wtorek, 20 września 2011

POWERWOLF - Return in bloodred (2005)

Romunia i Heavy Metal? Wydaję się to nieco dziwne, bo i kraj egzotyczny. Choć ciężko znaleźć tam genialne zespoły, to jednak są one. Jednym z nich jest Powerwolf. Zespół powstał w 2003 roku z inicjatywy braci Greywolf i właściwie od ich nazwiska wzięła się nazwa zespołu. Jednak Powerwolf nie był w tym miejscu w którym jest dzisiaj gdyby nie postać Attila Dorna. Śpiewaka operowego, który studiował w akademii w Bukareszcie w Rumunii. Z Rumuńsko – Niemieckiego kwartetu narodziła się bestia, która do dziś zdumiewa pomysłowością, klimatem, aranżacją, a także imagem. Na debiutancki album nie trzeba było długo czekać, bo po dwóch latach światło dzienne ujrzał "Return in Bloodred". Zespół pomimo, ze nie wydał dema a ni nic z tych rzeczy, znalazł wytwórnię w postaci Metal Blade z którą podpisał kontrakt płytowy,. Co świadczy o ich oryginalności, czy wyjątkowości. Za podłoże liryczne zespół wziął sobie historie, a raczej legendy z rejonów Romunii, a to o wilkołakach, a to o wampirach i cały czas gdzieś jest to mroczne, pełne grozy podłoże pod muzykę Powerwolf. Obecnie zespół gustuje w power metal, choć początek w postaci debiutu, bardziej heavy metalowy z domieszką doom metalu, gothik metalu, i trochę tego power metalu. Aby dogłębnie pokazać klimat i muzykę w jakiej obraca się zespół zatrudniono Benjamina z kapeli Flowing Tears w celu zrobienia okładki, a ta jest naprawdę mroczna. Jak na debiutancki album, to trzeba przyznać, że nie słychać że to amatorzy.

Już sam wstęp w postaci „Mr. Sinister” jest tego dowodem. Klimat grozy jest niczym na albumach Kinga Diamonda. Melodia jakby z filmu Draculi, albo innego horroru. Nie ma może takiej dynamiki, czy takich partii gitarowych, jakie dzisiaj zespół prezentuje, ale jest ten mistyczny klimat, jest genialny Attila, który jako operowy wokalista w metalowej kapeli sprawdza się lepiej niż nie jeden rasowy metalowiec. No i mamy tez charakterystyczne organy, które potrafią zniszczyć swoją podniosłością. Tak brakuje mi tej dynamiki i melodyjności. Ale czy to od razu jest wada? Czy to powód, żeby narzekać? No nie, gdy się słucha tego kawałka, przynajmniej nie mamy do czynienia z jakimś klonem innego wielkiego zespołu,a to się ceni. Jeden z najlepszych kawałków na płycie, to na pewno. Charakterystyczne dla stylu Powerwolf, jest spokojne wejście przez Atille, a potem rozgrzanie słuchacza. Tak, też jest w „We came to take your souls” i to jest nawet ciekawy utwór, choć znów nieco mało dopracowane to jest. Co zostaje w pamięci to riff, a także refren. Jest to dość bojowy kawałek, na pewno w sam raz żeby publika sobie poskakała podczas koncertu. Do najlepszych kawałków na płycie można, a nawet należy zaliczyć „Kiss of the Cobra King”. Tutaj już mamy tą przebojowość i ten łatwo wpadający w ucho refren, taki jest właśnie Powerwolf. Oczywiście są wyśpiewywane przez Atillę „łoo ooo”a to zawsze podgrzewa temperaturę. Bardzo fajnie wypadają tutaj te mroczne motywy takie nieco w stylu Black Sabbath. Warto także podkreślić, że mamy tutaj jedną z ciekawszych solówek gitarowych na płycie. Jeden z nie wielu killerów na płycie. „Black Mass Hysteria” ma znakomite wejście, które gdzieś później ginie w gąszczu średniego grania. Gdzieś uleciał poziom z poprzedniego kawałka. Jedynie co zostało to nawet ciekawy refren, a reszta jakaś taka nijaka. Zwłaszcza riff wydaje się nie atrakcyjne dla uszu. Do jednych z najlepszych utworów na płycie zaliczam „Demons & Diamond” i mamy w końcu jakiś ostrzejszy riff, mamy w końcu dynamiczniejsze granie i o to chodzi. Spowolnienie i chwytliwy refren, do tego szczypta Iron Maiden w solówach i wyszedł całkiem znakomity utwór, ale daleko jeszcze do poziomu następnych albumów. Mieszane uczucia mam przy „Montecore” bo tak riff taki średni na jerze, niby ciężki i mroczny, a z drugiej strony mało atrakcyjny i jakiś taki przekombinowany, z drugiej strony marszowe tempo i takie waleczny klimat. Cóż raczej jestem na nie. "The Evil Made Me Do It" przesiąknięty jest mrokiem i doom metalem. Może nie jest to szybka petarda,a le potrafi zauroczyć, owym klimatem i ciekawą melodyką. Choć utwór bardziej heavy metalowy, to również jest warty zaliczenia do tych najlepszych na płycie. Jednym z najsłabszych na albumie jest „Lucifer in starlight” za dużo smęcenia, za mało grania, może miał porwać klimatem i mrokiem? Cóż nie porwało. Najbardziej zaskakującą kompozycją na albumie jest zamykający „Son of the morning star” bo nie ma gitar, nie ma heavy metalu, ale jest podniosłość, jest nieco epickiego klimatu, nieco klasycznego wydźwięku i sama kompozycja choć więcej ma z ballady, to jednak potrafi zauroczyć.

Debiut udany, ale to jest tylko przedsmak, tego co zespół zaprezentuje na późniejszych albumach. Co mi nie pasuje, to że za mało tu konkretów, za mało killerów, za mało melodyjnego grania, za mało zapadających motywów, co nie oznacza że album to gniot. Warto posłuchać i się wczuć w ten mroczny, pełen grozy klimat i dać się porwać operowemu wokaliście Atilli. Jak dla mnie 6/10 i można posłuchać z nudów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz