wtorek, 21 czerwca 2011

VODOO CIRCLE - Broken Heart Syndrome (2011)

Moda wszędzie wygląda tak samo. Czy to chodzi o ciuchy czy muzykę. Spytacie dlaczego? W obu przypadkach często jest tak, że coś co kiedyś było na fali, a potem przepadło, wraca znów do łask, znów każdy chce to mieć i każdy tym się podnieca na nowo. Takie podróże w czasie uważam za miłe, bo przypomina się o tym jaki to kiedyś wywarło wpływ i jakie piętno odbiło na innych twórcach. Lata 70 fakt, nie było mnie jeszcze wtedy na świecie, ale jednakże klasyki znam i wciąż nie mogą wyjść z podziwu, że w latach kiedy na topie byli hipisi i ich muzyka, to jednak gdzieś narodziły się takie legendy jak Deep Purple, Rainbow, Black Sabbath. Potem każdy z nich czerpał garściami. Potem jednak każdy wkładał coś od siebie. Potem przyszyły czasy Iron Maiden, potem thrash, power metal. Gusta słuchaczy się zmieniały to też stara szkoła takiego grania w stylu Rainbow czy Deep Purple troszkę poszła w zapomnienie. Jednakże tak jak to w przypadku mody jest to coś kiedyś było na to topie wracam niczym boomerang i znów zaczyna się przypominać o tradycji i korzeniach. W tym roku 2011 choćby mamy Demons Eye, Black Country Communion czy też właśnie Voodoo Circle. Pewnie myślicie, skoro grają w stylu tych wielkich kapel, to pewnie taki zespół jak Voodoo Circle nic nie daje od siebie. I takie myślenie może was doprowadzić do błędu. Bo zespół umiejętnie wykorzystał wehikuł czasu i jakby wyciągnął co trzeba i przeniósł to do naszych czasów. To zresztą słychać za pomocą warstwy rytmicznej i także za sprawą brzmienia.
Zespół właściwie już wcześniej w roku 2008 albumem za tytułowanym po prostu Voodoo Circle, jednakże pomimo tego że podobało mi się w jakiś sposób zagrali na tym albumie, to jednak czegoś zabrakło. Najbardziej chyba przebojów jakim mogły się pościć kapele lat 70,czy 80. Koncepcja grania na „Broken Heart Syndrome” taka sama. Znów mamy hard rock, z domieszką heavy metalu, znów mamy prywatny wehikuł czasu, jednakże jest to album zupełnie inny, bardziej dojrzalszy, bardziej dopieszczony i w końcu do czekałem się hiciorów, którymi powyższe kapele by się nie powstydziły.
Jednakże to musiało w końcu zaskoczyć, kiedy zespół tworzy władca mikrofonu - David Readman znany pewnie nie którym bardziej z Pink Cream 69. W skład wchodzi tez czarodziej gitary i mózg całego zespołu, znany z takich kapel jak Sinner czy Primal Fear a te marki mówią same za siebie. Również nie można za pomnieć o maestro Sinnerze, znanym większości ludziom z wcześniej wspomnianych zespołów. A teraz uwaga czytelnicy, każdy z tych panów odegrał swoją rolę lepiej niż w kapeli macierzystej. Sinner który zawsze grała jak prawdziwy rzemieślnik, w końcu zagrał partię życia na tym albumie, nie brzmi sztucznie, tylko dał ulot sowim uczuciom i to słychać. Zresztą to samo napisać należy o Alexie, wcześniej grał ostro, to też zawsze był postrzegany przeze mnie jako dobry gitarzysty, jednak nigdy nie dał się poznać na tyle, że by ustawiać wśród wielkich gitarzystów współczesnego rynku heavy metalowego czy hard rockowego, ba nawet wśród gitarzystów wszech czasów. Pewnie nie którzy pomyślą „ co autor tej recenzji wziął żeby tak pierdolić?”. Otóż Alex nie odtwarza tylko tworzy, a że dał upust uczuciom, które związane są jak widać z latami 70 i takimi kapelami jak choćby Depp Purple, czy też Rainbow to źle? Uważam, że nie i chylę czoło, bo nie każdy potrafi dorównać poziomem Ritchiego Blackmore. Nie można zapomnieć o genialnym Davidzie, który również bije łeb na szyję wszystkich wokalistów tego roku.
Również wiele serca włożył i słychać, że czuje się dobrze w takich klimatach. Album jest wyjątkowym pod każdym względem, ale może przejdźmy teraz do zawartości płyty.
Najpierwszy rzut trafia „No solution Blues” i z blusem za wiele nie ma. Większość doszukuje się w tym utworze Whitesnake. Myślę, że każdy znajdzie to co chce usłyszeć. Utwór jest jak dla mnie dynamiczny, no i co ważne buja. Przede wszystkim jest prosty riff, bez zbędnych udziwnień, stara proste granie, które od razu trafia do słuchacza. Już sam wstęp w postaci pierwszego utworu robi smaka na więcej. Wraz z pierwszym dźwiękiem tego utworu poczułem coś czego wielu albumom brakowało w ostatecznym rozrachunku, a mianowicie MAGII. Druga kompozycja to „King Of your dreams” i tym razem zespół zabiera słuchacza w rejony Blackomre'a, a więc Rainbow i Deep Purple. Słychać to przede wszystkim w riffie, jak w całej konstrukcji albumu. Refren też bardzo rytmiczny i bujający zresztą jak nie jeden przebój Blacmore'a. Co należy zauważyć drugi raz otrzymujemy utwór stonowany, pomimo że jest energiczny i przebojowy to jednak pozbawiony szybkości i jakiś galapody. Tutaj poza kolejny postawiono na uczucia i na Magię, a to sprawdza się jak zresztą słychać w tym utworze. Obie kompozycje zaliczam do moich ulubionych. Jednakże największego szoku doznałem przy utworze „Devils Daughter”. Pierwsze wrażenie, ze chyba jestem w knajpie z lat 70, i ze ktoś gra na scenie bluesa. Utwór z dominowany przez Reedmana, a także przez Sinnera, a Alex też robi swoje kiedy trzeba. Kawałek ma magię, ma przebojowość i chwytający za serce KLIMAT. Normalnie łezka się kreci bo jest to na swój sposób romantyczny kawałek, no bo wzrusza. Piękno w czystej postaci. Niejedna ballada wysiada przy tym. BRAWO!
Od ballady do spokoju wiele nie trzeba, to też kolejny kawałek „ This Could be paradise” jest jednym z tych cięższych utworów, przynajmniej takie robi wrażenie, gdy słychać blackmorowy riff.
Niby jest ciężar, ale zostaliśmy jednak w tym samym niebłogim świecie, gdzie liczy się magia. Chwytliwy refren, prosty i jakże bujający motyw gitarowy, to nie może się nie podobać. Tak o ile wcześniej w poprzednim kawałku mieliśmy hard rock, to tutaj można śmiało mówić o Heavy Metalu, zespół idealnie łączy oba świata i częsta roszada nie wywołuje wymiotów. Dobra było pogodnie było radośnie, było i poważnie, ale mroczniejszego kawałka i tak posępnego jak 'Broken Heart Syndrome' raczej się nie spodziewałem. Riff, i cała konstrukcja zalatuje pod Rainbow czy też Deep Purple. Klimat kojarzy mi się już bardziej z Black Sabbath, choć tego zespołu najmniej słychać w tym zespole, ale też jakieś drobne pozostałości są. Każdy usłyszy to co che jak wspomniałem. „When Destiny Calls” znów można sobie skojarzyć z Rainbow czy też Deep Purple. Choć słychać jak w każdym utworze sporo swojego wkładu. W tym utworze większą uwagę przykuwają partie gitarowe. Są wyraziste, melodyjne i bardzo przeszywające. Kolejnym utworem, który należy wręcz osobno chwalić jak Devils Daughter jest „Blind men” i tutaj bluesa znów bierze górę, znów mamy klimat bardzo emocjonalny. Znów emocję odgrywają znaczącą rolę. Choć zn ów niektórzy podczepią to pod konkretne zespoły, to jednak ja tutaj zresztą jak w innych utworach, większy własny wkład. A takie na siłę doszukiwanie się jakiś motywów. Wskazać tym razem należy na klawisze rodem z Deep Purple. Półmetek, a album ma jeszcze sporo do zaoferowania. Energiczny i bardzo radosny „Heal my Pain”. Utwór jest bardzo skoczny i nadawał by się na jakąś potańcówkę. Tym razem czuję bluesowy klimat, nawet taki nieco countrowy. Znów zespół pokazuje nieco inną twarz jednak wszystko trzyma się i jest jakby powiązaną jedną nicią. A teraz kolejny mój faworyt, taki uderzający prosto w to co kocham, a więc szybkie i dynamiczne granie. Taką wisienką na torcie jest fakt, że brzmi to jak jedna z lepszych petard blackmorowych. Przedstawiam wam „The heavens are burning”. Riff roznosi wszelkie przeszkody. Wszystko zostało dopieszczone do maksimum. Bas, klawisze, wokal, gitara no perfekcja. Nie powiem, chciało by się więcej takich petard, bo takie kawałki to dla mnie to zawsze powód do radości i do po wspinania, jednakże obecnie takie utwory to już tylko w ramach odświeżenie u wielkich legend, bo obecnie nikt nie tworzy takich utworów. „Dont Take My Heart” znów blues i rock. Sprawdzona formuła: prosty riff, bujające tempo i radosny klimat. Jaki przyjemny refren dla ucha, czyż nie? Nie jeden utwór z radia wymięka. Spokojną kompozycją jest „Im in Heaven” jest poważnie, melancholijnie, jednakże już klasa nie ta co na dwóch wcześniejszych utworach tego pokroju. Znów można się doszukać, gdzie nie gdzie Deep Purple. Była mowa o Deep Purple, czy Rainbow, był hard rock, był heavy metal czy też bluesa. Ale neoklasycznego no właśnie power metalu? Tak, taki właśnie jest „Wings Of Fury”. Jest to najszybsza, najbardziej dynamiczna kompozycja na tym albumie. Oprócz Yngwiego Maalmsteena można doszukać się Blackmore'a. Utwór jak ten nieźle urozmaica ten album album bo sporo już można było usłyszeć, ale ten kawałek uświadamia, że zespół sprawdza się w wielu odmianach. Ciekawy jest również tutaj ten nastrojowo piękny wstęp. Na koniec bonusowy „Stranger Lost In Time” piękne zakończenie albumu, kolejne wypisz i wymaluj Deep Purple, czy też Rainbow, nawet tytuł taki w stylu Blackmore'a. Płyta zawiera 13 kawałków i trwa też coś koło godziny, a wszystko kończy się tak szybko. Jednakże to co jest piękne, że wpływ tego albumu jest tak ogromny że wszystko zostaje w naszym umyśle i sercu na długo. Album się prosi o kolejne odsłuchania, i nic na tym nie traci, ba to się przeradza w nałóg, z którym nie da się walczyć, bo to jest silniejsze od nas. Ta płyta mimo tego, że jest taką podróżą w lata 70 i nie każdemu ma się prawo podobać, to jednak nas nie będzie na świecie, a albumy właśnie takie jak ten będą wspominane i odświeżane. To właśnie kolejne pokolenie muzyków będzie czerpać garściami z takich zespołów jak Voodoo Circle. Album jest wyjątkowy, ma swój klimat, i otoczony jest magią. W tym roku ten album zajdzie wysoko i jestem pewny że dla nie których to właśnie może być album roku. Więc na koniec zachęcam tych, którzy zakochani są w Rainbow, Deep Purple i w całym okresie lat 70. Lubi kiedy muzyka wzrusza pod każdym względem i ma do zaoferowania więcej niż tylko muzykę, która służy jako tło, albo tylko przejściowe unoszenie. Spełniasz powyższe wymogi? To zabieraj się za odsłuch i daj się ponieść temu albumowi. 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz