czwartek, 8 września 2011

PRETTY MAIDS - Anything worth doing is worth overdoing (1999)

Pretty Maids po udanym powrocie do korzeni poszło za ciosem i nagrało kolejny znaczący album w ich karierze, a mianowicie „Anything worth doing is worth overdoing”, którego tytuł zaczerpnięto z biografii Aerosmith. Zespół w tym samym składzie rozpoczął prace nad następcą „Spooked” w roku 1998, w którym to ukazała się składanka „The Best of...back to back”, będący przypieczętowaniem powrotu do starego stylu. „Spooked” zawiesił poprzeczkę następnym albumom bardzo wysoko. I choć żaden mu nie dorównał to są już to albumy na dobrym poziomie i zawierają sporo atrakcyjnej muzyki dla uszu. Nie ma już takiego kombinowania i takiego smęcenia, jasne trafią się też słabsze momenty, ale to już nie to co kiedyś. Myślę, że następca „Spooked” traci sporo przez swoją nierówność. Album ukazał się w 1999 roku i tym razem produkcją zajął się Ken i Ronnie. Zaś okładkę w stylu egipskiego Poverslave narysował Jakob Treneberg.

Pretty Maids miał wiele znakomitych otwieraczy, ale nic nie dorówna jednemu z najlepszych utworów jakie zespół stworzył. „Snakes in Eden” to czysty killer i 100 % Pretty maids. Ostrość, dzikość, chwytliwość, porywające partie gitarowe Hammera, podniosłość partii klawiszowych Owena. Do tego łatwo wpadający w ucho refren i elektryzująca solówka. Najbardziej tutaj imponuje dialog między klawiszami, a gitarą, coś pięknego. Ten kawałek przypomina najlepsze lata zespołu i wróży naprawdę killerski album, szkoda tylko że to jeden z nie wielu killerów na tym albumie. No i warto podkreślić, że utwór ma jedną z najpiękniejszych solówek jaką kiedykolwiek zespół stworzył. Mój ulubiony utwór tej formacji. Niczym otwieraczowi nie ustępuje „Destination Paradise”, który też jest kolejny killerem na albumie i też mamy tutaj wszystko co składa się na styl tej duńskiej kapeli. Mamy skoczny, porywający riff, który brzmi jak wyjęty prosto z debiutanckiego albumu. Oprócz riffu, mamy też prosty i bardzo melodyjny refren i z takich kompozycji zespół słynie. Natomiast „Hell on High Heels” brzmi jak kawałek wyjęty prosto z albumu „Future world”. Tak jest, jest bardziej hard rockowo, jest cieplejszy motyw i łagodny refren, ale coś dobrze wypada. Rockowa ballada z ciekawą solówką tak należy podsumować tą kompozycję. Nieco mieszane uczucia mam co do „When The Angels cry” bo słychać tutaj ciekawe partie gitarowe, ale są też nudne wstawki, jest momentami zbyt ospale. Dobrze nawet brzmi refren i jest to w sumie przeciętny kawałek z przebłyskami. Wracamy do ostrego i szybkiego grania w „Back off” i ten kawałek stylistyką i poziomem przypomina „Spooked”. Mamy tutaj proste i dynamiczne granie, gdzie zespół postawił na chwytliwe melodie i łatwo wpadający w ucho refren. Dużo tutaj zrobiły klawisze. Miło też wspominam z tego kolejny killerski kawałek na tym albumie, a mianowicie „Only in America”. Choć kawałek nie jest tak energiczny jak choćby otwieracz, to zachwyca ciekawym tekstem gdzie wyciągnięte są na tapetę to co stanowi o potędze USA i to co ich wyróżnia. Kawałek zachwyca melodyjnym refrenem i skocznością i jak ma się to nie podobać? Warto dodać, że kawałek ma bardzo udaną solówkę gitarową. Co mnie denerwuje na tym albumie to że jest za dużo tutaj wolnych kompozycji. Szybkich killerów jest naprawdę nie wiele. I na cholerę nam kolejna ballada w postaci „With these Eyes” i choć jest ładna i wzniosła, to jednak się już tymi balladami nieco przejadłem. Również na miarę „Spooked” jest tytułowy „Anything worth doing is worth overdoing” gdzie słychać przede wszystkim ciekawy riff który opiera się na partii basowej Kenna Jacksona. Kawałek też ma przyjemny dla ucha refren. Tak jest to dobry/ bardzo dobry kawałek, ale na kolana nie rzucił. Do udanych kompozycji trzeba też zaliczyć „Scent of My Prey” gdzie zespół wygrywa ciekawy riff i zmienia tempo raz na szybkie, raz na wolne i brzmi to nawet atrakcyjnie. Jednak dalej szału nie ma, ot co dobry kawałek. Takim wypełniaczem na albumie jest „Face Me” jakoś mi nie pasuje do tej całej układanki. Najlepiej tutaj się prezentują melodie wygrywane przez Owena, ale reszta znów jakoś mało przekonująca. Lepszego wrażenia nie robi na mnie ostatni kawałek czyli „Loveshine” znów taki rockowy kawałek, który ociera się o balladowe patenty. Jakoś nie zachwycił mnie swoim nędznym riffem, ani wiejskim refrenem. Ot co wypełniacz, który zamyka album pozostawiając niedosyt że mogło być lepiej.

Cóż album jest dobry mimo tyle wpadek, słabych momentów. Ma kilka killerów które należy znać, jak choćby Snakes in Eden. Mamy dobre, jedno z najlepszych brzmień jakie dorobił się zespół, mamy urozmaicony materiał,ale za dużo smętów, za dużo przynudzania i za mało łojenia jak w otwieraczu. Ale i tak Pretty maids gra tutaj o wiele lepiej niż na takim Jump the Gun za co chwała im. No tak to co często spotykane jest w tym zespole,to nie równy materiał. Nie dało się tak jak na „Spooked” utrzymać stabilności jeśli chodzi i poziom utworów. Dobry, solidny album Duńczyków. Nota: 6.5/10 warto znać choćby dla otwieracza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz