czwartek, 30 czerwca 2011

MERCYFUL FATE - In the shadows (1993)

Mercyful Fate, zespół który po wydaniu dwóch genialnych krążków; „Mellisa” oraz „Dont break The Oath” po padł w niebyt. Zgrzyt między muzykami podyktowane innymi zainteresowaniami muzycznym, King kontynuował swoje pomysły w solowym zespole. Plotki o powrocie zespołu pojawiły się, kiedy to wytwórnia Roadrunner wydała składankę zatytułowaną „Return Of The Vampire” w 1992 roku. Mówiono się o tym sensacyjnym powrocie dość głośno i potwierdzenie tej wieści nastąpiło rok później. Jak doszło do reaktywacji? King będąc w USA otrzymał kasetę zawierającą nowe pomysły Denenra i Shermanna, które były sporządzone zmyślą o ich wspólnym zespole – Zoser Mez. Jednak utwory nie przypadły do gustu pozostałym członkom zespołom. Zaś King pochlebnie się o nich wypowiadał i twierdził, że są utrzymane w stylu Mercyful Fate. King porozmawiał z dawnymi kolegami i się dogadali. Najpierw King zrobił rozpoznanie na rynku, czy ktoś w ogóle oczekuje ich powrotu, a owe rozpoznanie było ponad oczekiwania Kinga. W ten o to sposób King zadzwonił do Schermanna, żeby potwierdzić że godzi się na reaktywację zespołu. Mercyful Fate wracał prawie w oryginalnym składzie, no prawie bo Kim Ruzz nie chciał brać udziały w tym przedsięwzięciu, to też zastąpił go sesyjny perkusista Morten Nielsen. Co ważne reaktywując MF King zapewnił swoich kolegów z KD że nie rozwiązuje swojego zespołu i będzie dzielił rolę w frontmena w oba zespołach. Zespół poszukiwał wytwórnię, która byłaby zainteresowania wydaniem ich nowego albumu, a szukać długo nie musieli, bo zgodę wyraziło Metal blade records. I po tylu latach przerwy zespół wrócił z nowym albumem „In the shadows” który światło dziennie ujrzał w roku 1993. Album wywołał szum wśród fanów jak i dziennikarzy, gdzie pojawiały się pochlebne recenzje jak i te które zbluzgały album. Przyczyn, takiego a nie innego zachowania należy się doszukiwać w kwestii oczekiwań. Po 2 genialnych albumach większość liczyła na podobny poziom, niestety album jest nieco inny. Może i nie ma poziomu poprzednich krążków, ale zły to on też nie jest. Minusem bez wątpienia jest nie najwyższych lotów brzmienie. Również aranżacja jak i same kompozycje. Słychać, że utwory tworzył każdy samodzielnie, a później wszystko to nagrano na płytę. Ponadto album jest nie równy, jest kilka killerów, ale jest też sporo tylko dobrych kompozycji. Najlepiej wypadają te stworzone przez Kinga. Tematycznie może nie ma i szatana, ale też jest mrocznie, a to choćby za sprawą lyriki poświęconej egipskim bogom, mellisie, koszmarom czy też jeźdźcowi bez głowy.
Album otwiera „Egypt” utwór autorstwa Kinga i jest to utwór, który został wybrany na promowanie krążka. Jest to mocna kompozycja, z typową warstwą instrumentalną. Jest i ciężar, jest i mrok, tylko może sama kompozycja nie tej klasy co wcześniejsze dokonania. Najbardziej wybija się wokal Kinga i jego kwestie typu „aaahhhhh”. Drugim kawałkiem promującym jest „Bell of the Witch”. Muzycznie nie jest źle, choć brzmi to trochę smętnie podczas zwrotek. Niby wszystko brzmi bardzo dobrze, niby jest ciężar, ale czegoś brakuje. Solówki to pewien stały punkt tego krążka, bo za każdym razem są satysfakcjonujące. Dobrym pomysłem było urozmaicenie utworu bo gdyby był utrzymany w jednej tonacji to byłby nudny. Zespół pokusił się nawet o długie kawałki, a jednym z nich jest „The Old Oak”, słychać grę pod stare płyty. Riff utrzymany w średnim tempie, a brzmienie gitar znów ciężkie. Jest ponuro, mroczno i to kolejna cecha starych albumów. Jest to jeden z mocniejszych punktów na albumie. Choć riff, mógł być nieco bardziej melodyjny. Tak jak wspominałem najlepsze kompozycje takie pełne luzy i melodyjności tworzy sam King, a tego najlepszy przykładem jest taki „Shadows”. Prosty, ale jakże bujający riff został tutaj rozegrany i takie MF mi się najbardziej podoba. Jest i ciężko, melodyjnie, a kawałek nie jest jakiś taki wymuszony. Swoje 3 grosze dorzucił Denner tworząc „A gruesome Time”, który jest tylko dobry i jakoś niczym specjalnym się nie wyróżnia. Gdzieś uleciała energia i pomysłowość w tym utworze i nawet klimat czy solówki nie wiele ratują sprawę. „Thirteen Invitations” to kolejny utwór kompozytorstwa Kinga, znów jest żywsze granie, znów jest pomysłowość. Jest to kolejny dowód, że king tworzy najlepsze utwory jeśli chodzi o ten album. Wystarczy posłuchać, bardzo chwytliwego riffu i wszystko jest jasne. Schermann i Denner stawiają na ciężar, zaś King na melodyjność i przebojowość. Dobry też tylko jest :'Room of Golden air”, który jest popisem instrumentalnym gitarzystów. Mocnym punktem jest drugi kolos na tym albumie, a mianowicie „Legend Of Headless rider”, który jest utrzymany wolnym tempie, ale jest przynajmniej rozegrany z pomysłem i potrafi zaskoczyć niezłymi motywami i chwytliwymi melodiami. Moim faworytem i takim moim prywatnym ulubionym utworem z tego krążka jest „Is that you mellisa?'
Skoro tak się zachwycam tym utworem to od razu możecie się domyślić, że autorem jest nie kto inny jak maestro Diamond. Utwór szczerze pasowałby do jego twórczości w King Diamond band. Jest luz, melodyjność i swoboda, nie ma niczego wymuszonego. I jest to bodajże jedna z takich lżejszych kompozycji na albumie, a mimo to jest najlepsza. Na koniec mamy zagrany na nowo stary kawałek „Return of the Vampire” w którym gościnnie wystąpił perkusista Lars Urlich.

Gdyby miał ocenić ten album, nawet pomijając ten album nie patrząc na dwa poprzednie albumy, to i tak ocena by się nie zmieniła, bo problem tkwi w tym, że album nie jest spójny, mamy świetne kompozycje jak „Egypt” czy też „Is that you Mellisa?”, ale jest sporo takich średnich utworów. Nie pomaga uratować tego ani niezła forma wokalna Kinga, ani talent Schermanna. Album jest dobry i tylko tyle. Na więcej nie ma tutaj potencjału, nie ma jakiś wyróżniających się refrenów, ani jakiś takich riffów zagranych ponad przeciętną. Album właściwie mogę polecić fanom Kinga Diamonda, tylko i wyłącznie. Ocena 7/10

1 komentarz:

  1. kolejna recenzja i kolejny blamaż recenzenta. po jej przeczytaniu kompletnie nie wiadomo o co w niej chodzi ? żenada i kompletna indolencja. czy sam recenzent wie o co mu chodziło podczas jej pisania ? jestem przekonany, że NIE !!!
    jeden wielki bełkot bez ładu i składu i w dodatku pomieszanie z poplątaniem w sferze informacyjnej. zalecam zapoznanie się z historią zespołu z tego okresu bo pisanie bzdur nikomu nie służy...
    ale ale ... tak to jest niestety kiedy to laik bierze się sprawy o których niestety pojęcia nie ma. w tym przypadku brak przygotowania merytorycznego jest bardzo rażące !!!

    OdpowiedzUsuń