sobota, 1 września 2012

NATUR - Head Of Death (2012)

Czy w dzisiejszym świeci nowinek technologicznych, gdzie w muzyce rządzi technika, urozmaicenia i różnego rodzaju udziwnienia można nagrać genialną płytę oddającą styl muzyczny, który nieco poszedł w niepamięć? Gdy natknąłem się na amerykański zespół NATUR, który gra muzykę skupiającą w sobie pewne elementy składowe doom metalu, czy tez psychodelicznego rocka co słychać zwłaszcza pod względem klimatu, słychać też heavy metal spod znaku MERCYFUL FATE, JUDAS PRIEST czy BLACK SABBATH, jednak mimo to można poczuć a przede wszystkim usłyszeć tutaj dominację NWOBHM,a więc gatunku, który dzisiaj już nie ma takiej siły jak w latach 80. Jeżeli ktoś tęskni za szczerą muzyką, która brzmi jak ta z lat 80, jeżeli ktoś jest fanem IRON MAIDEN, ANGEL WITCH czy BLIETZKRIEG jak i wiele innych kapel z kręgu NWOBHM to powinien obczaić debiutancki album kapel NATUR, a mianowicie „Head Of death”. Patrząc na klimatyczną, jedną z ciekawszych tegorocznych okładek, patrząc na opakowanie, słuchając materiału zawartego można dojść do wniosku, że brzmi to jak stary jakiś album z lat 80, który doczekał się reedycji, czy nieco lepszego, bardziej dopracowanego brzmienia, jednak opamiętanie przychodzi z chwilą zapoznania się z historią zespołu. NATUR został założony w roku 2008 i po 4 latach i licznych demach zespół prezentuje światu swój debiutancki album, który zawiera old schollową muzykę przypominając czasy kiedy królował NWOBHM. Choć można z łatwością wymienić listę zespołów, którymi się inspirowali amerykanie, to jednak nie jest to drugie IRON MAIDEN, czy MERCYFUL FATE, to jest NATUR,z swoim stylem, swoim charakterystycznym stylem, który z budowanym jest na bazie prostych,a le za to urokliwych chwytach. Klimat, to cecha która dzisiaj zostaje dość często zatracana, pomijana, zaniedbywana, ale nie w przypadku NATUR. Formacja wręcz eksponuje ten klimat, tak jak okładka budzi grozę, przyprawia o dreszcze tak samo jest z materiałem. Ta niepewność, tajemniczość i groza cały czas wisi w powietrzu, podczas słuchania. Kolejnym ważnym elementem, który współtworzy wraz z klimatem niesamowitą atmosferę jest wokalista i gitarzysta Weibust, który stawia na charyzmę, specyficzną manierę, klimat, emocje i sporo w tym z brytyjskich śpiewaków. Wokal jak i brzmienie i forma partii gitarowych przekonują nas słuchaczy, że nie jest rok 2012, lecz rok 1981 i to jest naprawdę rzadkie uczucie, które mi zasmakowało. Do tego jest dynamiczna i pełna werwy sekcja rytmiczna, która napędza niemal cały materiał. Ciężko się oswoić z tak liczną dawką plusów, jednak w przypadku tego albumu nie idzie inaczej.

Kiedy w obecnych czasach większość kapel idzie w ciężar, w silenie się i raczej stawia na przebojowe, komercyjne granie, NATUR sięga do lat 80 i stawia na radość z muzyki, z grania, precyzję w wykonaniu, dbałość o detale jak właśnie klimat, złożoność kompozycji, do tego chwytliwe i zapadające w głowie melodie, które sprawiają że kawałki mimo wtórnością brzmi dość świeżo, słychać pomysłowość i co ciekawe nie brakuje przebojów. Materiał równy i ma jasno wytoczone granice. Ma zaskakiwać mimo określonej strukturze, ma porwać słuchacza melodią, wykonaniem i klimatem. Zespół nie boi się tworzyć długich kompozycji przekraczających sobie 6 i więcej minut. Na debiutanckim albumie znalazło się aż 4 kompozycje. Otwierający „Head of Death” imponuje pod każdym względem. Klimat, taki mroczny, ocierający się właśnie o doom, a przede wszystkim NWOBHM, słychać sporo inspiracji, lecz nie ma mowy o klonie. Utwór nie nudzi swoją formą, wręcz przeciwnie zachwyca swoją rozbudowaną formą, melodyjnością, no i te pomysłowe, energiczne i atrakcyjne dla ucha partie gitarowe, zwłaszcza pojedynki na solówki sprawiają że już album od pierwszych sekund się podoba i chce się więcej. Ciężar, mocny riff oraz mroczny klimat dają o sobie znać dość mocno w „ Decion”. Rockowe, wręcz psychodeliczne i pełna zdumienia atmosfera, sprawia że taki „Spider Baby” uświadamia jak nie wiele trzeba żeby stworzyć coś w starym stylu, ale z jego duchem i coś genialnego Urozmaicenie i pokręcone motywy to zaś cecha charakterystyczna „Mutations in Maine”. Na albumie ponadto znajdziemy szybki „ The Messenger”, zadziorny, rytmiczny „”Goblin Shark” z wpływami IRON MAIDEN, czy tez stonowany „The Servant” z wyraźnymi wpływami ANGEL WITCH.

Słuchając tego albumu przypomniał mi się tegoroczny CHRISTIAN MISTRESS, gdzie również przeżyłem szok, że ów album został wydany w roku 2012, a wszystko przez klimat, formę, styl owych zespołów które świetnie przenoszą słuchacza do lat 80. Czekałem na jakiś mocny album z kręgu NWOBHM, coś z mrocznym klimatem, albumu który zarazi szczerością, pomysłowością, specyficznym stylem i się doczekałem. Jeden z najciekawszych albumów tegorocznych. Polecam.

Ocena: 9.5/10

5 komentarzy:

  1. Naprawdę dobre. Chyba się zgodzę, że w swoim gatunku na pewno jest to album ciekawy. Przyłączam się do "polecanki" i "macanki usznej" :)

    OdpowiedzUsuń
  2. o płycie mogę powiedzieć tyle że ma fajną okladkę:D

    OdpowiedzUsuń
  3. NATURalnie... bardzo ciekawy okaz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No płyta nie miała jakiegoś większego marketingu, nie było o niej głośno, ot tak odkryta przeze mnie w wyniku internetowego szperania i ciężko mi było pojąć że to album z roku 2012, bo już po okładce mozna by co innego sądzić. Muzycznie jest to również jedna z takich ciekawszych płyt z muzyką retro. Miło, że mogłem się przyczynić do rozpowszechnienia tej kapeli:D

      Usuń
  4. Kupiłem sobie niedawno ten album i przyznaję, że to kawał solidnego heavy w starym dobrym stylu :) O dziwo płytę można na allegro kupić za 26 zeta, co jest sumką bardzo przyjemną :)

    OdpowiedzUsuń