niedziela, 31 maja 2020

TOKYO BLADE - Dark revolution (2020)

https://www.metal-archives.com/images/8/4/0/9/840993.jpg?2925




Brytyjskie heavy metal ma swoich dzielnych bohaterów, którzy od lat podtrzymują tradycje i robią wszystko by ten płomień klasycznego brytyjskiego metalu nigdy nie zgasł. Jestem pełen podziwu dla Tokyo Blade.Działają od  1982 r i mimo pewnych perturbacji wciąż grają i to na wysokim poziomie.Skład klasyczny i tu nic się nie zmieniło, a to cieszy. W końcu ciężko sobie wyobrazić kogoś innego na wokalu niż Alana Marscha. Ta chemia między muzykami jest i to przedkłada się na świetne płyty. Band nie schodzi poniżej pewnego poziomu, ale najnowsze dzieło "Dark Revolution" to kwintesencja stylu Tokyo Blade i jedna z najlepszych płyt z brytyjskim heavy metalem jakie ukazały się w przeciągu ostatnich lat. Definicja tego stylu i również tradycji NWOBHM.

Ta płyta łączy klimat i patenty z lat 80, a także nutkę świeżości i współczesnego pazura. Brzmienie też idealnie zostało dopieszczone i podkreśla tylko talent muzyków z Tokyo Blade. Zwłaszcza ma to znaczenie, kiedy wsłuchujemy się w popisy gitarowe Wigginsa i Boultona. Sporo w tym gracji, pomysłowości i zgrania. Panowie grają z lekkością i cały czas zaskakują swoim geniuszem. Dużo się dzieje w tej kwestii i nie ma tutaj miejsca na nudę.

Czy można lepiej rozpocząć to wydawnictwo niż od mocnego i wyrazistego "Story of a nobody", który pokazuje że szykuje się jeden z najlepszych albumów Tokyo Blade. Świetny start. Dalej mamy przebojowy "Burning rain", który zachwyca ostrym riffem i chwytliwością. Od razu czuć że to stary dobry brytyjski heavy metal. Band potrafi też zabrać nas do mrocznego heavy metalu i zagrać nieco ostrzej, czego dowodem jest stonowany "Dark revolution". Imponuje dbałość o szczegóły i wariacje na temat aranżacji gitarowych. Warto też wyróżnić lekki i bardzo melodyjny "Truth is a hunter" i znów mamy w roli głównej świetne pojedynki gitarowe.  Finezyjny "Crack in the glass" też potrafi podziałać na emocje i zmysły. Taki melodyjny heavy metal to ja rozumiem. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Band potrafi też przyspieszyć i pokazać pazur, co dobitnie to pokazuje energiczny "See you down in hell". Całość zamyka równie ciekawy i przebojowy "voices of the damned".

Lata lecą, wiele kapel odchodzi, pojawiają się nowe zespoły, a brytyjski Tokyo Blade wciąż istnieje i rośnie w siłę. "Dark Revolution" to jeden z ich najlepszych albumów. Kwintesencja brytyjskiego heavy metalu. Płyta warta grzechu.

Ocena: 9.5/10


sobota, 30 maja 2020

WAYWARD - Wayward (2020)

Nutka Judas Priest, Motorhead i Ac/Dc, to jest właśnie to co znajdziemy w muzyce Wayward. To młoda niemiecka kapela, która działa od 2019r, ale dopiero w tym roku postanowili wydać swój pierwszy album. "Wayward" to wydawnictwo wtórne, może nieco oklepane, ale mamy tutaj dużo solidnych dźwięków, które oddają to co najlepsze w muzyce z pogranicza hard rocka, rock;n rolla i heavy metalu. Prawdziwa gratka dla fanów takiej muzyki z lat 80.

Band zadbał o każdy detal, aby płyta brzmiała autentycznie, a przede wszystkim żeby klimat lat 80 czy nawet 70 był słyszalny w każdym z utworów. Tony Heinrich jako wokalista sprawdza się tutaj idealnie, bo taki typowy rock;n rollowy wokalista. Ma chrypę, charyzmę i wie jak przypomnieć nam stare dobre czasy Motorhead. Band wie jak grać solidny rock'n roll i to właśnie znajdziemy na tej płycie.

"Midnight Blood" to rozpędzony rock;n rollowy kawałek, który brzmi jak mieszanka wczesnego Ac/Dc i Motorhead. Niby nic nowego, a bardzo dobrze się tego słucha. Nie brakuje też rasowych hitów i jeden z nich to "Hellride". Odrobina punku i agresji i dostajemy energiczny "She is devil". Jest też miejsce na mroczniejsze dźwięki i przykładem tego jest "Alchemy of poison". Całość zamyka rockowy "Bad vobe boogie", który zabiera nas do twórczości Ac/dc z lat 70.

"Wayward" to nie jest płyta idealna, ani wnoszącą świeżość do tego gatunku. To po prostu solidny album z rock;n rollem w klimatach Ac/Dc czy motorhead. Jest pozytywna energia i miłość muzyków do takiego grania. To przedkłada się na odbiór całości.

Ocena: 6/10

SORCERER - Lamenting of the innocent (2020)

Doom metal to nie jest może do końca moja bajka, ale jeśli w muzyce słyszę nawiązania do Candlemass, Black Sabbath czy Heaven and Hell to sięgam po takie wydawnictwo. W przypadku szwedzkiego Sorcerer jakoś nigdy wcześniej ich nie słyszałem. Nowe wydawnictwo "Lamenting of the innocent" przekonała mnie klimatyczna i miła dla oka okładka. Tym razem przeczucie nie zawiodło i dostałem w zamian świetny album z epickim doom metalem. Powiem jedno, ta płyta to jedna z najlepszych płyt roku 2020.

Ta płyta jest dopracowana pod każdym względem i ciężko wyłapać tutaj jakiś słaby punkt. Brzmienie jest mocne, wyraziste i niszczy swoją zadziornością. Jest też mroczny klimat, który potrafi przeszyć słuchacza.  Nie można też w żaden sposób pominąć świetnego Anders Engberg, który nie dość że buduje świetny klimat, to jeszcze wymiata w wysokich rejestrach. Do tego dochodzi znakomita współpraca Niemann i Hallgrena, którzy imponują zgraniem, pomysłowością i gracją.  Gitarzyści dają czadu i nie boją się klasycznych rozwiązań. Sporo dobrego się tutaj dzieje.

Zawartość na tej płycie jest dobrze wyważona i bardzo dojrzała. Tutaj nie ma miejsca na banały i nietrafione pomysły. Świetne, nastrojowe intro to dopiero początek. "The hammer of Witches"  to rasowy killer i znakomita mieszanka heavy metalu i epickiego doom metalu. Mocny riff i chwytliwy refren robi tutaj robotę. Marszowy, ponury "Lamenting of the innocent", w którym słychać echa Black Sabbath, co mnie bardzo cieszy. Takich perełek z świetnym klimatem jest tutaj znacznie więcej. Jest też miejsce na agresję i przebojowość i te dwie cechy godzi mocny "Institoris".  To co najpiękniejsze w epickim doom metalu uchwycił "Age of the damned", który potrafi zauroczyć swoimi aranżacjami i mrocznym klimatem. Cudo. W podobnych klimatach utrzymany jest rozbudowany "Condemned" czy "Dance with the devil" z znakomitymi chórkami.

"Lamenting of the Innocent" to płyta zupełnie inna niż te które słyszałem w tym rok. To płyta z mrocznym klimatem i oddające to co najlepsze w epickim doom metalu. Wszystko zostało dopracowane i w efekcie powstał prawdziwy majstersztyk. Można się tą muzyką delektować i nigdy się nie znudzi. Zawsze będzie coś do odkrycia i poznania na nowa. To się nazywa prawdziwa muzyka.

Ocena: 9.5/10

piątek, 29 maja 2020

ALESTORM - Curse of the crystal cocount (2020)

Alestorm znów wypłynął na szerokie wody i tym razem ta podróż nie była tak owocna, jak te w poprzednich latach. Brytyjska formacja choć może pochwalić się doświadczeniem i własnym stylem, to nie potrafili tego wykorzystać na nowym albumie zatytułowanym "Curse of the crystal Coconut". Odnoszę wrażenie, że ten album jest parodią heavy metalu i tutaj panowie starają się postawić na dobry humor. Zespół zatracił swoją tożsamość, zaczęli eksperymentować i niestety tym razem poszli na dno.

Plusy? Ta wyprawa przyniosło piękną okładkę i kilka dobry utworów, ale tak ogólnie to album porażka i to jest w sumie kpina że Alestorm wydał taki słaby i nijaki album. Lider Christopher Bowes ma pomysł na Gloryhammer, ale Alestorm to już band który dla mnie stracił wartość. Już otwieracz "Treasure Chest" brzmi jak mieszanka metalu, popu i jakiegoś dance. Co to u diabła jest? Czy można mówić o przebojowości w przypadku "Fannybaws"? Refren lekki przyjemny, ale jakieś to wszystko komercyjne i irytujące. Kiedy wkracza" Tortuga", to ma się ochotę wyłączyć ten cały album. Elementy jakiegoś rapu totalnie psują odsłuch i to już nie jest to czego oczekuję od tej kapeli. Na wyróżnienie zasługuje jak dla mnie rozpędzony "Call of the Waves", który przypomina stary dobry Alestorm.

Kiedyś Alestorm potrafił nagrać dojrzały i mocny album oddający to co najlepsze w folk/power metalu. Nowe dzieło to parodia tego gatunku i lepiej jakby ten album nigdy się nie ukazał. To wydawnictwo nie zasługuje na uwagę, nawet jeśli jest się wielkim fanem tego zespołu.

Ocena: 2/10

czwartek, 28 maja 2020

TYRANT - Hereafter (2020)

Zespołów o nazwie Tyrant jest sporo. Jedne grają thrash, inne NWOBHM czy właśnie klasyczny heavy metal. Bardzo popularna nazwa wśród kapel heavy metalowych. Jednak warto wspomnieć, że w tym roku powrócił z nowym albumem amerykański Tyrant, który gra klasyczny heavy metal osadzony w latach 80.  "Hereafter" to 4 album tej formacji i nic dziwnego, że czuć tu klimat lat 80, skoro działali oni w tamtych czasach. Powracają po 24 latach z nowym albumem i nie mają się czego wstydzić, bo jest to wydawnictwo dojrzałe i wysokiej klasy.

Co wyróżnia ten album na tle innych? Naturalny, autentyczny klimat lat 80, który udziela się w aranżacjach, surowym, nieco przybrudzonym brzmieniu czy partiach wokalnych Roberta Lowe'a. To wszystko ze sobą współgra i miło się tego słucha. Warto też pamiętać że gitarzysta Rocky dobrze czuje się w klasycznym heavy metalu i to on jest głównym filarem Tyrant. Bez niego to nie byłby Tyrant.

Band szybko dostarcza nam mocnych dźwięków i już na wstępie zachwyca nas "Dancing on Graves", który przypomina stare klasyczne albumy z lat 80. Podoba mi się ta naturalność. Na płycie nie brakuje przebojów i jeden z nich jest "The Darkness Comes", który ocierają się o styl Cirith Ungol, co bardzo mi się podoba. Klimaty doom metalu i mrocznego heavy metalu można uchwycić w marszowym "Fire Burns", który jeszcze bardziej piętnuje patenty Cirith Ungol, Omen czy Black Sabbath. Brzmi to naprawdę dobrze i kocham tego typu kawałki.  W podobnych klimatach utrzymany jest epicki "Hereafter" i tutaj przez te 8 minut wiele się dzieje. Oprócz mrocznych kawałków mamy też żywiołowe granie w klimatach żelaznej dziewicy, co słychać w "Piece of mine". Pozytywne emocje wywołuje zadziorny "when the sky falls" czy melodyjny "The tower".

