sobota, 10 września 2011

RHAPSODY - Legendary Tales (1997)

Fantasy to jeden z ulubionych gatunków literackich, gatunek który najbardziej pobudza wyobraźnię czytelnika. Potrafi wciągnąć w lepszy, bardziej magiczny świat. Na dobrą sprawę temat ten często był i po dzień dzisiejszy jest poruszany w muzyce metalowej. Jednak patrząc pod względem przesłania, pod względem wykonania i pod względem lirycznym to włoski Rhapsody zajmuje w tej kategorii u mnie pierwsze miejsce. Luca Turilli oraz Alessandro Staropoli - to od nich wszystko się zaczęło. Patrząc w przeszłość to są to ludzie znikąd. Bo przed założeniem w 1993 zespołu Thundercross nigdzie oni nie działali. Celem owych muzyków było połączenie muzyki barokowej, nawet klasycznej z power metalem. Do zespołu dołączył potem Daniele Carbonera – perkusista, Fabbio Lione – wokal. Zespół wydał demo "Eternal Glory", które pozwoliło im podpisać kontrakt płytowy z Limb Music Production. Debiutancki album postanowili wydać pod inną nazwą, a mianowicie pod nazwą Rhapsody. W roku 1997 światło dzienne ujrzał „Legendary tales” i stał się o pewnym novum w muzyce metalowej, gdzie ten zespół jako jeden z pierwszych przedzierał się w tym odłamie metalu. Jeśli chodzi o debiut tej zasłużone formacji to wyznacza on styl do dziś jest rozpoznawalny, ponadto na debiucie zespół pokazał jak duże znaczenie mają w ich przypadku okładki i że muszą one współgrać z prezentowaną muzyką, czy to się komuś podoba czy nie. Okładka oczywiście jak cała muzyka jest utrzymana w klimacie fantasy, więc jest smok, magiczna kraina, jest pegazus i stary wojownik, który walczy dla dobra ogółu. Produkcją albumu zajął się Sascha Peth.

Tak jak w przypadku wielkich dzieł literackich tak i tutaj zespół uderza od introdukcji, gdzie mamy podniosłość, połączenie patentów charakterystycznych dla muzyki symfonicznej. Ponadto zespół tutaj bawi się melodyjnością, jak i aranżacją i wszystko zostało tutaj zagrane pod wyśmienite chórki. Podoba mi się tez to, że chórzyści śpiewają w „Ira Tenax” po łacinie, ale na szczęście na całym albumie to słychać. Już od pierwszych sekund słychać coś świeżego, coś nowego w muzyce heavy metalowej. Już w dalszej części słychać rozwinięcie tylko pomysłów i tego co można było poczuć w intrze. Weźmy taki „Warrior Of Ice” wypisz, wymaluj, czysty Rhapsody. Melodyjny, nieco słodki, podniosły, waleczny, baśniowy, magiczny, przepełnionym przepychem instrumentalnym i zrobiony z przepychem, gdzie słychać nie tylko gitarę, bas, ale tez różne instrumenty, które pełnią rolę w orkiestrze. Kawałek opowiada historię Wojownika Lodu, który walczy ze złem. Zespół idealnie się sprawdza w długich kompozycjach, takich choćby jak „Rage Of The Winter”, który jest mieszanką balladowego feelingu, z szybką melodyjną jazdą, gdzie wszystko łatwo w pada w ucho i do tego zachwyca owym przepychem, gdzie można do szukać się wiele ładnych melodii. Kawałek imponuje wykonaniem i pomysłowością, taki jak oni grają nikt wcześniej nie grał. Utwór ten został nagrany w 2 wersjach. Pierwsza jest na tym albumie, druga zaś trafiła na singiel Holy Thunderforce. Zespół ten czasami stawia klimat ponad wszystko i to słychać w pięknym „Forest of Unicorns” w którym partie fletowe wytwarzają magiczny nastrój. Kojarzy mi się to nieco z latynoską muzyką i to jest duży plus. Takich ballad jak Rhapsody wygrywa to nikt nie potrafi. Czuć ten magiczny klimat lasu, w którym ukrywają się różne stworzenia, w tym jednorożce. Jednak wolne kawałki swoja drogą, ale zespół znakomicie się czuje w tych szybkich kawałkach, takich jak choćby „ Flames Of Revenge” obok poprzedniego kawałka to jest mój ulubiony utwór z tej płyty. Najbardziej zachwyciła mnie w tym utworze sekcja rytmiczna i dialog między partiami gitarowymi, a klawiszami no coś pięknego. Jest dynamika, chwytliwa sekcja rytmiczna, podniosłość i niezwykły klimat. 'Virgin Skies” to kolejny utwór w którym nie ma pędzącej sekcji rytmicznej, nie ma szybkich partii gitarowych, a także gdzie nie ma wokalu. Tak jest, to jest kolejny instrumentalny utwór. Kolejnym mocnym punktem na albumie jest „Land of immortals” czyli kolejna szybka pędząca do przodu do kompozycja, gdzie postawiono na dynamikę i melodyjność i dzięki temu kawałek łatwo w pada w ucho, a jego wykonanie i przepych na długo otumaniają. Nieco słabszy jest „Echoes of Tragedy” ballada w bardzo dobrym wykonaniu. Właśnie technicznie rzec biorąc utwór jest ok, ale w słuchaniu jakiś taki nudny. Brawo za klimat i chyba tylko za to. Zaskoczenia nie słychać w "Lord Of The Thunder" i mamy tutaj praktycznie to co na poprzednich utworach. Dynamika, szybkość, melodyjność, przepych, chwytliwość itp. Utwór dobry, bardzo dobry zresztą jak cały album, ale jakoś na kolana nie rzucił. Może monotonność dała o sobie znać? No i najdłuższy na albumie jest tytułowy „Legendary tales” i w sumie kawałek należy uznać za 7 minutową balladę. No i jak dla mnie jest to najsłabszy kawałek na tym albumie. Za mało się dzieje w ciągu tego czasu, ale wykonanie bardzo dobre mimo wszystko.

Debiut tego zespołu bardzo dobry i to musi przyznać każdy fan power metalowego grania. Zespół pokazał, że można połączyć melodyjny metal z symfonicznymi patentami. Rhapsody wniósł trochę świeżości do owego gatunku, zaczął przedzierać drogę w temacie, w którym mało który zespół miałby tyle do powiedzenia. Legendary Tales nie brzmi jak debiut, a muzycy z Rhapsody nie brzmią jak amatorzy. Ci którzy lubią melodyjne, pełne bogactwa instrumentalnego granie, a także ci którzy lubią klimat fantasy mogą śmiało sięgać po ten krążek. Pomimo takich plusów, jak wykonanie, poziom gry muzyków, brzmienie, czy klimat, są też wady, ja k choćby nierówność, nieco słodkości. Nota: 7/10 i polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz