środa, 29 czerwca 2011

STONEWALL - Victims Of Evil (2011)

Modne ostatnio się stało w muzyce heavy metalowej, granie w stylu lat 80. Jako, że to złoty okres dla metalu, wielu na tej muzyce się wtedy wychowało, to teraz młode zespoły próbują swojej szansy grając metal wzorowany na tamtym okresie. Nie inaczej robi młody band z Włoch, który się zwie Stonewall. Zespół czerpie troszkę z wczesnego Running Wild, Scanner, a momentami z innej wielkiej sławy prosto z Wlk. Brytanii – Iron Maiden. Choć zespół został założony w 2006 roku, to musiał grzecznie poczekać na swoje pięć minut. Tymi pięcioma minutami jest ich debiutancki album „Victims Of Evil”. Klimat lat 80 tutaj jest nawet tej okładce która zdobi ten album. Jest kiczowata, i taka bardzo kolorystyczna. Również i brzmienie takie charakterystyczne dla tamtych lat, z wysuniętą perką i do tego ten młody, surowy wokal. Czego chcieć więcej? Ano można jedynie chcieć czegoś na miarę tego co grały zespoły w tamtym okresie. Czy ten właśnie stanie się zespołem takiej klasy jak Running Wild? No przekonajmy się....

Zaczyna się bardzo dobrze bo od tytułowego „Victims Of evil”, który dobrze się prezentuje. Ma dobry riff, prosty aczkolwiek bardzo energiczny. Sam klimat nasuwa mi Scanner, który w podobnym klimacie się obracał. Gitarowo utwór brzmi bardzo dobrze. Aczkolwiek nieraz oklepany patenty tutaj nieco sprowadzają nas na ziemię, że to nic innego jak granie tego co sprawdzone. Zespół nie wiele daje od siebie, a liczenie na jakieś oryginalne wariacje jest nie na miejscu. Refren też prosty i ubogi, jak przystało na granie pod złote lata 80. Jednak szacunek, że utwór jak na swój długi czas trwania nie nudzi. Natomiast taki „Dark Revelations” czerpie dużymi garściami ze wczesnego Iron Maiden. Choć nie ma w tym nic specjalnego, ani tym bardziej nowego, to jednak słucha się tego z wielkim zapałem. Każda melodia, każdy wers jest szybko wchłaniany. Jest to chwytliwe i jednocześnie melodyjne. Słychać jak zespół wzoruje się na paru zespołach, konkretnie jednego nie wybrali i tak słychać trochę z tego, trochę z tamtego. Innym klimat prezentuje taki „War of the Worlds”, który gdzieś tam czerpie z Manowar i słychać że wokalista, jakoś nie radzi sobie z takim graniem. Szkoda, bo to jest mocny punkt tego albumu. Zespół potrafi grać to prawda, ale lepiej dla nich będzie jak skupią się na graniu własnego metalu, a nie jakieś tribute. Znów bardzo dobrze prezentuje się warstwa instrumentalna, zwłaszcza solówki. Jest to kolejny przykład w przypadku tego albumu, że ponad 6 minut dla utworu nie musi oznaczać nudę. Podoba mis się również taki „No more fear” a to z prostego względu, gra w stylu jednego z moich ulubionych zespołów – Running Wild. Tutaj się kłania „Gates To purgatory”. Tutaj tez jest wszystko dobrze rozegrane, aczkolwiek rzemiosło bierze górę. Ponadto nie ma tego luzu i radości z grania co było słyszalne w RW. Tutaj jest tylko naśladowanie, nieco ułomne, aczkolwiek miło się dalej tego słucha.”Feel My Blade” też podobne inspiracje muzyczne co poprzedni utwór. Jest to i energiczne, szybki i melodyjne, aczkolwiek brakuje tożsamości i trochę własnej woli w wkład własne w zawartość. Najlepiej prezentuje się z tego wszystkiego Guerrieri jako gitarzysta, z którego coś jeszcze może być. Był IM,był i RW, a w „Fight To Surve” słychać...Saxon i „Rock the nation”. Podobny riff, podobne tempo, choć wszystko gorzej podane. Monotonne trochę to, nieco bez pomysłu na jakiś riff konkretny. Refren tez podobny do tego z kompozycji Saxon. Poza tym solówka też skądś zaczerpnięta. Szkoda, że człowiek nie zna wszystkich zespołów świata, wtedy bez problemu by się wszystko wychwyciło. „We can Change the world” tutaj słychać nieporadność muzyków i brak pomysłów na własne granie. Przecież to jest ich debiut i powinni dać z siebie 100%, anie 50% i do tego kopiuj i wklej. No szkoda, po potencjał zespół ma. Ni to ballada, ni to szybsza kompozycja. Nijaki ten utwór. Na koniec mamy cover zespołu Sword „FTW”, który też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Kolejne tylko dobre granie, w którym rzemiosło jest na pierwszym miejscu.

Album nie trwa długo bo tylko 40 minut, a to akurat dobry pomysł był, bo w połowie album nieco siada i zaczyna nużyc, a przyczyn nudy należy się doszukiwać w monotonnym graniu, które nic specjalnego nie ma do zaoferowania. Tylko odgrzewane stare kotlety podane na nowo. Gitarowo album nie jest taki zły, dobrze się słucha kilku utworów, z naciskiem na tytułowy i „War of the Worlds” jednak brak pomysłów ogarnia słuchacza z każdej strony. Podobać się może klimat, brzmienie, wokal lat 80, ale granie pod swoich idoli to nie wszystko, to jest najprostsza droga dla muzyka, ale najcięższą drogą jest ta, w której trzeba dać wszystko od siebie, a zespołowi najwidoczniej się nie chce, pomimo że potencjał w nich dżemie. Choć z drugiej strony, nawet z własnym materiałem mogliby co najwyżej powalczyć o środkowe miejsca, bo do walki z zespołami grającymi nowocześnie i z pomysłem nie mają szans. Album kierowany dla tych, co nie mają co robić z czasem, słuchają każdej nowości, słuchają albumów w klimatach lat 80, ale tym co szukają czegoś konkretnego to odradzam, bo można sobie odpuścić i tak nic na tym nie stracicie. Ocena to mocne 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz