sobota, 24 września 2011

MERCYFUL FATE - 9 (1999)

Ja jestem 9, ty jesteś 9, my jesteśmy 9”. Rok 1999 i światło dzienne ujrzał kolejny album Mercyful fate. Dlaczego taki, a nie inny tytuł? Licząc albumy i mini albumy to „9” jest dziewiątym albumem zespołu i to jest chyba logiczne wytłumaczenie. Choć mi często chodzi po głowie motyw z filmu „I stanie się koniec”, że rok 1999 to rok przyjścia na świat antychrysta. 9 to obrócone 6, a więc mamy 666. I jakoś mi się ten tytuł kojarzy z tym motywem. Album szybko powstał, bo praktycznie rok od słabego dla mnie „Dead Again”. Zespół podpisał kontrakt płytowy z metal Blade, na kolejne 3 albumy i tak po roku zostaje wydany „9” i tutaj zespół wyraźnie dał sygnał, że chce zbliżyć się do genialnego okresu „Don't Break the oath” i to widać zwłaszcza po okładce ...Thomasa Holma. Mamy znów rogatego diabła, jest też piekielny ogień i wszystko się zgadza i dla mnie jest to jedna z najlepszych okładek jakie zrobił Thomas. Ale o poziome albumy decyduje nie okładka, lecz muzyka. I teraz pewnie nie którym się wyda, że oszalałem czy coś. Bo album zbiera różne opinie, od zachwalających, aż po krytyczne. Najczęściej spotykam się z opinią, że album jest dobry, albo słabo. Cóż pewnie dla niektórych osób będę odmieńcem czy coś, ale dla mnie „9” to jeden z ...najlepszych albumów zespołu i stawiam go na równi z dwoma albumy z lat 80. Zespół nie wciska odgrzewanego kotleta, bo jest poziom lat 80 to jednak muzycznie jest nieco inaczej. Mercyful fate na tym albumie wręcz przeciwnie porzuca posępne granie, przechodzi na dynamiczne, szybkie granie łącząc przy tym stare sprawdzone patenty, jak mroczny klimat, ciężki riff Shermanna, teatralny wokal Kinga, czy też teksty poruszające tematy o lucyferze. Patrząc na całą dyskografię zespołu, to jest to najszybszy album duńskiej formacji, pełen energii i świeżości, czego mi brakowało na poprzednich albumach i jedynie Time był przejawem geniuszu, podobnie jak ten tutaj recenzowany przeze mnie. Album zachwyca nie tylko pod względem muzycznym i lirycznym, ale też pod względem technicznym. Produkcją którą dokonał Koll Marschall jest perfekcyjna. Jedynie co mnie smuci, to że jest to ostatni album tej formacji. Kiedy w końcu zespół wrócił do najwyższej formy, musiał przestać wydawać albumy. Problem leży po stronie wytwórni, że nie chce wyłożyć odpowiednich pieniędzy, a ostatnio doszło jeszcze zdrowie Kinga. Album nieco inny niż wszystkie inne albumy tej formacji, ale dalej jest to Mercyful fate, więc drastycznych zmian nie należy się spodziewać.

Zaczyna się takim nowoczesnym wejściem, gdzie słychać bas i szybko owo wejście „Last Rites” przeradza się w dynamiczny riff. Takich kompozycji Mercyful Fate nie miał swoich zbiorach. Podoba mi się to wcielenie MF. Bo został mroczny klimat, ciężkie partie gitarowe Shermanna, ale wszystko pod pasowano pod melodie, pod chwytliwość i przebojowość, a owa szybkość dodała więcej przestrzeni i swobody. Zaletą tego albumu jest też to, że zespół nie bawi się na siłę w długie kompozycje jak na „Dead Again” Utwór skomponował Shermann/ Diamond. Poza mrocznym tekstem, warto tutaj także zwrócić uwagę na naprawdę elektryzujące solówki i są one znaczącym elementem tego albumu. Takich solówek Shermann już dawno nie wygrywał. No i mamy pierwszy killer. Album jednak jest bardzo urozmaicony. Weźmy taki „Church of Saint Anne” tutaj słychać mroczny, złowrogi klimat, a do tego ten posępny, wolny riff, taki nieco w stylu Black Sabbath, ale jak pamiętamy zespół zawsze miał ich za wzór i inspirację. Od pierwszych sekund porwała mnie kwestia „Oh father”. I muszę przyznać, że przez te nie całe 5 minut sporo się dzieje, sporo zmian temp, motywów, nawet te nieco balladowe wtrącenia są urocze. Kolejny niesamowity utwór, który nie łatwo zapomnieć. W jeszcze innym klimacie jest utrzymany „Sold My Soul”. Mamy wejście gitary basowej, mamy taki nieco rockowy riff. Jest znów wolniejsze tempo, a sam utwór brzmi jak kawałek wyjęty z solowego albumu Kinga. Diamond śpiewa tutaj bardzo teatralnie, bardzo klimatyczne, zwłaszcza to grobowe „aahhh”. Choć utwór ma łagodny wydźwięk, to i tutaj znalazło się miejsce na nieco cięższe partie gitarowe. Popis kunsztu wokalnego Kinga, a także jego kompozytorstwa. Najwięcej jednak na albumie jest takich petard jak „House on The Hill” i tutaj nawet ma się wrażenie, że zespół na słuchał się Judas Priest z lat 90. To kolejny przykład, jak zespół powinien grać. Próbuje sięgnąć pamięcią w przeszłość i nie pamiętam, żeby tyle petard MF umieścił na jednym albumie i pod tym względem album się wyróżnia. A jako fan szybkich utwór doceniam ten zabieg. Bardzo energiczne wejście i znów bardzo słyszalna jest partia basowa. Shermann wygrywa tutaj znów ostry i bardzo szybki riff, a King wokalem buduje odpowiedni klimat. Kawałek potrafi zauroczyć nie tylko refrenem czy riffem, ale solówkami, te pojedynki przyprawiają o gęsią skórkę. Nie ma Dennera, a Wead udowadnia, że nie jest jakimś żółtodziobem, który pierwszy raz ma do czynienia z gitarą. Solówki są energiczne, melodyjne, a przede wszystkim mają sporo finezji, takie solówki to skarb i do tego bezcenny. Kończy się jedna petarda zaczyna kolejna. „Burn in Hell”to prawdziwy killer w wykonaniu Diamonda. Pomysłowe było rozpoczęcie utworu od solówki Weada. Tak pod względem solówek utwór jest bardzo bogaty i jak na utwór trwający nie całe 4 minuty jest ich naprawdę sporo. No jak dopisze się do tego sporo ciekawych motywów i chwytliwy refren to wychodzi nam kolejny killer, ale tak właśnie jest. Taki „The grave” przyprawia mnie o dreszcze i tutaj czuć siarkę i ogień piekielny. Jest to najmroczniejszy kawałek na płycie. Słuchając początku i ciężko i wolnego niczym walec riffu ma się wrażenie, że słuchamy „Jugulatora” Judas priest. Ale tutaj mamy 100 % MF. Teatralny popis Kinga, energiczne i pędzące do przodu solówki i choć utwór jest ciężki, stonowany i bardzo mroczny, to i tutaj zespół pozwolił sobie na chwilę szaleństwa i energicznego grania i takie zmiany temp są tutaj bardzo pożądane. Kolejny killer i jeden z ciekawszych utworów jakie MF kiedykolwiek stworzył. O i podobnie można napisać o najszybciej kompozycji jaką kiedykolwiek nagrał Mercyful Fate, czyli „Insane”. Utwór trwa 3 minuty i przez ten czas Shermann i spółka nie spuszczają nogi z pedału gazu, cały czas jest szybko, dynamicznie. Mamy prosty i łatwo wpadający w ucho riff i tutaj każdy z muzyków odwalił kawał dobrej roboty. Choć wciąż mam szacunek do sekcji rytmicznej w tym utworze, bo dla mnie to jest czyste szaleństwo. Najspokojniejszy utworem na płycie jest „Kiss the demon” ale pisząc spokojny nie mam na myśli ballady. Choć wstawki balladowe są, to jednak dominują tutaj heavy metalowe partie. Jest upiorny klimat i nasuwa się King Diamond solo, ale to jest zrozumiałe, bo King jest autorem tego kawałka. Kolejny utwór, który zostaje w pamięci na długo. Klimatem i warstwą liryczną potrafi zauroczyć „Buried Alive”, ale nie tylko tym. Znów mamy taki nieco z dozą Black Sabbathowego zacięcia riff, mroczny klimat, mamy też przebojowy wyraz refrenu i wszystko brzmi tutaj fantastycznie, nawet zmiany temp i liczne popisy gitarowe Shermenna i Weada. Jakie to jest uczucie kiedy Mercyful Fate serwuje nam takie killery? Na pewno przyjemny. Na szczęście zamykający album tytułowy „9” też zaliczam do killerów i nie dostałem żadnego wypełniacza co cieszy. W przypadku tego utworu mamy dość nowoczesny riff, taki nieco przekombinowany, ale ta jego dziwaczność daje się we znaki. Nie ma takiej dynamiki, nie może takiego ostrego grania, ale jest mrok, jest stonowane tempo i sporo ciekawych melodii, a także prosty jak budowa cepa refren. Słychać że utwór na stawiony jest na demoniczny klimat i to wyszło na dobre albumowi. Warto wspomnieć, że to jedyny utwór, w którym palce maczał drugi gitarzysta Mike Wead.

Ponad dekadę przyszło czekać na genialny krążek. Album bez wad, album dynamiczny i pełen energiczny solówek, pełen mroku i świeżości. Choć jest to styl do jakie przyzwyczaił nas Mercyful fate to jest kilka świeżych patentów i w sumie album brzmi nawet nowocześnie jak ten zespół. Od razu przypomina mi się „Jugulator” Judas Priest. Brzmienie tutaj też jest demoniczne, a do tego kompozycje, które zachwycają przebojowością, pomysłowością i klimatem. Nie ma słabych kompozycji, nie ma wypełniaczy, jest za to 10 killerów i do tego każdy inaczej brzmi, a to nie jest łatwa sztuka. Album inny nieco niż te z lat 80, ale na tym samym genialnym poziomie. I do dziś nie mogę pojąć, dlaczego fani MF piszą o tym albumie, jako o tym najsłabszym. Jak dla mnie „9” to najlepszy album od czasu ich rozpadu, szkoda tylko, że jest to ostatni album MF. Ja jestem 9, ty jesteś 9, wszyscy jesteśmy 9, a nota nie jest 9 tylko 10/10.

1 komentarz:

  1. no cóż ... znowu powróciłeś do bełkotu o graniu w stylu Black Sabbath ... czy Ty już nie znasz innych zespołów ?
    dla Twojej informacji. akurat na tym albumie nie ma kompletnie niczego co
    można było by skojarzyć z muzyką Black Sabbath.
    ostatnia rada ... przeanalizuj dokładnie znaczenie słowa RECENZJA !!!

    OdpowiedzUsuń