wtorek, 27 września 2011

KREATOR - Hordes of Chaos (2009)

To ile wcieleń miał legendarny Kreator wie każdy. Był thrash metal z zabarwieniem speed metalu, death metalu, potem techniczny, potem trochę death metal, industrialnego rocka, czy coś z gotyckiego grania, potem zespół powiedział dość i wrócił do thrash metalu. Ale też już w nieco innym wcieleniu, a mianowicie bardziej melodyjnej i tutaj można doszukać się patentów, które zdałyby sprawdzian w power metalu. Sami Yli-Sirnio przychodząc do zespołu w 2000 roku wniósł trochę świeżości do zespołu, a jego popisy solówkowe są wręcz widowiskowe i bardzo atrakcyjne dla fanów szybkich i elektryzujących partii gitarowych. Od czasu powrotu do thrash metalu zespół nagrał 3 albumu i ostatnim z nich jest „Hordes of chaos”. Czytałem różne opinie na temat tego albumu, od tych skrajnie gnojących ten album, aż po te zachwalające i w sumie trzymam z tymi drugimi. Wiem, nie jest to ani pleasure to kill, Endless pain czy Coma of Souls, ale czy musi być?. Jest dynami, jest melodyjnie, przebojowo i dalej słychać Kreator. Ktoś może zarzucić, że produkcja jest do kitu, materiał jest wtórny, a melodie power metalowe. Co kto lubi, jeśli się kocha dynamiczne granie, do tego bardzo melodyjne, to nie można docenić tego albumu z roku 2009. Owa melodyjność to pewne novum jeśli chodzi o kreator, bo są one bardziej wyeksponowane niż w latach 80 czy 90 i takowy zabieg już można było uświadczyć na Enemy of God, choć tutaj jeszcze bardziej zespół rozwinął ten patent. Warto także podkreślić, że cały materiał jest bardzo koncertowy, a to z powodu tego, że materiał został nagrany „na żywo” bez używania jakiś technologii cyfrowej. Kompozycje jak zawsze skomponował Mille Petrozza. Produkcją krążka zajął się Moses Schneider, a mroczną okładkę narysował Joachim Lutke. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o wstęp.

Przejdźmy do 10 kompozycji trwających łącznie nie całe 40 minut. Na pierwszy ogień poszedł tytułowy kawałek „Hordes of Chaos” i jest to petarda i do tego bardzo melodyjna. No jest coś z thrash metalu co słychać w sekcji rytmicznej, czy też gitarze rytmicznej, również wokal Mille nam o tym przypomina. Melodia, która otwiera ów kawałek nie jest ostra, jakaś ciężka czy coś. Jest melodyjna, chwytliwa, może bardziej heavy/power metalowa, ale co z tego? Ważne, że miło się tego słucha. Jednak niebiańska niewinność nie trwa długo. Wystarczy, że wejdzie nieco odmieniony riff, sekcja rytmiczna i robi się prawdziwy killer. Bardzo rytmiczne są partie wokalne Mille i choć może nie drze się on jak kiedyś, to jednak to on jest wizytówką Kreator. Do tego doliczamy chwytliwy i bardzo koncertowy refren, a także bardzo melodyjna solówka Samiego i pod tym względem album jest niszczycielskie, dawno solówki tak mnie nie wciągnęły jak na tym albumie, to jest coś niesamowitego. Jeśli ten utwór jest dynamiczny i killerski, to jak nazwać „Warcurse”? Hmm może killer nad killerami? Jak by nie nazwać, to jest to najbrutalniejszy kawałek na albumie i tutaj Ventor po raz nty udowadnia swoją światową klasę. Ci którzy jeszcze pamiętają Endless Pain wiedzą o co mi chodzi i fani tamtego albumu powinien przypaść do gustu ów kawałek. Oczywiście też wdzierają się patenty power metalowe, ale jakoś nie psują całego efektu. Znów sporo porywających i urozmaicających utwór motywów. Znów ciekawy popis solówkowy Samiego, choć tym razem bardziej heavy metalowa solówka i jak tutaj nie pokochać tego kawałka? Również melodyjny jest „Escalation”, ale tutaj już nie ma takiej dynamiki albo inaczej takiej szybkości. Jest za to bardzo chwytliwa melodia, która jest tutaj bardzo wyeksponowana i jako główny motyw sprawdza się. Co mnie tez się spodobało w tej kompozycji, to nieco brudniejszy wydźwięk, bardziej stonowane i skoczniejsze tempo, no i ten chwytliwy i prosty jak budowa cepa refren to musi robić wrażenie na koncercie. Genialnie zaczyna się też „Amok Run” bardziej klimatycznie, bardziej balladowa, ale ten początek to tylko podpucha. W dalszej części znów można się delektować szybkim i ostrym jak brzytwa graniem. Kolejny killer z zapadającym refrenem czy solówkami. Wypisz, wymaluj Kreator. Niczym nie odstaję też „Destroy what destroys you” dalej mamy tą samo koncepcję, wyeksponowanie chwytliwej melodii, sporo rytmicznych motywów i tym razem bardziej stonowane tempo, ale nie zmienia to faktu, że jest to kolejny killer. Bardzo zapadający refren, zwłaszcza kiedy kwestia „Destroy what destroys you” jest dość często powtarzana. Niczego poza szybkim łojeniem nie otrzymamy w „Redical Resistance”. Ale żebyśmy się rozumieli, dalej są chwytliwe melodie, dalej mamy zapadający refren, nic ulega pogorszeniu. Słuchając albumu nie sposób pominąć genialnego „To the Afterborn”. Tutaj jest mroczny klimat, jest budowanie napięcia i to schodek po schodku. Znów nie obeszło się bez łatwo wpadających w ucho melodii i także rytmicznych linii wokalnych co tutaj przechodzi wszelkie pojęcie. Zaś zamykający „Demon prince” jest kwintesencją muzyki zawartej na tym albumie, a także stylu jaki prezentuje do jakie niegdyś przyzwyczaił nas zespół. Mamy tutaj oczywiście wszystkie patenty z poprzednich utworów, mrok, dynamit i melodie.

Nie potrafię znaleźć na tym albumie jakieś wady, a plusów jest pełno. Mamy równy materiał, nieco przybrudzone brzmienie, znakomitą formę muzyków, genialne pojedynki solówkowe i to takie które zachwycają polotem i melodyjnością, a nie ostrością, mamy zapadające w głowie refreny, a także sporo ostrych pędzących do przodu riffów do jakich przyzwyczaił nas zespół. Jest pewien nowy pomysł na granie, a mianowicie bardziej wyeksponowane melodie i do tego bardziej koncertowy wydźwięk. Jestem na tak i nie obchodzi mnie nic, czy mamy drugi Endless Pain czy Coma of Souls. To nieco inny Kreator i od gustu i uprzedzeń słuchacza zależy czy owy styl jest znakomity czy kiczowaty. Ode mnie nota: 10/10 i na dzień dzisiejszy jeden z z najlepszych albumów Kreator, przynajmniej dla mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz