piątek, 24 czerwca 2011

RAINBOW - Straight between the eyes (1982)





Rok 1982 rozkwit Iron Maiden i całego gatunku NWOBHM. Z tym, że nie każdy zwracał uwagę , nie każdy uległ, nie którzy po prostu olali sprawę i grali..dalej swoje. Takim przykładem z pierwszej ręki jest Rainbow. Rok od wydania komercyjnego „Difficult To Cure” w którym pierwszy raz za prezentował się jeden z moich ulubionych męskich wokalistów – Joe Lynn Turner, który dla mnie jest specem od hard rockowego grania. W takim kierunku też podążał zespół Rithciego Blackmore'a. Difficult miał kilka dobrych kompozycji jednakże czegoś brakowało. Tym razem rok od tego albumu zespół wydaje kolejny krążek „Straight Between the Eyes”. W końcu nieco lepsza okładka zdobi krążek Rainbow, bo ostatnio z tym było kiepsko jeśli chodzi o ten zespół. Tym razem zespół ograniczył się wyłącznie do typowych utworów, gdzie nie ma czasu na instrumentalne popisy i wzdychania przy przeróbkach czy też nucenia sobie pod nosem pop rockowych kawałków. Zespół postawił na kompozycje swoje autorstwa, postawił na geniusz gitarowy Ritchiego w riffach jak i solówkach oraz na Turnera, który miał rozgrzewać słuchacza. Trzeba przyznać, że ten pomysł zrobił na mnie wrażenie, bo uzyskali w ostatecznym efekcie znakomity krążek. Album ma więcej werwy, ma więcej chwytliwych melodii, a i obciachu nie ma. Jeśli chodzi o personalia to w składzie Rainbow pojawił się nowy klawiszowiec David Rosenthal i trzeba przyznać że talentu mu nie brakuje i nie raz wyciąga utwór na wyższy poziom artystyczny. Całość otwiera „Death alley Driver” typowa petarda w stylu Ritchiego. Szybko, melodyjnie i chwytliwe. Jest to jeden z tych bardziej znanych i lubianych utworów z tego albumu, dziś często grany przez Turnera na koncertach. Nie ma się czemu dziwić skoro kawałek fajnie buja i porywa. Refren należy zaliczyć do tych bardzo udanych. Co pierwsze się rzuca też na słuch to lepsza forma Turnera. Słychać że jest bardziej pewny siebie i że poczynił postępy w śpiewaniu. No i w końcu można posłuchać też jakiś dłuższych popisów Ritchiego, bo ostatnio jakoś miał okrojone solówki. Przedsmakiem tego co będziemy mogli usłyszeć na następnym albumie jest również okryty sławą „Stone Cold”. Jest klimat, jest melancholia, jest wzruszenie. Tutaj Turner i Blackomore bawią się naszymi uczuciami. Sam utwór pretenduje do pięknej ballady rockowej. Refren roztopi każde zimne serce. Słychać w tym utworze znaczącą rolę Turnera jako kompozytora, ponadto warto podkreślić, że Turner jak mało kto pasuje do takich utworów. Nieco mniej wyrazisty jest „Bring on The Night” pomimo że jest bardzo skoczny i radosny. Jednakże riff nijaki, melodie też jakieś bez polotu. Szkoda, można było z tego nieco więcej wycisnąć. Dobrze się tego słucha, choćby za sprawą miłego refrenu, choć też gdzieś w popowych kawałkach lat 80 też gdzieś coś podobnego leciało, konkretnego przykładu nie podam bo nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Czy popowy czy nie, dobrze że nie przeszkadza to w odbiorze i przyczynia się do tego że fajnie się tego słucha. Ritchie najwięcej dał z siebie przy solówce, szkoda że tylko tam. Każdy zawsze i wszędzie ma swoje jakieś faworyty na danej płycie. Podyktowane owe wybory są gustem i tym co komu w duszy gra. Jako że kocham hard rock z duszą, z polotem i bardzo skoczny, to też moim takim nr.1 jest „Title squeeze”. Takie utwory powstają rzadko, a Ritchie ich trochę stworzył, takie tempo i skoczny riff nasuwa mi tylko jeden album - „Rising”. Z tym, że utwór jest bardziej rockowy. Nie można się od niego uwolnić i muszę go słuchać kilka razy. Właśnie za takie cudeńka kocham Rithciego. Po bujającym kawałku, przeszła chwila na delektowanie się prawdziwie pięknym „Tearing Out my heart” i tutaj znów Turner udowadnia że jest jedynym w swoim rodzaju w takim graniu. Ileż w tym emocji, ekspresji ile w tym serca. Taka kompozycja jednym się spodoba, a innym może nie przypaść do gustu. Wszystko zależy od tego, czy ktoś docenia piękno w muzyce. Również bardzo hard rockowy jest „Power”, który nadawałby się na potańcówkę. Po raz kolejny można się do słuchać jak zespół położył duży nacisk na tym albumie na proste i chwytające refreny i łatwo w padający i bujający główny motyw gitarowy. Trzeba przyznać, że odniosło to swój sukces, bo płytę przez to się słucha z przyjemnością, a sporo część utworów odbija swoje piętno na słuchaczu. Kolejną nieco spokojniejszą kompozycją jest „Miss mistread” który idealnie by pasował do następnego albumu. Hard rock pełną gębą, prosty chwytliwy riff, wokal Turnera który stwarza miły klimacik, taki bardzo ciepły. Również i tutaj główną rolę odgrywa prosty refren. Dla mnie to jest kolejny mocna kompozycja na tym albumie. „Rock Forever” też hard rockowa petarda. Może momentami nieco wiejski, ale wrażenia po przesłuchania tego kawałka jak najbardziej pozytywne. Przecież nie wszystko musi być takie śmiertelne poważne, trochę radosnego hard rocka jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Płytę zamyka najdłuższa kompozycja na tym albumie „Eyes Of Fire”. Ten utwór nasuwa przy najmniej mi najlepsze lata tego zespołu. Przypomina okres z Dio, a to choćby za sprawą monumentalnego, nieco operowego klimatu. Ritchie zawsze miał talent do długich utworów. Tutaj nieco odstąpiono od zasady prosty riff i chwytający refren. Jest nieco progresywnie, ale w takich klimatach zespół też budzi podziw. Gwiazdą tego utworu jest nie kto inny jak Ritchie.
Płyta się kończy mocnym akcentem i jedyna rzecz jak mi się nasunęła : „Co to już?”. Album jest tak przyjemny w odsłuchu, że czas płynie szybko. Pomaga w tym również fakt, że album liczy 9 utworów, z czego większość trwa po te 4-5 minuty. Można było jeszcze coś skręcić. Są to tylko takie sprawy techniczne, bo pod względem kompozytorskim nie mam zastrzeżeń. Zespół wydał w końcu konkretny album na jaki się czekało od kilku lat. Poprzedni difficult To cure jak i Down To earth miało kilka drobnych potknięć. Tutaj ciężko się takowych doszukać, no chyba że ktoś ma problem z radosnym hard rockiem czy z popowym refrenem. Ode mnie 9,5/10 i gorąco polecam, Ritchiego Blackmore nigdy za dużo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz