne partie klawiszowe dodają tutaj uroku tej kompozycji. Czy tylko mi na myśl przychodzi The unity? "Never Again" może nieco łagodniejszy, może nieco hard rockowy, ale to wciąż klasa światowa. Więcej melodyjnego metalu aniżeli power metalu uświadczymy w przebojowym "Remember me" i ten kawałek w pełni odzwierciedla styl i jakość tej grupy. Bardziej klasyczny power metal uświadczymy w rozpędzonym "The path of the fear" i nie ma co ukrywać że to jeden z mocniejszych utworów na płycie.  Można też odpłynąć przy pięknej balladzie "Forever" i tutaj band porusza nasze emocje. Cudo!Band pokazuje jak ma brzmieć współczesny power metal i ten pazur w "Kill or die" jest uroczy. Co za energia, co za brutalność i pomysłowość. Sinners blood rzuca na kolana! Kolejny element zaskoczenia to marszowy i rozbudowany "Who i am". Słychać, że band potrafi odnaleźć się w nieco bardziej progresywnych dźwiękach. Całość zamyka nieco pokręcony, ale równie melodyjny "awakening".

To nie pierwszy debiut w tym roku, który imponuje  świeżością i pomysłowością. Sinners Blood ma to coś co sprawia, że ich muzyka na długo zostaje w pamięci. Panowie stawiają na nowoczesny wydźwięk melodyjnego heavy/power metalu i robią to genialnie. Band zachwyca i ich "The mirror star" to prawdziwa perła i można śmiało powiedzieć że mamy nowego zawodnika w kategorii melodyjnego metalu i mogą zagrozić nie jednemu wielkiemu zespołowi. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10

sobota, 10 października 2020

ITERNIA - Between good and evil (2020)



                                    https://www.metal-archives.com/images/8/8/2/5/882590.jpg?2429

 Power metal jest już mocno wyeksploatowanym gatunkiem i w sumie już wiele stworzono w tym gatunku i ciężko o jakiś powiew świeżości. Patrząc na power metal to widać, że cała nadzieja w młodych kapelach, które starają się tworzyć własny styl, a nie na siłę stać się drugim klonem Helloween czy Gamma ray. Iternia to jeden z tych młodych zespołów, które idą z duchem czasu i stawiają na nowoczesny power metal.  Ta formacja  powstała w 2011r w Puerto Rico i co ciekawe ten band gra europejski power metal, który zabiera nas w rejony Finlandii, Szwecji czy Niemiec. Taki właśnie jest debiutancki krążek zatytułowany "Between good and evil". Znakomity przykład,że debiutant nie oznacza nie pewnego grania i chybionych pomysłów. Iternia już na starcie ustawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko.

Skojarzenia z skandynawskim metalem są na miejscu i to słychać w lekkim i czystym brzmieniu. Sound jest dopracowany i dodaje całości nowoczesnego charakteru.  Każdy z muzyków sporo wnosi do muzyki Iternia. Sekcja rytmiczna zapewnia dynamikę i odpowiedni ładunek energii. Juan Carlos Garcia to gitarzysta, który zaskakuje finezją, pomysłowością i naprawdę świetną techniką. Nie daje sobie poznać, że tak naprawdę debiutuje na tym albumie. Większym doświadczeniem może się pochwalić wokalista Edgar Lopez, który śpiewał w Aura Azul. Mocny, wyraźny głos, który od razu nadaje całości mrocznego feelingu i drapieżności. Tak to jest największa gwiazda tego zespołu.

Dobrze, czas na konkrety. Co tak naprawdę znajdziemy na tym krążku? 44 minuty muzyki, która jest utrzymana na wysokim poziomie. Jest urozmaicenie i jest nawet miejsce na element zaskoczenia. Mrok i podniosłość budują napięcie w krótkim intrze. Melodyjny power metal z prostym motywem wydaje się kiepskim pomysłem, ale wierzcie że "Escaping" potrafi porwać słuchacza. Najlepsze są tutaj przyspieszenia i forma podania tego power metalu. Przypominają mi się dokonania Thunderstone. Lekki i melodyjny "Warriors of metal" przypomina nieco ostatnie dokonania Sonata Arctica, ale więcej tutaj gracji i pomysłowości. Znakomity przykład, że nie trzeba agresywnych riffów by stworzyć znakomity utwór. Echa wczesnego Sonata Arctica czy Edguy można wyłapać w energicznym "First Time" i już wiemy że band kocha grać power metal i robi to znakomicie. Iternia dobrze radzi sobie z rozbudowanymi kompozycjami i taki "Between good and evil" to idealnie pokazuje. Nie brakuje tutaj ciekawych rozwiązań i mamy tutaj nawiązania do Adagio. Urocze jest otwarcie "Dragon Eyes", który nasuwa twórczość Kinga Diamonda.Całość wieńczy rozbudowany i epicki "Iternia"

Jak to dobrze, że powstają takie młode kapele jak Iternia, które nie mają żadnych kompleksów i grają power metal wysokich lotów.  Na debiutanckim krążku tej formacji słychać świeżość, pomysł i technikę. Mogą śmiało konkurować z najlepszymi. Świetny start i ta płyta to jedna z najlepszych rzeczy roku 2020.

Ocena: 9/10




piątek, 9 października 2020

HELION PRIME - Question Everything (2020)


 Kiedy mogło by się wydawać, że Helion Prime w końcu znalazł swój styl i wokalista Sozos Micheal zagrzeje miejsce nieco dłużej w tej amerykańskiej formacji, bo przecież ich ostatni album był naprawdę ciekawe w swojej kategorii. Niestety wygasł kontrakt z Afm Records wygasł i niestety band znów przeszedł zmiany na stanowisku wokalisty. Niestety te przetasowania w składzie nie mogły się dobrze skończyć. Najnowsze dzieło zatytułowane "Question Everything" to płyta skierowana niestety do fanów komercyjnego heavy/power metalu spod znaku Amaranthe, Within Temptation czy Metalite. To już sprawia, że nie każdemu przypadnie do gustu.

Jak zwykle ta amerykańska kapela potrafi uraczyć nas piękną okładką w klimatach s-f. To jest najmocniejszy punkt tej płyty i równie dobrze prezentuje się brzmienie. Wszystko brzmi wyraźnie i nieco młodzieżowo, ale ma to swoje plusy. Album tak naprawdę kładzie nijaki głos Mary Zimmer. Ten głos jakoś mi nie pasuje do tego co ten band gra. Kolejna rzecz, która odbija się na jakości tego wydawnictwa to bez wątpienia same kompozycje, które brzmią jakby brakowało im ostatniego szlifu. Brakuje mocy i jakiegoś pazura, a za dużo tutaj jak dla mnie komercji.

Płyta bardzo nie równa, bowiem są ciekawe momenty jak choćby melodyjny "The Final Theory" czy zadziorny "Prof". Nijako wypada rozbudowany "The gadfly", który szybko nudzi swoją formułą i komercyjnością. W tej słodkiej, komercyjnej stylistyce można czasami znaleźć też ciekawe kawałki i w takiej formule sprawdza się w "Photo 51" , który brzmi jak zaginiony przebój Nightwish. Jednym z największych hitów na płycie jest "Words of the abbot", który jako jeden z nie wielu utworów na tej płycie zachwyca pomysłowym i zadziornym riffem. Jest w końcu moc i power metal i szkoda, że tak mało tutaj utworów tego pokroju. Dobrze też  wypada melodyjny "The forbidden zone" czy rozpędzony "Question everything', a to tylko potwierdza że końcówka płyty jest interesująca.

Helion Prime potrafi grać i ma potencjał, tylko póki co go marnuje. Bez wątpienia wypadałoby zmienić wokalistkę, dopracować nieco aranżacje i powinno być już dobrze. Póki co króluje komercja i młodzieżowy metal. Szkoda, ale wciąż wierzę w ten zespół. Fani Helion Prime raczej odnajdę się w "Question everything".

Ocena: 5.5/10

czwartek, 8 października 2020

ARRAYAN PATH - The marble gates to apeiron (2020)

Amerykański band o nazwie Arrayan Path szanuje i nawet mam kilka swoich ulubionych kawałków, ale nie jestem wielkim fanem tej formacji. Najnowsze dzieło "The marble gates to apeiron" to bez wątpienia album, który w pełni oddaje styl i jakość tej kapeli. To dzieło utrzymane w klimatach progresywnego, epickiego heavy/power metalu. Najlepsze jest to, że dostałem w końcu album, który w pełni do mnie trafił i porwał swoimi aranżacjami i jakością. Miła niespodzianka.

Premiera nowego krążka dopiero 27 listopada i jest na co czekać. Arrayan path zawsze potrafił zabłysnąć klimatyczną okładką i doprecyzowanym brzmieniem, który podkreśla wyjątkowość tej kapeli. Oj tak brzmienie jest tutaj najwyższej próby. Christofors i Socrates pokazują, że wiedzą co robią i grają muzykę od serca. Tym razem panowie przede wszystkim trafiają w moje gusta. Spory wachlarz ciekawych melodii i pomysłowych riffów czynią ten album wyjątkowy. Ten band wyróżnia się tak naprawdę dzięki świetnemu Nicholasowi Leptos, który swoim głosem przenosi słuchacza do innego świata. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Czas przyjrzeć się nieco bliżej zawartości. Płytę otwiera tytułowy kawałek i faktycznie można poczuć prawdziwą moc tego zespołu i pięknego epickiego heavy/power metalu. Prawdziwa petarda. "Metamorphosis" to nieco bardziej stonowany kawałek i najlepsze jest to, że przemyca sporo patentów symfonicznych. Co za podniosłość i dostojność dźwięków. Elementy progresywne band przemyca w uroczym "Virus" i jest to kolejna perełka na tej płycie. Piękny refren i romantyczny feeling to atuty "The mourning ghost" i tutaj sporo się dzieje. Marszowy "The cardinal Order" zachwyca swoją rozbudowaną konstrukcją i bogatymi aranżacjami. Gitarzyści pokazują tutaj w pełni swój ogromny potencjał. W fotel wbija też podniosły "a  silent masquerade", w którym band nie boi się wykorzystać patenty symfoniczne. Dobre emocje wzbudza pomysłowy i klimatyczny "Black Sails".

Arrayan Path nagrał jak zwykle ciekawy album i w pełni potwierdzają swoją wielkość. Tym razem jednak nagrali album, który wpasował się w moje gusta. Mamy klimatyczny, epicki heavy/power metal, w którym dźwięki są zagrane z polotem, lekkością, a aranżacje są świeże i pomysłowe. Dużo się dzieje i nie ma miejsca na nudę. Jak dla mnie jeden z ich najlepszych albumów, ale piszę to osoba która nie jest ich fanem. Każdy musi posłuchać i wyrobić swoje zdanie!

Ocena: 9/10
 

środa, 7 października 2020

VHALDEMAR - Straight to Hell (2020)

"Straight to Hell" to jeden z tych albumów, na który czekałem. W końcu to najnowsze wydawnictwo hiszpańskiej formacji Vhaldemar, który w swojej muzyce zawiera patenty Stormwarrior, Gamma ray czy Manowar. Nowy album to swoista kontynuacja poprzednich wydawnictw i to akurat dobry znak. Od tej kapeli nie wymaga się eksperymentowania ani grania czegoś nowego, a wręcz przeciwnie grania wciąż tego samego heavy/power metalu.

Vhaldemar nie zawiódł i wciąż pokazuje, że trzeba się z nimi liczyć jeśli chodzi o heavy/power metal. To jest ten zespół, który znam i kocham. W dalszym ciągu mamy epickie riffy, zadziorne solówki i duże pokłady wciągających melodii. Band mimo upływu lat nie zatracił swojej tożsamości i to jest piękne. Jak zwykle imponują partie wygrywane przez Pedro, który jest w szczytowej formie. To co wyprawia ten pan przyprawia o dreszcze i tak powinien brzmieć heavy/power metal. Vhaldemar nie byłby sobą gdyby nie charakterystyczny wokal Carlosa, który swoim drapieżnym głosem sprawia że ta kapela jest jedyna w swoim rodzaju. "Straight to hell" to rasowy album tej grupy i tutaj nie ma niespodzianki.

Klimatyczna okładka i soczyste, dopieszczone i pełne energii brzmienie to elementy, które już na wstępie pokazują, że szykuje się nam album wysokiej klasy. Sam materiał jest urozmaicony i dobrze wyważony. Zaczynamy od zadziornego i bardziej klasycznego "Death to the Wizard" i ten hołd dla Manowar jest słyszalny. Na taki Vhaldemar zawsze warto czekać. Dalej atakuje nas nieco mocniejszy i bardziej power metalowy "My spirit" i tutaj band nie boi się czerpać z twórczości Gamma Ray. Na nowym albumie roi się od petard i to takich w stylu pierwszych dwóch płyt. Taki właśnie jest energiczny "Afterlife" i to chodzi w power metalu. Heavy metalowy "Straigh to hell" to taka mieszanka Manowar i Judas Priest. W takiej klasycznej odsłonie band też wypada znakomicie. Band przyspiesza w znakomity "Damnations here" i znów dają o sobie znać wpływy Gamma Ray. Stary dobry Vhaldemar, którego fani pokochali za ten rasowy power metal z dwóch pierwszych płyt. Powrót do korzeni i to w wielkim stylu. Nie wiem czemu, ale "Fear" mocno kojarzy mi się z innym wielkim niemieckim bandem, a mianowicie Primal Fear. Podobne skojarzenia wywołuje heavy metalowy "Black Mamba". Tradycyjnie na płycie pojawia się kolejna odsłona "Old King Visions" i znów kwintesencja tej kapeli. Brawo Panowie, to jest Vhaldemar taki jaki znam z dwóch pierwszych płyt.
 
Vhaldemar jest na scenie od 1999r i jest to przedstawiciel starej szkoły heavy/power metalu w niemieckim wydaniu. To specjalista, który potrafi wymieszać patenty Manowar, Gamma ray czy stormwarrior i być przy tym autentycznym. Kapela już dawno wypracowała swój styl i jest jemu wierna, a to przedkłada się na jakość nagrywanych przez nich płyt. "Straight to hell" to kolejna perełka w ich dyskografii, ale inaczej nie mogło być. All Hail to Vhaldemar !

Ocena: 9.5/10

niedziela, 4 października 2020

VANIK - III (2020)

Do trzech razy sztuka. Amerykański Vanik prowadzony przez wokalistę i gitarzystę Shauna Vaneka najwidoczniej też wyznaje tą zasadę. Dopiero ich trzecie wydawnictwo zatytułowane po prostu "III" faktycznie może konkurować z najlepszymi płytami w kategorii heavy/speed/power metalu.Co wyróżnia ten band na tle to bez wątpienia klimat grozy i sama tematyka związana z sferą grozy. To czyni Vanik naprawdę atrakcyjnym zespołem.

Już na samym starcie nowa płyta potrafi nas kupić mroczną i ciekawą okładką i równie dopieszczonym brzmieniem, które ma przyprawić o ciarki, a tym samym zabrać nas w rejony lat 80.  Band robi wszystko by muzyka była atrakcyjna, a przede wszystkim dynamiczna. Vanek i Vic to dobrze dopasowany duet gitarowy i panowie razem dają czadu. Jest prostota i pomysłowość, tak więc nie ma tutaj miejsca na nudę. W tej kwestii dużo się dzieje. Najlepsze jest to, że panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i to jest potęga tej płyty.

Czy można lepiej zacząć album niż od takiego rozpędzonego "Carmilla" i to brzmi jak mieszanka patentów Motorhead, Judas Priest czy nawet Agent Steel. Brzmi to obłędnie. Nie brakuje tutaj hitów i takim hiciorem bez wątpienia jest prosty i zadziorny "Running wild". Band bardzo dobrze się bawi i to słychać. Vanek niszczy swoim głosem w rozpędzonym i speed metalowym "The creature" i to jest jeden z najlepszych kawałków na płycie. Troszkę słabszy jest stonowany "We approach", ale i tutaj band nie schodzi poniżej pewnego poziomu.Kolejne świetne petardy na płycie to bez wątpienia "Night Danger" czy "Ranging High".

Vanik z każdym albumem jest co raz lepszy i dopracował swoją formułę. To specjaliści od mrocznego heavy/speed metalu z elementami grozy. Panowie dobrze czują się w tym gatunku, a ich nowe dzieło naprawdę jest dopracowane i zaskakuje pomysłowością i aranżacjami. Fani takiej muzyki będą w 7 niebie.

Ocena: 9/10

 

sobota, 3 października 2020

LEAVES EYES - The last Viking (2020)


 Fanem niemieckiego Leave's Eyes jakoś nigdy nie byłem. Kilka utworów może wpadło w ucho i tyle. Tym razem postanowiłem dać szansę nowemu wydawnictwu tej grupy. Co tym razem się zmieniło? Wszystko za sprawą naprawdę udanego "Chain of the golden horn", który pokazuje, że band potrafi tworzyć hity. Sam utwór to taka mieszanka Nightwish i Running Wild. Bardzo ciekawy klimat i faktycznie można poczuć otoczkę wikingów. Singiel mnie kupił, a jak przedstawia się sam album "The last viking"?

Płyta na pewno skierowana jest do fanów symfonicznego metalu czy melodyjnego metalu. Znajdziemy tutaj muzykę dla fanów Nightwish, Epica czy Xandria. Ważną rolę w zespole odgrywa uzdolniona technicznie Elina Sirala. Nadaje ona kompozycjom podniosłości i symfonicznej oprawy. Jasne nie jest ona Liv Kristine, ale też idealnie pasuje do tego grania.

"The last Viking" to już trzecia część sagi o wikingach i ta tematyka i klimat pasuje idealnie do symfonicznego metalu i samej kapeli. Band zadbał o ciekawą szatę graficzną i soczyste brzmienie, które podkreśla niesamowity klimat tej płyty.

Wszystko pięknie, szkoda tylko że czasami wieje tu nudą i band jakby nie potrafił wysokiego poziomu. Mamy na wstępie wspomniany wcześniej hit i to jest świetny początek. "Dark Love empress" to już spokojniejszy utwór, ale przypomina najlepsze czasu Within Temptation i dlatego utwór się broni.Kolejny killer na płycie to zadziorny i bardziej power metalowe "serpents and dragons", który przypomina dokonania Epica. Bardzo dobrze wypada marszowy i melodyjny "war of kings", który imponuje wciągającym refrenem. Należy też wyróżnić zadziorny "For victory", w którym gitarzyści zachwycają elektryzującymi solówkami. Pozytywne emocje wzbudza podniosły i epicki "Serkland". Całość zamyka równie interesujący kolos w postaci "The last viking", który idealnie podsumowuje cały krążek i definiuje w pełni styl Leaves Eyes.

Leaves Eyes regularnie wydaje albumy i trzyma swojego stylu. Można ich lubić albo nie. Ja sam wielkim fanem tej grupy nie jestem, bo za dużo jak dla mnie komercji i słodkiego klimatu. Nowe wydawnictwo jednak ma swoje dobre i momenty i jako całość się broni. Jeden z ciekawszych albumów tej grupy.

Ocena: 7/10

czwartek, 1 października 2020

FERVENT - Rebirth (2020)

25 września premierę miał debiutancki krążek francuskiej formacji Fervent. Płyta przykuwa uwagę i nie chodzi tutaj o miłą dla oka okładkę, czy wciągający klimat owej szaty graficznej. Od razu widać, że czeka nas uczta, zwłaszcza fanów melodyjnego heavy/power metalu. Dla kogo jest przeznaczona płyta? Bez wątpienia dla fanów takich grup jak Iron Maiden, czy black Majesty,

Sama Kapela Fervent zrodziła się w 2014r w miejscowości Ajaccio i kluczową rolę w tej kapeli odgrywa wokalista Ange Marie Bacci, który nadaje całości drapieżności i melodyjności. Wokalista mocno inspiruje się latami 80 i to jest spory atut tego wydawnictwa. Troszkę nie czuć mocy i pracy trzech gitarzystów. Trzeba jednak przyznać, że nie brakuje chwytliwych melodii i wciągających riffów. Jest dobrze, solidnie i z pomysłem. Mimo wszystko czegoś czasami tutaj brakuje. Może ostatecznego szlifu? Pewnie tak.

Na płycie znajdziemy kilka interesujących kawałków i jednym z nich jest melodyjny "There's no future" i choć utwór jest prosty w swojej konstrukcji, to dobrze się go słucha. Dobre emocje wzbudza zadziorny "You sought You found", który również mocno nawiązuje do twórczości Iron Maiden. W pamięci zapada na pewno lekki i przebojowy "Hero of time". Band potrafi też dobrze się bawić i słychać to w rytmicznym "Nerd". W końcu nieco bardziej rozbudowany kawałek i znów band pozytywnie zaskakuje.Mamy też klimatyczną balladę "impossible" czy piracki i nieco bardziej epicki "Davy Jones", w którym band stara się przemycić trochę patentów Running wild. Co mnie zaskoczyło to bez wątpienia 20 minutowy kolos "Rebirth". Rzadko dostaje się tak długi utwór, a tutaj band zaryzykował i stworzył prawdziwe monstrum. Trzeba przyznać, że kawałek się broni i ma sporo ciekawych momentów. Jeśli o mnie chodzi, to bym nieco skrócił tego kolosa.

Fervent stawia pierwsze kroki na scenie metalowej i trzeba przyznać, że ich debiut jest miły w odsłuchu. Nie jest to jakaś petarda, co nam namiesza w tegorocznych zestawieniach. To solidne dzieło, które pokazuje, że kapela ma potencjał i wie co chce grać. Warto posłuchać ten album, bo kapela na to zasługuje. W głowie wciąż zostaje kolos, który trwa 20 minut. No brawo za odwagę fervent!

Ocena: 7/10

 

sobota, 26 września 2020

SACRED OUTCRY - Damned for all time (2020)

Muzycy z greckiego Sacred Outcry mogą powiedzieć, że marzenia się spełniają. W końcu  kapela zrodziła się w 1998r i nawet była w studio zarejestrować swój debiutancki album.  W sumie odrobina nieszczęścia i debiutancki "Damned for all time" nigdy by się nie ukazał. Krytyczny był rok 2004, kiedy to kapela się rozwiązała. W 2015 r doszło do reaktywacji i band miał zarejestrowany już materiał w 2018r, ale na premierę przyszło nam poczekać do tego roku. Brakowało odpowiedniego głosu by siać zniszczenie i żeby ta muzyka brzmiała autentycznie.  Jeśli kapela gra epicki heavy/power metalu to nic dziwnego, że zaproszono Yannisa Papadopoulosa, który jest znany z Wardrum, Beast in Black czy Warrior Path.

Debiut? To słowo, które nie pasuje mi do tej płyty. Płyta, która tworzona jakby latami ma w sumie to coś co dzisiaj jest bardzo na topie. Epickie chórki, szybkie riffy, a także duża paleta różnych melodii. Band bawi się motywami i rzeczywiście daje się ponieść heroicznym zagrywkom i ta epickość wylewa się z tych motywów. Same aranżacje są przemyślane i pomysłowe, a całość zachwyca swoim przepychem. Jakby ten album ukazał się wtedy, to byłby niezwykle przełomowy i powalający na kolana. Nic się nie dzieje, bowiem dzisiaj jest jeszcze bardziej autentyczne i jeszcze bardziej szczery. Na takie płyty warto czekać latami i bardzo dobrze, że panowie się nie poddali i w końcu "damned for all time" ukazał światło dzienne.

Majstersztyk nie tylko pod względem zawartości. Okładka w pełni oddaje styl i jakość zespołu. Od razu wiadomo na co się piszemy. Brzmienie również ma swój rycerski, epicki klimat. Pobudza emocje i podkreśla jakość dźwięków.

Na płytę składa się 9 utworów i każdy z nich to ważny element tej układanki. "Timeless" to intro, ale nie takie banalne, bo te akustyczne partie gitarowe znakomicie wprowadzają w klimat płyty. Coś w tym jest z Blind Guardian, ale nie tylko. Podniosłość i marszowe tempo to atuty "Legion of the fallen" i tutaj dużo się dzieje i ten fenomenalny Yannis. Brawo panowie i najlepsze że czuć ten grecki epos.  Ileż klasycznych patentów w takim agresywnym "Sacred Outcry" i ten power metal jest tutaj wyczuwalny. Jakim dobrym bandem trzeba być, żeby siać zniszczenie tylko za sprawą akustycznych gitar i śpiewu Yannisa. Romantyczny, pełen patosu i poetyckiego wydźwięku jest właśnie "Scared to cry" i nie bójmy się płakać, bo ten kawałek naprawdę wzrusza swoim pięknem. Pełno tych akustycznych partii gitarowych i odgrywają one kluczową rolę na tej płycie jak i w samej muzyce Sacred Outcry. Przesądzają o klimacie tej płyty i jego ładunku emocjonalnym, ale nie jest to żadna oznaka słabości tej kapeli. Spójrzmy na mojego faworyta, czyli "Lonely Man". Zaczyna się spokojnie, wręcz balladowo. Band buduje napięcie, a potem wszystko eksploduje. Wkraczają ostre partie gitarowe i szybkość, a w efekcie powstaje prawdziwy killer. Jedna z najlepszych kompozycji roku 2020. "Crystal Tears" to kolejny epicki i nastrojowy kawałek. Akustyczne motywy potrafią oczarować i przenieść słuchacza do innego świata. By stworzyć ciekawy kolos trzeba być naprawdę uzdolnionym zespołem. Tytułowy "Damned for all time" to kwintesencja epickiego heavy/power metalu. Band tutaj nie boi się różnych upiększeń i choć pełno jest tych ozdobników, to ten przepych jest uroczy. Klasa sama w sobie i te 14 minut szybko przelatuje. Mistrzostwo świata i można w kółko tego słuchać i się nie nudzi. Brawo! Band żegna się z nami za sprawą marszowego "Farewell", który pokazuje jak powinien obecnie brzmieć Manowar. Yannis znów pokazuje, że jest wokalistą najwyższej klasy.
 
Już wiecie jaki jest werdykt? Tak płyta w pełni skończona. Wszystko współgra ze sobą i każda sekunda tej muzyki to prawdziwa uczta dla smakoszy prawdziwych dźwięków, które potrafią poruszyć emocje i porwać słuchacza. To płyta pełna emocji, pełna romantycznych zagrywek, ale to jest właśnie piękne. Band niszczy nie tylko mocą, ale też właśnie pomysłami i aranżacjami. Potrafią zniszczyć słuchacza przy użyciu partii akustycznych, a to już tylko świadczy o ich klasie. Teraz trzymam kciuki, że panowie się utrzymają i nie będą nam kazać czekać kolejnych długich lat na kolejne wydawnictwo. Dzięki Sacred Outcry za waszą ponadczasową muzykę!

Ocena: 10/10

ATTICK DEMONS - Daytime stories... Nightmare Tales (2020)

Jednym z moich ulubionych klonów Iron Maiden jest bez wątpienia portugalski Attick Demons, który jest na scenie metalowej od 1996r. W tym roku  ta formacja postanowiła wydać swój 3 album i to po 4 letniej przerwie. "Day time Stories...nightmare tales" to płyta, która pokazuje że można podać twórczość Iron maiden w oprawie bardziej heavy/power metalowej i z nutką nowoczesności. Tak to jest jeden z ich najlepszych albumów.

Minęły 4 lata i band tworzą już nieco inni ludzi, ale jedno się nie zmieniło, a mianowicie stanowisko wokalisty. Wciąż w tej kapeli mamy Artur Almeida, który brzmi jak Bruce Dickinson i to jest jego spory atut. To właśnie dzięki niemu te porównania z Iron Maiden są jak najbardziej na miejscu. Warto wspomnieć, że nowy gitarzysta Dario Antunes dodał do muzyki zespołu nieco ciężaru i nowoczesności. Jednak dalej panowie stawiają na klasyczne patenty i czerpią garściami z twórczości Iron Maiden, choć jest też sporo nawiązań do niemieckiego heavy/power metalu.

Mroczna i pełna grozy, a także wyraziste i dopieszczone brzmienie to nie jedyne atuty tej płyty. Furorę robi tak naprawdę zawartość. Band zadbał o naprawdę ciekawy materiał i już otwieracz "the Contract" zasługuje na owację na stojąco. Sam refren jest mega chwytliwy i szybko wpada w ucho. Znacznie więcej żelaznej dziewicy uchwycimy w drapieżnym "Make Your choice" i tutaj band zabiera nas do lat 90, choć powiem wam że słyszę tutaj coś z Bloodbound. Oczarował mnie też klimatyczny i mroczniejszy "Renegade", który też przemyca sporo patentów Iron Maiden. Band potrafi też zwolnieć i zagrać nieco progresywnie co pokazuje w "Hill od sadness" i przez te 6 minut sporo się tutaj dzieje. Nie brakuje też rasowych hitów i tego przykładem jest "Running" czy "Headbanger".


Attick Demons mimo długiej przerwie wciąż zachwyca swoją muzyką i hołdem dla muzyki Iron Maiden. Ich styl i aranżacje są przemyślane i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Panowie wiedzą co robią i nawet nowy skład nie zaburzył tego stanu rzeczy. Kolejna perełka w ich dyskografie i proszę tylko żeby kolejny album ukazał się znacznie szybciej.

Ocena: 8.5/10
 

piątek, 25 września 2020

HEXX - Entangled in sin (2020)

Pamięta ktoś jeszcze pierwsze wydawnictwa amerykańskiego Hexx? To klasyka amerykańskiego power metalu i do dziś często wracam do "No escape" czy "Under the spell". Mamy rok 2020 a kapela wciąż gra i wciąż potrafi nagrać album na wysokim poziomie i "Entangled in sin" jest tego najlepszym dowodem. Hexx nie bierze jeńców i nowy album pokazuje, że trzeba się z nimi liczyć. Pozycja obowiązkowa dla fanów starego Metal Church, Vicious Rumors czy Liege Lord.

Od 2015r w Hexx śpiewa Eddy Vega i jego wokal jest po prostu uroczy. Ta chrypa nadaje mu charyzmy i sprawia, że band zyskuje na świeżości i drapieżności. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Trzeba przyznać, że na nowym albumie błyszczy od pierwszych sekund. O klasycznym wydźwięku Hexx przesądza bez wątpienia niezniszczalny Dan Watson. Jego partie gitarowe są proste, mocne i zagrane z pomysłem. Słychać echa przeszłości, a to dobry znak. Dobrze też wypada Bobbie Wright, który wspiera go w partiach gitarowych. "Entangled in Sin" brzmi jakby faktycznie został nagrany w latach 90 i nawet brzmienie zostało tak dostrojone że czuć klimat poprzednich płyt.  Dużym plusem jest tez klimatyczna okładka, która wręcz zachęca by sięgnąć po nowy album Hexx.

Otwarcie płyty killerem w postaci "Watching me burn" jest godne podziwu i na takie perełki warto czekać. Przypominają się najlepsze dokonania Liege Lord czy Metal Church. Mocny riff i fenomenalny wokal Eddiego robią tutaj furorę. Świetne otwarcie, a to dopiero początek. Zadziorny i chwytliwy "Entagled in sin" również zachwyca swoją stylistyką i dynamiką. Warto wsłuchać się w te finezyjne  solówki. Kolejny killer na płycie to "Beatiful Lies"  i znów band nawiązuje do swoich najlepszych lat. Hexx potrafi dodać elementy thrash metalu i to słychać w rozpędzony "Power mad". Urozmaicenia całości dodaje stonowany i bardziej heavy metalowy "Strive the grave". Najlepiej band wypada w szybkich i agresywnych kompozycjach pokroju "Touch of the creature" i to jest Hexx w najlepszym wydaniu. Troszkę odstaję zamykający "Over but bleeding", bo brakuje mu mocy i melodyjności. Można to jednak wybaczyć.

Hexx pokazuje, że amerykański power metal ma się dobrze i wciąż może być bardzo atrakcyjny. Ta płyta jest wysokich lotów i jest tutaj sporo killerów. Dobrze wyważony materiał, który od pierwszych sekund imponuje swoją świeżością i zadziornością. Hexx nawiązuje do swoich klasycznych wydawnictw. Tej płyty nie można przegapić!

Ocena: 8.5/10


 

EVILDEAD - United $tate$ of Anarchy (2020)


 Nie będę ukrywał, że czekałem na powrót amerykańskiego Evildead, W końcu ten band na przełomie lat 80/90 nagrał dwa naprawdę udane wydawnictwo utrzymanych w stylistyce thrash metalu. W 2016r kapela się odrodziła i owocem tego powrotu jest album zatytułowany "United $tate$ of anarchy". Dalej jest to stylistyka w jakiej obracał się band w latach 80 i 90, Nie ma większych niespodzianek i band gra dalej swoje i szkoda tylko że jakość kuleje.

Na pewno cieszy fakt, że kapela po latach wróciła i tworzą ją faktycznie osoby które grały w dawnych latach w Evildead. Jest przecież Juan Garcia na gitarze czy Phil Flores. Skład jest niemal klasyczny, dalej dostajemy thrash metal, a mimo to płyta zawodzi. Problem tkwi w zawartości. Ten thrash metal jest niszowy, zagrany bez pomysłu i na dłuższą metę potrafi ta płyta męczyć. Na plus zasługuje dobre, zadziorne brzmienie, klimatyczna okładka autorstwa Eda Repki, która przypomina wcześniejsze szaty graficzne. Minusem jest niestety zawartość, gdzie brakuje wyrazistych riffów, przebojów czy urozmaicenia. Jakość utworów pozostawia wiele do życzenia.

Dobrze się słucha otwierającego "The decending", który wyróżnia się prostym i chwytliwym refrenem. Jest też melodyjny "Without a cause", choć i tutaj brakuje mi ostatecznego szlifu. O tym w jak słabej formie jest band potwierdza nijaki i męczący "No difference". Płyta jest krótka, ale nic nie zostaje w pamięci, a i odsłuch tej płyty jest wyzwaniem. Można odnieść wrażenie, że cały czas się słucha jednego kawałka i tak na dobrą sprawą ciężko wyróżnić jakiś utwór. Co z tego że na koniec mamy agresywne "Aop war dance" czy "seed of doubt", skoro i tak efekt jest dalej taki sam.

W tym roku thrash metal wypada naprawdę bardzo dobrze i jest sporo ciekawych płyt w tym gatunku. Evildead do nich nie należy. Ta płyta mimo że jest agresywna, to jest bezpłciowa i nijaka. Już po pierwszym utworze wkrada się rutyna i całość przeradza się w jednowymiarową papkę, która niczym nie porywa słuchacza. Szczerze? Można śmiało pominąć ten album, bo nic nie tracimy na tym.

Ocena: 4/10

czwartek, 24 września 2020

LONEWOLF - Division Hades (2020)


 Niemcy mają Grave Digger, Running Wild, czy Stormwarrior, a Francja ma Lonewolf, który od 1992r  nieustannie udowadnia, że może śmiało konkurować z tymi wielkimi zespołami. Lata lecą, a Lonewolf nic się nie zmienił i nowe dzieło "Division Hades" niczym nie zaskakuje. To płyta nagrana dla fanów tej kapeli. Ta płyta nie ma pozyskać nowych fanów, bowiem ci co już znają ten band to pokochają nowy krążek, a ci co zawsze byli na nie to ta płyta raczej nie zmieni ich poglądu. Tak dostaliśmy kolejny genialny od tej kapeli. Mnie nigdy nie zawiedli i zawsze dostaję od nich to na co czekam.

"Division Hades" to 10 album w dyskografii francuzów i jest to swoista kontynuacja poprzednich wydawnictw. Band nic nie kombinuje i gra dalej swoje. Nic się nie zmieniło i band serwuje nam ostry, zadziorny heavy/speed metal, który mocno nawiązuje do niemieckiej sceny metalowej. Warto zaznaczyć, że nowy album to również powrót Damiena Capolongo w roli gitarzysty. Od strony gitarowej naprawdę sporo się dzieje, zresztą jak zawsze. Mamy mocne riffy, mamy sporo atrakcyjnych melodii i wszystko jest zagrane z polotem. Panowie dobrze się bawią i to słychać, a to przedkłada się na odbiór tej płyty. Tym razem band postanowił wydać 2 płytowy album, z czego pierwsza płyta to faktycznie nowy materiał, a druga płyta to zagrane na nowo stare i zapomniane kawałki grupy. Band sięga tutaj nawet po kompozycje z pierwszych 3 wydawnictw demo.

Bardzo dobre wrażenie robi klimatyczna i nieco rycerska okładka. Bije z niej epickość. Co ciekawe band stara się też ten klimat przenieść na kompozycje. Materiał jest urozmaicony i naprawdę dużo się tutaj dzieje, Nie brakuje hitów i całość spina zadziorne brzmienie.

Płytę otwiera nastrojowy i epicki "The last goodbey", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Co za przebojowość bije z tego kawałka, no i złożone partie gitarowe. Echa Running wild tak jak zawsze są słyszalne. "The Fallen Angel" to kolejna petarda na płycie i znów mega robotę robią popisy solówkowe. Stonowane tempo i mroczny klimat dodają uroku temu kawałkowi. Klasycznie brzmi tytułowy "Division Hades" i znów słychać hołd dla niemieckiej sceny metalowej. Prosty riff i chwytliwy refren i hit gotowy. Wypisz, wymaluj Running wild z lat 90 mamy w przebojowym "Manilla Shark". Niby utwór lekki, ale za to imponuje pomysłowością. Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest rozpędzony "Underground warriors" i tutaj band pokazuje naprawdę na co ich stać. Chwilę oddechu mamy w klimatycznym instrumentalnym "to hell and back". Wiele wnosi melodyjny "Alive" i na taki heavy/speed metal zawsze jest popyt. Klasa sama w sobie.  Nie brakuje szybkich kawałków na nowy albumie i kolejnym tego przykładem jest zadziorny "Silent Rage", który jest kwintesencją stylu Lonewolf. Całość zamyka epicki i podniosły "Drowned in Black", który idealnie wieńczy całość. Niezwykła kompozycja, która oddaje w pełni to co najlepsze w Lonewold. Prawdziwa perełka. Drugi album to kompozycje na nowo zagrane i trzeba przyznać, że brzmią świeżo i jakby bardziej okazale.

"Division Hades" to kolejny świetny album Lonewolf i ta kapela po prostu nie zawodzi. Band wie jak zagrać heavy/speed metal w klimatach Running wild czy Grave Digger. Dzielnie idą w ślady wielkich kapel, a przy tym są autentyczni i robią to wszystko perfekcyjnie. Brawo Lonewolf !

Ocena: 9/10

wtorek, 22 września 2020

MEMORIES OF OLD - The Zeramin Game (2020)

Czy ta kolorowa okładka, która jest utrzymana w klimatach fantasy może kłamać? Od razu mamy jasny sygnał, że szykuje się klasyczny power metal w stylu Power quest, Gloryhammer, czy wczesnego Helloween. Właśnie w takim kierunku poszedł debiutujący w tym roku Memories of old, który pokazuje, że w Wielkiej Brytanii power metal się dobrze.

"The zeramin game" to bez wątpienia atrakcja dla fanów klasycznego power metalu z lat 90, a sam zespół mimo tego że debiutuje, to brzmi jak bardzo doświadczony zespół. Bez wątpienia spora w tym zasługa Tommiego Johanssona, który znakomicie wypada jako wokalista. Wszystko wskazuje na to, że to jego najlepszy występ  jako wokalisty. Znakomicie buduje klimat fantasy i nadaje całości melodyjności. Prawdziwa gwiazda power metalu i robi on tutaj naprawdę dobrą robotę. Jednak również duet gitarzysty i klawiszowca nie zostaje daleko w tyle.  Billy Jeffs to dobrze wyszkolony gitarzysta, który stawia na klasyczne rozwiązania i jego partie są zagrane z polotem i pomysłem. Naprawdę dużo dzieje się w tej sferze.

Mamy tutaj niezły przekrój różnych utworów i tak o to mamy instrumentalny "Overture", jest coś dla fanów symfonicznego power metalu spod znaku Rhapsody - czyli przebojowy "The land of xia". Znalazło się też miejsce na epickość, na rozbudowany kolos i w tej roli sprawdza się podniosły "Zera's shadow". Płytę promował nieco słodszy i melodyjny "Some day soon" i to był dobry wybór. Band troszkę przesadza z tymi kolosami, bo dalej mamy rozbudowany "Across the seas" czy "Arrival". Jest to wszystko dobrze zagrane, ale troszkę za długie jak na mnie. Na wyróżnienie zasługuje 14 minutowy "The zeramin game" i tutaj band wspina się na wyżyny swoich umiejętności. Prawdziwa uczta dla maniaków power metalu.

Memories of Old nagrał naprawdę dobry album i pokazał, że Wielka Brytania też potrafi odnaleźć się w melodyjnym power metalu. Mamy tutaj słodkie melodie, podniosłość i dużo klasycznych patentów. Bardzo dobrze się tego słucha i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy, bo potencjał bez wątpienia jest.

Ocena: 8.5/10
 

poniedziałek, 21 września 2020

DRAGONRIDER - Scepter of domination (2020)

Michalis Rinakakis to wokalista, który dla wielu fanów melodyjnego heavy/power metalu jest znany z twórczości Air Raid. Teraz Michalis powraca za sprawą zespołu Dragonrider, który powstał w 2017r w Jordanii. Rzadko spotyka się power metal w rejonie Bliskiego wschodu, ale trzeba przyznać, że band naprawdę dobrze czuje się w tej stylistyce. Debiutancki krążek "Scepter of Domination" to pozycja skierowana do fanów Iced Earth, Primal Fear czy Stormwarrior.

Można rzec płyta jakich wiele i nie ma w sobie nic oryginalnego. Jednak czy tylko chodzi o świeżość w metalu? Czasami trzeba iść przetartymi szlakami i odnaleźć tam swoją tożsamość. Dragonrider na razie jest na etapie określenia stylu i obrania kierunku, który oddaje to co im w duszy gra. Płyta może nie jest perfekcyjna, ale bije  z niego solidność i oddanie klasycznym zespołom. Czego dużo tutaj jest to naprawdę udanych melodii i zadziornych riffów, a to już spory atut. Dobrze band dopasował przybrudzone, surowe brzmienie. Michalis o dziwo jest w dobrej dyspozycji i ciągnie zespół do góry. Na pochwałę zasługuje też bez wątpienia Mad i Waleed bowiem ich gra jest dobra i poukładana. Panowie potrafią grać i nie ma miejsce na nudę. Trzeba troszkę pod rasować styl i dodać troszkę mocy i będą nie do zdarcia.

Już start w postaci "Where lightning forever strikes" jest naprawdę udany. Energiczny riff, ostre riffy i fenomenalny wokal Michalisa. To wszystko bardzo dobrze się zazębia. Prawdziwą petardą jest "The berserker", który potrafi porwać grą gitarzystów. Show jednak kradnie po raz kolejny wokalista Michalis. Heavy metalowy "Scepter of domination" troszkę przypomina dokonania Primal Fear, Prosty i melodyjny riff to motor napędowy "Lone Rider" i znów band imponuje zgraniem i pozytywną energią. Marszowy "Master of Thunder" to ukłon w stronę Majesty czy Manowar. Kolejny hicior na płycie to "Below the stars" i znów Michalis powala swoim głosem. Na koniec jest jeszcze rozbudowany "Grand Finale" i znów band pokazuje, że potrafią grać power metal i to na bardzo dobrym poziomie.

Dragonrider zaliczył naprawdę udany debiut i ta płyta jest miła w odsłuchu. Mamy przeboje, mamy klimat fantasy, mamy też dużą dawkę power metalu. Wszystko ze sobą współgra, a band ma w sobie to coś. Jeszcze troszkę dopracować styl i aranżacje i będzie jeszcze lepiej. "Scepter of domination" to może nie najlepsze co słyszałem w tym roku, ale płyta jest naprawdę solidna i godna uwagi.

Ocena: 7.5/10



 

niedziela, 20 września 2020

HITTMAN - Destroy all humans (2020)


 W latach 80 było wiele ciekawych i mało znanych kapel. Wiele z nich przepadło w gąszczu ciekawszych i bardziej rozpoznawalnych marek. Taki los spotkał amerykański Hittman, który miał naprawdę świetny debiut i zapisał się w historii amerykańskiego heavy/power metalu. Potem udało się wydać komercyjny "Vivas machina" i band zakończył działalność. Band reaktywował się w 2017r i to w sumie teraz bardzo modne i dobrze że są możliwości na powrót kapel z lat 80 czy 90. Hittman na reaktywacji nie poprzestał i postarał się o nowy album. "Destroy all humans" to album, który niestety bardziej brzmi jak kontynuacja "Vivas machina' aniżeli "Hittman".

Czekałem na ten album, bo chciał usłyszeć jak obecnie brzmi Hittman. Liczyłem na powrót do korzeni, ale dostałem niestety nijaki, nudny album metalowym z elementami hard rocka. Nie pomógł nawet fakt, że band w zasadzie poza basistą jest taki sam jak na dwóch poprzednich wydawnictwach. Okładka prosta i troszkę tandetna. Brzmienie jest dobre, ale na kolana nie powala. Brakuje ikry i mocy. Najlepiej prezentuje się wokalista Dirk Kennedy, który wciąż brzmi drapieżnie.

Ciekawe jest to, że płytę otwiera rozbudowany i nieco mroczniejszy "Destroy all humans". Start nie najgorszy, bo potrafi zaskoczyć szybszym tempem czy zadziornymi partiami gitarowymi. Stonowany i taki przesiąknięty latami 80 "Breathe" może nie jest zły, ale nie ma tu power metal, a heavy metal w brytyjskim wydaniu. Nie wiele wnosi hard rockowy "The ledge" czy banalny "Code of honour". Same utwory nie są tragiczne, bo wszystko jest solidne, ale od takiej kapeli jak Hittman można wymagać czegoś więcej. "Total amnesia" i to jest jeden z najlepszych utworów na płycie. W końcu coś się dzieje, szkoda że tak późno. Całość zamyka również rozbudowany "love, the assasin", który też brzmi solidne, ale nic ponadto.

Rozczarowanie to jest słowo, które mi się nasuwa przy okazji nowej płyty Hittman. Płyta solidna i może bardzo heavy metalowa, ale nie ma wyrazistych hitów, nie ma też jakiegoś dużego pokładu mocy. Płyta dobra do posłuchania, ale nie wzbudza większych emocji. Nic, pozostaje wracać do debiutu Hittman.

Ocena: 6/10

BLACK FATE - Ithaca (2020)

6 lat przyszło czekać  fanom na nowe dzieło greckiego bandu Black Fate. "Ithaca" to już 4 album w dyskografii zespołu i może nie jest to najlepsze wydawnictwo jakie nagrał ten band, ale nie można go od razu skreślić, bowiem ma też sporo ciekawych momentów. To jak to jest z tym nowym albumem?

Jest sporo elementów, które przemawiają tutaj na plus. Z jednej strony mamy klimatyczną okładkę, który nieco przypomina okładki Stormwarrior. Band zadbał o naprawdę mocne i zadziorne brzmienie, które idealnie pasuje do nowoczesnego stylu zespołu. Muzycznie Black Fare zabiera nas do świata power metalu, progresywnego metalu z elementami symfonicznego metalu. W 2019r do kapeli dołączył klawiszowiec Themis Koparandis, który wpasował się do stylu grupy i wniósł troszkę świeżości. Na pewno cieszy dobra forma Vasillisa, który jest specjalistą od budowania klimatu. Troszkę za mało jest emocji i przebojowości w grze gitarzystów. Niby wszystko jest, jest przecież dobry warsztat techniczny, ale brakuje mi ostatecznego szlifu.

Jest tutaj sporo ciekawej muzyki i już taki nastrojowy "Maze" potrafi oczarować progresywnym wydźwiękiem. Sporo dynamiki ma w sobie tytułowy "Ithaca" i to jest naprawdę dobry początek tej płyty. Nowocześnie brzmi zadziorny "Savior machine" czy melodyjny "Nemesis" Troszkę gorzej wypada nijaki "One last breath" czy ballada "Rainbows end".

Black fate w sumie niczym nie zaskoczył wydając "Ithaca". To album z muzyką do jakiej nas przyzwyczaili, aczkolwiek mieli ciekawsze wydawnictwa w swoim dorobku. Płytę dobrze się słucha, ale nie jest to raczej wydawnictwo do którego będą wracał. Taka płyta z serii posłuchać i zapomnieć. Band ma potencjał i stać ich na coś bardziej porywającego.

Ocena: 5.5/10