sobota, 22 stycznia 2022

ASHES OF ARES -Emperors and fools (2022)

Matt Barlow chyba już zawsze będzie mi się kojarzył z klasycznymi płytami Iced Earth. Odegrał on w tym zespole tak samo ważną rolę co John Shaffer. Jego charakterystyczny głos, jego brutalność i charyzma sprawiły, że ten band stał się legendą. Matt Barlow już nie jest w Iced Earth, a w Ashes of Ares, który współtworzy z Freediem Vidalesem, który również był związany z Iced Earth. Matt odpowiada za wokale, a Freddie za bas i partie gitarowe. Tak działają już od 2012r i dorobili się 3 wydawnictwa, z czego najnowsze dzieło zatytułowane "Emperors and fools" ukazał się w tym roku.

Dwa poprzednie wydawnictwa są dobre, ale nie wzbudzały większych emocji.Tym razem jest inaczej. Głos Matta to za mało by powalić na kolana, tutaj trzeba dobrych pomysłów na kompozycje. Właśnie na nowym krążku roi się od chwytliwych melodii, od poruszających ballad, czy wreszcie szybkich agresywnych power metalowych petard. Unosi się tutaj duch starych dobrych płyt Iced Earth i to jest bardzo dobry powód, żeby sięgnąć po nowe dzieło Ashes of Ares.

Mroczna okładka z ciekawym motywem przewodnim, a także soczyste i nieco mroczniejsze brzmienie dodaje tylko uroku tej płycie. Zaczyna się od klimatycznego intra, a potem dość szybko wkracza killer w postaci "I am the night". Mocny riff i urozmaicone wokale Matta robią robotę. Kawałek ma to coś i zachęca by jeszcze bardziej zagłębić się w ten album. Freddie trzyma poziom i już w "Our last sunrise" atakuje nas ostrym niczym brzytwa riffem. Jest moc, jest agresja, a przede wszystkim jest bardzo melodyjne i chwytliwe. "Primed" ma ciekawy klimat, zwłaszcza w początkowej, balladowej fazie. Słychać cały czas echa iced earth i to nic złego. Ktoś musi wypełnić pustkę. Power z nutką thrash metalu mamy w rozpędzonym "Where god fears to go". Podobne emocje wzbudza "By my blade", który momentami przypomina mi twórczość Metal Church. Tak pewnie i tak pomysłowo ten band jeszcze nie grał. Brawo! Dużo energii wnosi też zadziorny "the iron throne", który po raz kolejny potwierdza dobrą predyspozycję muzyków. Finał  "Monsters Lament" i to się nazywa piękne podsumowanie płyty. To 11 minutowy kolos, który nie tylko niszczy obiekty, ale też potrafi złapać za serce. Dużo się tutaj dzieje i nie ma miejsce na nudę. Dojrzała i pełna smaczków kompozycja, w której spotyka się dwóch byłych wokalistów Iced Earth. Miło usłyszeć duet Barlow/Owens. To jest to!

Ashes of Ares przebudził się i w końcu zaczął wykorzystywać prawdziwy potencjał. Ta płyta to nie tylko hołd dla Iced Earth, ale bardzo dobrze skrojony album w klimatach heavy/power metalu. Matt Barlow jest w świetnej formie i miło że wciąż tworzy muzykę i kontynuuje swoje dziedzictwo. No i ten duet Barlow/Owens, wciąż ma ciary na plecach. Nie jest może to płyta idealnie od a do z, ale z pewnością jest to najlepszy album Ashes of Ares i z pewnością jest to album, który należy znać.

Ocena: 8.5/10

1 komentarz:

  1. Ja to nawet nie wiedziałem do momentu trafienia na singiel z tej płyty, że Matt Barlow w ogóle jeszcze coś tworzy i śpiewa, a nawet że istnieje taka kapela. Wydawało mi się, że porzucił tę robotę całkowicie na rzecz bycia policjantem. Jeszcze całości nie słuchałem, ale zachęciłeś mnie jeszcze bardziej ;)

    OdpowiedzUsuń