wtorek, 26 listopada 2013

TAD MOROSE -Revenant (2013)

Cierpliwość fanów Tad Morose się opłaciła. W końcu po 10 latach milczenia ta szwedzka formacja wraca z nowym albumem zatytułowanym „Revenant”. Wiele się zmieniło w zespole, przede wszystkim skład i ludzie którzy od lat tworzyli tą markę. Mimo upływu czasu, mimo pewnych zmian muzyka Tad Morose pozostała nie zmieniona. Co więcej uległa nawet poprawie, czego dowodem jest „Revenant”.

Gitarzysta Andersson i perkusista Moren jako jedyni zostali przy zespole i właściwie to dzięki nim muzyka i styl Tad Morose jest nie zmienna. W dalszym ciągu jest to muzyka którą można określić mianem mieszanki kilku gatunków, w której dominuje heavy/power metal. Mniejszy procent należy do progresywnego metalu czy też thrash metalu. Całość utrzymana w melodyjnym charakterze i oczywiście nie pozbawiona dynamiki, agresji i mrocznego klimatu. Na nowym albumie tych cech nie zabrakło i można odnieść wrażenie że zostały one bardziej podkreślone. Sporym atutem kapeli był Urban Breed znany również z Bloodbound, jednak jego już nie ma, a zamiast niego jest Ronnny Hemlin znany choćby z Steel Attack. Mogłoby się wydawać że bez Urbana ten zespół nie ma prawa istnieć, jednak nowy wokalista odnajduje się w takim graniu i znakomicie zastępuje Breeda. Podobna maniera, mocny wyraźny wokal, nie pozbawiony agresji i emocji działa tutaj jak najbardziej na plus. Otwierający „Beneath A Veil of Crying Souls” nakreśla pewien charakter nowej płyty, oddające to co najlepsze w Tad Morose. Andersson znakomicie nawiązuje porozumienie z Jonssonem jeśli chodzi o partie gitarowe i tutaj na brak ciekawych melodii czy riffów nie można narzekać. „Follow” pokazuje melodyjne oblicze zespołu, zaś „Babylon” to mroczniejsze. Nowa płyta broni się przed rutyną i nudą, a wszystko za sprawą urozmaiconego materiału. Pojawiają się wolniejsze, bardziej toporne kawałki jak choćby „Ares” czy „Dance of Damned”. Warstwa gitarowa przyprawia o ciarki i trzeba przyznać, że panowie odwalili kawał dobrej roboty. Soczyste brzmienie tylko potęguje moc sekcji rytmicznej i właśnie warstwy gitarowej co słychać dobitnie w takim „Absence Of Light”, który przypomina mi twórczość Iced Earth. Szybko i power metalowo jest w „Death Ambrace” czy „Timeless Dreaming”, w których jest coś z Primal Fear czy Nightmare. Każdy utwór trzyma tutaj poziom bardzo wysoki i to czyni ten album bardzo solidnym i zaskakująco dobrym.

Kto by pomyślał że Tad Morose powróci w takiej formie? Tak silny jakby nic się nie stało, jakby nigdy nie doszło do roszad ani postoju w nagrywaniu wydawnictw. Opłacało się czekać tyle czasu na taki album. Wielki powrót Tad Morose i już nie mogę się doczekać kolejnego wydawnictwa oraz koncertów podczas których Ronny będzie śpiewał stare kawałki. „Revenant” to pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy/power metalu.


Ocena: 8.5/10

HELL - Curse And Chapter (2013)

Każdy ma swoją wizję piekła. Wiem że ciężko sobie wyobrazić to miejsce, ciężko wykreować taki obraz w myślach, ale jest coś na tyle intrygującego i mrocznego w piekle, że kapele metalowe nawiązują do niego dość często. Znajdą się nawet kapele o nazwie Hell jak choćby formacja z Wielkiej Brytanii, która została założona w 1982, ale swój debiutancki album wydała w 2011 roku. Jeśli chodzi o Hell to stara się wykreować odpowiedni klimat jaki najlepiej oddawałby wizję piekła i to za pomocą klimatu, brzmienia i samych kompozycji. „Human Remains” był udanym albumem, jednak zespół nie spoczywał nam laurach i w tym roku wydaje nowy album zatytułowany „Curse And Chapter”, który bije poprzednika pod każdym względem.

Kapela przeżyła swoje piekło, żeby w końcu wydać debiutancki album i powrócić do świata żywych po tylu latach, ale trud jaki zadał sobie zespół opłacał się. Pojawił się zespół, który nie tylko zawiera w swojej muzyce patenty charakterystyczne dla NWOBHM, ale też stara się stworzyć swój styl, oddać jak najlepiej wizję piekła. I ta sztuka udaje im się. Nowy album pod tym względem wypada znakomicie. Przede wszystkim mroczne i takie dość ciężkie brzmienie uzupełnia klimat wykreowany za sprawą instrumentów i wokalu Davida Bowera. Ten muzyk w dalszym ciągu jest znaczącym elementem całej machiny Hell. To on nadaje kompozycjom urozmaicenia i mistycznego klimatu.”The Disposer Supreme” jest tym utworem, który obrazuje jaki mroczny klimat panuje na płycie. Jest napięcie i epickość w tym wszystkim i już otwierający „Gehennae Incendiis” daje nam to poczuć. W muzyce Hell można wyłapać inspiracje Mercyful Fate, Venom, Satan czy Portrait, ale Hell tutaj stara się wykreować własny styl, w którym jest coś z NWOBHM, ale też heavy/power metalu, a nawet muzyki progresywnej. Wszystko wymieszane z zachowaniem odpowiednich proporcji. Bardziej progresywny „Darkangel” pokazuje, że zespół odnajduje się w bardziej złożonych kompozycjach. Płyta wypada lepiej do poprzedniej choćby ze względu na przebojowy charakter, który jest piętnowany choćby w takim dynamicznym „End ov Days” czy Acceptowym „Faith Will Fall”. Nawet większa dawka melodyjności nie zaszkodziła muzyce Hell, ba przyczyniła się do jej atrakcyjności. „Land Of the Living Dead” znakomicie nam obrazuje tą cechę. Andy Sneap i Kev Bower dają czadu jeśli chodzi o popisy gitarowe i dzieje się tutaj sporo. Nie brakuje dynamiki, agresji, ani mroku czy melodyjności. „Deathsquad” to mój faworyt, który najlepiej oddaje mój zachwyt nad tym elementem.

Nie trzeba grzeszyć, żeby trafić do piekła, bowiem brytyjski Hell zgotował nam prawdziwe piekło na ziemi, w którym jest mrok, agresja, prawdziwe zło, który przyprawia o dreszcze. Nowy album tej formacji potęguje te uczucia w nas i pokazuje, że można nagrać znakomity album heavy metalowy, który nie trzyma się kurczowo sprawdzonych patentów. Płyta o wiele ciekawsza od debiutu i to wszystko dzięki bardziej przemyślanej zawartości. Miłe zaskoczenie jeśli chodzi o rok 2013.


Ocena: 8/10

ALMAH - Unfold (2013)

Czy jest jeszcze jakaś nadzieja dla brazylijskiego Almah,który zatracił gdzieś ostatnio swojego ducha kapeli grającej progresywny power metal zakorzeniony w twórczości Angra? Czy po takim słabym albumie jak „Motion” z 2011 roku można się podnieść? Na te jakże nurtujące pytania szukałem odpowiedzi na nowym albumie grupie zatytułowanym „Unfold” .

Niestety ale nie mam dobrych wieści zwłaszcza dla tych co nie pałali miłością do albumu „Motion”. Kapela prowadzona przez byłego wokalistę Angry, a mianowicie Edu Faluschiego zasmakowała nieco nowoczesnego metalu, w który nie brakuje komercji i eksperymentowania. Najwidoczniej tak im się takie granie spodobało, że postanowili iść dalej w tym kierunku na swoim nowym albumie. Mało w tym power metalu, mało w tym tego pazura z pierwszej płyty, czy przemyślanych melodii. Dużo nie trafionych pomysłów, dużo kombinowania i nieciekawych rozwiązań, przez co płyta nie jest łatwo w odbiorze. Choć Edu spisuje się wokalnie, to jednak nie jest w stanie odciągnąć uwagi od instrumentalnej warstwy albumu, która po prostu jest bez wyrazu i bez pomysłu. Jak ktoś lubi rockowe granie, to może mu się spodobać dość przyjemny „Wings Of Revolution” czy „I Do”. Progresywny metal słychać w dość dobrym kolosie zatytułowanym „Treasure of The Gods” Ja się pytam gdzie jest ten power metal? Niestety jeden utwór wpisuje się w kanon tego gatunku i jest to melodyjny „Believer”. Nie jest to arcydzieło, ale takiego grania oczekiwanego od tego zespołu aniżeli nijakiej nowoczesnej papki jaką serwują już w otwierającym „In my Sleep”. Resztę utworów należy przemilczeć.

„Unfold” to potwierdzenie, że Almah zerwał z swoimi korzeniami. Nie gra już melodyjnego i chwytliwego progresywnego power metalu, zamiast tego woli komercyjny nowoczesny metal, który nie jest już tak miły dla ucha. W skrócie płyta nie godna uwagi i już chyba nic nie odwróci losów Almah, a szkoda bo taki dobry start mieli.


Ocena: 2/10

poniedziałek, 25 listopada 2013

IRON MAN - South Of The Earth (2013)

Nowy album Black Sabbath nie spełnił moich oczekiwań i gdzieś tam w pamięci nie wiele zostało, ale w końcu nowy krążek też postanowił wydać w tym roku amerykański Iron Man, który nie od dziś wykorzystuje patenty Black Sabbath w swojej muzyce i ich piąty album zatytułowany „South Of The earth” jest tego najlepszym przykładem. I wiecie co? Płyta o wiele ciekawsza niż przereklamowany „13”.

Powodów jest przynajmniej kilka. Dużo tutaj stoner rocka i doom metalu, tak więc słychać patenty z początku kariery Black Sabbath jak i z tej późniejszej. Jednak Iron Man nie stara się być klonem, tylko wykorzystać patenty Black Sabbath w celu wykreowania swojego charakteru i stylistyki. Mroczny klimat, który jest poparty brudnym i szorstkim brzmieniem potrafi wywołać odpowiednie emocje, jednak to jest norma w przypadku płyt tej kapeli i tego można było się spodziewać. Płyta została zarejestrowana z nowym perkusistą na pokładzie. Jason Waldmann spisuje się tutaj dobrze i słychać że czuje rytm kapeli i potrafi nadać dynamiki płycie o czym świadczyć może otwierający „South Of The earth”. Jest to też drugi album dla wokalisty Dee'a, który przypomina manierą Dickinsona czy też Ronniego James Dio. Ma charyzmę, mroczny klimat i moc, która zachwyci najbardziej wybrednego słuchacza. Jego forma na nowym albumie jakby wzrosła i daleko nie trzeba szukać, wystarczy wsłuchać się w kolejny hit na płycie, a mianowicie „Hail To The Haze” , który wg mnie wypada sto razy lepiej niż cały nowy album Black Sabbath. Płyta jest urozmaicona, pełna smaczków i niespodzianek, a to akurat dobrze wpływa na jej ostateczny kształt. To co wygrywa Al Mooris nie odbiega popisów Toniego Iommiego. Może nie ta klasa, ale ta sama pasja i miłość do muzyki, która pozwala stworzyć muzykę prosto z serca. „IISOEO (The Day of the Beast)” to nieco szybszy kawałek, który przyprawia o szybsze bicie serca. Mroczny klimat w takim „Half-Face / Thy Brother's Keeper (Dunwich Pt 2)” przyprawia o dreszcze. Całość zamyka nieco balladowy, ale dość subtelny i romantyczny „The Ballad of Ray Garraty”.

Zaskoczenia nie ma, bo Iron Man nagrał taki album w swoim stylu, czyli z wykorzystaniem patentów Black Sabbath, z zachowaniem mrocznego klimatu i melodyjnego charakteru kompozycji. Wraz z nowym wokalistą Iron Man jakby odżył i głosi tą wiadomość całemu światu. „South Of The Earth” to płyta którą nie powinno się przegapić w żaden sposób, nawet jeśli nie lubi się twórczość Black Sabbath.

Ocena: 7/10

niedziela, 24 listopada 2013

RHAPSODY OF FIRE - Dark Wings Of Steel (2013)

Dożyliśmy czasów w których jest miejsce dla dwóch Rhapsody. Jeden złożony z Luca Turilli i basisty Patrice Guers sygnowany nazwą Luca Turilli Rhapsody, zaś w starym Rhapsody of Fire pozostał Alex Staropoli, Fabio Lione i perkusista Alex Holzwarth. Luca w 2012 wydał swój pierwszy album i odniósł on spory sukces. Teraz w tym roku mamy okazje posłuchać jak radzi sobie Rhapsody bez kluczowego muzyka czyli Luca Turilliego, który decydował o charakterze kompozycji i poziomie samej muzyki. „Dark Wings Of Steel” otwiera nowy rozdział zespołu i czas zweryfikować, czy jest na co czekać w przyszłości.

Rhapsody of Fire od lat grał symfoniczny power metal. Charakterystyczne było dla nich oczywiście rozmach w aranżacjach, epicki klimat, podniosłość, ale też spora dynamika, momentami słodkość, ale i power metalowa energia wzorowana na starym Helloween. Luca Turilli na swoim albumie pokazał, że dalej jest wierny power metalowi, może oddala się bardziej w filmowe klimaty, ale power metal jest. Na nowy albumie Rhapsody of Fire nie uświadczymy takiej dawki power metalu i słychać, że płyta jest zdominowana przez stonowane, bardziej metalowe tonacje. Dynamiki i power metalowy czad daje o sobie znać w energicznym „Rising From Tragic Flames” czy „Silver Lake Of Tears”. Rasowe kawałki Rhapsody, w których dzieje się sporo i tutaj przede wszystkim uwagę przyciąga Roberto De Micheli, który nie chce być drugim Turillim. Roberto stawia na ciężar, stawia na agresywność i nieco inne podejście niż Luca. Spisuje się dobrze w swojej roli, choć brakuje mi nieco więcej szybszych zagrywek z jego strony. Te utwory które wymieniłem to jedne z tych najlepszych na płycie. Niestety ale materiał jest nie równy i pojawia się sporo słabszych momentów, do których zaliczyć można rozbudowany „My Sacrifice” czy „Sad Mystic Moon”. Tym utworom brakuje energii, ciekawego rozbudowania i głównego motywu. Płyta jest pozbawiona dynamiki, przebojowości i kilku innych patentów z których słynął ten band w przeszłości. Mam wrażenie że więcej Rhapsody zawarł Luca na swoim debiucie. Jednak dla Rhapsody Of Fire widzę światełko w tunelu, a jest nim symfoniczny ture metal czy jakby to nazwać co zaprezentowali w „Angel Of Light”. Utwór jest melancholijny, ma swoje momenty zaskoczenia no i przede wszystkim główny motyw i cała linia melodyjna zapada w pamięci. Takiego Rhapsody Of Fire chciałbym usłyszeć w przyszłości. Taki band z pomysłem na granie, z polotem i klimatem. Niestety pozytywnych wrażeń nie ma za dużo i zostały ograniczone do dobrej formy muzyków, czy w końcu do paru dobrych kawałków.

Zespół zrobił wokół nowego albumu niezły szum, zrobił dobrą promocję i wybrał dobry kawałek do promocji, jednak jest niedosyt, może i nawet rozczarowanie, bo taka zmiana składu miała podziałać odświeżająco. Po części tak podziałał rozłam Rhapsody na dwa zespoły, z tym że Rhapdosy Of Fire nie wykorzystał w pełni tej szansy. Spróbowali nieco zmienić charakter swojej muzyki i nie do końca mnie to przekonuje. Są dobre momenty jak „Angel Of Light”, które zachwycają, ale jest sporo nie dociągnięć. Brzmienie jest soczyste i takie wysokiej jakości, ale co z tego skoro jest nieład. Power metal poszedł w odstawkę i teraz zespół stara się tworzyć epicki, symfoniczny heavy metal. Nie tak miało być.


Ocena: 5.5/10

sobota, 23 listopada 2013

HEAVENS FIRE - Judgement Day (2013)

Po 5 latach przerwy kanadyjski Heavens Fire wraca z nowym albumem zatytułowanym „Judgement day” i jest to pozycja obowiązkowa dla tych co lubią mieszankę heavy metalu i hard rocka. Kapela istnieje nie od dziś i wiedzą jak dogodzić fanom tych gatunków muzycznych, w końcu mają za sobą kilka lat grania. Pytanie czy to wystarczy, żeby zwrócić swoją uwagę?

Płyta zwraca uwagę swoją bardzo klimatyczną okładką, który pasuje bardziej do power metalowej kapeli, co może nieźle zmylić. Jednak ma to swoje plusy, bo czy by ktoś sięgnął po ten album z czystej ciekawości? Ktoś marnowałby czas na posłuchanie mało znanej kapeli? Mało kto ma na takie zabawy czas, ale ja dałem się skusić. Z jednej strony miła dla oka okładka, a z drugiej stylistyka która mi odpowiada. Ochota na posłuchanie mieszanki heavy metalu i hard rocka była na tyle silna, że nie dałem się oprzeć tej płycie. Od pierwszych dźwięków zaimponowało mi brzmienie, który nie jest pozbawione mocy ani też lekkiego brudu. Dynamika jest zagwarantowana, zadziorny wokal również, a partie gitarowe są ostre, melodyjne i pełne werwy. Wokalista Darren Smith ma coś z Blaze'a Bayley'a i wystarczy posłuchać takiego „The Best I Can”, żeby się o tym przekonać. Zespół tutaj nie grzeszy oryginalnością, ale mimo tego materiał jest solidny i pełne ciekawych dźwięków. Spokojna ballada w postaci Awakened” która potrafi złapać za serce to jednych z tych pięknych momentów tej płyty. Rytmiczny „Blame You” , ostrzejszy „Waste Of Life czy melodyjny „Daydream Believer to te utwory na które warto zwrócić uwagę. Stylistycznie zespół nawiązuje do twórczości choćby Sinner, Def Leppard czy Wolfsbane. Dobrym przebojem jest tutaj Just For Tonight” i więcej takich utworów powinno być. Nie brakuje tutaj też mocniejszych dźwięków i dobrze obrazuje to mocniejszy otwieracz w postaci Screamin.

To wszystko sprawia, że „Judgment Day” to solidny album w kategorii heavy metal/ hard rock, może nie jest to najlepsze co słyszałem w tym roku, ale ma swoje plusy. Przede wszystkim charyzmatyczny wokalista, mocne riffy i urozmaicony materiał. Płyta po którą śmiało można sięgnąć.

Ocena: 6/10

piątek, 22 listopada 2013

ARMORY - Empyrean Realms (2013)

Energiczny power metal wzorowany na twórczości europejskich kapel pokroju Helloween, Stratovarius, Gamma Ray czy Freedom Call tak właśnie zapamiętał debiutancki album amerykańskiej formacji Armory. Premiera miała miejsce w roku 2007 i od tamtego czasu nie wiele działo się w zespole, ale w końcu kapela powraca z nowy krążkiem o tytule „Empyrean Realms”, który jest udaną kontynuacją tego co zespół zaprezentował przed laty.

W dużej mierze Armory po 6 latach nie wiele się zmienił. W dalszym ciągu muzyka tej kapeli bazuje na chwytliwych melodiach, na podniosłym i czystym wokalu Adama Kurlanda czy też przebojowym charakterze kompozycji. Struktura utworów nie jest skomplikowana, ale to właśnie było takie szczere i urzekające w debiucie. Tutaj też dalej panuje ta sama konwencja, z tym że wszystkiego jest jakby więcej i w lepszej formie. Jest ocieranie się o wtórność, ale kapela potrafi przetworzyć tą negatywną cechę na korzystną. Przebój goni przebój i to wszystko podane z umiarem i bez zbędnego słodzenia, choć nie brakuje klawiszy i zapędów pod Helloween czy Freedom Call. „Eternal Mind” już na wstępie daje sygnał, że taki właśnie będzie cały album i można być spokojnym o to że Armory jest sobą. Co wyróżnia ten album na tle innych wiele podobnych utrzymanych w stylistyce oklepanego stylu Helloween czy Freedom Call? Oczywiście duet gitarowy Chad / Joe, który stara się urozmaicać repertuar, a poszczególne kompozycje też nie są zbudowane w oparciu o jeden motyw. Taki układ może się spodobać wielu słuchaczom. Solówki są tutaj mocnym atutem i wystarczy posłuchać „Beyond The Horizon” czy „Reflection Divine”. Instrumentalnie muzycy wypadają bardzo dobrze i nie trzeba daleko szukać żeby o tym się przekonać, bo na płycie został zawarty instrumentalny utwór „Horologium”. Do grona najlepszych utworów śmiało można zaliczyć power metalowe petardy w postaci „Elements of Creation” czy „Fate Seeker”, który potwierdzają niezwykłą formę muzyków o raz poziom samego albumu.

Armory niczym Cellador pokazuje światu że można być amerykańskim zespołem, ale grać europejską odmianę power metalu i to na wysokim poziomie. Nie ma na „Empyrean Realms” niczego odkrywczego ani nowego, ale w owej konwencji jest to płyta jak najbardziej udana i godna polecenia. Pozycja obowiązkowa dla maniaków power metalu i starego Helloween.


Ocena: 8.5/10

czwartek, 21 listopada 2013

THE JOKERS - Rockn Roll is Alive (2013)

Co powiecie na młodzieżowy hard rock, w którym nie brakuje odniesień do Ac/Dc, Aerosmith, Kiss czy T- Rex? Brzmi nieźle co? Ale właśnie taki jest amerykański The Jokers, który powstał w 2009r. Mają za sobą debiutancki album i obecnie promują nowy krążek zatytułowany „Rock'n Roll is Alive”. Czego można się po nim spodziewać?

Z pewnością nie agresywnych partii gitarowych, mocnego, donośnego wokalu ala Brian Johnson, ani też szybkich kawałków. Płyta ma bardziej wydźwięk komercyjny, może nawet popowy. Wane Perry jako wokalista ma łagodny wokal, ale taki dość ciepły co akurat pasuje do takiego grania. Najlepiej brzmi w takim Let it Rock” który brzmi jak hołd dla Ac/Dc czy też Kiss. Ci którzy lubią mocniejsze uderzenie powinni się zainteresować energicznym „Night driver. Brzmienie tutaj jest czyste i bez większych skaz, ale jedynie można się przyczepić do stylistyki. Dlaczego? Brakuje tutaj nieco zadziorności, troszkę może ostrzejszych zagrywek gitarowych, no ale cóż nie wszystko można mieć. Płyta jest zgrabnie skonstruowana i dla fanów rockowych melodii jest to płyta po którą można sięgnąć. Nie brakuje tutaj przebojów o czym świadczyć może „Rock'n Roll is Alive czy też Silver city”.

Gdyby tak wymienić wokalistę, gdyby tak dać gitarzystą więcej swobody i podkręcić tempo utworów to mogło by być nawet i lepiej. Mimo pewnych zastrzeżeń płyta się broni w swojej kategorii i dla fanów hard rocka i Aor jest to płyta po którą można śmiało sięgnąć. Zespół młody ale wierny tradycyjnym rozwiązaniom. Zobaczymy jak sobie poradzą w przyszłości.

Ocena: 5.5/10

środa, 20 listopada 2013

TURBO - Piąty Żywioł (2013)

Polska scena heavy metalowa od lat ma swoje nie zmienione legendy, które dały inspiracje i motywacje dla innych zespołów i jedną z nich bez wątpienia jest Turbo. Kapela ostatnio obchodziła swojego 30 lecie istnienie i trzeba przyznać, że jest to bogata historia. Mają na koncie kilka znakomitych płyt i każdy ma swoje typy. Fani mocnego heavy metalowego grania wymienią „Kawalerię Szatana”, fani thrash metalu „Dead End” a ci co lubią Iron Maiden wymienią ostatni krążek zatytułowany „Strażnik Światła”. Choć Turbo dzisiaj złożonych jest już z nieco innych muzyków, to jednak wciąż gra i wciąż trzyma poziom. Nie daremno mówi się o Turbo jako o legendzie polskiego heavy metalu, a „Piąty Żywioł”, który właśnie trafił na półki sklepów muzycznych tylko to potwierdza.

Płyta była wyczekiwana przez fanów i nie ma się co dziwić, skoro szum wokół nadchodzącego krążka był spory. Nie zadbano promocji „Piątego Żywiołu”, ale w przypadku Turbo to nie jest nowość. Album z pewnością jest nieco inny niż „Strażnik Światła” choć został zarejestrowany w takim samym składzie. Tomasz Struszczyk jako wokalista bardzo się rozwinął i jego głos jest bardziej dojrzały i drapieżniejszy i to jest pierwsza znacząca różnica. Poprzedni album był dłuższy i zdominowany przez bardziej rozbudowane kompozycje. Chciałoby się usłyszeć coś na miarę „Kawalerii Szatana” , ale zamiast tego mamy nawiązanie do dwóch pierwszych płyt, z naciskiem na „Dorosłe Dzieci”. No i oczywiście nie brakuje tego stylu wykreowanego na poprzednim krążku. Lekkie, melodyjne grania utrzymane w stylu twórczości Iron Maiden i zarazem nie pozbawione tego co najlepsze w Turbo. Płyta jest inna i podoba mi się jej dynamika i momentami mocniejszy wydźwięk. Znakomita produkcja i ciekawa okładka to standard płyt Turbo. Owe heavy metalowe natarcie i dynamikę już słychać w mocnym „Myśl i Walcz”. Szybki i melodyjny „Cień Wieczności” przypomina nieco mi „Dance Of death” Iron Maiden, ale utwór brzmi bardzo dobrze. Hoffmann i Jokiel wygrywają bardzo mocne i zadziorne riffy, które nie są pozbawione urozmaicenia i melodyjności. Może brakuje tutaj agresji jak za czasów Grzegorza na wokalu. Bardzo mi się podoba bardziej stonowany „Serce na Stos” z takim koncertowym refrenem. Początek „piąty żywioł” przypomina kompozycje z poprzedniego albumu, ale tutaj jest nieco inna rytmika, ciekawe przeplatanie melodiami i motywami, co czyni utwór bardzo atrakcyjnym. Tutaj należy wyróżnić Tomasza za znakomity wokal, zwłaszcza w refrenie.”Przebij mur „ czy „Garść piasku” to rasowe heavy metalowe utwory, który podtrzymują bardzo dobry poziom poprzednich utworów. Instrumentalny Amalgamat też dobrze się prezentuje, aczkolwiek tutaj czuje pewnego rodzaju niedosyt. Końcówka płyty jest bardzo dynamiczna i taki „Rozpalić Noc” rozgrzewa do czerwoności , podobnie jak „This War Machine” który nasuwa mi Primal Fear czy inne tego typu kapele. Całość zamyka urozmaicony „Może tylko płynie czas”.

Lata płyną a Turbo wciąż zachwyca, wciąż nagrywa bardzo dobre albumy, które potwierdzają że jest to nasza rodzima legenda jeśli chodzi o heavy metal. „Piąty żywioł” może nie jest tak znakomity jak „Kawaleria Szatana”, może nie jest tak agresywny jak „Dead End”, ale jest to jeden z najlepszych albumów w dorobku grupy. Jest dynamika, przebojowość i masa ciekawych motywów. Pogratulować wytrwałości i zapału. Nowy album Turbo to jedno z milszych zaskoczeń tego roku.


Ocena: 8.5/10

CHASTAIN - Surrender To No One (2013)

Największą tegoroczną niespodzianką wciąż pozostaje powrót amerykańskiego Chastain. W latach 80 ten zespół wydał sporo interesujących albumów, które dzisiaj można śmiało nazwać kultowymi. Zespół jednak w latach 90 przeszedł spore zmiany i właściwie w zespole został lider David T. Chastain i tak sytuacja wyglądała do 2004 roku, potem zespół popadł w nie pamięć. Taka sytuacja wyglądała do tego roku, kiedy świat obiegła informacja, że Chastain wraca i z składem bliższym z lat 80, bo oprócz gitarzysty Davida, wrócił basista Mike Shimmerhorn no i wokalista Leather Leone, która przyniosła zespołowi największy rozgłos i przyczyniła się do jego kultowego statusu. Zespół powraca nie tylko z bardziej klasycznym składem, ale też z nowym albumem zatytułowanym „Surrender To No One”.

Amerykańska scena w tym roku naprawdę przeżywa drugą młodość i wiele znanych formacji w tym roku powraca z nowym albumem. Powracają kapele które w latach odnosiły sukces i błyszczały pomysłowością i niezwykłą siłą przebicia. Liczyłem po cichu, że z takim składem, że mając na wokalu Leather Leone uda się Chastain nawiązać trochę do pierwszych płyt. Niestety nadzieja jest matką głupich i otrzymałem płytę inną niż się spodziewałem. Przebojowość, dynamikę, lekkość zastąpiła toporność, brud i ciężar. David T Chastain w latach 80 wygrywał sporo ciekawych melodii, nie szczędził swoich popisów gitarowych i ocierał się nawet często o shredowe granie. Na nowym albumie bardzo tego brakuje i przez to nowy album brzmi tak dość nie typowo. Jednak mimo tych zmian udało się nagrać album bardzo amerykański. Jest ciężar, ocieranie się o cięższe partie gitarowe, jest agresywny wokal Leather Leone i solidne partie gitarowe. Sekcja rytmiczna momentami jest nieco ospała, ale jest ten ciężar i mocne uderzenie, co jest jak najbardziej na plus. Najbardziej daje się we znaki brak ciekawych melodii i przebojów, które by zapadały w pamięci. Kompozycje może i urozmaicone, ale mimo tego album potrafi nudzić brakiem zaskoczenia i elementami, który by przyciągały uwagę. Ot co solidne granie, które ni to grzeje ni to ziębi. „Stand and Fight” to solidny otwieracz, ale od razu też sygnalizuje że grania z lat 80 nie ma. Stonowane tempo, średnich lotów riff i brak ciekawego refrenu. Aczkolwiek udana melodia i amerykański charakter ratuje kompozycje. „Call Of The Wild” przypomina mi bardziej tegoroczny Metal Church niż stary poczciwy Chastain. Żywsze tempo jest w „Freedom Within” jednak i tutaj czegoś brakuje. Ciekawszych popisów Davida? Ciekawszej melodii? Na pewno utwór nie jest zły, ale Leather leone pokazuje, że wciąż ma charyzmę i zadziorność w swoim głosie. Mimo upływu lat wciąż brzmi znakomicie. Dobrym utworem jest tutaj również rytmiczny „Rise Up”. Echa lat 80 słychać w mroczniejszym „Evil awaits Us”. Cięższy „Surrender To No One” też ma w sobie coś intrygującego i zwłaszcza mroczny klimat może się podobać. Reszta utworów mniej atrakcyjna i w podobnym tonie utrzymana.

Od ostatniego albumu Chastain minęło 10 lat, od ostatniego wydawnictwa z Leather Leone 23 lata, więc nowy krążek jest ważnym wydarzeniem roku 2013. Kapela powróciła z nowy albumem, ale nie udało się nawiązać do starego stylu, do kultowych płyt z lat 80. David nie gra tak jak kiedyś, nie stawia na pomysłowość i lekkość, woli ciężar i mrok. Za mało dynamiki i przebojowości, za to za dużo topornych kompozycji. W tym wszystkim najlepiej wypada Leather Leone. „Surrender To No One” zachował przynajmniej amerykański charakter co może się podobać. Płytę raczej zaliczam do tegorocznych rozczarowań.


Ocena: 6/10

WARDRUM - Messenger (2013)

No i jest trzeci album greckiego Wardrum który z płyty na płytę staje się silniejszy i pewniejszy siebie. Ta młoda formacja, która zaczynała w 2010 od początku wiedziała co chce grać i jak przyciągnąć uwagę fanów melodyjnego grania. Wardrum nie starał się kopiować czyjegoś stylu, lecz próbował od początku wykreować swój styl i ta sztuka się udała. „Messenger” ukazał się stosunkowo szybko bo upływie roku od poprzedniego wydawnictwa. Jednak w żaden sposób to nie wypłynęło to na jakość zawartej muzyki, co więcej nowy album można zaliczyć do tych najlepszych/

Takie stwierdzenie można wywnioskować na podstawie samej zawartości. Kompozycje są przemyślane, różnorodne, pomysłowe i zarazem melodyjne i zapadające w pamięci. Charakter poprzednich płyt oczywiście został zachowany bo dalej jest to muzyka w której zostaję zawarte elementy heavy metalu, power metalu, melodyjnego metalu, czy też progresywnego metalu. Jeśli chodzi o nowy album to miłą niespodzianką są pewne cechy przerysowane z neoklasycznego power metalu i słychać to dość często w solówkach i riffach wygrywanych przez Kosta Verto. W jego grze jest wyrafinowanie, rytmiczność, pomysłowość i dbałość o technikę, a to zawsze potrafi zaimponować. Otwierający „Shelter”, czy „Phoenix” potrafią to nieco bardziej zobrazować. Wardrum to machina która opiera się na dwóch generatorach i tym drugim motorem w zespole jest wokalista Yannis, który śmiało mógłby śpiewać na płycie Yngwie Malmsteena czy Iron Mask. Sprawdza się on zarówno w kompozycjach heavy metalowych pokroju „Messenger”, hard rockowych typu „Looking Back” czy power metalowych w stylu „Travel Far Away”.Melodyjne kawałki jak „Deceiver” czy „After Forever” pokazują, że płyta ma element przebojowości, ale to żadna nowość bo już poprzedni krążek taki był.

Jeśli chodzi o młode pokolenie to Wardrum jest jednym z tych zespołów które błyszczą i wykorzystują swoje 5 minut. Ta grecka maszynka do robienia znakomitych płyt na razie chodzi bez zarzutów i oby się nigdy nie zacięła. „Messenger” to płyta która potwierdza, że Wardrum to znakomity zespół, który dojrzał pod każdym możliwym względem. Tego trzeba posłuchać by pojąć magię tego zespołu. Można brać w ciemno.


Ocena: 8.5/10

wtorek, 19 listopada 2013

KING KOBRA - II (2013)

Kobra to niebezpieczne zwierze, które potrafi zaatakować znienacka i zabić dzięki swojemu jadowi. Nazwa idealna dla kapeli, która stawia na chwytliwość i zaraźliwe melodie. King Kobra to kapela, która spełnia te kryteria. Gra muzykę w której jest trochę rocka, trochę Aor, trochę bluesa i rock;n rolla i każdy kto lubi Motorhead, Def Leppard czy Deep Purple ten powinien posłuchać nowego krążka amerykańskiej formacji King Kobra zatytułowanego „II”.

Kapela działa nie od dziś, a ich początki sięgają lat 80. Nagrali trzy albumy i potem w 1988 się rozpadli, ale udało im się powrócić w 2010. Zespół mimo lat dalej jest wierny tej samej stylistyce, tym samym patentom i wciąż jest to muzyka warta posłuchania. Urok muzyki tej kapeli wynika przede wszystkim z ciepłego i rockowego wokalu Shortiniego, który brzmi nieco jak David Coverdale czy Joe Cocker. Tak właśnie powinien brzmieć rasowy rockowy wokalista, który nadaje utworom lekkości i bluesowego feelingu. Dowodem jego zdolności niech będzie rozbudowany Deep River” który wciąga swoim bluesowym klimatem. Brzmienie jest tutaj dopieszczone i soczyste, dzięki czemu całość brzmi mocarnie. Może kapela nie gra niczego odkrywczego, ale właśnie brakuje w tym roku takich dźwięków. Miło usłyszeć ducha Motorhead w rock'n rollowym Hell on Wheels, bluesowego ducha w „Have Good Time czy emocje w balladzie Take Me Back . Moim faworytem jest tutaj bez wątpienia szybki Running Wild” i to nie tylko ze względu na tytuł, ale na melodie i dynamikę. Klimaty starego Deep Purple słychać w takim rytmicznym Got it Comin” tak więc zespół zapewnił nam urozmaicony materiał.

Wyrazisty wokal Shortinego, zgrany duet gitarzystów, który stawia na klimat i pomysłowość, miła dla oka okładka, a wewnątrz materiał który miło się słucha. Takiego właśnie albumu brakowało w gatunku hard rock. Coś dla fanów lat 80 i starych dźwięków. Rzecz godna obadania.

Ocena: 7/10

niedziela, 17 listopada 2013

DEATH ANGEL - The dream Calls for Blood (2013)

Amerykański Death Angel miało sen o nagraniu wyjątkowej płyty, która zaskoczy wszystkich ładunkiem agresji, dynamiki, czy też zadziorności. Sen, w którym nagrywa album, który połączy tradycję starych albumów i nutkę nowoczesności. Czy udało się zrealizować sen? Czy udało się nagrać taki album, który powali na kolana swoją agresją i charakterem? Taki właśnie miał być „The Dream Calls For Blood”, ale czy rzeczywiście zadanie zostało w pełni wykonane i czy nowy album tej amerykańskiej grupy jest godne ich marki?

Mówili że ten album będzie agresywny, dziki, pełen zadziorności, bez kompromisowych dźwięków i że będzie to płyta utrzymana w stylistyce „The Ultra Violence”. Część z obietnic się i sprawdziła, bowiem jest to album dynamiczny, pełen agresji, w dodatku nie zapomniano o melodyjnym aspekcie krążka. Stylistycznie gdzieś tam słychać echa debiutu, ale tutaj mamy przede wszystkim kontynuacje ostatniego albumu. Z jednej strony może to cieszyć bo poprzedni album był solidny, ale większe wrażenie zrobiłby materiał w stylu „Killing Season”. Brakuje bowiem elementu zaskoczenia, takie swobody i punkowego feelingu, który jest takim znakiem rozpoznawczym kapeli. Od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić, bo jest to płyta dobrze zrealizowana od tej strony. Brzmienie jest soczyste i takie dopieszczone, szkoda tylko że muzycy nie zaskakują nas niczym. Przez cały album Mark śpiewa w jednym stylu i brakuje tutaj urozmaicenia, podobnie zresztą jak w przypadku partii gitarowych. Zarówno Ted i Rob potrafią grać i znają się na rzeczy, tylko czegoś brakuje w tych ich partiach gitarowych. Nutki zaskoczenia? Urozmaicenia? Bardziej zapadających motywów? Płyta się słucha całkiem znośnie, szkoda tylko że nie wiele z tego materiału zapada w pamięci. Ciężko wyróżnić jakikolwiek utwór, bo wszystko zmywa się w jedną całość i to jest największy minus tej płyty. Na co zwrócić uwagę? Na dynamiczny „Empty” , nieco rockowy „Detonate”, stonowany „Execution/ Don't Save Me”, który nieco kojarzy mi się z Anthrax. Płytę zdominowały szybkie utwory jak „Fallen”, z tym że tego typu utwory są takie bez przekonania. Co robi na mnie wrażenie to otwieracz w postaci „Left For dead” z mrocznym wejściem. Wszystko ładnie opakowane, ale czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi?

Death Angel pozostaje dalej wierny thrash metalowi, dalej gra swoje, ale gdzieś w tym wszystkim uleciał element zaskoczenia i pomysłowość. Wystarczy zapuścić „Killing Season” by zrozumieć o co mi chodzi. Jest to ostry thrash metalowy album o którym szybko zapomnimy, a szkoda bo miało być tak pięknie. Płyta skierowana do maniaków Death Angel i thrash metalu.

Ocena: 5/10

sobota, 16 listopada 2013

IRON MASK - fifth Son Of Winterdom (2013)

O piątym albumie belgijskiej formacji Iron Mask nie było zbyt głośno i można odnieść wrażenie, że kapela nie starała się skupić na rozgłosie i jakimś większym marketingu. To też nic dziwnego, że wieści o nowym albumie zaskoczyły mnie. Iron Mask niczym przyczajony tygrys i ukryty smok przymierzył się do prac nad „Fifth Son Of Winterdom”, ale dzięki temu zespół uzyskał większe zaskoczenie. To już piąty album tej formacji, która wpisała się w kanon neoklasycznego power metalu pokroju Yngwie Malmsteena i tylko umacnia pozycję zespołu.

Wiele osób chciałoby znów usłyszeć materiał na miarę dwóch pierwszych wydawnictw, które są dziełami bez skazy. „Revenge is My Name” i „Hordes of Brave” to największe osiągnięcie Iron Mask i z pewnością jest to osiągnięcie nie tylko lidera grupy a mianowicie Duschana Petrossiego. Swoje piętno odbił na tych płytach wokalista Goetz Mohre. Z tamtego jednak składu został gitarzysta Duschan basista Vasilliy. Jeśli chodzi o wokal w obecnym Iron Mask to trzeba przyznać, że Mark Boals spisuje się wybornie. Kto pamięta projekt Holy Force ten nie będzie miał oporów przy słuchaniu nowego albumu Iron Mask, ponieważ ta płyta ma wiele podobnych rozwiązań. Jest oczywiście neoklasyczny power metal, ale jest też gdzieś w tym melodyjny metal, heavy metal, a nawet hard rock. Wszystko jest urozmaicone i nie pozbawione różnych ciekawych smaczków. Otwieracz „Back into Mystery” już na samym starcie pokazuje, że ta płyta nie będzie tak dynamiczna jak dwa pierwsze albumy. Jest to stonowany melodyjny metal z domieszką neoklasycznego grania i melodyjnego metalu, a wszystko zakorzeniony w lekkim hard rocku. Duet Boals i Petrossi sprawdza się znakomicie. Mark Boals to klasa sama w sobie i nie trzeba nikogo tutaj przekonywać jakim to wspaniałym wokalistą jest. Petrossi tym razem stawia na różnorodność i melodyjność. Stonowana stylistyka i duża dawka heavy metalu to urok „Only One Commandment”, zaś „Angel Eyes, Demon Soul” to lekki, hard rockowy przebój, który zachwyca melodyjnością i ciepłym klimatem. Pomówmy jednak o tych najlepszych momentach na płycie, a taki hit jak „Rock Religion”z ciekawą melodią wygraną przez Matsa Olaussona do nich należy zaliczyć. Na myśl pierwsze dwie płyty przywołuje chwytliwy „Eagle Of Fire” , melodyjny „Run To Me” z finezyjnym głównym motywem czy też genialny „Like a Lion in A Cage”, który oddaje to co najlepsze w muzyce neoklasycznej. To jest właśnie cały urok Iron Mask. A najlepszym momentem na płycie jest według mnie epicki, rozbudowany i pełen emocji „Fifth son of winterdom”. Prawdziwa perełka z echami Running Wild, czy Manowar.

Ostateczny werdykt w przypadku nowego Iron Mask? Bardzo udana płyta w której zostały zawarte elementy neoklasycznego grania,a także melodyjnego metalu czy hard rocka. Przemyślane wydawnictwo w którym położono nacisk na melodie i chwytliwe motywy. Nie jest to „Revenge is My name”, ale z pewnością jest to płyta godna marki Iron Mask.


Ocena: 8/10

piątek, 15 listopada 2013

UNTIMELY DEMISE - Systematic Eradication (2013)

Ciągle wam mało dobrego thrash metalu zakorzenione w latach 80? Chcielibyście posłuchać czegoś co wam przypomni stare dobre czasy Kreator, Sodom czy Destruction? A może po prostu brakuje wam agresji, zadziorności we współczesnych albumach thrash metalowych? Kanadyjski Ultimely Demise jest do waszych usług. Kapela która została założona w 2007 roku właśnie wydała w tym roku swój drugi album zatytułowany „ Systematic Eredication” i jest to album, który fani thrash metalu nie powinni pominąć w tym roku.

Już okładka autorstwa Eda repki sugeruje że ta płyta ma nawiązać stylistycznie do lat 80. To zadanie zostaje w pełni zrealizowane, bowiem nie brakuje tutaj ech starych płyt Kreator, Megadeth, Sodom czy Exodus. Ta młoda kapela z Kanady wie jak zawrzeć w kompozycjach agresje, dynamikę i melodyjność. Choć nie grzeszą oryginalnością, to jednak znają się na swojej robocie. Sekcja rytmiczna odpowiada za dynamikę na nowej płycie, lecz to nie oni przyciągają uwagę słuchacza. Pierwsze skrzypce gra lider zespołu Matt, który zachwyca agresywnym i mocnym wokalem, który napędza właściwie każdy utwór. Otwieracz w postaci „Spiritual Embezzlement” już na wstępie tą regułę potwierdza. Również wygrywa w duecie z Samem Martzem dobre partie gitarowe, które nie porywają oryginalnością ale melodyjnością i agresją, co potwierdza choćby „Revolutions”. Materiał na tej płycie jest bez większych niespodzianek bowiem dominuje szybkie kompozycje czego przykładem jest „Somali Pirates” czy też „ Navigator's Choice”, które nasuwają choćby taki Kreator. Jednak pojawiają się elementy urozmaicania, przez co płyta nie jest monotonna. Mroczny klimat w „Escape from Supermax” czy heavy metalowy charakter w „Redemption” najlepiej to potwierdzają.

Tak o to pojawia się kolejna kapela amerykańska thrash metalowa, która potrafi grać agresywnie, melodyjnie, a jednocześnie potrafi przywrócić klimat thrash metalu z lat 80/90. Słuchając ich nowego krążka można utwierdzić się w przekonaniu że nie tworzą niczego nowego i że nie grzeszą pomysłowością, ale grają solidny thrash metal, który zadowoli fanów gatunku.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 14 listopada 2013

BLACK HAWK - A mighty Metal Axe (2013)

Na dobre zagościł już w niemieckim heavy metalu Black Hawk, który został założony w 1981, lecz karierę muzyczną rozpoczął debiutanckim albumem „Twentyfive” z 2005 roku. Troszkę czasu zajęło Black Hawk powrót do grania heavy metalu, ale od roku 2005 nagrywają regularnie albumy i ostatnim przejawem ich aktywności muzycznej jest „A Mighty Metal Axe”. Choć w przeszłości różnie to było z Black Hawk, to jednak teraz pokazują się z dobrej strony. Dlaczego?

Stylistycznie Black Hawk nie odbiega od swoich poprzednich dokonań i nie tutaj należy szukać przyczyn tego, że tym razem został nagrany solidny album. Na pewno sporą rolę odegrał tutaj zmieniony skład, w którym pojawił się były gitarzysta Paragon, a mianowicie Gunter Kruse. Nowym muzykiem Black Hawk jest też perkusista Dan Schamschor. Obaj panowie znakomicie wpisali się w strukturę kapeli i słychać dorzucili 3 grosze od siebie. Zespół gra dalej heavy metal zakorzeniony w latach 80, szczególnie w twórczości Judas Priest. Choć wcześniej brzmiało to różnie, tak teraz brzmi dość soczyście, dość agresywnie, czyli tak jak powinno. Jeśli ma być granie pod Judasów to nie może brakować szybkich, dynamicznych petard, nie może brakować ostrych riffów czy też podniosłego i wyrazistego wokalu. I wiecie co? Udało się to zrealizować Black Hawk i praca gitarzystów układa się na nowym albumie znakomicie. Kompozycje mówią same za siebie. Wystarczy posłuchać takich hitów jak „Beast in Black”, czy „A mighty Metal axe” by się o tym przekonać. Mocnym akcentem nowego albumu jest postawienie na urozmaiconych kompozycjach. Pojawiają się rozbudowane kompozycje jak „Fear”, są też utwory jak „Nightrider” które mają element przebojowości, czy też bardziej rockowe utwory jak „Venom of the snake”. Niby nic odkrywczego tutaj nie słychać, ale płyta mimo tego stanu rzeczy się broni.

Odrobina mocniejszych riffów, kilka godnych uwagi melodii, postawienie na solidność i przetasowanie w składzie i już Black Hawk stał się ciekawszym zespołem. Może ich nowy album nie jest najlepszym wydawnictwem jaki słyszałem w tym roku, ale nie jest też aż takim złym. Jest to kawał solidnego heavy metalu.


Ocena: 6/10

środa, 13 listopada 2013

BANE OF WINTERSTORM - The last son of Perylin (2013)

Trochę debiutanckich płyt wyszło w tym roku i wiele kapel pokazało się z dobrej strony, ale jednym z takich ciekawszych zespołów, który zadebiutował w roku bieżącym jest australijski Bane of Winterstorm. Kapela zrodziła się w 2009 roku pod nazwą Winbterstorm, ale w 2011 zmieniła nazwę i to pod tym szyldem został zarejestrowany krążek „ The last Son of Perylin”. Jedna z ciekawszych płyt w kategorii debiuty, którą nie można sobie odpuścić, zwłaszcza jeśli się gustuje w symfonicznym power metalu.

Jak przystało na muzykę utrzymanej w stylistyce symfonicznego power metalu nie brakuje podniosłych motywów, rozbudowanych pomysłów, chórków czy elementów orkiestrowych. Tutaj zadbano o to, żeby płyta jak najbardziej oddawała charakter symfoniczny. Choć na płycie nie brakuje wpływów Rhapsody, Fairyland czy Dragonland, to jednak zespół stara się stworzyć własny styl. Nie brakuje recytowanych tekstów, nie brakuje urozmaicenia, przeplatania różnych stylów wokali, co udało się osiągnąć dzięki wystąpieniu gości na albumie. Nie są to znane osobistości, ale nadają płycie bogatszego wydźwięku. Całość utrzymana jest w epickim klimacie, co z pewnością wyróżnia Bane of Winterstorm na tle innych kapel. Również ciekawym pomysłem zespołu jest postawienie na długie kompozycje trwające przeszło 6 minut aniżeli na krótkie i zwarte kawałki. Klimatyczna i kolorystyczna okładka oraz soczyste i mocne brzmienie to dodatki które też odgrywają swoją rolę w zaprzyjaźnianiu się z debiutem Australijczyków. Riccardo Mecchi to wokalista który swoim głosem potrafi oczarować słuchacza. Ma w sobie to coś co jest potrzebne w tego typu graniu. Te emocje, ta technika, ta moc i trzeba przyznać że jest to człowiek na właściwym miejscu. To dzięki nie mu takie kompozycje jak „The Ancient Ritual of Räkth” czy dynamiczny otwieracz „ The Black Wind of Motion” nabierają energii i zarazem niesamowitego klimatu. Kawał dobrej roboty odwalają pozostali muzycy, zwłaszcza duet gitarowy. Anthony i Chris rozumieją się dobrze i słychać tą chemię i zrozumienie między nimi. Riffy są energiczne, ale nie pozbawione pomysłowości, melodyjności czy epickiego charakteru. Majstersztykiem pod tym względem jest tutaj zamykający kolos trwający 16 minut o tytule „The Last Sons of Perylin”. Najkrótszym i zarazem bardziej true metalowym utworem na płycie jest „The Warlord's Last Ride”.


Bardzo udany album z dużą dawką różnych smaczków i emocji. Prawdziwe epickie dzieło, który imponuje rozmachem i wykonaniem Polecać specjalnie nie muszę, bo pewnie każdy fan takiego grania już pewnie słucha tej płyty. Jeśli jednak jesteś jednym z tych którzy nie słyszeli to polecam.



Ocena: 8/10

NOW OR NEVER - Now or Never (2013)

Pamięta ktoś „Jump The Gun” Pretty Maids i gitarzystę Rickiego Marxa? Pewnie się zastanawiacie co się z nim teraz dzieje, co? Otóż Ricky w 2012 założył zespół Now or Never, którego skład uzupełnił były basista Pretty Maids a mianowicie Kenny Jackson, perkusista Fabiono Ranzoni oraz jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów metalowych naszych czasów, a mianowicie Jo Amore z francuskiego Nightmare. Cel był jasny i prosty, a mianowicie chęć grania muzyki osadzonej w klimatach heavy metalu i hard rocka. Jednak w tym wszystkim przeraża nowoczesny wydźwięk i zawarcie elementy industrialnego metalu. Czy przez co debiutancki album tej grupy zatytułowany po prostu „Now Or Never” jest gorszy?

Ci którzy spodziewają się drugiego Pretty Maids, czy też Nightmare mogą poczuć ogromne rozczarowanie, bo ta kapela stara się stworzyć własny styl daleki od tamtych kapel. Oczywiście gdzieś w tym wszystkim jest agresja i mroczniejszy wydźwięk znany z Nightmare czy hard rockowe elementy wyjęte z Pretty Maids. Niestety na tym się kończą podobieństwa. Co mi się nie podoba w tym co zespół gra to nowoczesny charakter i próba pokazania że można grać nowocześnie. Dużo eksperymentów i za mało tradycji sprawia, że płyta jest ciężko strawna. Nie słucha się tego debiutanckiego albumu przyjemnie i nie wynika to z tego że mamy mało doświadczonych muzyków, tylko z samego stylu grania i sposobu komponowania kawałków. Chciałoby się usłyszeć jakiś hard rockowy hit, jakąś petardę ale nie tutaj jest pełno nijakich utworów, które brzmią nowocześnie, ale mało atrakcyjnie. „Reach Out For Sky” zdradza już wszystko na wstępie. Ciężkie riffy, nowoczesna oprawa, nowoczesne brzmienie i dużo dawka eksperymentów, które nie przemówią do wszystkich słuchaczy. Ciężki i mroczny „Brothers” pokazuje bardziej metalowe oblicze kapeli, ale czy takich dźwięków ktoś by się spodziewał po byłym gitarzyście Pretty Maids? Raczej nie. Nie dość że kompozycje są niskich lotów to jeszcze jest ich 12 na albumie i to nie cieszy w żaden sposób. W miarę dobrym utworem na płycie jest spokojniejszy „An angel By My Side” , nieco bardziej rytmiczny „Whos in the mirror?” czy klimatyczna ballada „Something missing”. Jednak to niezbyt dobrze świadczy o płycie, że dobrze prezentują się tylko ballady.

Now Or Never mógł być drugim Pretty Maids, przyciągnąć fanów tamtejsze kapeli do siebie za sprawą składu, ale nie oni wybrali drogę pod górkę. Fani tych muzyków nie mają tutaj czego szukać, bo nie mamy tutaj do czynienia z czymś co przypomina Nightmare czy Pretty Maids, a zupełnie czymś nowym. Płyta skierowana do fanów nowoczesnego brzmienia, gdzie liczą się eksperymenty, mierzenie się z nowymi patentami. Debiutancki album formacji Now Or Never zaliczam do jednych z największych ostatnich rozczarowań, a szkoda bo drzemał potencjał w tym składzie.

Ocena: 2/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 12 listopada 2013

SWITCHBLADE - Heavy Weapons (2013)

Kiedy w roku 2005 powstał na ziemi izraelskiej zespół heavy metalowy Switchblade nikt nie mówił, że będzie łatwo stawić pierwsze kroki na rynku. Ta młoda formacja szukała swojego miejsca na izraelskiej scenie metalowej i nie było łatwo. Po 6 latach wytrwałości w końcu zaczęło się coś dziać w obozie zespołu. Po kilku koncertach i paru nie oficjalnych wydawnictwach udało się ukształtować stabilny skład zespołu i wydać oficjalny singiel. Te wydarzenia przyczyniły się do tego że prace nad debiutanckim albumem „Heavy Weapons” przebiegły sprawnie i płyta oficjalnie ma się ukazać 29 listopada tego roku.

Switchblade deklaruje się, że stylistycznie trzyma się gatunku heavy metalowego zakorzenionego w latach 80. Wpływy Iron Maiden, NWOBHM, Judas Priest, Accept są tutaj jak najbardziej słyszalne, jednak czy źle to rzutuje na samej płycie? Otóż nie, bo Switchblade nie ma zamiaru zaskoczyć nas świeżymi pomysłami, czy też zaimponować oryginalnością. Zespół stawia na prosty i jasny przekaz, bez owijania w bawełnę. Stary poczciwy heavy metal, z banalnymi riffami, charyzmatycznym wokalem i dużą porcji miłych dla ucha melodii. Dobry poziom muzyki zawartej na płycie możemy w sumie zawdzięczać samym muzykom. To właśnie dynamiczna sekcja rytmiczna, solidna praca gitarzysty Taicha, czy też w końcu soczysty i energiczny wokal Liora Steina sprawiają, że muzyka trzyma odpowiedni poziom. Brzmienie jest tutaj średniej klasy, ale na szczęście kompozycje przyćmiewają ten aspekt. Zaczyna się dobrze bo od „Heavy Weapons”, który brzmi jak hołd złożony dla Primal Fear. Singlowy „Metalista” też nie kryje zalotów pod Judas Priest. Dobrym utworem jest też „Into The Unknown” który przypomina twórczość Manowar, zaś moim faworytem jest „Endless War” i ten utwór rokuje jeśli chodzi o przyszłość zespołu.

Zespół potrafi grać i potrafi nagrać materiał dość solidny. Jednak jest kilka nie dociągnięć, które można wyeliminować. Brakuje urozmaicenia, brakuje przebojów, nieco zaskoczenia i ciekawszych aranżacji. Płyta do posłuchania jak najbardziej, jednak na daną chwilę zespół nie wykorzystał swojego potencjału. Tak więc czekamy na kolejne uderzenie.


Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 11 listopada 2013

SPEEDTRAP - Powerdose (2013)


Jak zobaczyłem po raz pierwszy okładkę debiutanckiego albumu fińskiej formacji Speedtrap zatytułowanego „Powerdose” to wiedziałem, że chce przesłuchać tą płytę. Prosta, biało czarna okładka nasuwająca stare, dobre lata 80 i do tego ta chwytliwa nazwa kapeli. To nie mogło nie wypalić, więc o to tutaj chciałbym z wami podzielić się moimi wrażeniami.

Jedni szukają czegoś ambitnego, czegoś oryginalnego i wiecie co? Te osoby tutaj tego nie znajdą i śmiało mogę zaprzestać czytania dalszej części. Ta płyta bowiem skierowana jest do pewnej grupy słuchaczy. Grupy, która przyjmie każdą porcję heavy/speed metalu zakorzenionego w latach 80, ludzi którzy cenią sobie klimat, melodyjność i charakter starych płyt z tamtego okresu. Kto szuka właśnie czegoś na miarę starego speed metalu wyznaczonego przez pierwsze płyty Exciter, Motorhead czy Slayer ten będzie zachwycony z tej z płyty. Formuła jest tutaj prosta, nieco przybrudzone brzmienie, wyrazisty i charyzmatyczny wokalista, a takim jest Jori Sari Aho, a wszystko otoczone dynamiczną sekcją rytmiczną oraz ostrymi, melodyjnymi riffami wygrywane prze Ville. Właśnie gitarzysta Ville Valavou czyni debiutancki krążek Speedtrap bardzo atrakcyjnym dla maniaków heavy/speed metalu lat 80. Może nie wygrywa niczego nowego, ale to wszystko ma w sobie ten magiczny wydźwięk, który potrafił zauroczyć w tamtych czasach. „Ready To Strike” czy energiczny „Powerdose” potwierdzają umiejętności naszego muzyka, który radzi sobie znakomicie. Aż chce się słuchać tego co wyprawia, bo trzeba tutaj czegoś więcej niż tylko umiejętności grania. Świetnie wtóruje mu wokalista Jori, który ma w sobie niezły pokład energii, który spala przy śpiewaniu. Taki „No Sampthy” czy „Battle Cry” zyskują na mocy dzięki właśnie niemu. Cała ta machina pracuje znakomicie i nawet nie można narzekać na monotonność czy serwowanie słuchaczowi jednego motywu. Oprócz rasowego speed metalu pojawia się też odrobina hard rocka w „ Out of Time, Out Of Line”.

Na rynku pojawił się nowy specjalista od grania speed metalu zakorzenionego w latach 80. Nie marnuje czasu na jakieś marne kawałki, bez energii i wyrazu. Chodzi o dobrą zabawę, podtrzymanie tradycji, pokazanie że można grać speed metal w starym stylu i to na wysokim poziomie. Znakomity debiut i tyle w temacie. Czekam na następny krążek w najbliższym czasie. Speedtrap do ataku!

Ocena: 8.5/10

niedziela, 10 listopada 2013

BLITZKRIEG - Back From Hell (2013)

Nie łatwo było zebrać się brytyjskiemu Blitzkrieg ponownie i nagrać nowe wydawnictwo. Przeżyli oni w tej kwestii własne piekło. Ostatni album zatytułowany „Theatre Of The Damned” ukazał się w 2007 r. Troszkę czasu minęło i zapewne wiele osób podobnie jak i ja skreśliło ten zespół. Jednak Blitzkrieg tak łatwo się nie poddaje i w tym roku promuje swój nowy krążek o nazwie „Back from Hell”. Oj tak kapela wraca z piekła, ale czy jest to powrót godny tego zespołu? O to jest pytanie.

Zapewne nie jeden z was będzie chciał coś odczytać z frontowej okładki czego można się spodziewać po płycie, ale zamiast ułatwić nam zadanie to je tylko utrudnia. Okładka skromna i sprawia wrażenie jakby dziecko narysowało ją kredkami. Element skromności i niedopracowania jest koszmarem który przypomina cały czas o osobie na płycie. Jak nie w kwestii brzmienia, to w aranżacjach czy też w końcu w sferze czysto kompozycyjnej i jest to największy minus tej płyty. Stylistycznie jest to z czego Blitzkrieg zawsze słynął, a więc heavy metal z domieszką NWOBHM i choć z poprzedniego składu nie wiele zostało, to jednak nowi muzycy nie wywierają presji na Rossie i Baxterze, którzy są tutaj niemal od początku. To właśni ci dwaj decydują o zarysie całej płyty i choć w tym wszystkim można dostrzec solidność, to jednak płyta pozostawia spory nie dosyt. Chciałoby się słyszeć więcej takich dynamicznych utworów jak „We Have assumed Control” czy „Return To The Village”. Niestety takich szybkich kawałków jest tutaj zbyt mało, przez co płytę zdominowały bardziej stonowane, nieco szorstkie i toporne kawałki heavy metalowe. Już tytułowy „Back From Hell” pokazuje, że nie jest to słodkie i przebojowe granie. Niestety „Buried Alive” ukazuje też minusy tej płyty, a przede wszystkim granie na jedno kopyto i to bez większego pomysłu. Do grona ciekawych utworów zaliczyć można mroczny „Sahara” czy też rytmiczny „Call for the Priest”. Jednak czy o taką płytę nam chodziło? Czy o taki powrót po 6 latach oczekiwano? No właśnie chyba nie...

Niby płyta brzmi metalowo, ma mocne riffy i soczyste brzmienie, może nawet nieco przybrudzone, ale to wszystko nie ma nie mniejszego znaczenia. Problem leży w samych pomysłach i wykonaniu, które nie przekonuje, nie zachwyca, nie wzbudza żadnych emocji, a nie o to przecież chodzi w metalu. Blitzkrieg ma na swoim koncie kilka solidnych albumów, ale „Back from hell” do nich się nie zalicza.


Ocena: 4.5/10

sobota, 9 listopada 2013

VOLTURE - On The Edge (2013)

Było do przewidzenia że takie kapelę jak Enforcer, White Wizzard czy Striker dadzą przykład innym młodym zespołom i zapoczątkują falę grania muzyki heavy metalowej, która będzie zakorzeniona w latach 80. Kto by jednak pomyślał, że tyle zrodzi się kapel, która chcą złożyć hołd Judas Priest, Iron Maiden, AngelWitch czy Black Sabbath? Amerykański Volture to jedna z wielu kapel w tej dziedzinie, która stara się odtworzyć tamte lata, zaś jedna z nie wielu która robi to na wysokim poziomie. Najlepszym dowodem tego jest debiutancki album „On The Edge”.

Klimatyczna okłada nasuwająca Judas Priest na pewno sprawia, że płyta jest kusząca i ciężko się jej oprzeć. Kiedy odpala się płytę, to ma się wrażenie że mamy do czynienia z starą, zapomnianą kapelą, która grała w latach 80. Brzmienie tutaj nasuwa bardziej produkcje europejskie, z naciskiem na brytyjskie, a przecież to amerykańska kapela. Volture powstał w 2008 roku i teraz doczekał się debiutanckiego albumu, który znakomicie oddaje lata 80. Brzmienie i okładka to jedna strona medalu, trzeba bowiem potrafić stworzyć utwory który przypomną nam tamte czasy. Tutaj znów Volture imponuje, ponieważ materiał brzmi naturalnie i jakby został nagrany w latach 80. Wokal Jacka Bauera jest melodyjny, charyzmatyczny i taki przypominający wielu frontmanów z tamtego okresu. Instrumentalnie zaś mamy sekcję rytmiczną, która łudząco podobna jest do Iron Maiden. Na tym się nie kończy, bowiem atutem Volture jest duet gitarzystów Boyd/ Poulos, który dostarczy wam nie jedną intrygującą, chwytliwą melodię, nie jeden znakomity riff. Wszystko może i było nie raz zagrane, nie raz słyszeliśmy takie szybkie kawałki jak „Deep Dweller”, w których słychać ducha Iron Maiden, ale jest w tym urok. A na czym on polega? Przede wszystkim na klimacie, duchu tamtych lat i wybornych kompozycjach, które się miło słucha. Jak się oprzeć takiemu przebojowemu „Rock You Hard” , hard rockowemu „Heat Seeker” czy speed/power metalowemu „Nighttrance”. Płyta wypchany jest przebojami i dowodem niech tutaj będzie „Ride The Nite”.

Volture jest nie pierwszym i ostatnim zespołem, który chce przywrócić słuchaczom duch heavy metalu lat 80. Niczego odkrywczego Volture nie gra ani też nie stara się tutaj popisać oryginalności czy czymś nowym. Grają za to prosty, melodyjny, dynamiczny heavy/speed metal i to prosto z serca. Robią to w czym się sprawdzają, w czym dobrze się czują i to słychać. Więcej takich kapel, więcej takiej muzyki i więcej takich albumów z heavy metalem zakorzenionym w latach 80.

Ocena: 8/10

piątek, 8 listopada 2013

SEVENTH VEIL - White Trash Attitude (2013)

Włochy to ostatnio jedyny kraj który nie rozczarowuje mnie od strony młodych kapel, które chcą grać muzykę z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Nie brakuje młodych, zapalonych muzyków, którzy chcą znaleźć swoje miejsce na sporej już scenie metalowej. Ta nie łatwa sztuka wyróżnienia się na tle szerokiego grona podobnych kapel udała się Seventh Veil. Włoski zespół który został założony w 2011 r w tym roku debiutuje z albumem „White trash Attitude” i ta płyta pozostawia po sobie bardzo pozytywne wrażenie.

Punkt satysfakcji z słuchania Seventh Veil zależy oczywiście od wymagań i oczekiwań słuchacza, jednak nie można być obojętnym wobec tego co i w jaki sposób gra ten młody włoski zespół. No bo jak tu się oprzeć muzyce, która rządzi się prostymi regułami. Rytmiczne riffy, wyrazisty i charyzmatyczny wokalista Steven o punkowej barwie, proste i zarazem chwytliwe melodie to cechy które sprawiają że muzyka Seventh Veil ma swoje zalety i potrafi zapaść w pamięci. Pod względem oryginalności „White trash attitude” wypada blado, ale to akurat ma mniejsze znaczenie. W takim graniu liczy się radość z tworzenia muzyki, duża dawka energii, dynamiki i przebojowości. Wszystkie te zjawiska doświadczymy słuchając płyty. Rytmiczny „Red Light In Your Eyes” to znakomity przykład, że wciąż można grać melodyjny hard rock przesiąknięty latami 80. Wokalista Steven nie jest specjalistą od technicznego śpiewania, ale wie jak podgrzać temperaturę utworów i jak zrobić z tego niezłe show. Takie utwory jak „No Fear” czy „Slimy snake” to potwierdzają. Obaj gitarzyści też się dobrze spisują, choć Jack i Holly nie mają tutaj przekonywać o swoich technicznych umiejętnościach, nie taki jest ich cel. Dobra zabawa, duża dawka prostych riffów i energicznych solówek to jest właśnie to co im dobrze wychodzi. „Sister Cigarette” to jeden z tych ostrzejszych momentów na płycie Moim faworytem wciąż pozostał melodyjny „Nasty skin”.

Można nakryć zespół na paru błędach, wtopach, ale trzeba przyznać, że chłopaki mają pomysł na siebie, wiedzą co chcą grać i wiedzą jak to sprzedać. Każdy kto szuka melodyjnego, energicznego grania z pogranicza hard rocka i heavy metalu powinien docenić debiutancki album Seventh Veil. Udany debiut, który daje dobry start zespołowi, a ja z miłą chęcią posłucham ich kolejnego albumu, który powinien ukazać ich prawdziwe oblicze. Póki co pozostaje polecić wam posłuchanie udanego „White Trash Attitude”.

Ocena: 6.5/10
 Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :


czwartek, 7 listopada 2013

WISDOM - Marching For Liberty (2013)

Uwaga węgierski Wisdom wraca z nowym albumem, wraca silniejszy niż kiedykolwiek. „Marching For Liberty” to wydawnictwo które każdy fan europejskiego power metalu powinien znać. Epicki patenty których nie powstydziłby się sam Rhapsody, bojowy chórki nasuwające Hammerfall, przebojowość godna Gamma Ray czy Helloween. Nie brakuje też melodyjności Edguy, czy też patentów które nasuwają Manowar, a nawet Running Wild. Mam waszą uwagę? Przejdźmy zatem dalej....

Poprzedni album tej węgierskiej formacji zatytułowany „Judas” zrobił furorę i podbił serca słuchaczy heavy/power metal. Ja nie do końca czułem zaspokojenie, bowiem czegoś mi brakowało. Lepszej oprawy? Bardziej urozmaiconego materiału, który będzie poparty kompozycjami nie na jedno lato? Były to jedne z wielu czynników. Mimo tego czułem że ta młoda kapela ma potencjał, bowiem „Judas” był bardzo dobrym albumem i kapela potrzebowała tylko kilku popraw. „Marching For Liberty” jest bardziej dojrzałym i urozmaiconym krążkiem. Co ciekawe zespół bardzo się rozwinął i dostarczył w końcu przebojów o których będzie można rozmawiać latami. Epicki, teatralne intro w postaci „World Of The Free” już daje przedsmak tego wielkiego wydarzenia i zdradza że ten album będzie o wiele ciekawszy niż poprzedni. Miłym dodatkiem są tutaj chórki i wstawki orkiestrowe. Całość dalej zbudowana jest na patentach heavy/power metalowych i ta forma tutaj dominuje. Nikogo więc nie powinno zdziwić pojawienie się radosnego „Dust Of the Sun”, który brzmi jak zagubiona kompozycja Edguy czy też Helloween. Znacznie ciekawsze partie wygrywają Bodor i Kovacs. Dużo energii, melodyjności, zadziorności i pomysłowości. „War Of Angels” ma coś z Nightwish, „Failure of Nature” z Hammerfall, a epicki „Have No Fear” z Manowar i Running Wild. Tak więc widać zróżnicowanie stylistyczne i to że nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Sekcja rytmiczna tutaj jest jakby żywsza, bardziej zaskakująca i wypada znakomicie w takich petardach jak choćby „The Martyr”. Dowód na istnienie tutaj przebojów? Dobrze nie posłuży tutaj „Take Me To Neverland”, który również pokazuje jak dobrze spisuje wokalista Gabor. To dzięki niemu płyta jest bardzo energiczna i power metalowa.


Płyta zawiera wszystko czego dusza zabraknie, a nawet więcej, a wszystko to znajdziemy właśnie na „Marching For Liberty”. Prawdziwy rasowy, power metalowy album, który każdy fan tego gatunku powinien usłyszeć, bo jest to czołówka roku 2013 w kategorii power metal. Tak trzymać Wisdom!

Ocena: 8.5/10

wtorek, 5 listopada 2013

SHATTER MESIAH - Hail The New Cross (2013)

6 lat przyszło czekać fanom Shatter Messiah na nowy album, ale ten czas dobiegł końca i 11 października światło dzienne ujrzał „Hail The new Cross”. Czy warto było czekać na nowe wydawnictwo? Czy kapela pozostała sobą? Czy dalej jest wstanie tworzyć dobrą muzykę?

Nie wiele zostało z starego składu, właściwie jego założycie zostali w zespole. Mowa tutaj o gitarzyście Curranie Murphy i perkusiście Robercie Falzano. Panowie znają się jeszcze z czasów Anninhilator i ta współpraca między nimi się układa. Jednak jest nowy skład i słychać że nie do końca jeszcze się ograli i słychać jeszcze pewne tarcia. A to sekcja rytmiczna stawia na technikę, a to gitary są nieco przekombinowane i pozbawione jakby życia. Gdzieś uleciała melodyjność w tym wszystkim i brak jakiś chwytliwych przebojów też nie ułatwia zadania wchłonięcia materiału. Duet Gibson/ Murphy momentami jest sztywny i bez wyrazu tak jak to jest w „Memory Flames” i najlepiej wypadają w mocniejszych kompozycjach jak np. „Gods Of Divinity” czy „How Deep is The Scar”. W tych utworach słychać też co tak naprawdę kręci ten zespół, a mianowicie power/thrash metal z wyraźnymi wpływami Iced Earth czy Nevermore. Skojarzenia są jak najbardziej na miejscu i potęguje je również wokalista Micheal Duncan, który brzmi jak Barlow czy Ripper. Odnajduje się na tej płycie i bez wątpienia potrafi zapaść w pamięci. Z melodiami i chwytliwością jest tutaj różnie, ale najjaśniejszym punktem jest energiczny „ Loyal Betrayer” i więcej takich kawałków mogło być. Płyta była wtedy bardziej zapadająca w pamięci. Nie zabrakło tez dłuższego kawałka z progresywnym zacięciem i „This Addiction” się w tej roli sprawdza.

Może nie udało się nagrać płyty wybitnej, ale nie można mieszać tej płyty z błotem. Jest tutaj soczyste, mroczne brzmienie, dobry, zadziorny wokalista, ostre riffy i sporo patentów wyjętych z twórczości Iced Earth. Każdy kto lubi mieszankę heavy/power/thrash metal powinien posłuchać tej płyty, bo na pewno warto. Shatter Messiah witamy z powrotem.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 4 listopada 2013

BORROWED TIME - Borrowed Time (2013)

Jak odnaleźć swoje miejsce na scenie metalowej w obecnych czasach, w których pojawia się pełno kapel grających podobnie? Jak zdobyć serce słuchaczy, którzy już właściwie sporo słyszeli? Albo przekonać tych wszystkich wybrednych słuchaczy mających gdzieś średnie granie? Dobre pytanie. Amerykański zespół o nazwie Borrowed Time najwidoczniej znalazł idealne rozwiązanie. Wystarczy stworzyć muzykę wzorowaną na starych kapelach z lat 80, zawrzeć w swoim stylu troszkę patentów z twórczości Black Sabbath, Manilla Road, czy Iron Maiden i już ma się zagwarantowane zainteresowanie ze strony słuchaczy. Debiutancki album „Borrowed Time” miał swoją premierę 25 października i jest to pozycja obowiązkowa dla fanów heavy metalu przesiąkniętego NWOBHM czy latami 80.

Cały materiał zawarty na debiutanckiej płycie jest przejrzysty i poukładany, a to nie zawsze się udaję przy nagrywaniu pierwszej płyty. Choć kapela jest stażem bardzo młoda, to wie jak skomponować kompozycje godne uwagi. Choć słychać inspiracje latami 80 i kapelami z tamtego okresu, to jednak Borrowed Time próbuje stworzyć coś własnego. Może nie ma tutaj oryginalności, ale nie ma też prób stania się drugim Iron Maiden czy Manilla Road. Muzycy wiedzą co chcą grać i w jaki sposób, a to słychać już od pierwszych minut. Otwieracz „Wallow in the Mire” przesiąknięty jest NWOBHM, Iron Maiden, ale nie tylko. Ktoś powie po co tworzyć takie kolosy? A choćby po to żeby posłuchać popisów gitarowych Matta Prestona, który bez większych problemów potrafi wygrać ciekawe melodie i stworzyć nie powtarzalny klimat. Odgrywa on tutaj kluczową rolę, zresztą podobnie jak wokalista J Priest, który śpiewa technicznie, ale z charyzmą. Pasuje on do heavy metalowego grania, ale też również do mocniejszego grania z pogranicza power/thrash metal jak to ma miejsce „A Titan's Chain”. Brzmieniowo tutaj udało się odtworzyć okres lat 80 i to brytyjskie brzmienie daje tutaj osobie znać. To co gra Borrowed Time może się podobać od strony stylistycznej, no bo jak się tutaj oprzeć muzyce z pogranicza heavy metalu przesiąkniętego latami 80? Wszystko opiera się na urozmaiconej sekcji rytmicznej, niesamowitym, klimatycznie głosie J. Priesta i popisach gitarowych Matta. Ten ostatni pozwala sobie na instrumentalne kawałki jak „Dark hearted” czy „Transcendental Knavery” w których eksponuje swoje umiejętności i talent, który z pewnością posiada. Aby taki album miał siłę przebicia na rynku muzycznym musi posiadać przynajmniej kilka przebojów, które pozwolą zapaść w pamięci słuchaczy. W tej kwestii Borrowed Time też sobie dobrze poradził i wystarczy posłuchać melodyjnego „Libertine” czy bardziej stonowanego „Pygmalion”. Moim faworytem pozostał „The Thaumaturgist” i to pewnie dlatego że słychać tutaj wpływy Kinga Diamonda. Borrowed Time to jednak spec od długich, rozbudowanych kompozycji, w których liczy się zaskoczenie i epicki charakter. Nie da się ukryć, że taki „Dawn For The Glory Ride” czy „Of Nymph and Nihil” to mocne punkty tej płyty i Borrowed Time w pigułce.

Borrowed Time zwrócił moją uwagę i czuję że nie tylko moją. Takie albumy nie odpuszcza się, takie wydawnictwa przyciągają rzeszę słuchaczy i zostają na długo w pamięci. Amerykański zespół dopiero zaczyna swoją przygodę z muzyką i sporo jeszcze przed nimi. Początek znakomity i owocuje ciekawą twórczość zespołu, dlatego będę ich obserwował. A póki co każdemu fanowi heavy metalu polecam znakomity debiut Borrowed Time. Na pewno nie pożałujecie!


Ocena: 8.5/10

niedziela, 3 listopada 2013

COLDSPELL - Frozen Paradise (2013)

Pamiętam rok 2011 i znakomity album szwedzkiego Coldspell który pokazał że można nagrać klimatyczny i zarazem melodyjny krążek, w którym jest coś z Aor, hard rocka, coś z heavy metalu i melodyjnego metalu. Ta mieszanka o dziwo znakomicie się sprawdziła na „Out From the Cold” i zespół postanowił iść dalej w tym kierunku i „Frozen Paradise” jest dobrą kontynuacją. Jednak czy dorównuje poprzednikowi?

Z pewnością nie ma tutaj zaskoczenia jeśli chodzi o stylistykę, chyba że zaskoczy kogoś pojawienie się tutaj patentów wyjętych z twórczości Whitesnake, Dio czy Led Zeppelin Właśnie w takich klimatach jest utrzymany melodyjny „Life Has Just Begun” czy też mroczniejszym „Legacy”. Choć zespół trzyma się podobnych rejonów stylistycznych, to jednak tutaj jest więcej niespodzianek i sam materiał jest też bardziej urozmaicony. Bardziej rockowy „Dark Reflections” dobrze pokazuje owe urozmaicenie materiału. Pojawiają się szybsze utwory jak choćby „Paradise”. Mocnym atutem Coldspell jest w dalszym ciągu wokalista Niklas, który przypomina nieco manierę Davida Coverdale'a co jest akurat dużym plusem. Śpiewa czysto i słychać w nim ducha prawdziwego rockowego śpiewaka, który nadaje kompozycjom prawdziwych emocji. Sporo tutaj fajnych motywów gitarowych wygrywanych przez gitarzystę Micheala Larsonna, który stawia na rytmiczność, odpowiedni feeling i pomysłowość. Słychać że inspirowali go wielcy ludzie jak choćby Ritchie Blackomore, co na pewno podwyższa poziom zawartości. W takim „Alive” czy melodyjnym „Soldiers” słychać talent Larsonna dość wybitnie. Znaczącą rolę odgrywają na płycie partie klawiszowe Mattiego, który nadaje utworom melodyjnego charakteru i takiego chłodnego klimatu i dobrym przykładem jest tutaj „Life 2 Live”.

Niby kontynuacja solidna, niby wszystko jest tka jak było na poprzednim albumie, to jednak ostatecznie bardziej do mniej przemawiał „Out Of The Cold”. A powód jest prosty, tam było więcej chwytliwych hitów, które zapadły w pamięci. Mimo to Coldspell udowodnił że jest solidną kapelą, która wie jak nagrać udany album w kategorii hard rock/ melodic metal. Polecam!

Ocena: 7/10

sobota, 2 listopada 2013

PLACE VENDOME - Thunder In The Distance (2013)

Lekarstwem Michaela Kiske na jego wstręt do muzyki cięższej określanej mianem heavy metalowej czy tez rockowej było nie tyle udział gościnnie w różnych kapelach, ale właśnie jego pierwszy poważny muzyczny projekt, w którym miał być właśnie taki mały powrót do mocniejszego grania. To właśnie Place Vendome w którym Kiske połączył siły z byłymi muzykami Pink Cream 69 przyczynił się do tego że Kiske teraz śpiewa w Unisonic i nie boi się występów na scenie i śpiewania do kawałków z pogranicza metalu i hard rocka. Skoro pojawił się Unisonic to pewnie niektórzy myśleli że Place Vendome to już zamknięty rozdział. Nic z tego! O to pojawia się trzeci album zatytułowany „Thunder In The distance”.

Przeżyłem lekki szok jak zobaczyłem news o tej płycie. Kiske był ostatnio troszkę zapracowany, a to Unisonic, a to gościnne występy, a to koncerty z Avantasia,a mimo to udało się zabrać ekipę i zarejestrować nowy album. Na tej płycie skład jest w miarę podobny co na poprzednich, z wyjątkiem perkusisty, bowiem tutaj pojawia się Dirk Bruinberg, który zastąpił Koste Zafiriouego. Nad produkcją i całością znów czuwał nie kto inny jak sam Dennis Ward, który gra z Kiske w Unisonic. Stylistycznie Place Vendome niczym nie zaskakuje na swoim nowym albumie, bowiem dalej otrzymujemy mieszankę melodyjnego hard rocka, metalu i Aor. Jest łagodniej niż na płycie Unisonic, choć za komponowanie tutaj odpowiadają takie gwiazdy jak Magnus Karlsson, Timo Tolkki czy Roberto Tiranti i Andrea Cantarelli. Wszystko jednak jest tutaj poukładane i przemyślane, tak więc można spokojnie oddać się dźwiękom tej płyty. Nie brakuje klimatycznych i finezyjnych popisów gitarowych, ciepłego i czułego wokalu Kiske, a także innych smaczków , które czynią ten album prawdziwą ucztą dla fanów takiego grania. Otwieracz „Talk To Me” znakomicie wprowadza do albumu i pokazuje melodyjne oblicze kapeli. Kompozycje pokroju „Broken Wings” , „Hold Your Love” ,czy „Never Too Late” pokazują że nie na płycie nie brakuje przebojów i zapadających w głowie melodii. Gwiazdą projektu dalej jest Kiske i na tym albumie brzmi znakomicie i słychać, że mimo swoich lat wciąż potrafi czarować.

Ten projekt od początku miał służyć stworzenia mieszanki melodyjnego hard rocka i Aor, w której będzie dzielić i rządzić Micheal Kiske. Place Vendome pozwolił Kiske wrócić do formy i dać grunt pod Unisonic. Kto pamięta dwie pierwsze płyty tego projektu i był z nich zadowolony to może śmiało może sięgać po ten krążek. Bo tutaj jest to co do tej pory i zaskoczenia większego nie ma. Poukładana i solidna od strony kompozycyjnej płyta, która jest skierowana do fanów łagodniejszych klimatów niż heavy metal czy to co prezentuje Unisonic. Płyta godna uwagi.

Ocena: 7.5/10

piątek, 1 listopada 2013

NUCLEAR AGGRESSOR - Condemned To Rot (2013)

Nuclear Aggressor to nazwa która idealnie oddaje charakter zespołu. Od razu można wyczuć, że nie jest to kapela która gra heavy metal czy też power metalu. Można śmiało obstawiać thrash lub death metal. Tutaj przeczucia zostają potwierdzone i włoski zespół na swoim debiutanckim albumie „Condemned To Rot” grają thrash metal z nutką death metalu. Czyli jest to płyta skierowana do fanów, którzy mają słabość do brutalnego grania.

Choć szata graficzna nie przyciąga uwagi, choć brzmienie nie jest perfekcyjne, a muzycy dają po sobie poznać że debiutują to jednak „Condemned To Rot” może się podobać. Nie często spotyka się tak dynamiczny, agresywny, wręcz brutalny thrash metal, który zakorzeniony jest w latach 80/90. Kapeli można zarzucić nieco chaotyczne granie, można wytknąć wtórność i czerpanie garściami z twórczości Kreator, Slayer, Testament, Exodus czy Morbid Saint. Jednak mimo tego trzeba przyznać, że potrafią grać i potrafią stworzyć solidne kompozycje, które nawet miło się słucha. Pojawiają się ciekawe melodie, jak choćby ta w „Inexorable fate”, jest agresja o czym świadczą takie petardy jak „After the Blaze” czy „Nuclear Aggressor”.. Dobrym urozmaiceniem jest tutaj nieco bardziej stonowany „The Grave Awaits”. Szkoda tylko, że przez cały album ma się wrażenie że słucha się jakby jednej kompozycji. Wszystko zlewa się w jeden utwór i to nie jest akurat miłym przeżyciem. Muzycy radzą sobie dobrze i słychać, że wiedzą jak grać thrash metal. Jedynie o co można prosić to o więcej własnej inicjatywy i pomysłowości.

Płyta skierowana do maniaków thrash metalu, do tych co stawiają na agresję, brutalny wokal i dynamiczną sekcję rytmiczną. Kto szuka czegoś bardziej wyszukanego i oryginalnego ten może sobie odpuścić. Płyta z serii na jeden raz.

Ocena: 6/10