Tytant nie był może jakąś wielką gwiazdą, ale to wciąż band który wie jak grać heavy metal w klimatach lat 80. Solidne podstawy i doświadczenie przedłożyły się na naprawdę udany album Tyrant, który rozpoczyna nowy rozdział w ich działalności. Dobrze, że wrócili, bo takiego grania nigdy za mało.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 25 maja 2020

DANGEROUS PROJECT - Cosmic Vision (2020)

Kiedy pada zwrot "neoklasyczny power metal" to wtedy większość myśli o Ynwim Malmsteenie, który króluje w tym gatunku i jest jego pionierem. Tego nie można podważyć, ale neoklasyczny power metal nie kończy się tylko na nim. Ostatnio ten gatunek przeżywa kryzys, bo co raz mniej płyt z taką muzyką. Brakuje odważnych kapel, który by podjęły ten temat i nagrały coś wielkiego. Pojawia się jednak światełko w tunelu. Nadchodzi Dangerous Project, który powstał...w Peru. Póki co działają niezależnie i wciąż szukają odpowiedniej wytwórni. Mając na koniec taki świetny debiut w postaci "Cosmic Vision" to raczej nie będzie to trudne zadanie. Dangerous Project tworzy swoją muzykę i nie ma tutaj nachalnego kopiowania. Jest power metal, choć tutaj więcej klimatów rodem z płyt Alcatrazz czy Rainbow. Echa Iron Mask czy Yngwiego Malmsteena z pierwszych płyt również.

Okładka taka klasyczna i od razu zdradza nam czego można się po tym albumie spodziewać. Latająca gitara i tęcza to symbole, które nie można lekceważyć. Tym razem nie jest to neoklasyczny power metal zagrany bez pomysłu i polotu. To nie kolejna papka, która nie wzbudza emocji. Tutaj jest gracja, jest nutka tajemniczości i tutaj słychać echa lat 80. Dużo patentów Alcatrazz czy starego Yngwiego Malmstena, czy nawet Rainbow. To wszystko ze sobą współgra i spora w tym zasługa wokalisty Jose Goana, który zasługuje na tytuł wielkiego wokalisty. Potrafi nadać kompozycjom klimatu, a jego wysokie partie są imponujące. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Warto też pochwalić klawiszowca Lubera, który nadaje całości lekkości i nieco hard rockowego feelingu. W neoklasycznym power metalu to zawsze gitarzysta jest bohaterem i to wokół niego wszystko się kręci. Tutaj Oscar J. Martin gra pierwsze skrzypce i jego warsztat daleki jest od amatora. Gra tutaj tak pewnie, z taką finezją, że może równać się z samym mistrzem Yngwim.  Najlepsze jest to, że nie jest to monotonne wałkowanie jednego motywu i jest dużo urozmaicenia.

Muzycy są fenomenalni i tylko utalentowani ludzie byli wstanie stworzyć tak klimatyczny materiał. Intro "Evil Strike" już na wstępie daje nam sygnał, że szykuje się coś wielkiego. Prosty i nieco hard rockowy "Hide in the shadows" to wypisz, wymaluj Alcatrazz z pierwszej debiutu. Coś pięknego. Tak już nikt nie gra i to jest piękna wycieczka do lat 80. Lekki i z nutką hard rocka jest też "Burning angel", który zabiera nas w rejony Rainbow. Solówki w tytułowym "Cosmic Vision" przyprawiają o dreszcze. Tak się gra neoklasyczny power metal. Dialog gitary i klawiszy w "Keeper of the sun" jest uroczy i warty pochwały. Takie pojedynki i popisy są na wagę złota i trzeba mieć wyobraźnie by tak grać. Cudo! Można też odpłynąć przy przebojowym "Never surrender" czy zadziornym "Into the eternity".

Dangerous Project to nowa jakość neoklasycznego power metal. To definiowanie tego gatunku na nowo i powrót do jego korzeni. "Cosmic vision" to debiut, który powala na kolana i imponuje aranżacjami i pomysłowością. Podobają mi się nawiązania do Rainbow czy Alcatrazz, bo takiego grania ostatnio jest bardzo mało. Szok i niedowierzanie że można tak grać .

Ocena: 9.5/10


OZ - Forced Commandments (2020)

Nie wiem co się stało, ale "Forced Commandments" mnie rozczarował. Czekałem na nowe wydawnictwo fińskich weteranów z OZ, bo to specjaliści od klasycznego heavy metalu. Jest to o tyle dziwne, bo przecież nie tak dawno zachwycałem się ich "Burning leather". Na nowym dziele zabrakło ciekawych pomysłów i jakiś wyrazistych hitów, które by porwały słuchacza od razu. Wszystko jest rozlazłe i jakieś nijakie.

O ile zapowiedzi były zachęcające i zwiastowały solidny album, o tyle rzeczywistość jest troszkę inna. Zły album to może nie jest, ale to jakoś wieje nudą. Najgorsze jest to szybko całość zlewa się w jedną całość.Wokal Vince'a też nie wywołują większych emocji. Brzmienie też co najwyżej dobre i mogło być bardziej dopieszczone. Najbardziej co mi zapadło w pamięci z tej płyty to mroczna okładka.

Kiedyś Oz potrafił tworzyć hity i heavy metal na wysokim poziomie. Na nowym krążku pokazują jak w kiepskiej formie są.  Początek płyty jest dobry i nie zwiastuje, że szykuje się nudny album. Na start jest przebojowy i zadziorny "Goin Down". Stara dobra szkoła heavy metalu, który przypomina nieco dokonania Saxon czy Judas Priest. Dobrze wypada też melodyjny "Prison of Time" czy nieco hard rockowy "Switchblade Alley".  Potem warto wyróżnić jeszcze przebojowy "The Ritual" czy rozpędzony "Liar", który zaliczam do najciekawszych utworów na płycie.  Te kompozycje pokazują że ten album mógł brzmieć zupełnie inaczej. Brakuje tutaj równego poziomu i killerów pokroju "Liar".

Oz to band o bogatej historii i spec od klasycznego heavy metalu. Zawsze można liczyć na nich, ale tym razem dostałem tylko solidny album, który niczym specjalny się nie wyróżnia. Czuje rozczarowanie i raczej nie mam po co wracać do tego wydawnictwa. Szkoda...

Ocena: 6/10

niedziela, 24 maja 2020

ACERUS - The Tertiary Rite (2020)

"The tertiary rite" to dopiero trzeci album amerykańskiej formacji Acerus, ale już pokazuje jak band gra na wysokim poziomie. Cenią sobie mroczny klimat rodem z Mercyful Fate, a także proste, chwytliwe melodie wyjęte jakby z twórczości Iron Maiden, a całość utrzymana w klimatach Manilla Road czy warlord. Jest potencjał i można podbijać świat. Acerus wie jak grać i jak zachwycić słuchaczy. Jak to nie wiele trzeba, że stworzyć płytę godną uwagi.

Mroczny klimat, przybrudzone brzmienie i specyficzny wokalista typu Estaban Julian Pena i już można działać by nagrać płytę z polotem i klimatem. Wiem, że dużo płyt z heavy metalem osadzonym w latach 80. Tutaj na plus działa mroczny klimat i wysokiej klasy melodie. Wszystko jest tak jak być powinno.

Na start mamy instrumentalny "The mediumship", który mocno nawiązuje do twórczości Iron maiden. Czuć ten klimat NWOBHM. Potem band przyspiesza i atakuje nas energicznym "The arrival of him" który utrzymany jest w speed metalowej formule. Band potrafi też tworzyć rozbudowane kompozycje i tego przykładem jest "The immersion". Tutaj Acerus nawiązuje trochę stylem do Mercyful Fate czy Portrait. Przebojowy "The forsesight" też jest mocnym punktem tej płyty. Słychać, że Acerus grać potrafi i dobrze czuje się w klimatach lat 80. Mamy też nieco hard rockowy "The Riddles Force" i rozbudowany "The tertiary Rite".

Daleko jest jeszcze do perfekcji, ale to dobry krok w kierunku bycia lepszym zespołem. Jest to solidny album z klasycznym heavy metalem, ale brakuje mi troszkę mocy i urozmaicenia. Mimo wszystko warto obczaić to wydawnictwo.

Ocena: 7/10

KENZINER - Phoenix (2020)

Kenziner w pewnych kręgach to znany band. Ci którzy gustują w fińskim melodyjnym metalu ta formacja nie jest obca. Zwłaszcza fani progresywnego power metalu czy nawet neoklasycznego power metalu powinni znać ten zespół. Fenomenalna kapela, która zna swoje możliwości i wie jak grać na wysokim poziomie. Nie stawiają na to co jest modne, co się sprzeda, lecz grają swoje. Teraz po 6 latach powracają z nowym albumem zatytułowanym "Phoenix". Faktycznie odrodzili się niczym feniks i powracają z najlepszym krążkiem jaki stworzyli.

Płyta nie tylko szokuje od strony muzycznej, technicznej, ale też samego składu. Pewnie mało kto wie, że w 2018r kapelę zasilił polski wokalista - Piotr Zaleski, który grywał z Demons Eye.  Oprócz wokalisty pojawił się też nowy klawiszowiec i Ariel robi tutaj niezłą robotę. Band stawia na wyszukane melodie, nie banalny nastrój i muzykę na wysokim poziomie. Nie brakuje też przebojowości i mocnych riffów. Płyta imponuje i zaskakuje swoimi aranżacjami, a wokal Piotra jest przepiękny. To co on tutaj wyprawia o dreszcze. Miło słyszeć, że polski wokalista taki sukces odniósł za granicą. Tak trzymaj Piotrze. Nie można też zapomnieć o wyczynach gitarzysty Jarno, który stawia na urozmaicenia i melodyjność. Dużo dzieje się tutaj i to same pozytywne rzeczy.

"Phoenix" to 10 utworów i każdy to niesamowita przygoda. Zacznijmy od energicznego "Eye of Horus". Znakomita mieszanka progresywnego power metalu i neoklasycznego. Słucha się tego jednym tchem. Każdy utwór to rasowy przebój, ale szczególnie wyróżnia się energiczny i zadziorny "Listen to the devil". Tutaj popis swoich umiejętności daje nie kto inny jak Piotr. Co za moc drzemie w jego głosie. Petarda! Nutka symfonicznego metalu pojawia się w zadziornym "Shadow of the moon". Kolejny mocny kawałek na płycie to "The mirror" z finezyjnymi solówkami i dużą dawką przebojowości. Progresywność wybrzmiewa w pomysłowym "Osiris Rising" czy w klimatycznym "Phoenix". Tutaj nawet ballada w postaci "The miracle" wybrzmiewa bardzo dobrze.

Kenziner znów wrócił do wysokiej formy i zmiany personalne wniosły sporo świeżości do muzyki finów. Kapela jedyna w swoim rodzaju i wiedzą jak zaskoczyć słuchacza i stworzyć muzykę na wysokim poziomie. Jedna z najlepszych płyt roku 2020. Nic, tylko słuchać.

Ocena: 9.5/10

MAD HATTER - Pieces of reality (2020)

Szalony kapelusznik powraca.  "Pieces of Reality" to już drugi album szwedzkiej formacji o nazwie Mad Hatter. Ich kariera dopiero się zaczęła, bo działają dopiero 3 lata, ale już zbierają pozytywne opinie. Debiut pokazał, że band znakomicie miesza heavy/power metal który grane jest przez niemieckie kapele z tym granym przez Szwedów. Mocne riffy, chwytliwe melodie, charakterystyczny wokal Pettera Hjerpe czy solówki zagrane z polotem. Kto kocha muzykę w stylu Edguy, Helloween czy Gamma Ray ten pokocha "Pieces Of reality".

Co mnie szokuje, że band tak się rozwinął i stworzył taki dojrzały i przebojowy album. Trafili idealnie w mój gust. Dawno nie słyszałem tak dobrze zagranego i melodyjnego europejskiego power metalu w takim klasycznym stylu. Petter Hjerpe znany jest z Morning Dwell, ale i tutaj robi znakomitą robotę. Jego styl śpiewania nieco przypomina mi Tobiasa Sammeta.

Kocham takie okładki nieco mroczniejsze z nutką grozy i tajemniczości.  Przykuwa uwagę i zostaje w pamięci. Do tego dochodzi mocne, takie niemieckie brzmienie. Wszystko ze sobą współgra i tworzy spójną całość.

Duże brawa za nastrojowe intro w postaci "Fever Dreams". Mam ciary i nie mogę się doczekać pierwszych dźwięków. "Master of the night" to niezwykle melodyjny utwór, który od razu pokazuje potencjał kapeli. Niby band nie odkrywa nic nowego, to jednak ciężko dzisiaj o tak dobrze zagrany europejski power metal. Imponuje mi też klimat i podniosłość "Queen of Hearts". Fani Edguy czy Gamma Ray poczują się jak w domu. Czego jest dużo na płycie Mad Hatter to bez wątpienia przebojów. Jednym z nich jest rozpędzony "Rutledge Asylum" z wyrazistym refrenem utrzymanym w klimatach Helloween czy Edguy. Jak dla mnie to jest najlepszy kawałek z tej płyty. Emocje nie opadają, bo pojawia się równie genialny i energiczny "The Children from the stars".  Band potrafi zaskoczyć ciekawymi smaczkami i takim utworem jest "The valley" z ciekawymi folkowymi stawkami. Urocze wstawki powodują że kawałek urozmaica nam album. Mad Hatter potrafi pokazać pazur i przykładem tego jest agresywny "awake". No jest moc. Końcówka płyty również wywołuje emocje, bo jest przecież klimatyczny "Collector of Souls" czy zadziorny "I'll save the world".

Jak to dobrze, że power metal nie umiera i kiedy jedne zespoły odchodzą to pojawiają się nowe gwiazdy, które mają szansę sztormem podpić scenę metalową . Szwedzki Mad Hatter to band z przyszłością i już dla mnie są wygrani. Grają świetny power metal. Jest energia, polot i masa przemyślanych i dojrzałych melodii. Tego nie da się opisać, to trzeba usłyszeć. Oby jak najwięcej płyt pokroju "Pieces of Reality".

Ocena: 9.5/10

sobota, 23 maja 2020

IGNITION - Call of the sirens (2020)

Na niemieckie zespoły zawsze można liczyć. Nigdy nie zawodzą i zawsze zapewniają frajdę i muzykę na wysokim poziomie. Młody band o nazwie Ignition działa od 2016r i mają w sobie to coś, co sprawia że zapadają w pamięci. Panowie stawiają na amerykański power metal w stylu Iced Earth czy Jag Panzer, choć jest też sporo europejskiego power metalu. Zadziorne, nowoczesne brzmienie i agresywny wydźwięk partii gitarowych sprawiają, że Ignition i ich drugi album zatytułowany "Call of the sirens" jest prawdziwą gratką dla fanów mocnego, melodyjnego power metalu.

Mocnym atutem tej kapeli jest wyrazista i utalentowany Dennis Marschallik, który imponuje zadziornością i chrypą. To on napędza Ignition, ale nie można zapomnieć o duecie gitarowym. Christian i Sebastian dają czadu i nie stosują pół środków. Panowie znakomicie mieszają klasyczne patenty z nowoczesnym brzmieniem. Melodyjność spotyka agresje i to spotkanie daje owoc w postaci znakomitej muzyki. Nie można zapomnieć o dużej dawce przebojowości, która jest tutaj wszechobecna. Co wyróżnia Ignition? Bez wątpienia ten amerykański wydźwięk.

Mroczna okładka zdradza klimat jaki panuje na płycie i faktycznie nie brakuje tego mroku. No ale do rzeczy. "Warrior of the night" to mocny strzał na wstępie. Jest agresywnie, szybko i niezwykle melodyjnie. Bardzo dobrze zagrany power metal z nieco thrash metalowym feelingiem. Pomysłowa melodia i stonowane tempo to atuty "The cleansing" i znów band pokazuje się ze świetnej strony. Bez hitów byłoby nudno i nijako, ale tych przebojów jest sporo i czynią ten krążek atrakcyjnym. Jednym z takich rasowych hitów jest "Cobra Kai", który przypomina mi nieco Firewind, troszkę Brainstorm czy Black Majesty. Refren prosty, ale robi robotę. Band pokazuje pazur w rozpędzonym i agresywnym "Reach out for the top". Panowie grają power metal i to na wysokim poziomie. Na każdym kroku przekonują nas o tym i w sumie każdy utwór to potencjalny killer. Kolejny z nich to "Raise your Horns", który przypomina mi nieco stylistykę Orden Ogan. No jest moc ! Praca gitarzystów jest imponująco i to słychać w podniosłym "Marching into the battle" czy rozpędzonym "Call of the sirens". Troszkę odstaje "Home again". Choć jest to nieco bardziej heavy metalowy kawałek, to wciąż solidny.

O tym zespole nie było głośno, ale ta płyta ma szansę to zmienić. "Call of the sirens" to wysokiej klasy album z power metalem w amerykańskim wydaniu. To nie tylko agresja i mocne granie, ale to też duże pokłady melodyjności i przebojowości. Miła niespodzianka, bo nie liczyłem że po takim kiepskim początku roku 2020 coś w końcu mnie pozytywnie zaskoczy. Będę ich teraz bacznie obserwował, bo kapela ma potencjał by stać się wielką gwiazdą.

Ocena: 9/5/10

piątek, 22 maja 2020

ALOGIA - Semendria (2020)

Przyznaję, że jakoś nigdy nie miałem okazji poznać twórczości zespołu Alogia. To band z Serbii, który powstał w 2000r. Band w zasadzie skupia się na graniu neoklasycznego power metalu z domieszką progresywnego metalu. Słychać w ich muzyce Iron Mask, Pagans Mind czy Royal Hunt. Panowie mają swoje spostrzeżenie na ten gatunek muzyki. Stawiają na dużą dawkę melodii i energiczne zagrywki gitarowe. Najlepsze co mógł ten band zrobić to przejść na język angielski, co sprawiło, że teraz mogą rozwinąć swoje możliwości. Teraz mogą podbijać świat. "Semendria" to płyta z górnej półki i może namieszać w tym roku.

Piękna okładka, mocne, zadziorne brzmienie to tylko powierzchnia, a wnętrze tego albumu jest źródłem energii tego wydawnictwa. Miłym dodatkiem są tutaj znakomite nazwiska, które urozmaicają ten album. Na start mamy tytułowy "Semendria", w którym swój popis umiejętności daje nie kto inny jak mistrz Mark Boals. Solówki, partie gitarowe przyprawiają o dreszcze. Znakomicie wpleciono jeszcze w to wszystko flet. No szczęka mi opadła jak to cudo usłyszałem. Podobne emocje wzbudza energiczny i klimatyczny "Eternal Fight". Tutaj wymiata Tim Ripper, który przypomina sobie jak śpiewał u boku Yngwiego Malmsteena. Co za petarda. Równie dobrze prezentuje się "Raise Your fist", który jest utrzymany w szybszym tempie. Niesamowity hit w klimatach iron mask. Mamy też nieco lżejszy, z nutką hard rockowego feelingu "Like a Fire", czy rozpędzony i z niesamowitymi solówkami "Cant bring you down".  Jest też Fabio Lione, który wymiata w "Visantia" i to jest gratka dla fanów Rhapsody czy Iron Mask. Na sam koniec mamy nastrojowy "From east to west".

Mój pierwszy kontakt z Alogia i jestem w pełni zadowolony. Dostałem wysokiej klasy neoklasyczny power metal w takim wydaniu jaki najbardziej lubię. Duża dawka przebojowości i sporo ciekawych partii gitarowych. Mocna rzecz i jest to uczta dla fanów muzyki pokroju Iron Mask czy Yngwiego Malmsteena.

Ocena: 9/10

FAIRYLAND - Osyrhianta (2020)

Power metal swój złoty okres miał w latach 90. Wtedy był "boom" na tą muzykę i ile świetnych kapel się zrodziło. Sam wychowałem się na płytach wydanych przez Rhapsody, Dark Moor,czy Magic Kingdom. Kiedyś kapele podchodziły jakoś inaczej do tematyki power metalu. Miało być melodyjnie, podniośle, a razem miał być w tym wszystkim pazur i powiew świeżości. Każda płyta miała swój charakter, swoją duszą. Teraz można odnieść wrażenie, że wszystko jest robione taśmowo i ciężko o płytę z duszą. Jednak jak się okazuje nie wszystko jest stracone, bo do gry wraca jeden z czołowych zespołów reprezentujących europejską odmianę symfonicznego power metalu. Tak mowa o francuskim Fairyland, który poszedł w stan spoczynku na 11 lat ! Teraz band powraca silny jak nigdy wcześniej. Szykujcie się, bo "Osyrhianta" to nie płyta na jeden sezon, to nie jakaś tam melodyjna papka, to płyta z głębią i duszą. To coś wiecej niż kolejny oklepany album z symfonicznym power metalem. Fairyland zabiera nas do świata baśni i pokazuje że ten magiczny świat wykreowany przez nich na pierwszych płytach wciąż jest atrakcyjny i wciąż może zachwycać.

Wiedziałem, że nie będzie to kolejna banalna płyta, ale prawdziwa przygoda i raj dla mojej duszy. Ta muzyka potrafi oczarować swoją muzyką i baśniowym klimatem. Ile tu pięknych ozdobników, ile wciągających motywów. Nie dość że band zachwyca nas wysoką formą, to jeszcze dostarcza nam urozmaicony materiał, który potrafi uderzyć w różne rejony naszej duszy. Jest magia i moc. Jest epickość i podniosłość. Słyszę stare dobre czasy Dark Moor czy Rhapsody, a to spore atuty.  Wokalista Francesco to dobrze nam znany wokalista z Wind Rose. Powiem krótko. Specjalista w swoim fachu i robi tutaj kawał dobrej roboty.  Mamy też klawiszowca Philippe  Giordana znanego z Magic Kingdom, a także gitarzystę Sylvaina Cohena. Panowie się uzupełniają i tworzą prawdziwą harmonię. Gitara jest delikatna, ale kiedy trzeba to mamy mocniejszy riff. Wszystko idzie w kierunku finezji i klimatu. Dużo atrakcyjnych partii gitarowych tutaj uświadczymy i nie mam tutaj miejsca na oklepane i proste patenty. Brawo za pomysłowość i wykonanie.

Okładka i zapowiedzi zwiastowały prawdziwe cudo i powiem że faktycznie tak jest. Kocham intra i lubię tak z klimatem rodem z płyt Blind Guardian czy Running wild. Takie coś dostajemy w "The age of birth". Jest budowanie napięcia, jest podniosłość. Po piękny intrze dostajemy "Across the snow" i jeszcze bardziej piętnowany jest baśniowy klimat. Tutaj band definiuje swój styl i to co nazywamy symfonicznym power metalem. Piękna kompozycja. Agresja i dynamika pojawia się w przebojowym "The hidden kingdom of eloran". Czemu dzisiaj ciężko o tego typu muzykę? Wycieczka do lat 90 i moich początków z power metalem. Cudo!  Podniosły i melodyjny "Eleandra", który przypomina mi wczesne dzieła Dark moor. Przepiękny jest spokojniejszy i nieco folkowy "Alone we stand", który ma coś z dawnego Blind Guardian. Dalej mamy podniosły "Hubris Et Orbis", który również oddaje to co najlepsze w Fairyland. Podniosłość, chwytliwy riff i bogate aranżacje to wszystko tutaj znajdziemy. "Mount mirenor" to dopiero ciekawy kawałek, bowiem przez 7 minut band dostarcza nam filmowego klimatu. Bardziej to ucieczka w rejony fantasy, baśni. Niby nie ma tu metalu, a serce skacze z radości. Piękna kompozycja! Na deser przebojowy "The Age of light", choć też utwór mało metalowy, to łapie za serce swoim klimatem i lekkością. W końcu nie tylko metalem człowiek żyje.

Fairyland powrócił po 11 latach i nikt się nie spodziewał, że to będzie taki wielki powrót. Band dalej gra swoje, ma swój charakter i wie jak porwać słuchacza. Dawno nie słyszałem takiej pięknej muzyki, pełnej emocji, głębi i duszy. To coś więcej niż power metal. To prawdziwa przygoda do świata magii i baśni. Nie ma na co czekać moi drodzy, tylko trzeba udać z Fairyland do tego świata. Satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 10/10

czwartek, 21 maja 2020

LEATHER WITCH - Leather Witch (2020)

Co raz więcej płyt z klasycznym heavy metalem w stylu lat 80.  Wiele kapel gra bardzo podobnie i w zasadzie tylko jakość decyduje o tym czy płyta jest atrakcyjna. W kwietniu ukazał się debiutancki album grupy Leather Witch. To kolumbijska kapela, która powstała w 2017 roku. Wyróżnia ją bez wątpienia charakterystyczna wokalistka Tania Ospinia Gomez i ciekawy pomysł na granie klasycznego heavy/speed metalu osadzonego w latach 80.

Niby nic nowego tutaj nie mamy, a słucha się tego jednym tchem. Band nie boi się czerpać z wielkich kapel typu Iron Maiden, Judas Priest, Hellion, czy Warlock. Jednak w tym wszystkim jest plan i pomysł, by wyróżniać się na tle innych tego typu zespołów. Sporo dobrej roboty robi tutaj wokalistka Tania, która śpiewa agresywnie i z pazurem. Ma w swoim głosie to coś, co sprawia że szybko zapada w pamięci. Nie można też zapomnieć o zgranym duecie gitarowym tworzonym przez Pablo i Jose, który stawia na energie i proste motywy. W tym aspekcie nie ma miejsca na nudę.

Okładka kiczowata, ale zawartość prezentuje sie o wiele lepiej. "Pull the trigger" to speed metalowa jazda bez trzymanki. Taka mieszanka Agenst Steel, Gravestone czy Judas Priest. Partie basowe w "Stronger than death" są po prostu urocze, a to dopiero początek. Utwór bardzo zadziorny i niezwykle przebojowy. Nieco punkowy klimat sprawdza się tu idealnie. Mamy też niezwykle szybki i speed metalowy "murder Ride". Warto wyróżnić mroczny i klimatyczny "No pain No game", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Prawdziwe cudo. Dalej mamy prawdziwe petardy w postaci "Fast killer" czy "Leather witch".

Tak wtórność jest tu obecna, ale jakość prezentowanej muzyki i styl grania jest po prostu na wysokim poziomie. Nie ma tutaj słabych punktów, bo wszystko brzmi tak jak powinno. Leather witch pokazuje że heavy/speed metal może brzmieć autentycznie, jak wczasach swojej świetności. Album petarda i miłe zaskoczenie roku 2020.

Ocena: 9/10

czwartek, 14 maja 2020

FRAISE - The fifth sun (2020)

"The fifth sun" to już 5 album szwedzkiej kapeli Fraise. Nie jest to może formacja wielkiego formatu, ani nie ma większego grona fanów, to jednak  band potrafi grać solidny heavy/power metal. Dużym plusem jest to, że biorą sobie za wzór Helloween czy Gamma ray. Tą fascynację latami 90 słychać i to jest piękne.

Kluczową rolę w zespole odgrywa Staffan Ericson, który wyróżnia się charyzmą i stylem śpiewania. Nie jest to jakiś klon Kiske czy Dickinsona i to też jest jakiś plus.  To właśnie Staffan nadaje kompozycjom klimatu lat 90. Brzmienie też wzorowane na płytach power metalowych z lat 90.

Pamiętacie intro do "Better than Raw" Helloween? Jeśli tak to doznacie efektu dejavu przy "Opusalis Consentum". Klimatyczne intro sprawia, że czujemy się jak w domu i już wiemy co nas czeka. Równie dobrze wypada "Wake up, shining" i jest pazur i heavy/power metal w znakomitym wydaniu. Steffan tutaj momentami przypomina Urbana Breeda. Niby nic nowego tutaj nie mamy, a cieszy takie nawiązanie do lat 90. Jeszcze ciekawszy wydaje się rozpędzony i dynamiczny "Be one of us", który również mocno czerpie z Helloween. Band troszkę gorzej wypada w stonowanych dźwiękach pokroju "Lust for Life". Warto wyróżnić też melodyjny "Sintesia" czy przebojowy "In the End". Niby wszystko ok, ale to tylko solidne granie i nic ponadto.

Fraise zapewnia miłą wycieczkę do lat 90 i heavy/power metalu z tamtego okresu. Niby wszystko tu jest, ale czegoś brakuje. Może ciekawszych kompozycji? Może mocniejszego brzmienia? Może więcej pomysłowości? Pewnie tak, ale to wciąż całkiem przyzwoity album w klimatach power metalu lat 90.

Ocena: 6/10

niedziela, 10 maja 2020

GREYDON FIELDS - Warbird (2020)

S
"Warbird" to już 3 album niemieckiej formacji Greydon fields i co ciekawe band działa od 9 lat, a już dorobiła się statusu gwiazdy. Band nie dość że ma swój własny styl, to jeszcze tworzy muzykę świeżą i na swój sposób oryginalną. Greydon Fields to właściwie zespół, który gra mieszankę mrocznego heavy metalu i thrash metalu, a wszystko polane power metalowym sosem. Gdzieś tam są może echa Artillery, czy Overkill, ale nie ma mowy o kopii. Każdy z albumów tej grupy ma swój urok, ale "Warbird" za najlepszy z ich dotychczasowych wydawnictw.

Tym razem okładka nie wiele zdradza. Sama kolorystyka i jej przewodni motyw jest genialny. Kocham takie okładki. Niemieckie kapele potrafią stworzyć mocne, zadziorne brzmienie i tutaj z tego brzmienia bije moc i agresja. To nie wszystko, bowiem Greydon fields to spece od mrocznego klimatu i to słychać w każdej kompozycji.

W tej kapeli główną rolę odgrywa wokalista Volker Moskert, który nie dość że sprawdza się w wysokich rejestrach, to jeszcze potrafi nadać całości mrocznego klimatu.

"Warbird" to 10 kompozycji i każda z nich ma swój urok. Na przykład otwieracz "Death from within" potrafi oczarować heavy metalową stylistyką i mrocznym klimatem. Od razu wiadomo że szykuje się wydawnictwo na wysokim poziomie.  Dalej mamy marszowy, zadziorny "Empire of the fools", czy rozpędzony, bardziej power metalowy "Usurpation". Thrash metalowe elementy uświadczymy w agresywnym "Keyboard Warriors". Same aranżacje w tym utworze przypominają mi twórczość Kreator. Mocny utwór. Dalej mamy melodyjny "breakdown" czy zadziorny "Memento". Warto wyróżnić też mocny i wyrazisty "Warbird", który idealnie podsumowuje całość.

Greydon Fields to specjaliści od mieszania heavy metalu i thrash metalu. Wiedzą jak stworzyć mroczny klimat i ciekawe, pomysłowe kompozycje. To band, który szybko stał się gwiazdą i z każdym albumem rośnie w siłę. "Warbird" to ich najlepszy album i czekam na kolejne.

Ocena: 9/10

czwartek, 7 maja 2020

GRAVE DIGGER - Fields of Blood (2020)

Tak jak do Running wild pasuje świat piratów i wysp skarbów, tak do Grave Digger idealnie pasuje Szkocja i opowieści związane z tamtym regionem. Chris Boltendahl i jego koledzy już trzy razy udowodnili, że ta tematyka, ten klimat idealnie do nich pasuje. Wiedzą jak dopasować melodie, jak dodać nieco folkowego charakteru i jak stworzyć podniosłe kompozycje. Tym właśnie nas kupili na "Tunes of War", a potem na "The clans will rise again". Tak też jest na najnowszym "Fields of Blood". Band po raz trzeci zabiera nas do Szkocji i ich historii. Nie muszę chyba dodawać, że po raz kolejny Grave Digger ociera się o geniusz. Na poprzednich dziełach mieli spadek formy i troszkę się pogubili, ale nowe dzieło to rekompensuje w 100 %. Na taki album czekałem i dostałem klasyczny album Grave Digger. Nie brakuje nutki świeżości i zawirowań wokół dwóch poprzednich odsłon związanych ze Szkocją. Znakomita kontynuacja tamtych płyt i w niczym im nie ustępuje. Duża dawka przebojowości i do tego niesamowity klimat. Nie dość, że jest to 20 album Grave Digger, to jeszcze w dodatku jeden z ich najlepszych w ich historii.

Wiecie co mnie chyba najbardziej szokuje? Jest to kapela, która powstała w 1980 i ma za sobą sporo naprawdę udanych albumów i mimo tylu płyt i tylu lat działalności są wstanie się zerwać i nagrać takie niemal idealnie dzieło. Płyta posiada mocne, agresywne brzmienie i to w sumie standard jeśli chodzi o płyty grabarza. Na pochwałę zasługuje bez wątpienia nie zmordowany i agresywny Chris, który jest liderem tej grupy. Imponuje mi też Jens Becker, który przypomina mi jak kiedyś napędzał Running Wild. Co ciekawe nie brakuje nawiązań do tej grupy. W sumie co nie do końca mi pasuje to okładka.

Płyta jest równa, dynamiczna, agresywna, a zarazem klasyczna, klimatyczna i co ważne przebojowa. Każdy utwór to niesamowita przygoda i prawdziwa frajda dla fanów muzyki Grave Digger.  Zaczynamy od intra w postaci "The Clansman Journey" i w sumie moje pierwsze skojarzenie to "The Chamber of Lies" Running Wild. Szkockie dudy tworzą znakomity klimat tego kraju i sama melodia też porywa słuchacza swoją chwytliwością. Dalej może nie ma niespodzianki, bo atakuje nas energiczny i agresywny "All for the kingdom", który utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Mnie zaimponował podniosły i taki bojowy refren, który swoją gracją i pomysłowością kojarzy się z running wild. No jest epicko. Najwięcej Running wild uchwycimy oczywiście w klimatycznym i przebojowym "Lions of the Sea" i tutaj nawet styl gry Axela Ritta przypomina troszkę grę Rock'n Rolfa. No i znów podniosły i bardzo chwytliwy refren, który ma coś z tych znakomitych refrenów running wild. Otwarcie "Freedom" jest lekkie i takie z pomysłem, ale utwór szybko przeradza się w power metalową petardę. To coś dla fanów Primal fear, czy Paragon. Grave Digger jest w znakomitej formie i to słychać.Ponury klimat, dużo mroku i marszowe tempo to atuty "Heart of Scotland". Znów band stworzył epicki utwór z bardzo podniosłym refrenem. No prawdziwe cudo. Płytę promowała ballada w postaci "Thousand Tears" w której występuje gościnnie Noora z Battlebeast. Jest romantyczny klimat i utwór może się podobać. Dalej mamy kolejny killer w postaci "Union of The Crown". Riff prosty, ale zarazem bardzo pomysłowy przypomina nieco dokonania Judas Priest. Mocna rzecz! Echa Running Wild i ta ich przebojowość pojawia się w skocznym "My final Fight". Jeden z najlepszych utworów Grave Digger jakie kiedykolwiek stworzyli. Kto wie, może najlepszy? Objaw geniuszu Grave Digger. Zostajemy w klimatach power metalu i w tej stylistyce utrzymany jest genialny "Gathering of Clans". Niezła moc bije z tego kawałka.  Grave Digger wspina się na wyżyny swoich umiejętności. Właśnie taki styl grabarza najbardziej mi odpowiada. Nie ma miejsce na kicz jak na poprzednich płytach. Tutaj gra się na poważnie i z pomysłem. Band wie jak grać mocny, niemiecki heavy metal  i przykładem tego jest  "Barbarian". Całość zamyka klimatyczne outro w postaci "Requiem of the fallen".

Czekałem na ten album i spodziewałem się bardzo dobrego albumu, a prawda jest inna. Ten krążek w zasadzie ociera się o perfekcję i ciężko mi tu wytknąć jakieś wady. Na plus zaliczam echa running wild, a także nawiązanie do klasycznego Grave Digger. Dużo heavy metalu, a przede wszystkim power metalu. Nie ma kiczu, a jest granie na poważnie i z polotem. Ostatni taki udany album grabarz był "Return of the reaper". Jak dla mnie "fields of the blood" to jeden z najlepszych albumów tej niemieckiej ekipy. Petarda!

Ocena: 10/10

piątek, 1 maja 2020

SOLICITOR - Spectral Devastation (2020)

W 2019r świat zdominował szał na Riot City i Traveler. Kapele te pokazały, że można grać pomysłowo, szczerze i na wzór wielkich kapel z lat 80. Kto w tym roku zrobi podobne wrażenie? Myślę, że największe szanse na podobny sukces ma amerykański Solicitor, który powstał w 2018r. Ta młoda kapela stylistycznie przypomina muzykę wspomnianego Riot City, czy Traveler. Nie brakuje w ich muzyce elementów Chastain, Hellion, czy Liege Lord. Co wyróżnia ten band tle innych to nie tylko gitarzyści Matt Vogan i Patrick Fry, którzy imponują talentem i pomysłowością. To przede wszystkim charyzmatyczna wokalistka Amy Lee Carlson. W sumie ciężko rozpoznać, że to kobiecy głos. Nic więcej nie trzeba do szczęścia. Solicitor zaskakuje i to bardzo pozytywnie. Na takie płyty jak "Spectral devastation" warto czekać!

Okładka kojarzy się z doom metalem,czy death metalem i w sumie taki klimat okładek do mnie nie przemawia. W sumie to jest jedyna rzecz do której mogę się przyczepić. Band zadbał o mocne, wyraziste i nieco przybrudzone brzmienie na styl lat 80, co nadaje całości autentycznego wydźwięku.  To wszystko i tak nie miałoby znaczenia, gdyby materiał nie byłby tak genialny.

No to czas zacząć podróż do świata Solicitor. Płytę otwiera rozpędzony "Blood Revelations"i już wiadomo, że band stawia na heavy/speed metalową stylistykę. Dalej mamy niezwykle melodyjny "Betrayer", który imponuje swoim polotem i finezją. Wielkie brawa za pomysłowy i nieco maidenowy "The Red Queen". Brzmi to obłędnie i dawno nie słyszałem tak genialnego kawałka. Prawdziwy objaw geniuszu tego zespołu. Fanom NWOBHM może przypaść do gustu prosty i bardzo przebojowy "Leathur Streets". Bije z tego kawałka niezła energia i miłość do lat 80.Dalej mamy klimatyczny i bardziej złożony "Night Vision". To pokazuje, że band jest wstanie stworzyć dłuższe utwory, a przy tym nie zanudzić słuchacza. Kolejny pomysłowy riff atakuje nas w chwytliwym "Terminal Force". Tak powinno grać się heavy/speed. Na koniec zostaje jeszcze jeden killer i "Grip of the fist" to idealny na kawałek na podsumowanie tego genialnego albumu.

Band znikąd, jeszcze mało znany, ale potencjał ogromny i widzę że rośnie nam nowa gwiazda. Wszystko jest perfekcyjne i dostałem album z muzyką jaką kocham i brzmi to obłędnie. No to mamy nowego faworyta do tytułu płyty roku. Pozycja obowiązkowa dla miłośników heavy metalu lat 80.

Ocena: 10/10

HAVOK - V (2020)

Rok 2020 póki co jest słaby dla gatunku heavy/power metalu. Dużo kapel zawiodło i w sumie ciężko o coś dobrego. Natomiast thrash metal w tym roku błyszczy i jest już kilka mocnych wydawnictw. Imponuje mi forma amerykańskich thrash metalowych kapel. Testament nie zawiódł, Warbringer wydał kolejny świetny album i Havok też nie odpuszcza i też wydaje kolejny świetny album. "V" to już 5 album tej formacji i jest to dzieło skończone i nic bym tutaj nie zmienił. Havok to klasa światowa i ten album to potwierdza.

Havok przyzwyczaił nas do płyt na wysokim poziomie, tak więc tutaj nie ma niespodzianki. Co mnie się tutaj podoba, że mimo agresji, znalazło się sporo miejsca na chwytliwe  melodia. Płyta nie jest na jedno kopyto. Nie ma miejsca tutaj na nudę. Brawa też należą się za piękną, klimatyczną okładkę czy zadziorne brzmienie, które podkreśla agresywność tej płyty.

"V" to przede wszystkim świetne partie wokalne Davida, który dobrze się czuje w stylistyce thrash metalowej. To on również wraz z Reecem tworzą zgrany duet gitarowy i tutaj dużo dzieje się. Jest technicznie, z pazurem i z pomysłem. Kawał dobrej roboty.

Płytę otwiera przebojowy i dynamiczny "Post truth era" i to jest thrash metal jaki kocham. Przyspieszamy w energicznym "Fear Campaign" i troszkę przypomina mi to Death Angel.Havok potrafi też pójść w stronę heavy metalowego grania, co potwierdza stonowany i mroczniejszy "Ritual of Mind". Thrash metal ma być agresywny, szybki i taki surowy, a to najlepiej oddaje killer w postaci "Phanthom Force". Riff i sekcja rytmiczna przyprawia o dreszcze. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Cosmetic Surgery". Atrakcyjny jest też rozbudowany "Panpsychism", który imponuje tajemniczym klimatem. Dużo się tutaj dzieje i nie ma tutaj miejsca na nudę. Całość zamyka 8 minutowy"Don't do it", który  znakomicie podsumowuje ten świetny album.

Havok to kapela młodego pokolenia, która szybko stała się gwiazdą. Band gra na wysokim poziomie i nie ma zamiaru zejść poniżej pewnego określonego poziomu.  Znajdziemy tu zarówno killery, jak i kompozycje bardziej złożone. Coś dla fanów thrash metalu, jak i heavy metalu.  Kolejny udany album Havok.

Ocena: 9/10

ARIDA VORTEX - Riders of Steel (2020)

4 lata kazał czekać swoim fanom ruski band Arida Vortex na nowy album. "Riders of steel" to solidny album utrzymany w klimatach heavy/power metalu. Band działa od 1998r i dorobił się bogatej dyskografii i własnego stylu. Najśmieszniejsze jest to, że z starego składu został Roman Guryev i to on ma spory wpływ na to jak band brzmi dzisiaj. W 2017r do zespołu gitarzysta Alexander i wokalista Evgeny. Muzycy są utalentowani i tego nie mogę im odmówić. Mam jednak problem z tym albumem. "Riders of steel" ma kilka świetnych momentów, ale jako całość jest bardzo nie równy i nie ma większej siły przebicia.

Świetna okładka i mocne, mięsiste brzmienie, które podkreśla umiejętności muzyków to za mało. Troszkę szkoda, bo potencjał na coś więcej był. Zachwyca melodyjny i i niezwykle przebojowy "Small Toy Soldier". Mocny riff i pomysłowe aranżacje czynią ten utwór jednym z mocniejszych na płycie. Dobrze wypada też zadziorny i nieco bardziej podniosły "Riders of Steel". Klimat rycerski jest motorem napędowym tego kawałka. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "We will rise Again" i to wszystko przypomina mi Firewind, co jest dobrym znakiem. Jeszcze wymiata melodyjny, instrumentalny "The invincible". To tyle jeśli chodzi o pozytywne kawałki z tej płyty. Reszta jest bardziej komercyjna, bardziej rockowa.

Arida Vortex to band, który nie musi nic udowadniać, bo jest to potęga z Rosji. Tym razem "Riders of Steel" nie sieje takiego zniszczenia, jakby zapowiadał początek płyty. Nie równy i troszkę niedopracowany album. Chyba wolę wrócić do ich wcześniejszych wydawnictw

Ocena: 6/10.

piątek, 24 kwietnia 2020

KRYPTAKER - Black Death (2020)

Kto lubi muzykę z pogranicza Megadeth, Savage Messiah czy Rage ten powinien zapoznać się z debiutem amerykańskiej formacji Kryptaker. "Black death" to album może nie idealny, ale zagrany z pomysłem i dbałością o detale. To dzieło muzyków z umiejętnościami i pomysłem na siebie. Panowie grają na pograniczu heavy metalu i thrash metalu.

W sumie słychać tutaj, że główną rolę odgrywa gitarzysta i zarazem wokalista Zach. Nie da się ukryć skojarzeń z frontmanem niemieckiego Rage. Podobna barwa i podobny styl śpiewania.  To za jego sprawą materiał nabiera topornego charakteru i nieco thrash metalowego pazura. Na płycie dominuje mroczny klimat i raczej stonowane kompozycje. Nie wszystko jest idealnie i może nie każdy utwór jest tutaj hitem, ale przemawia przez to wydawnictwo solidność i pracowitość.

Brzmienie tutaj jest troszkę przytłaczające i troszkę na styl niemieckich produkcji, ale nie jest to minusem. Sam materiał ma przebłyski i ogólnie sprawie dobre wrażenie. Otwierający "Every hour of every day" , który od razu zdradza nam styl grupy i jakość zawartości. Dobry utwór, aczkolwiek niczym nie zaskakuje. O wiele ciekawiej wypada przebojowy "Black death", w końcu pojawiają się jakieś przyspieszenia. Band rozkręca się w szybszym "Trapped" czy w technicznym "Decay".  Nawet nie najgorzej wypada 9 minutowy kolos instrumentalny "In Pieces".

"Black Death" to solidna porcja heavy/thrash metalu i choć płyta jest solidna, to nie rozbudza większych emocji. Płyta troszkę na jedno kopyto i bez większych killerów. Szansa na ciekawą przyszłość jest, bowiem w kapeli drzemie potencjał.

Ocena: 6.5/10

piątek, 17 kwietnia 2020

EVIL MINDS - Eyes Of Tomorrow (2020)

"Eyes of Tomorrow" to debiutancki krążek brazylijskiej formacji Evil Minds. To młoda kapela, która gra muzykę z pogranicza heavy/thrash metalu.  W ich stylistyce można doszukać się elementów spod znaku Metaliki, Iron Maiden, Judas Priest, czy Grave Digger. Troszkę tutaj toporności, troszkę zadziorności. Wszystko pięknie, tylko sama muzyka nie porywa jakością ani stylem, a do tego dochodzi specyficzny wokal Wellingtona. To sprawia, że debiutancki album Evil Minds pozostawia wiele do życzenia.

O ile pod względem technicznym płyta jako tako się broni, to w sferze zawartości już jest troszkę gorzej. Brakuje mi tutaj mocy, pazura i nutki przebojowości. Band gra bardzo ostrożnie i bardzo monotonnie. Mamy przebłyski w postaci rytmicznego "Eyes of Tomorrow"  czy thrash metalowego "The  Blood Storm". Potencjał jest w rozpędzonym "The face of the souls", ale czegoś brakuje. Dużo tutaj średniej klasy metalu, który na dłuższą metę męczy. Nie ma ciekawych zagrywek gitarowych, wszystko jest płytkie i bez emocji.

Ta płyta świata nie zwołuje i ciężko przebrnąć przez ten nijaki materiał. Niby są riffy, jest kilka ciekawych melodii, ale wszystko jest zagrane ostrożnie i bez wysiłku. Trzeba by zmienić wokalistę i przemyśleć trochę styl. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 3/10

czwartek, 16 kwietnia 2020

ANGEL VENGEANCE - Angel of Vengeance (2020)

W tym roku nie ma nowego albumu Iron Savior, ale Piet Sielck czuwał nad debiutanckim krążkiem formacji Angel Vengeance.Ta kapela powstała w 2017r w Tajlandia z inicjatywy Nomkhona, Tuzza i Stouta. W głowie im prosty, europejski, a przede wszystkim melodyjny i chwytliwy power metal wzorowany na takich kapelach jak Helloween, Iron Savior czy Stratovarius. Jasne panowie nie odkrywają ameryki i na swoim debiutanckim krążku "Angel of Vengeance" brzmią wtórnie, to jednak zasługują na pochwały za to jak grają.

Grają na wysokim poziomie, bo zespół wie co chce grać i wie jak czerpać wzorce.  Niby brzmi to wtórnie, a słucha się tego z wielką przyjemnością. Spora w tym zasługa utalentowanego wokalisty Stouta, który brzmi niczym Micheal Kiske i to słychać w wysokich rejestrach. Idealnie pasuje do takiego grania. Dobrze wypada duet gitarzystów, czyli Tuzz i Chen. Dużo energii i wciągających melodii usłyszymy w ich wykonaniu i podobają mi się nawiązania do twórczości Helloween.

Okładka jest uboga i raczej nie zachęca do zapoznania się z tym wydawnictwem, a tu taka niespodzianka. Zawartość jest spójna i przede wszystkim zachwyca jakością. "Before the Storm" to takie klasyczne power metalowe intro, które przypomina intra Dark Moor, czy Helloween.  Czasy "Keeper of the seven keys" słychać w melodyjnym i przebojowym "Open your Eyes". Znakomicie się tego słucha i brakuje obecnie takiego prostego, klasycznego power metalu. Stonowany, troszkę marszowy "Unite" to prawdziwy hit. Prosty refren sprawdza się tutaj idealnie. Band potrafi też odnaleźć się w bardziej rozbudowanych kompozycjach i przykładem tego jest nieco progresywny "Karmaggedon (curse of evil)". Przyspieszamy w dynamicznym "Street of tommorow", który jest pięknym ukłonem dla klasycznego Helloween. Drugi kolos na płycie to "Angel of Vengeance" i znów band pokazuje jak dobrze odnajduje się w europejskim power metalu. Rycerski klimat można wyłapać w zamykającym "Blood of the brothers"

Egzotyczne rejony, a muzyka bardzo dobrze znana i lubiana. No bo kto z nas nie lubi europejskiego power metalu w stylu helloween. Angel Vengeance nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale grają na bardzo dobry poziomie. Znajdziemy tutaj hity, ciekawe melodie i przemyślany materiał, który łatwo wpada w ucho. Płyta idealna dla fanów power metalu.

Ocena: 8/10

środa, 15 kwietnia 2020

CIRITH UNGOL - Forever Black (2020)

Czy ktoś wierzył, że kiedyś odrodzi się kultowy Cirith Ungol?  Sądziłem, że jest to jeden z tych przypadków, kiedy kapela zrobiła co miała zrobić i przestała istnieć. Jeśli chodzi o Cirith Ungol to za sprawą działalności w latach 80 i 90 przeszli do historii. Każdy fan heavy metalu musi ich znać. Marzenie wielu fanów tej kultowej kapeli się spełniło i teraz po 29 latach wracają z nowym albumem. Szok i nie dowierzanie, a;e to prawda. Po tylu latach Cirith Ungol powraca i co ciekawe brzmią, jakby czas dla nich się zatrzymał. "Forever Black" to taki powrót do korzeni, płyta mocno kojarzy mi się z debiutem "Forst and fire" czy "King of the dead".

Płyta brzmi jakby powstała w latach 80 i brzmi bardzo autentycznie. To nie jakaś tam podróba i marne kopiowanie kogoś. Cirith Ungol jest sobą i dalej gra klimatyczny heavy metal z domieszką doom metalu. Okładka jest w stylu do jakiego przyzwyczaił nas band i ten klimat lat 80 jest wyczuwalny. Cieszy fakt, że kapelę tworzą muzycy, który przez lata wykreowali styl Cirith ungol. Jest wyrazisty i jedyny w swoim rodzaju wokalista Tim Baker.  Mamy też gitarzystów Lindstroma i Barraza, co sprawia że styl z lat 80 i 90 został utrzymany. "Forever Black" to płyta dojrzała, przemyślana i bardzo gitarowa. Na taką płytę fani czekali, bo to klasyczny Cirith Ungol.

Kocham kiedy płytę otwiera melodyjne i wciągające intro, które buduje napięcie. "The Call" to mroczny i niezwykle mocarny kawałek, który szykuje nas na coś wielkiego. Dalej mamy dobrze nam znany "Legion Arise". Mocny riff, dobrze rozegrane partie gitarowe i ten mroczny klimat. Nic dodać, nic ująć. Kto kocha epickość i taki true metalowy wydźwięk ten z pewnością pokocha złożony i klimatyczny "the frost monstreme". Znalazło się miejsce na energiczny i przebojowy "The fire divine". Mocnym punktem albumu jest nieco progresywny "Fractus Promissum" czy marszowy i epicki "Nightmare". Całość zamyka stonowany i ponury "Forever black", który idealnie podsumowuje ten krążek.

Wciąż nie mogę uwierzyć, że Cirith Ungol po tylu latach wrócił i to z tak mocnym albumem. Płyta jest dojrzała, przemyślana i przede wszystkim mroczna. Trendy się zmieniły, a band dalej gra swoje. Klasyczny Cirith Ungol. Gorąco polecam, ale pewnie wszyscy słuchają ten album.

Ocena: 9/10



poniedziałek, 13 kwietnia 2020

ROAD WARRIOR - Mach II (2020)

Australijski Road Warrior  nie marnuje czasu i po dwóch latach od wydania debiutu "Power" powraca z nowym krążkiem. "Mach II" to dzieło dopracowane i moim zdaniem o wiele ciekawsze pod względem materiału niż debiut.  Kapela może nie jest jakoś długo na rynku muzycznym, ale grać potrafi i wiedzą co chcą grać. W głowie im stylistyka oparta na klasycznym heavy metalu z nutką progresywnego metalu.. Słychać w ich muzyce inspiracje Crimson Glory, Savatage czy Liege Lord.

Tak panowie kochają klimaty lat 80, kochają wyszukane melodie i rozwiązania, które czynią ich muzyką atrakcyjną. Na to składa się pokręcone tempa i złożone solówki. Band napędza utalentowany Denny Blake, który odpowiada za sekcję rytmiczną i partie wokalne. Danny daje czadu i nadaje całości charakteru.  Dużo dzieje się pod względem partii gitarowych Tutaj zachwyca Ben Newsome.

Szybkość i agresywność przejawia się w kilku momentach, ale tak to jest to materiał stricte heavy metalowy osadzony w latach 80. "Fox Devils Wild" przemyca troszkę elementów power metalu i ten szybki utwór pokazuje w pełni potencjał ten formacji. Podoba mi się otwarcie krążka za sprawą "Tonights Nightmare". Niby prosty kawałek, ale ma w sobie to coś. Zwalniamy w klimatycznym i marszowym "Friends behind the scenes". Band potrafi wnieść troszkę epickości i ten utwór to potwierdza. Dobrze wypada zadziorny "Thunder'm fighting", który podkreśla klimat lat 80. Na płycie znajdziemy też przebojowy "Wired" czy rozbudowany i nieco progresywny "Rest for the wicked".


Road Warrior to zespół drugoligowy i choć band gra bardzo dobry heavy metal, to brakuje im odpowiedniego szlifu. Brakuje troszkę energii, jak i przebojowości, ale całość jest solidna i zapada w pamięci. "Mach II" to uczta dla fanów tradycyjnego heavy metalu i czekam że jeszcze rozwiną skrzydła.

Ocena: 8/10

niedziela, 12 kwietnia 2020

DARK FOREST - Oak, ash & thorn (2020)

Złego słowa o brytyjskim Dark Forest nie mogę napisać. Kapela działa od 2002r i dobrze radzi sobie na rynku muzycznym. "Oak, ash & thorn" to najnowsze dzieło tej formacji i warto wspomnieć, że to już 5 wydawnictwo w ich dyskografii. Płyta potwierdza tylko, że Dark Forest zasługuję na uwagę fanów heavy/power metalu, zwłaszcza tych którzy lubią twórczość Cloven Hoof, Iron Maiden czy Crystal Viper.

Obyło się bez niespodzianek i tym razem Dark Forest poszedł sprawdzonymi patentami.  Dalej dostajemy to mocne, zadziorne brzmienie, która swoją naturalnością kupuje słuchacza od pierwszych dźwięków. Dark forest tworzy przede wszystkim utalentowany duet gitarzystów i tutaj popisują się Christian i Patrick. Panowie znają się na rzeczy i w każdym utworze znajdziemy pomysłowy riff, czy złożone, melodyjne solówki. Bardzo dobrze to brzmi.  Na pochwałę zasługuje wokalista Josh, który momentami brzmi jak Bruce Dickinson, co jest sporym atutem.

To wszystko nie miałoby znaczenia gdyby materiał nie był dopracowany i przemyślany. "Wayfarer's Eve" to  niezwykle melodyjny kawałek, o nieco folkowym zabarwieniu. Wszystko jest na miejscu i nie brakuje mu melodyjnego charakteru.Echa Crystal Viper czy iron maiden można wyłapać w lekkim, a zarazem przebojowym "Relics". 7 minutowy "Avalon Rising" potrafi oczarować marszowy klimatem i epickości, a to czyni ten utwór jednym z najlepszych na płycie. Podobny klimat mamy w kolosie "Oak, ash & thorn" i tutaj dzieje się sporo, a progresywny wydźwięk daje o sobie znać od samego początku. Hitów nie brakuje, bo jest taki "The woodlander", który wykorzystuje elementy Running Wild. Na sam koniec jest perełka w postaci przebojowego "Heart of the rose" i to jest potęga tej kapeli. Dopasowane melodie i pełne polotu zagrywki gitarowe.

Dark Forest idzie za ciosem i znów nagrał album z górnej półki. Płyta ma przemyślane kompozycje i sporą dawką przebojowości. Band kontynuuje swój styl z poprzedniej płyty i nie ma tutaj miejsca na nudę. "Oak, ash & thorn" to dojrzałe wydawnictwo i prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

sobota, 11 kwietnia 2020

ORACLE - Sign of the hourglass (2020)

Dobra czas na dobry power metal z nieco progresywnym zacięciem. Tym razem jest to propozycja ze Stanów Zjednoczonych. Oracle to band, który działa od 2014r. i dorobił się dwóch albumów. Ktoś powie, co taka młoda kapela może wiedzieć o power metalu. Jednak tutaj jest niespodzianka, bo band wie co gra i wie jak porwać słuchacza. Trzeba przyznać, że najnowsze dzieło amerykanów to płyta z górnej półki. To płyta pełna dynamiki, atrakcyjnych melodii i każdy znajdzie coś dla siebie. Zarówno fan Dragonhammer, Helloween czy Statovarius.

Znakomicie prezentuje się klimatyczna okładka w takim rycerskim wydaniu. Dobrze to wygląda. Troszkę gorzej wypada brzmienie.  Jest surowe, takie nie dopracowane i troszkę garażowe. Jednak mimo wszystko nie psuje to ostatecznego efektu. Materiał jest pomysłowy i wypełniony hitami. "Sign of the Hourglass" to dobrze skrojony album, który wypełniony jest wyrazistymi riffami. Płyta jest bardzo gitarowa i słucha się jej jednym tchem.

Mocnym atutem tej kapeli jest wokalista Andrew Ortega, który znakomicie sprawdza się w wysokich rejestrach. Frontman troszkę przypomina manierą Michaela Kiske.

Sam materiał jest dopracowany i już na starcie dostajemy energiczny i melodyjny "Through the storm". Złożone solówki i zagrywki gitarowe są tutaj po prostu urocze. Stonowany "Soldiers of the light" wyróżnia się pomysłową melodią i przebojowością. Marszowy "Demi human" cechują się epickością i rycerskim wydźwiękiem. Świetny kawałek, który pokazuje jaki potencjał drzemie w tym kawałku. Kolejny energiczny utwór na płycie to "Master the power", który może kojarzyć się ze starym Helloween. Bardzo dobrze wypada bardziej progresywny "Fly with me" i ta progresywność pojawia się również w zamykającym "Starborn Steel".

Może nie jest to czysta perfekcja, ale płyty słucha się tak przyjemnie że zasługuje na uwagę. Znajdziemy tutaj rycerski klimat i bardzo dobrą mieszankę progresywnego heavy metalu i power metalu. Przemyślany i dojrzały krążek, który zachwyca swoją pomysłowością i wykonaniem. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10

piątek, 10 kwietnia 2020

TRAVELER - Termination Shock (2020)

Rok 2019 to było objawienie dwóch świetnych kapel specjalizujących się w  heavy/speed metalu. Mowa oczywiście o Riot City i Traveler,który pokazały jak można znakomicie odtworzyć klimat lat 80. Traveler na debiucie brzmiał autentycznie i nie szczędził szybkich kawałków. Teraz po roku przyszedł czas na drugi album zatytułowany "Termination Shock". Jest to dalej świetna muzyka na wysokim poziomie, ale już nie ma takiego efekty "wow" jak na debiucie.

Band stara się zrobić wszystko, żeby można było czuć że mamy to samo co na debiucie. Jest identyczna okładka, jak i brzmienie. Mamy klimat lat 80 i dalej tą samą stylistykę heavy/speed metalową. "Termination Shock" ma więcej heavy metalu niż speed metalu, ale to wciąż wysokiej klasy materiał.  Gwiazdą tutaj jest wokalista Jean Pierre Abboud, który cechuje się charyzmą i znakomitą techniką. W górnych rejestrach spisuje się fenomenalnie. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Materiał w zasadzie jest równy i na swój urozmaicony. Pod względem poziomu nie wielu mu brakuje do debiutu. W pamięci zostaje z pewnością klimatyczny i stonowany "After The Future", który ma coś z brytyjskiego metalu i NWOBHM.  Taki speed metalowy Traveler wybrzmiewa w "Deepspace" i "Terra exodus". Fanom Iron Maiden może przypaść do gustu melodyjny i nie zwykle przebojowy "Shadded Mirror", który otwiera ten jakże udany krążek. Dużo dzieje się w rozpędzonym "Termination Shock". Ten utwór znakomicie odzwierciedla styl Traveler, a także w jakiej znakomitej formie są. Kolejny hicior na płycie to nieco lżejszy "Foreverman", który szybko wpada w ucho.Równie przebojowy jest "Stk", który niesie ze sobą sporo energii. Mamy też nieco bardziej epicki "Diary of Maiden" i to już troszkę nieco inny Traveler, ale wciąż mi się to podoba.

"Termination shock" to album troszkę słabszy od debiutu,  ale to wciąż prawdziwa frajda dla maniaków heavy/speed metalu lat 80. Przemyślany i dobrze wyważony album, który w pełni oddaje styl i jakość Traveler. Oby jak najdłużej utrzymali taki poziom.

Ocena: 9/10

METAL CHURCH - From the vault (2020)

Kiedy Metal Church oznajmił w 2015r że do zespołu wraca Mike Howe to liczyłem, że band będzie przeżywał drugą młodość. Jednak tak nie jest. Cieszy mnie fakt, że Mike wrócił tam gdzie jego miejsce oraz to, że jego forma wokalna jest bardzo dobra. Szkoda tylko, że jego głos jest marnowany, bo nie ma ciekawej oprawy. To był problem na "Damned if you do", który już pokazał, że brakowało ciekawych pomysłów na kompozycje. Album, a raczej kompilacja "From The vault" pogłębia tylko niemoc Metal Church w obecnych czasach.

Album "XI" miał klimat, killery i masę przebojów. Na nowym dziele tego nie znajdziemy. O przepraszam, jest świetny otwieracz w postaci "Dead on the vine". Mocny riff i przybrudzone brzmienie nasuwają na myśl czasy "Hanging in the balance".  Podoba mi się energia, a przede wszystkim stylistyka ocierająca się o power/thrash metal. Na całe wydawnictwo jedna perełka to za mało. Niczym nie wyróżnia się stonowany i zadziorny "For no reason". Broni też się melodyjny "Above the madness", który intryguje swoją dynamiką i przebojowością. No jest jeszcze nowa wersja "Conductor", która jest słabsza niż oryginał. To tyle jeśli chodzi o nowe kawałki. Dalej znajdziemy odrzuty z sesji "Damned if you do". Nie trafia do mnie "Mind thief" ani też "False Flag". Dużo wypełniaczy, którym nie warto poświęcać uwagi.

Rick i Kurdt grają bez polotu, bez jakiegoś pomysłu i w zasadzie przez cały album wieje nudą. Ciężko za coś pochwalić Metal Church na nowym wydawnictwie. Dwa dobre utwory to za mało, żeby mnie porwać. Mam nadzieję, że kiedyś dostanę album pokroju "XI".

Ocena: 4/10

czwartek, 9 kwietnia 2020

ANCILLOTTI - Hell on Earth (2020)

Włoski Ancillotti nie poddaje się i dalej dostarcza swoim fanom solidny heavy metal w klimatach Sinner, Judas Priest, czy Accept. W maju przewidziana jest premiera trzeciego albumu tej włoskiej formacji, która działa od 2009r. "Hell on earth" to swoista kontynuacja "strikes back" i to wciąż solidne granie, które może znaleźć swoich fanów.

Co lubię w tej kapeli to wokal Daniela Ancillottiego, który swoją charyzmą czyni muzykę tej kapeli niezwykle zadziorną. To on sprawia, że można poczuć tu klimat lat 80. Dobrze spisuje się gitarzysta Luciano Toscani, który stawia na proste rozwiązania. Znajdziemy tutaj przede wszystkim zadziorne riffy, który mają nas oczarować swoją melodyjnością i klimatem lat 80. Album jest bardzo gitarowy i to sprawia, że odbiór jest bardzo łatwy.

Band dobrze otwiera ten album, bo od rozpędzonego "Fighting Man", który nawiązuje do Primal Fear. Sam riff i wokale Daniela o tym nas przekonują. W podobnych klimatach mamy ostry i agresywny "revolution" czy melodyjny "Firewind". Band potrafi wykorzystać patenty hard rockowe, co potwierdza "We are coming". Stonowany i również hard rockowy "Broken arrow" też pokazuje, że band potrafi odnaleźć się w takich klimatach. Dobry kawałek, który szybko zapada w pamięci. Najlepiej zespół sprawdza się w szybkich utworach i to słychać w zamykającym "Till the end", który imponuje mocnym riffem i przebojowością. Prawdziwa perełka i właśnie takich hitów mi tutaj brakuje.

"Hell on earth" to kawał solidnego heavy metalu, ale nic ponadto. Band dalej gra swoje i nie ma tutaj niespodzianek. Dla fanów Accept czy Primal Fear jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena : 7/10

AXXIS - Virus of a modern time EP (2020)

Axxis znalazł czas i wydał mini album, który jest wydawnictwem nawiązującym do tego co obecnie się dzieje na świecie i tytuł "Virus of a modern time" jest adekwatny. Tak to tylko epka, ale wypada lepiej niż 2 ostatnie pełne krążki.

W dalszym ciągu nie podoba mi się szata graficzna, ale band nadrabia mocniejszym brzmieniem i stylem, który troszkę przypomina mi czasy "Utopia" co jest zmianą na plus. W bardzo dobrej formie wokalnej jest Bernhard i to on cały czas napędza ten zespół.  W stylistykę Axxis znakomicie wpisał się gitarzysta Matthias Degener, który zasilił band w 2019r. Oczywiście mimo kilku dobrych momentów całość prezentuje się co najwyżej dobrze. Brakuje jakiś wyraźnych hitów, ale ta epka daje nadzieje na lepsze czasy w obozie Axxis.

Bardzo spodobał mi się energiczny i ocierający się o power metal "Babylon" i to jest Axxis jaki lubię. Przypominają mi się czasy "Utopia". Słabszy jest toporny i nijaki "Boats of Hope". Za dużo komercji, hard rocka, a za mało konkretów. Ciężki riff i nowoczesny wydźwięk to cechy "Last Eagle" i to też co najwyżej dobry kawałek. Drugi killer na płycie to "Mother money" i jest nieco szybciej, z domieszką power metalu. Ostatnio brakowało mi takich energicznych utworów w wykonaniu Axxis. Nawet nieco nowoczesny "Virus of a modern time" dobrze się słucha i potrafi porwać słuchacza mocnym riffem i przebojowym refren. Udany kawałek i proszę więcej takich na następnym albumie.  Słabo wypada zamykający "war games", który tak naprawdę nic nie wnosi do tego wydawnictwa.

Dobrze widzieć, że mimo całej akcji z wirusem Axxis funkcjonuje i wraca do swojej właściwej formy. To tytko mini album, ale jest kilka mocnych momentów i mam nadzieję, że to przyniesie lepsze płyty w przyszłości.

Ocena: 6/10

PALACE - Reject The System (2020)

Palace zawsze był postrzegany jako solidny niemiecki band grający prosty, toporny, teutoński heavy metal, który wzorowany jest na takich kapelach jak Udo, Accept, Primal fear, czy Headhunter. W tej kapeli zawsze drzemał potencjał, ale jakoś nie mieli okazji w sumie się wykazać. Najnowsze dzieło zatytułowane "Reject the system" to porcja rasowego niemieckiego metalu w najlepszym wydaniu. 6 lat Palace kazał czekać swoim fanom na nowy krążek, ale warto było.

Tym razem band zadbał o ciekawszą okładkę frontową, która już tak nie odstrasza. Brzmienie też bardziej dopieszczone, bardziej mocarne i to tylko podkreśla jakość owej płyty. Palace to tak naprawdę Herald "Hp" Piller, który odpowiada za partię wokalne, jak i gitarowe. Spisuje się w tej podwójnej roli i to on nadaje całości takiego niemieckiego charakteru. Brzmi to mocarnie i to przedkłada się na poziom zawartości.

Dużo tutaj z Udo, czy Accept, ale czy to źle?  Mroczny "Final Call of Destruction" i przebojowy "Soulseeker" wpisują się w tą konwencję. Na płycie nie brakuje killerów i jednym z nich jest energiczny otwieracz "Force of Steel", który ma coś z Primal Fear, co mi się bardzo podoba. Brawa za niezwykle mocny i urokliwy riff. Bardzo dobrze wypada szybki "Bloodstained World", w którym nie brakuje ostrych partii gitarowych i wciągających melodii. Jeden z mocniejszych momentów na płycie. Wejście melodyjnego riffu w "Valhalla Land" troszkę skojarzyło mi się z Crystal Viper i gdzieś ten styl naszego rodzimego bandu można wyłapać. Klimaty Primal Fear i Udo wracają w dynamicznym "Legion of Resistance", który idealnie odzwierciedla styl Palace i ich znakomitą formę.  Całość zamyka prosty i przebojowy "No one break my will".


"Reject the System" to definicja niemieckiego heavy metalu i wybierając ten krążek, wiemy na co się piszemy. Mocne riffy, zadziorny wokal i duża dawka przebojowości. To jest to co znajdziemy tutaj. Dla fanów Udo, Accept czy Primal Fear pozycja obowiązkowa. Jak dla mnie jest to jeden z najlepszych albumów tej grupy.

Ocena: 8.5/10

środa, 8 kwietnia 2020

AXEL RUDI PELL - Sign of the Times (2020)





Czego można spodziewać się po 18 albumie Axela Rudi Pella? Na pewno nie eksperymentów, czy próby tworzenia czegoś nowego. Ten uzdolniony gitarzysta i kompozytor przyzwyczaił nas do swojego stylu, tak więc każdy album nie zaskakuje nas niczym. Zawsze dostajemy to samo, czyli wysokiej klasy melodyjny metal, który zachwyca swoją finezją, lekkością i przebojowością. "Sign of the Times" to najnowsze Axela i jest to album jakich pełno w jego bogatej dyskografii. Płyta skrojona w sprawdzony sposób i to płytę można słuchać w ciemno.

Nie zmienia się skład i to od paru lat, zresztą jak i sama muzyka. Wiemy jak album Axela wygląda. Zaczynamy od intra, potem szybki kawałek, potem w międzyczasie rozbudowany kolos, ballada, jakiś hard rockowy hit i zamknięciem kolosem. Tak "Sign of the Times" to schematyczny do bólu album, który wiemy jak będzie brzmiał nim go odpalimy. Jest to może i pułapka dla samego muzyka i błędne koło, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Po co zmieniać swój styl, kiedy wszystko się sprawdza a fani są zadowoleni?

Co mi nie pasuje w tym albumie to na pewno nijaka okładka, która jest jakoś nie w stylu Axela. Zawartość też może i jest wysokich lotów, choć nie ma takiego kopa jak poprzedni album, a przede wszystkim troszkę kuleje przebojowość. Reszta bez większych zarzutów z mojej strony.

"The Black Serenade" to rasowe intro w wykonaniu Axela. Mamy klimatyczny instrumentalny kawałek, który wciąga. Jest dobrze, ale w fotel mnie nie wgniotło.  Więcej emocji wzbudza rozpędzony i bardzo energiczny "Gunfire". Typowy, szybki utwór w wykonaniu Axela. Nic dziwnego, że ta kompozycja promowała nowy album.Stonowany i nieco hard rockowy "Bad reputation" to już kolejny rasowy szlagier Axela. Takich utworów na jego płycie nigdy nie brakuje i one zawsze znakomicie urozmaicają materiał. Bardzo dobry utwór, aczkolwiek nie błyszczy pod względem przebojowości. Z pewnością owe niedociągnięcia tej kompozycji rekompensuje rozbudowany i klimatyczny "Sign of the Times". To podręcznikowy kolos do jakich już nie raz nas przyzwyczajaj Axel. Stonowane tempo i popisowe wokale  Johny'ego Gioeli'ego to urok tej kompozycji. Jeden z najlepszych utworów na płycie to na pewno. Band przyspiesza w dynamicznym "The end of the line", który brzmi jak zaginiony kawałek z czasów "Black moon pyramid" i brakowało mi takiego energicznego i radosnego utworu. Dobra robota Axel. Oczywiście obowiązkowa musi być ballada, no i jest w postaci "As blind as a fool can be". Lekki, rockowy kawałek o romantycznym zabarwieniu. Utwór wciąga i to od samego początku. Podniosły refren i echa Rainbow czy Deep Purple to jest to co mi się podoba w przebojowym "Wings of the storm". Kolejna perełka na płycie. Dalej mamy rockowy "Waiting For Your Call" i znów czegoś mi brakuje. Może mocy? może jakiegoś ciekawszego riffu?  Co mnie zaskoczyło? Bez wątpienia motyw reegee w "Living in a Dream". Ciekawie to wyszło i to pokazuje, że można nieco odświeżyć sprawdzoną formułę. Całość zamyka klimatyczny "Into the Fire" i znów te patenty Black Sabbath. Świetna kompozycja i to jeden z najlepszych utworów na tym krążku, jeśli nie najlepsza.

Nie jest to drugi "Knights Call", nie jest to też drugi "Tales of the Crown", ale ta płyta to wciąż Axel Rudi Pell wysokich lotów. Co z tego, że to wszystko już było, co z tego że płyta może nie jest tak przebojowa jak poprzednia. Panowie są w formie i dobrze się tego słucha, a to jest najważniejsze.  Osobiście "Knights Call" jest lepszym albumem.

Ocena: 9/10

niedziela, 5 kwietnia 2020

STARGAZERY - Constellation (2020)

Nic nie trwa wiecznie. Fiński band o nazwie Stargazery przekonał się o tym. W końcu zespół przez 5 lat zbierał się na wydanie nowego krążka, a wszystko było podyktowane zmianami personalnymi. "Constellation" to wydawnictwo nagrane w nowym składzie i po długiej przerwie, ale muzycznie słychać, że to dalej Stargazery, który błyszczał na pierwszych dwóch płytach. Dalej jest to mieszanka rocka i melodyjnego metalu. Poprzednie były mocniejsze, zadziorniejsze, ale nowy krążek również trzyma wysoki poziom.

Pod względem technicznym płyta zachwyca lekkim i zarazem bardzo czystym brzmienie. Od razu wiadomo, że to fińska kapela. Okładka też taka typowa dla tej kapeli, ale to nie jest tak istotne jak zawartość. Tutaj też nie jest źle i jest co podziwiać.

Podstawą tej kapeli jest charyzmatyczny wokalista Jari Tiura oraz gitarzysta Pete Ahonen i panowie wciąż wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. To lekka i klimatyczna muzyka, która ma łapać za serce i tak w sumie jest. To bardzo udana mieszanka melodyjnego metalu i rocka.

Zaczynamy od singlowego "Sinners in Shadows", który w pełni oddaje styl tej kapeli. Jest melodyjnie, jest przebojowo i tak lekko. Bardzo udany otwieracz.  Podoba mi się klimatyczny i stonowany "War Torn".  Klawisze tutaj budują niezłą atmosferą i to jest urocze. Niby nie ma tutaj agresji czy mocy, a utwór potrafi oczarować. Znakomicie prezentuje się marszowy, troszkę epicki "Self proclaimed King". Co mnie urzekło w tym utworze to bez wątpienia podniosły i pomysłowy refren. W podobnym stylu utrzymany jest zadziorny i przebojowy "Ripple the water". Rockowa ballada w postaci "I found angels" to prawdziwa perełka. Kocham tego typu ballady, które potrafią poruszyć słuchacza. W tytułowym "Constellation" można doszukać się elementów power metalu i to jest prawdziwa petarda. Mocny riff, duża dawka przebojowości i w zasadzie dzieje się tutaj dużo pod względem partii gitarowych. Na sam koniec mamy dwa hity czyli "In my blood" oraz zamykający "raise the flag".

Stargezery może nie dobił do poziomu z debiutu, ale "Constellation" to wartościowy album, który zachwyca swoją lekkością i przebojowością. Płyta zasługuję na uwagę i jest to stargazery jaki kocham.

Ocena: 8/10

piątek, 3 kwietnia 2020

LADY BEAST - The vultures amulet (2020)

Kochasz Heavy metal? Wychowałeś się na muzyce z lat 80?  Jeśli odpowiedź brzmi "Tak" to amerykański Lady Beast ma coś dla Ciebie drogi czytelniku. Wszystko zależy od Twojego podejścia do płci pięknej w heavy metalu. Dla wielu słuchaczy to jest problem, kiedy to kobieta jest za mikrofonem. Niby to nie jest to samo i nigdy nie będzie to ta sama agresja i moc co u mężczyzny. Szczerze? Jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało. Wychowałem się na takich formacjach jak Steelover, Hellion czy Warlock. Czasami kobieta potrafi wnieść ciekawy klimat i wnieść troszkę urozmaicenia do heavy metalu. Jeśli nie jesteś fanem kobiecego głosu w heavy metalu to nowy album Lady Beast tego nie zmieni.  Dla fanów tego typu metalu ta płyta będzie prawdziwą ucztą. "The Vultures Amulet" to naprawdę udany album, który może się podobać.

Lady Beast w dalszym ciągu robi swoje i gra prosty, zadziorny heavy metal, który mocno osadzony jest w latach 80. Nie tworzą niczego nowego i trzymają się z dala od eksperymentów. Ma to swój urok, bo band gra z pomysłem i wie jak stworzyć ciekawe kompozycje. Deborah Levine to wokalistka, która śpiewać potrafi, a że troszkę brakuje jej pary to nie ma to większego znaczenia. Wokalistka odnajduje się w tym co słyszymy i to ona sprawia, że wiemy że jest to Lady Beast. Ta płyta to przede wszystkim dobra praca gitarzystów. Andy i Chris to bardzo pracowici gitarzyści i wygrywają mocne riffy.  Pod tym względem płyta jest bardzo atrakcyjna.

Płytę otwiera rozpędzony"Metal Machine", który nawiązuje do starych bandów z lat 80. Jest pozytywna energia i dawka przebojowości, a to zawsze działa.  Wpada w ucho zadziorny "Runes of rust", który może kojarzyć się z twórczością Iron Maiden. Kawałek imponuje swoje skocznością i taką lekkością. Partie basu w "The gift" są pomysłowe i od razu wpadają w ucho. Bardzo mocny kawałek, który tylko pokazuje w jakiej formie jest band.  Fanom Judas Priest może przypaść do gustu zadziorny i taki bardziej tradycyjny "Betrayer". Mamy też stonowany "The champion", który napędza pomysłowy główny motyw. Nutka epickości pojawia się w "The vultures amulet", z kolei zamykający "Vow of the valkyrie" to speed metalowa jazda bez trzymanki.


"The vultures amulet" to płyta bardzo klasyczny i ten klimat lat 80 udziela się od pierwszych sekund.  Bardzo dobrze wyważony krążek, który imponuje przebojowością i dobrymi partiami gitarowymi. To typowy album Lady beast. Nie ma niespodzianki i dobrze. Eksperymenty zostawmy innym zespołom.

Ocena: 8.5/10

FURY - The Grand Prize (2020)

W tym roku brytyjski band o nazwie Fury obchodzi 10 lecie działalności i świętują ten jubileusz nowym wydawnictwem. "The grand prize" to ich trzecie dzieło i z pewnością tylko utwierdza, że to solidna kapela, która potrafi grać. Najlepiej wychodzi im prosty, melodyjny heavy metal z domieszką hard rocka, czy też NWOBHM.

Jasne nie ma tutaj zaskoczenia, nie ma też niczego nowego co by oczarowało słuchacza. Band gra troszkę odtwórczo, ale mimo pewnych wad i tak warto poświęcić czas tej brytyjskiej formacji. Nowy krążek jest solidny i ma kilka mocniejszych momentów. Brakuje może ostatecznego szlifu i troszkę mocniejszych partii gitarowych. Julian i Jake stawiają na proste motywy gitarowe i riffy są bardzo ostrożne i troszkę pozbawione emocji. Wokal Juliana też nie wywołuje dreszczy, ani też nie potrafi wgnieść w fotel. Wiadomo, że zespół grać potrafi i dzięki temu jest solidny materiał. Jednak daleko do ideału.

Okładka troszkę nietypowa, bo bardziej kojarzy się z jakąś grą komputerową. Brzmienie też troszkę takie stłumione i bez mocy. Po otwieraczu "You re the fire" można od razu poczuć ten brytyjski klimat. Jest coś z Saxon czy Iron Maiden i od razu lepiej się tego słucha. Wtórne, ale przyjemne granie. Niczym nie wyróżnia się nieco hard rockowy "Galactic Rock". Troszkę lepiej wypada energiczny "Burnout", który wyróżnia się udaną partią basu w początkowej fazie utworu.Band potrafi grać też interesująco co potwierdza w tytułowym "The grand prize", w którym zespół nawiązuje do twórczości Iron maiden.  Podobne emocje wywołuje nieco zadziorny i przebojowy "Casino Soleil". Prawdziwa petarda i najlepszy kawałek na płycie. Całość zamyka złożony "Road warrior", w którym słychać naprawdę ciekawe zagrywki gitarowe.

Fury to band, który jak prawdziwy rzemieślnik tworzy solidny heavy metal.  To band, który stawia na klimat lat 80 i na proste motywy. Dobrze im idzie, ale jeszcze do perfekcji daleko. Zobaczymy gdzie band dojdzie za kilka lat.

Ocena: 6/10

czwartek, 2 kwietnia 2020

DYNAZTY - The dark delight (2020)

W tym roku niemiecki The Unity pokazał jak atrakcyjnie połączyć elementy power metalu, melodyjnego metalu i hard rocka. Jednak mamy odpowiedź ze Szwecji. Wrócił specjalista od takiego grania czyli słynny Dynazty. Ta utalentowana kapela działa od 2007r i szybko uzyskała status gwiazdy i to nic dziwnego. W tym roku Szwedzi wydali swój 7 album zatytułowany "The dark delight", który jest idealną kontynuacją "Firesign". Band od lat trzyma wysoki poziom i znów nagrał album praktycznie perfekcyjny.

Tradycyjnie band zadbał o soczyste, mocne i czyste brzmienie, które idealnie sprawdza się przy stylistyce hard rockowej czy melodyjnego metalu. Najlepsze jednak jest to, że od lat panowie wciąż zachwycają swoją muzyką i zaskakują swoimi pomysłami. Z lekkością przychodzi im tworzenie przebojów i to słychać. Płyta kipi energia i dostarcza słuchaczowi naprawdę wciągających melodii. W Dynazty kluczową rolę odgrywa utalentowany wokalista Nils, który potrafi budować napięcie i nadawać kompozycjom melodyjności. Kawał dobrej roboty robią gitarzyści czyli Mike i Rob. Panowie z lekkością wygrywają bardzo chwytliwe melodie rodem z płyt Abba. Prawdziwa plejada świetnych melodii.

Nowa płyta to 12 kawałków. Płytę otwiera przebojowy "Presence of Mind" i to jest Dynazty jaki uwielbiam. Niby kryje się za tym prosta melodia i łatwo przyswajalny refren, to jednak imponuje pomysłowość i taki nowoczesny charakter. Troszkę progresywności można wyłapać w "Paradise of Architect". Melodia na miarę Abby mamy w przebojowym "The Black" i to jest kawałek, który ukazuje piękno tej kapeli. Mało kto ma taką smykałkę do melodii. Troszkę bardziej rockowy jest spokojniejszy "Hologram". Moim faworytem jest "Heatless Madness", który brzmi troszkę jak Beast in black. Utwór szybko wpada w ucho i to jest prawdziwy killer. Podobne emocje wywołuje nowocześnie brzmiący "Waterfall". Popisy gitarowe w energicznym "Apex" czy "The man and the elements". Płytę zamyka również lekki i chwytliwy "The dark delight", który również mocno czerpie z twórczości Abba.

"The dark delight" to bardzo dobrze wyważony album pomiędzy zadziornym hard rockiem, a przebojowym i melodyjnym heavy/power metalu. To płyta urozmaicona, lekka, dynamiczna i zarazem bardzo przebojowa.  To kolejny mocny album tej szwedzkiej formacji. Prawdziwa perełka.

Ocena: 9.5/10