poniedziałek, 5 września 2011

RHAPSODY - Power of dragonflame (2002)

Dorobek włoskiej legendy Rhapsody, która wydeptała drogę innym zespołom grającym symfoniczny power metal jest ogromny. Liczy on : 9 albumów studyjnych, 4 single, 2 ep, 1 album koncertowy, 1 komplikację. Staż zespołu wynosi 16 lat. Choć zespół praktycznie gra od lat to samo, raz lepiej raz gorzej. Jednak tylko raz stanęli na podium i uzyskali najwyższe noty. To był rok 2002 i „Power of dragonflame”. Niby to co zawsze, ale jednak podane w lepszej formie. Jednak ów zmiany już były słyszalne na „Dawn of Victory”. Zespół nieco przemyślał sprawę i postawił na partie gitarowe, który był mroczniejsze i ostrzejsze, a patenty symfoniczne, były bardziej cofnięte, robiące za tło partii gitarowych i to się okazało ich złotym środkiem,a by pogodzić symfonikę i power metal. Włoska formacji jak mało kto pracowała w owym czasie szybko i bardzo wydajnie i praktycznie co roku przypominali o sobie, a warto zaznaczyć, że nie jest to taka prosta muzyka jak się wydaje. Mamy historie, które mogłyby tworzyć całą serię książek, mamy też ambitną, zrobioną z rozmachem muzykę i w sumie ciężko co roku wydawać krążki i do tego na takim poziomie co Rhapsody. W 2001 mieliśmy „Rain of Thusand Flames” i rok później zespół wydaje „power of the dragonflame” który moim zdaniem jest najlepszym albumem włochów. Choć styl ten sam, pomysły i patenty, to jednak słychać, że to najostrzejszy i najbardziej przebojowy album włochów. Album zamyka Sagę Szmaragdowego Miecza, który w sumie zajęła zespołowi 4 płyty. Oprócz drobnego przemeblowania stylu, zmiany również dotknęły zespół. Pojawił się Patrice Guers – basista, a także Dominique Leurquin gitarzysta. Za partie perkusyjne odpowiedzialny jest Thunderforce - muzyk, który chciał być po prostu anonimowy. Szkoda, bo jego partie są najlepsze w historii zespołu. Album jest dynamiczny, przebojowy, melodyjny, podniosły i zrobiony z przepychem, czego jakoś brakowało mi na poprzednich albumach, no i mamy zakończenie sagi w wielkim stylu, gdzie mamy gitary, skrzypce, wiolonczele czy pianino, więc o prostocie nie ma mowy.

Zaczyna się klasycznie bo od intra „In Terbis” i słyszałem różne zespoły grające epicki metal, słyszałem wiele walecznych zespołów, ale tylko tutaj, tylko na tym albumie w 100% poczułem klimat wojny, podniosłość, epickość i trzeba przyznać, że łacina, w połączeniu z ciężkim brzmieniem i muzyką orkiestralną robi nie małe wrażenie. A to tylko wstęp, i to w dodatku trwające nie całe 2 minuty. Tak napięcie zostało wypracowane. I tak o to wkracza jedna z najpotężniejszych kompozycji zespołu „Knighrider of Doom” i jest to jedna z moich ulubionych kompozycji zespołu. Mamy 3 języki: angielski, łacina i włoski. Mogłoby się wydawać, że to będzie chaotyczne i kiczowate, jednak nie jest i mało komu takie bawienie się językami wychodzi. Geniusz. Muzycznie jest również genialnie. Gitary grają ogromną rolę i nie robią za tło. Tutaj mam podporządkowanie całej reszty pod partie gitarowe, co okazało się najlepszym rozwiązaniem w muzyce Rhapsody. Nie ma słodkości, nie ma kiczu. Jest za podniosłość, epickość, waleczność, klimat fantasy, który również jest odczuwalny. Zespół też postawił na chwytliwe refreny, melodyjne i pełne energii riffy. Tak niby zawsze to robili, ale jakoś nigdy nie potrafili trafić w 100 % w mój gust. Jest przepych, słychać różne instrumenty, mamy też sporo gości robiących w chórkach, ze wymienię choćby Olivera hartmanna, mamy też Sasche Path grający gdzieniegdzie bas i także jest to człowiek odpowiedzialny za produkcję. Wokal Fabio Lione też o niebo lepszy niż na poprzednich albumach. Ale to dopiero rozgrzewka. Przykładem podręcznikowego symfonicznego power metalu jest tytułowy „Power of Dragonflame”. Słychać, że to gitary Luciego i Dominique dominują, albo inaczej są motywem prowadzącym, a patenty symfoniczne podążają za nimi, robią za tło, uzupełniają , wzbogacają partie gitarowe i to jest to. Mamy więcej jazdy power metalowej, a z drugiej strony wciąż symfoniczny i oryginalny. Jest tutaj przede wszystkim, szybki pędzący do przody główny motyw i Hellloween i inne zespoły w owym okresie nie miały za wiele do powiedzenia, bo to był rok Rhapsody. Jest dynamika, jest energia i przepiękny, bardzo chwytliwy refren, kolejny killer i najlepszy utwór zespołu. Album równy i killerski od początku do końca, ale moim ulubioną kompozycją Rhapsody z całej kariery i także z tego albumu jest „The March of the swordmaster”. Od pierwszych sekund się zakochałem w tej melodii takiej w klimacie średniowiecznym i od razu skojarzył mi się Running Wild, czy też Blind Guardian, choć to inne klimaty. No jak sam tytuł wskazuje mamy marszowe tempo i to się nazywa rycerski Hymn, tego jakoś nigdy zbytnio nie potrafiłem wyczuć w Manowar, no niby inne granie, ale waleczny klimat w wykonaniu Rhapsody o kilka poziomów jednak jest wyżej. Oprócz skocznej i chwytliwej melodii, mamy też jeden z najlepszych refrenów jaki kiedykolwiek słyszałem. Nic tylko chwytać swój miecz i stawać do walki. Najmroczniejszy na płycie jest „When Demons Awake” i mamy tutaj ciekawe smyczkowe intro, pędzący i bardzo dynamiczny riff. Tak demon się budzi nie tylko w gitarzystach, ale także w wokaliście Fabbio, który nawet śpiewa growlingiem, co świadczy o jego szerokiej skali wokalnej. Kawałek znów nie odstaję poziomem ani stylem od poprzednich utworów. Nadmienię tylko że to nr 2 pod względem długości trwania. Właściwie na albumie ciężko o wolniejsze kompozycje, bo praktycznie jest tu killer za killerem, o czym świadczy taka petarda „Agony is my name” i podoba mi się dialog z symfonicznymi patentami. Dalej jest przebojowo, podniośle i bogato jeśli chodzi o warstwę instrumentalną. Jedyną taką typową balladą na albumie jest „Lamento Eroico” i choć nie ma dynamiki, nie ma angielskiego języka, choć nie ma takiej dzikości, to jednak utwór oczarowuje niesamowitym klimatem, takie ballady to jednak rzadkość. "Steelgods Of The Last Apocalypse" to kolejna podniosła kompozycja z ciekawą i przede wszystkim chwytliwą melodią. Choć tutaj zespół znajduje miejsce żeby wpleść balladowe patenty i znów killer na albumie. Nic innego nie otrzymujemy w „The Pride of the Tyrant”, który robi również za szybką petardą, gdzie mamy sporo ciekawych patentów, jak choćby partie smyczkowe. Całość zamyka 20 minutowy „Gargoyles, Angels of Darkness” i wiem że niektórym się wydaję, że prze tyle czasu to można zanudzić słuchacza, choć w tym przypadku jest inaczej. Utwór właściwie dzieli się na 3 części. Pierwsza z nich jest Angeli di Pietra Mistica w którym to mamy akustyczne intro wygrywane przez Sasche Peth, dalej mamy Warlords' last Challange to szybka jazda bez trzymanki, gdzie przede wszystkim zespół skupia się na popisach instrumentalnych, and the Legend ends zaś idealnie to podsumowuje i tutaj słychać finalne zakończenie i to wielkim podniosłym stylu. Słychać, że coś się kończy i to nie tylko album.

Sam album opowiada dalej legendę o krainie która się zwie Alagord. Czym jest Alagord? Jest to świat wykreowany przez Rhapsody. Świat magiczny, pełen przedziwnych i fantastycznych potworów. Jednak owa kraina jest zagrożona przez wysłannika Krona – starożytnego boga, który przybywa z mrocznych krain. Ów wojownik chce zdobyć i zniszczyć Alagord. Ratunkiem dla owej krainy może być nordycki wojownik, którego wspiera mędrzec Areisus. I ten wojownik próbuje powstrzymać ogarniające ową krainę mroczne siły.

Tekst idealnie się komponuje z muzyką. Jest więc bogactwo nie tylko muzyczne, ale też liryczne. Na albumie nie ma słabych utworów, a godzina z pędzona przy tym albumie jest czymś wyjątkowym. To podróż w nieodkryte rejony, podróż do świata fantasy, magii i smoków. Jednym to się podoba, a inni mają powód do śmiechu. Jednak płyta jest genialna czy to się komuś podoba czy nie. Tutaj symfoniczne patenty jak i power metalowe stanowią harmonię i owa równowaga dała taki, a nie inny efekt. Same kompozycje też biją cała działalność tego zespołu. Tutaj mamy przebój za przebojem, nie ma smętów czy pół środków. Jak uderzyć to całą armią. Jest to najostrzejszy i najdynamiczniejszy album włochów. Arcydzieło nie będzie nad użycie w przypadku tego albumu. Nota: 10/10 Polecam fanom nie tylko gier rpg, nie tylko fanom Tolkiena, smoków, fanom fantasy, nie tylko fanom power metalu i symfoniki, ale także każdemu słuchaczowi co ceni sobie muzykę najwyższych lotów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz