poniedziałek, 19 września 2011

ALMAH - Motion (2011)

Lep na muchy to prowizoryczna pułapka na owady w tym przede wszystkim muchy. Muchy nie potrafią się temu oprzeć i nabierają się na ową zasadzkę. Taki przyrodnicze życie można odnieść do muzyki heavy metalowej. Patrząc na ostatnie lata, a zwłaszcza tegoroczny 2011 to widzę, a raczej słyszę że zespoły heavy metalowe zastawiają owy „lep na muchy” w postaci ciężaru i nieco ostrzejszego grania, które słuchaczy w ślepo wpadając niczym mucha w lep. Wystarczy spojrzeć na nowy album brazylijskiego Almah, który gra progresywny power metal. Zespół, a raczej projekt poboczny Edu Falaschi – wokalisty Angra został założony w 2006 roku i doczekał się trzech płyt i tak z projektu przerodził się w pełnoprawny zespół. O ile „Fragile Equality” był melodyjnym i taki power metalową wariacją na temat Angry, o tyle „Motion” to ukłon w stronę bardziej agresywnego modern metalu z domieszką power metalu i choć brzmi to ambitnie, nowocześnie, to jednak z drugiej strony można uświadczyć udawanie na siłę, że potrafią grac mroczniej i ciężej, a to nie do końca prawda. W przypadku tego albumu posłuchałem i powiem tak, album ma przebłyski, ale ma też słabsze momenty, więc jak to jest naprawdę?

Trzeba przyznać, że wstęp w postaci „Hypnotized” niczego nie zdradza, a na pewno nie to, że będzie nowocześnie, ciężko i mrocznie. Kiedy słychać riff, to można sobie pomyśleć, gdzie power metal, gdzie melodie, gdzie dynamika? No cóż słychać bardziej modern metal , a w niektórych momentach.... thrash metal. Co mnie zaskoczyło to nie tylko warstwa instrumentalna, bo wokalista Angry nie brzmi jak Brazylijczyk. Muszę przyznać, że akurat on odwalił kawał dobrej roboty. Z jego strony jest powiew świeżości. Kawałek dobry do przy tupania nogą i chyba tylko do tego. Bardziej przyjazny dla ucha jest „Living and drifting”. Utwór ma przede wszystkim ciekawszą melodią, ciekawy riff, a wszystko jest bardziej przemyślane. Jasne, że jest ciężar, jest też mrok, ale tutaj to jest nieco bardziej wyważone z dynamiką i skocznością. Jeden z tych utworów, który się wyróżnia. Zachwyty szybko przechodzą, kiedy wkracza „Days of The new” i tutaj dominuje chaos i mało przekonujące melodie. Wystarczy posłuchać pierwszych 5 sekund, żeby wiedzieć, że kawałek do udanych nie należy. Oczekiwanie na zmianę stylu w tym utworze są złudne. Totalnie inny wydźwięk ma „Bullets on the Altar” i tutaj wplecione zostają petenty z ballady, rockowych hiciorów. Mogłoby się wydawać, że murowany killer, ale nie tym razem. Nuda i jeszcze raz nuda. Hmm czy ostrość i dynamika to dzisiaj jedyny towar którym się handluje na scenie heavy metalowej? Słuchając „Zombies Dictator” ma wrażenie, że tak. Utwór ma chwytliwą sekcje rytmiczną i ostry, pędzący riff. Ale tutaj ciężar i ostrość jest nawet na plus, bo sam utwór jest szybki i bardzo energiczny. Dodam, że jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Taki powiedziałbym nie wymuszony. I już przywykłem, że dobre utwory plecione są z tymi słabszymi. Cóż, „Trace of trait” to oczywiście ten drugi rodzaj. Chaos, sporo zamieszania, sporo motywów, ale gdzieś to wszystko się gubi i pozostaje tylko posłuchać taki nawet przyjemny dla ucha refren,a także ciekawy popis wokalny Edu. Punktem kulminacyjnym jeśli chodzi o ciężar i mrok jest „Soul Alight” i w sumie dobrze, że zespół nie kontynuuje początkowego motywu, gdzie jest posępnie, wolno i nudno. Dobrze, że zespół z czasem tu przyspiesza i że jest ciekawy dialog pomiędzy klawiszami, a partiami gitarowymi i to jest jedna z nie wielu atrakcji w tym utworze. Gdybym miał wybrać najgorszy utwór na albumie to wybrałbym bez namysłu balladę – „Late night in 85”, gdzie zmęczenie muzyków i brak pomysłu od razu wychodzi. Gdzie klimat, gdzie podniosły motyw? Niesmak i narzekanie próbuje zatrzeć nieco szybszy i nieco ciekawszy „Daydream lucidity”, ale to grania efektowne, ale nie efektywne,pseudo power metalowe granie jakoś mnie nie interesuje. Nie ma to jak zakończyć przeciętny i nudny materiał...balladą. Drugą na tym krążku jest „When and why” i to jest idealne podsumowanie tego albumu. Nuda, nijakość, przeciętność i brak pomysłów.

Zespół chciał iść za ciosem, na fali popularności i to chyba ich zgubiło. Do tego ta pułapka w postaci ciężkiego materiału, każdy się nabrał wierząc, że otrzyma przynajmniej bardzo dobry album. Cóż rzeczywistość jest okrutna. Dobre utwory można policzyć na palcach jednej ręki, a poziom kompozycji daleki od tego z poprzedniego albumu. Słuchając tego albumu czułem się niczym mucha przyklejona do lepu, która próbuje się wydostać. Tak tortury to chyba najlepsze słowo określający ten album. Wycisnąłem z tego 4/10, ten kto wyciśnie więcej jest debeściakiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz