Smutek, żal i niedowierzanie wciąż mi towarzyszą związku z sytuacją szwedzkiego Falconer. Tego samego dnia dowiedziałem się, że Falconer wyda nowy album i chwilę potem że to ich ostatni krążek, bowiem band kończy działalność. To fenomenalny band, który pokazał że power i folk metal mogą ze sobą współgrać i tworzyć spójną całość. Kapela działała od 1999r i najnowszy krążek zatytułowany "From a dying ember" to 9 wydawnictwo. Jak wygląda pożegnanie Falconer z fanami ?
Stylistycznie nie ma tutaj niespodzianki, bo to typowy album Falconer. Znakomita mieszanka folk metalu, melodyjnego metalu i power metalu. Ta szwedzka precyzja i umiejętność tworzenia hitów jest tutaj wszędobylska. Mamy mocne i zadziorne brzmienie, które zawsze jest mocnym atutem Falconer. Band jest jedynym w swoim rodzaju i wszystko za sprawą wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju wokalisty Mathias Bald. Jego głos mimo lat wciąż brzmi świeżo i zaskakuje swoją techniką. To za jego sprawą Falconer nie da się pomylić z innym bandem i to on buduje ten folkowy świat Falconer. Pod względem gitarowym Stefan i Jimmy również zachwycają, bowiem ich zagrywki są pomysłowe i zagrane z polotem. Falconer tutaj ameryki nie odkrywa, po prostu dalej gra swoje i to jest najważniejsze. Nie zdradzili swojej tożsamości i znakomicie podsumowują swoją działalność.
Nowy album to niecałe 50 minut muzyki i nie powodów do narzekania. Płytę otwiera power metalowy "Kings and Queens". Mocny riff, nutka nowoczesności i drapieżność sprawiają że to jeden z najmocniejszych utworów na płycie. W podobnym klimacie utrzymany jest ostry i niezwykle melodyjny "Desert Dreams" i na taki Falconer zawsze warto czekać. Co za mieszanka power metalu i folk metalu. Band nieco zwalnia w nastrojowym "Redem and repent" w którym momentami można dostrzec podobieństwa do Blind Guardian. Znów znakomity popis umiejętności Mathiasa, który wie jak zbudować odpowiedni nastrój. W takim "In regal Attire" piętnowany jest folk metal i to on czyni ten utwór wyjątkowy. Dużo się dzieje, choć sam utwór jest krótki. Na płycie znajdziemy jeszcze szybszy "Testify" czy rozbudowany "Rapture", które tylko potwierdzają że Falconer jest w formie i mimo 6 lat przerwy od ostatniego wydawnictwa wciąż potrafią grać na wysokim poziomie i z polotem.
Falconer postanowił odejść w wielkim stylu i jeszcze raz nagrał album dopracowany, który porusza swoim klimatem i pomysłowością. To znakomita mieszanka folk metalu i power metalu. Wrócił stary dobry Falconer i szkoda że ten powrót jest jednocześnie pożegnaniem. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze usłyszymy o tej zasłużonej kapeli.
Ocena: 8.5/10
piątek, 26 czerwca 2020
środa, 24 czerwca 2020
HEILIGEN - Shadows in the Church (2020)
"Purge The Bastards" to ostatni album formacji Eternal Chirst, która wywodzi się z Chile. Power metal rośnie tam w siłę i ten album to potwierdził. Band totalnie mnie zniszczył tym wydawnictwem. Dawni muzycy Eternal Thirst w 2015r założyli Heiligen. Stylistycznie jak i pod względem samego poziomu muzycznego Heiligen przypomina Eternal Thirst. To sprawia, że debiut Heiligen zatytułowany "Shadows in the Church" to wysokiej klasy wydawnictwo w kategorii heavy/power metalu.
Może Heiligen swoją muzyką nie odkrywa nowych rejonów, ani też nie tworzy niczego nowego, ale dla tych co lubią klasyczne rozwiązania jest to pozycja obowiązkowa. Mocne riffy, szybkie tempo, urozmaicony materiał i ciekawe aranżacje, do tego charyzmatyczny wokalista i pomysłowe melodie, to jest właśnie co przesądza o tym, że debiut Heiligen jest tak udany. Band opiera się przede wszystkim na chwytliwych i pomysłowych zagrywkach gitarowych Hugha. Jego popisy są tutaj po prostu urocze i oddają to co najlepsze w tym gatunku. Echa Iron Maiden czy Helloween są słyszalne i to mi się podoba.
Jak to wygląda od strony zawartości? Po klimatycznym intrze szybko atakuje nas rozpędzony "Shadows in the Church". Co za świetnie skomponowany kawałek. Jest energia, jest pazur i band pokazuje jak dobrze czuje się w power metalu. Dalej mamy rozpędzony "Inquisitor", który troszkę przemyca patentów Helloween, Gamma ray, a troszkę stratovarius. To już kolejny killer na płycie. Band potrafi też stworzyć bardziej rozbudowane kompozycje i przykładem tego jest "Prisoner of faith", który znakomicie nawiązuje do twórczości Iron maiden. Na płycie roi się od rasowych przebojów, a jeden z nich to wyśmienity "Rage of the Gods", który atakuje nas mocnym riffem i niezłą dynamiką. Band utrzymuje to tempo i poziom, a "Victory" to kolejna petarda na płycie. Znów mocny riff i łatwo wpadające w ucho melodie robią tutaj robotę. Na sam koniec zostaje 9 minutowy kolos zatytułowany "Heiligen" i to jest idealne podsumowanie tej płyty. Dobrze wyważony kawałek, w którym band pokazuje swój potencjał i dbałość o detale.
Heiligen to kolejny band na którego trzeba mieć oko, bowiem to zespół z górnej półki. Znakomita mieszanka heavy/power metal w europejskim wydaniu. Ciężko tutaj mówić o debiucie, bo Heiligen tworzą muzycy doświadczeni. Czekam na kolejne płyty tej kapeli, bo jest to muzyka która trafia w mój gust. Uczta dla fanów gatunku!
Ocena: 9.5/10
Może Heiligen swoją muzyką nie odkrywa nowych rejonów, ani też nie tworzy niczego nowego, ale dla tych co lubią klasyczne rozwiązania jest to pozycja obowiązkowa. Mocne riffy, szybkie tempo, urozmaicony materiał i ciekawe aranżacje, do tego charyzmatyczny wokalista i pomysłowe melodie, to jest właśnie co przesądza o tym, że debiut Heiligen jest tak udany. Band opiera się przede wszystkim na chwytliwych i pomysłowych zagrywkach gitarowych Hugha. Jego popisy są tutaj po prostu urocze i oddają to co najlepsze w tym gatunku. Echa Iron Maiden czy Helloween są słyszalne i to mi się podoba.
Jak to wygląda od strony zawartości? Po klimatycznym intrze szybko atakuje nas rozpędzony "Shadows in the Church". Co za świetnie skomponowany kawałek. Jest energia, jest pazur i band pokazuje jak dobrze czuje się w power metalu. Dalej mamy rozpędzony "Inquisitor", który troszkę przemyca patentów Helloween, Gamma ray, a troszkę stratovarius. To już kolejny killer na płycie. Band potrafi też stworzyć bardziej rozbudowane kompozycje i przykładem tego jest "Prisoner of faith", który znakomicie nawiązuje do twórczości Iron maiden. Na płycie roi się od rasowych przebojów, a jeden z nich to wyśmienity "Rage of the Gods", który atakuje nas mocnym riffem i niezłą dynamiką. Band utrzymuje to tempo i poziom, a "Victory" to kolejna petarda na płycie. Znów mocny riff i łatwo wpadające w ucho melodie robią tutaj robotę. Na sam koniec zostaje 9 minutowy kolos zatytułowany "Heiligen" i to jest idealne podsumowanie tej płyty. Dobrze wyważony kawałek, w którym band pokazuje swój potencjał i dbałość o detale.
Heiligen to kolejny band na którego trzeba mieć oko, bowiem to zespół z górnej półki. Znakomita mieszanka heavy/power metal w europejskim wydaniu. Ciężko tutaj mówić o debiucie, bo Heiligen tworzą muzycy doświadczeni. Czekam na kolejne płyty tej kapeli, bo jest to muzyka która trafia w mój gust. Uczta dla fanów gatunku!
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 22 czerwca 2020
HAUNT - Flashback (2020)
Jeszcze nie zdążyłem nacieszyć się albumem "Mind Freeze", a tu amerykański Haunt zdążył wydać kolejne wydawnictwo. "Flashback" to 30 minutowy krążek, który utrzymuje wysoki poziom z poprzednich płyt. Nie ma tutaj niczego nowego, to typowy album Haunt, w którym rządzi klasyczny heavy metal przesiąknięty latami 80.
Te okładki płyt Haunt sa urocze i takie bardzo klimatyczne. Od razu przypominają się lata 70 czy 80. Ten band to tak naprawdę Trevor William Church, który odpowiada za partie gitarowe, bas i przede wszystkim wokal. Ma pomysł na ten zespół i go realizuje. Niezwykle utalentowany człowiek, który tworzy wysokiej klasy heavy metal. "Flashback" pod względem wyczynów Trevora jest niezwykle dopracowany i przemyślany. Sam materiał też jest wysmakowany i niezwykle przebojowy. Najlepsze jest to, że materiał jest urozmaicony i sporo dzieje się przez te 30 minut.
Album mógłby być dłuższy, bo w sumie te 30 minut kojarzy się z Epką niż pełnometrażowym albumem. Na "Flashback" znajdziemy 8 utworów i już otwieracz w postaci tytułowego "Flashback" i to znakomita mieszanka klasycznego heavy metalu i hard rocka Tym kawałkiem Haunt pokazuje, że potrafi nawiązać do stylistyki Motley Crue, Dokken czy Satan. Haunt przyspiesza w przebojowym "Winter's Breath" i to jest petarda z prawdziwego zdarzenia. Co za riff, co za drapieżność. Lekki i bardzo melodyjny "electrifed" zaskakuje swoją finezją i pomysłowością. To kolejny hicior na płycie. Trevor i spółka nie odpuszczają i wykorzystują każdą sekundę na tej płycie. Rozpędzony "One with the universe" to znakomity wykorzystanie patentów speed metalu. Jeden z najlepszych kawałków, jakie stworzył Haunt. W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "Spend a fortune", a potem troszkę zwalniamy w hard rockowym "Sweet embrace". Całość zamyka stonowany "The great beyond", który również ma w sobie więcej hard rockowej stylistyki.
Bardzo krótki ten album, ale za to bardzo treściwy i przemyślany. Słaby punktów brak i można mówić o kolejny wielkim krążku Haunt. Trevor zachwyca pomysłowością i wciąż tworzy muzykę na wysokim poziomie. Niezłe tempo mają jeśli chodzi o nowe wydawnictwa. Tak trzymać !
Ocena: 9/10
Te okładki płyt Haunt sa urocze i takie bardzo klimatyczne. Od razu przypominają się lata 70 czy 80. Ten band to tak naprawdę Trevor William Church, który odpowiada za partie gitarowe, bas i przede wszystkim wokal. Ma pomysł na ten zespół i go realizuje. Niezwykle utalentowany człowiek, który tworzy wysokiej klasy heavy metal. "Flashback" pod względem wyczynów Trevora jest niezwykle dopracowany i przemyślany. Sam materiał też jest wysmakowany i niezwykle przebojowy. Najlepsze jest to, że materiał jest urozmaicony i sporo dzieje się przez te 30 minut.
Album mógłby być dłuższy, bo w sumie te 30 minut kojarzy się z Epką niż pełnometrażowym albumem. Na "Flashback" znajdziemy 8 utworów i już otwieracz w postaci tytułowego "Flashback" i to znakomita mieszanka klasycznego heavy metalu i hard rocka Tym kawałkiem Haunt pokazuje, że potrafi nawiązać do stylistyki Motley Crue, Dokken czy Satan. Haunt przyspiesza w przebojowym "Winter's Breath" i to jest petarda z prawdziwego zdarzenia. Co za riff, co za drapieżność. Lekki i bardzo melodyjny "electrifed" zaskakuje swoją finezją i pomysłowością. To kolejny hicior na płycie. Trevor i spółka nie odpuszczają i wykorzystują każdą sekundę na tej płycie. Rozpędzony "One with the universe" to znakomity wykorzystanie patentów speed metalu. Jeden z najlepszych kawałków, jakie stworzył Haunt. W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "Spend a fortune", a potem troszkę zwalniamy w hard rockowym "Sweet embrace". Całość zamyka stonowany "The great beyond", który również ma w sobie więcej hard rockowej stylistyki.
Bardzo krótki ten album, ale za to bardzo treściwy i przemyślany. Słaby punktów brak i można mówić o kolejny wielkim krążku Haunt. Trevor zachwyca pomysłowością i wciąż tworzy muzykę na wysokim poziomie. Niezłe tempo mają jeśli chodzi o nowe wydawnictwa. Tak trzymać !
Ocena: 9/10
niedziela, 21 czerwca 2020
PALE DIVINE - Consequence of Time (2020)
W tym roku spore zamieszanie zgotował mi płyta od doom metalowego bandu o nazwie Sorcerer. Teraz po niedługim czasie dostajemy kolejny świetny album z muzyką w tych klimatach. Tym razem prawdziwą ucztą dla maniaków mrocznych klimatów zgotował nam amerykański Pale Divine. Kto kocha Candlemass, Grand Magus czy właśnie Sorcerer powinien zapoznać się z 6 albumem Pale Divie zatytułowanym "Consequence of Time"
Amerykański Pale Divine działa od 1995r i dorobił się bogatej dyskografii, a najlepsze jest w tym wszystkim, że przez te wszystkie lata trzymają wysoki poziom. Tak też jest i tym razem. Mrocznie, przybrudzone brzmienie, subtelne dźwięki wygrywane przez duet Ortt/Diener, czy pomysłowe kompozycje. Panowie nie idą na łatwiznę i stworzyli materiał klimatyczny, wysmakowany i dopracowany pod każdym względem. Jest epicko, melodyjnie, podniośle i mrocznie, czasami można dostrzec pazur, a czasami stonowanie. Wszystko wyszło idealnie i nie ma się do czego przyczepić.
Doom metal nie musi być ponury i przygnębiający, może też dostarczać sporo frajdy, tak właśnie jest z stonowanym "Tyrants & pawns", który nawiązuje też do klasycznego heavy metal. Doom metal w najlepszym wydaniu. Fanom mercyful fate może przypaść klimatyczny i zadziorny "Satan in Starlight". Perfekcyjnie to brzmi i wyczyny wokalne Grega są tutaj dobrze wyważone. Co za klimat, co moc. Kocham takie wydanie doom metal, które jest wymieszane z klasycznym heavy metalem. Echa Black Sabbath można wyłapać w przebojowym "Shadows Oath" i to kolejne oblicze Pale Divine. Mroczny klimat, tajemniczość to mocne atuty "Phantasmagonia", który imponuje swoimi aranżacjami i wykonaniem. Można odpłynąć przy tym kawałku i to jest piękne. Najlepsze przed nami, bowiem tytułowy Consequence of Time" to wyprawa w nieznane. Band dostarcza niezwykłych emocji i pobudza różne zmysły. 10 minutowy kolos, który mógłby trwać w nieskończoność. Znalazło się też miejsce dla rozpędzonego "No Escape'. Niezwykle dynamiczny i zadziorny kawałek, który po raz kolejny pokazuje w jak świetnej formie jest Pale Divine. Całość zamyka stonowany i klimatyczny "Saints of Fire".
Doom metal w tym roku jest górą. Najpierw Sorcerer mnie powalił, a teraz jeszcze Pale Divine. Co za świetny album, który powala mrocznym klimatem, urozmaiconym materiałem i wysokiej klasy materiałem, Każdy utwór potrafi pobudzić emocje słuchaczy i oddaje to co najlepsze w doom metalu. Świetny album i gratulacje dla Pale Divine, który tak długo trzyma wysoki poziom. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
Amerykański Pale Divine działa od 1995r i dorobił się bogatej dyskografii, a najlepsze jest w tym wszystkim, że przez te wszystkie lata trzymają wysoki poziom. Tak też jest i tym razem. Mrocznie, przybrudzone brzmienie, subtelne dźwięki wygrywane przez duet Ortt/Diener, czy pomysłowe kompozycje. Panowie nie idą na łatwiznę i stworzyli materiał klimatyczny, wysmakowany i dopracowany pod każdym względem. Jest epicko, melodyjnie, podniośle i mrocznie, czasami można dostrzec pazur, a czasami stonowanie. Wszystko wyszło idealnie i nie ma się do czego przyczepić.
Doom metal nie musi być ponury i przygnębiający, może też dostarczać sporo frajdy, tak właśnie jest z stonowanym "Tyrants & pawns", który nawiązuje też do klasycznego heavy metal. Doom metal w najlepszym wydaniu. Fanom mercyful fate może przypaść klimatyczny i zadziorny "Satan in Starlight". Perfekcyjnie to brzmi i wyczyny wokalne Grega są tutaj dobrze wyważone. Co za klimat, co moc. Kocham takie wydanie doom metal, które jest wymieszane z klasycznym heavy metalem. Echa Black Sabbath można wyłapać w przebojowym "Shadows Oath" i to kolejne oblicze Pale Divine. Mroczny klimat, tajemniczość to mocne atuty "Phantasmagonia", który imponuje swoimi aranżacjami i wykonaniem. Można odpłynąć przy tym kawałku i to jest piękne. Najlepsze przed nami, bowiem tytułowy Consequence of Time" to wyprawa w nieznane. Band dostarcza niezwykłych emocji i pobudza różne zmysły. 10 minutowy kolos, który mógłby trwać w nieskończoność. Znalazło się też miejsce dla rozpędzonego "No Escape'. Niezwykle dynamiczny i zadziorny kawałek, który po raz kolejny pokazuje w jak świetnej formie jest Pale Divine. Całość zamyka stonowany i klimatyczny "Saints of Fire".
Doom metal w tym roku jest górą. Najpierw Sorcerer mnie powalił, a teraz jeszcze Pale Divine. Co za świetny album, który powala mrocznym klimatem, urozmaiconym materiałem i wysokiej klasy materiałem, Każdy utwór potrafi pobudzić emocje słuchaczy i oddaje to co najlepsze w doom metalu. Świetny album i gratulacje dla Pale Divine, który tak długo trzyma wysoki poziom. Jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ocena: 9.5/10
sobota, 20 czerwca 2020
CRYSTAL SKULL - Ancient Tales (2020)
Projekt muzyczny o nazwie Crystal Skull zrodził się tak naprawdę z miłości do teutońskiego heavy/power metal. Multiinstrumentalista Claudio The Reaper postanowił nagrać materiał z muzyką w klimatach Running Wild, Accept, Helloween czy Grave Digger. Zadanie się udało, bo debiutancki album "Ancient Tales" znakomita uczta dla fanów niemieckiego heavy/power metalu. Ta klasyka gatunku jest słyszalna od samego początku i to jest spory atut tego wydawnictwa.
Okładka robi dobre wrażenie i w sumie od samego początku już wiadomo po jakie wydawnictwo sięgamy. Ta miłość do niemieckiego metalu jest słyszalna w każdym utworze i Claudio dobrze sobie radzi z aranżacjami i pomysłami na kompozycje. Nie brakuje hitów i mocnych riffów, a całość jest dobrze przemyślana i nie ma tutaj miejsca na chybione pomysły. Kompozycje powstały w okresie 2008-2015 i nic dziwnego że tytuł płyty nosi "Ancient Tales".
W pojedynkę też można wiele zdziałać, co przecież niejednokrotnie pokazywał Ced ze swoimi projektami. Nie wiele gorzej robi to Claudio. Przebojowy "Land of the dead" to znakomity ukłon w stronę Running wild czy X - wild. Już riff jasno daje nam do zrozumienia co nas czeka. Mocny kawałek, który oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy metalu. Klimaty Grave Digger czy Running wild pojawiają się w rycerskim "Stormaxe". Niezły przykład mocy i pomysłowości. Na płycie nie brakuje hitów i jeden z nich to zadziorny "Tears of the night". Crystal Skull potrafi też zagrać agresywniej i dorzucić nieco power metalowej stylistyki. Taki właśnie jest bojowy "The eyes". Stary Helloween z czasów "Walls o jericho" można usłyszeć w dynamicznym "Die by my axe", z kolei "Lake of Dreams" nawiązuje do stylistyki Blind Guardian.
"Ancient tales" to płyta stworzona przez fana niemieckiego heavy/power metalu dla fanów klasycznych dźwięków spod znaku Helloween, Running wild czy blind guardian. Odpowiedni klimat, brzmienie robią swoje, ale tutaj brawa dla Claudio że stworzył materiał, który utrzymuje poziom i stylistykę tych wielkich kapel. Czekam na drugi album, który już powstaje, Oby był równie udany.
Ocena: 8.5/10
Okładka robi dobre wrażenie i w sumie od samego początku już wiadomo po jakie wydawnictwo sięgamy. Ta miłość do niemieckiego metalu jest słyszalna w każdym utworze i Claudio dobrze sobie radzi z aranżacjami i pomysłami na kompozycje. Nie brakuje hitów i mocnych riffów, a całość jest dobrze przemyślana i nie ma tutaj miejsca na chybione pomysły. Kompozycje powstały w okresie 2008-2015 i nic dziwnego że tytuł płyty nosi "Ancient Tales".
W pojedynkę też można wiele zdziałać, co przecież niejednokrotnie pokazywał Ced ze swoimi projektami. Nie wiele gorzej robi to Claudio. Przebojowy "Land of the dead" to znakomity ukłon w stronę Running wild czy X - wild. Już riff jasno daje nam do zrozumienia co nas czeka. Mocny kawałek, który oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy metalu. Klimaty Grave Digger czy Running wild pojawiają się w rycerskim "Stormaxe". Niezły przykład mocy i pomysłowości. Na płycie nie brakuje hitów i jeden z nich to zadziorny "Tears of the night". Crystal Skull potrafi też zagrać agresywniej i dorzucić nieco power metalowej stylistyki. Taki właśnie jest bojowy "The eyes". Stary Helloween z czasów "Walls o jericho" można usłyszeć w dynamicznym "Die by my axe", z kolei "Lake of Dreams" nawiązuje do stylistyki Blind Guardian.
"Ancient tales" to płyta stworzona przez fana niemieckiego heavy/power metalu dla fanów klasycznych dźwięków spod znaku Helloween, Running wild czy blind guardian. Odpowiedni klimat, brzmienie robią swoje, ale tutaj brawa dla Claudio że stworzył materiał, który utrzymuje poziom i stylistykę tych wielkich kapel. Czekam na drugi album, który już powstaje, Oby był równie udany.
Ocena: 8.5/10
SCROLLKEEPER - Auto Da Fe (2020)
W 2016r powstała amerykańska formacja Scrollkeeper, która stawia na klasyczny heavy metal z domieszką epickości. Ta młoda kapela lubi nawiązywać do stylu takich kapel jak Savarage, Manilla Road, czy Iron Maiden. Właśnie w takich klimatach utrzymany jest debiutancki album Scrollkeeper zatytułowany "auto da fe".
Pomysł i umiejętności są, ale to czasami nie wystarczy. Scrollkeeper gra na dobrym poziomie i nie można im odmówić wyczucia rytmu, dynamika i tworzenia ciekawych melodii. Brakuje jednak finalnego szlifu, wyrazistych riffów czy typowych petard. Mimo wszystko "Auto da Fe" zasługuje na uwagę bo solidny amerykański heavy metal z domieszką epickiego heavy metalu. Dużym plusem jest bez wątpienia fakt, że całość utrzymana jest w klimatach lat 80. Justin Mckittrick też swoją specyficzną barwą dodaje uroku całości.
Minusem jest to że po kilku utworach można odczuć znużenie i album mógł być nieco krótszy. Dobrze płyta otwiera niezwykle melodyjny "Lady Death". Tutaj gitarzysta Alexander K. błyszczy. Co za chwytliwy riff, co za lekkość i przebojowość. Jeden z mocniejszych utworów na płycie. Band potrafi też grać nieco szybciej, co pokazuje "Valhalla's gates", ale tutaj słychać jak skromnie brzmi sekcja rytmiczna. Wkrada się chaos i momentami brzmi to trochę irytująco.Kolejny hicior na tej płycie to zadziorny "Scrollkeeper". Dobrze też wypada nieco szybszy "Blood & Sand", który nawiązuje do twórczości Iron Maiden. Na wyróżnienie zasługuje również melodyjny "Path to glory" i energiczny "Hellion".
Jak na debiut to nie jest źle. Scrollkeeper potrafi grać klasyczny heavy metal w klimatach lat 80, potrafią tworzyć mroczny klimat i ciekawe melodie. Wszystko jest na dobrej drodze, bo w zespole drzemie potencjał. Brakuje ostatecznego szlifu i nieco bardziej zadziornego materiału, ale i tak płyta zasługuje na uwagę.
Ocena: 6/10
Pomysł i umiejętności są, ale to czasami nie wystarczy. Scrollkeeper gra na dobrym poziomie i nie można im odmówić wyczucia rytmu, dynamika i tworzenia ciekawych melodii. Brakuje jednak finalnego szlifu, wyrazistych riffów czy typowych petard. Mimo wszystko "Auto da Fe" zasługuje na uwagę bo solidny amerykański heavy metal z domieszką epickiego heavy metalu. Dużym plusem jest bez wątpienia fakt, że całość utrzymana jest w klimatach lat 80. Justin Mckittrick też swoją specyficzną barwą dodaje uroku całości.
Minusem jest to że po kilku utworach można odczuć znużenie i album mógł być nieco krótszy. Dobrze płyta otwiera niezwykle melodyjny "Lady Death". Tutaj gitarzysta Alexander K. błyszczy. Co za chwytliwy riff, co za lekkość i przebojowość. Jeden z mocniejszych utworów na płycie. Band potrafi też grać nieco szybciej, co pokazuje "Valhalla's gates", ale tutaj słychać jak skromnie brzmi sekcja rytmiczna. Wkrada się chaos i momentami brzmi to trochę irytująco.Kolejny hicior na tej płycie to zadziorny "Scrollkeeper". Dobrze też wypada nieco szybszy "Blood & Sand", który nawiązuje do twórczości Iron Maiden. Na wyróżnienie zasługuje również melodyjny "Path to glory" i energiczny "Hellion".
Jak na debiut to nie jest źle. Scrollkeeper potrafi grać klasyczny heavy metal w klimatach lat 80, potrafią tworzyć mroczny klimat i ciekawe melodie. Wszystko jest na dobrej drodze, bo w zespole drzemie potencjał. Brakuje ostatecznego szlifu i nieco bardziej zadziornego materiału, ale i tak płyta zasługuje na uwagę.
Ocena: 6/10
sobota, 13 czerwca 2020
MADHOUSE - Braindead (2020)
Określanie nowego dzieła niemieckiej formacji Madhouse dziełem stricte thrash metalowym jest nie do końca prawdziwe. "Braindead" to coś więcej niż typowy thrash metalowy album, który stawia tylko na agresję i drapieżność. Poza mocnymi riffami i wpływami Overkill, czy Testament, znajdziemy też elementy speed metalu, które przypominają początki Running Wild czy Destruction. Nie brakuje też nawiązań do twórczości Rage czy nawet Accept. Madhouse nawiązuje do lat 80 i to nic dziwnego, kiedy tak naprawdę ta kapela zrodziła się w latach 80, ale nie było jej dane wydać swojego krążka. "Braindead" to już ich drugi krążek i można przyznać, że jest to płyta obok której nie można przejść obojętnie.
Zresztą czy taka klimatyczna i pomysłowa okładka nie przemawia do Was żeby odpalić to dzieło? Do mnie przemówiła i do teraz nie żuje tego. Płyta jest bardzo łatwa w odbiorze i to w sumie zasługa samej stylistyki Madhouse, Band do thrash metalowego grania dorzuca patenty wyjęte z heavy/speed metalu i ta klasyka niemieckiej sceny metalowej jest tutaj słyszalna. To ona przesądza o tym, że płyta jest dynamiczna, przebojowa i bardzo melodyjna. Taka mieszanka powoduje, że płyta jest urozmaicona i pełna niespodzianek. Mocnym atutem jest samo brzmienie, które od razu imponuje mocą i drapieżnością. Od razu wiadomo, że to niemiecka perfekcja. "Braindead" zaskakuje bardzo zgraną współpracą gitarzystów. Thomas i Carsten nie borą jeńców i stawiają na chwytliwe melodie jak i mocne riffy. Panowie dobrze się bawią i ta pozytywna energia udziela się od pierwszych minut.
W każdym utworze można znaleźć coś ciekawego. Otwieracz "Break the ice" imponuje mocnym riffem i stylistyką rodem z wczesnego Anthrax. Dochodzi do tego nutka heavy metalowego klimatu i pierwszy killer gotowy. Speed metalowe szaleństwo rodem z wczesnego Running wild udziela się w melodyjnym i bardzo przebojowym "Never say die". To co się dzieje w sferze solówek to prawdziwa uczta dla fanów takiego gatunku. Speed metalowa formuła udziela się w rozpędzonym "Who made You God". Niemiecka toporność udziela się w stonowanym, heavy metalowym "Braindead" i to już nieco inne oblicze tej kapeli, ale wciąż jest to granie na wysokim poziomie. Bardziej techniczne partie gitarowe można uchwycić w "Last man standing", a kto ceni szybkość i agresywność ten doceni "Knights of Avalon". Więcej thrash metalu można wyłapać w agresywnym "Evil fantasies".
Madhouse wciąż utrzymuje dobrą formę i "Braindead" to bardzo dobra mieszanka heavy/speed i thrash metalu. Mocne brzmienie, przemyślany materiał i duża dawka ostrego grania. Nie da się nudzić przy tym albumie. Dobrze, że Madhouse wrócił i tworzy nową muzykę. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
Zresztą czy taka klimatyczna i pomysłowa okładka nie przemawia do Was żeby odpalić to dzieło? Do mnie przemówiła i do teraz nie żuje tego. Płyta jest bardzo łatwa w odbiorze i to w sumie zasługa samej stylistyki Madhouse, Band do thrash metalowego grania dorzuca patenty wyjęte z heavy/speed metalu i ta klasyka niemieckiej sceny metalowej jest tutaj słyszalna. To ona przesądza o tym, że płyta jest dynamiczna, przebojowa i bardzo melodyjna. Taka mieszanka powoduje, że płyta jest urozmaicona i pełna niespodzianek. Mocnym atutem jest samo brzmienie, które od razu imponuje mocą i drapieżnością. Od razu wiadomo, że to niemiecka perfekcja. "Braindead" zaskakuje bardzo zgraną współpracą gitarzystów. Thomas i Carsten nie borą jeńców i stawiają na chwytliwe melodie jak i mocne riffy. Panowie dobrze się bawią i ta pozytywna energia udziela się od pierwszych minut.
W każdym utworze można znaleźć coś ciekawego. Otwieracz "Break the ice" imponuje mocnym riffem i stylistyką rodem z wczesnego Anthrax. Dochodzi do tego nutka heavy metalowego klimatu i pierwszy killer gotowy. Speed metalowe szaleństwo rodem z wczesnego Running wild udziela się w melodyjnym i bardzo przebojowym "Never say die". To co się dzieje w sferze solówek to prawdziwa uczta dla fanów takiego gatunku. Speed metalowa formuła udziela się w rozpędzonym "Who made You God". Niemiecka toporność udziela się w stonowanym, heavy metalowym "Braindead" i to już nieco inne oblicze tej kapeli, ale wciąż jest to granie na wysokim poziomie. Bardziej techniczne partie gitarowe można uchwycić w "Last man standing", a kto ceni szybkość i agresywność ten doceni "Knights of Avalon". Więcej thrash metalu można wyłapać w agresywnym "Evil fantasies".
Madhouse wciąż utrzymuje dobrą formę i "Braindead" to bardzo dobra mieszanka heavy/speed i thrash metalu. Mocne brzmienie, przemyślany materiał i duża dawka ostrego grania. Nie da się nudzić przy tym albumie. Dobrze, że Madhouse wrócił i tworzy nową muzykę. Płyta godna polecenia.
Ocena: 8/10
czwartek, 11 czerwca 2020
MAGNUS KARLSSON'S FREEFALL - We are the night (2020)
Magnus Karlsson to jeden z najbardziej uzdolnionych gitarzystów i kompozytorów. Znany jest z wielu projektów muzycznych, ale większość osób zna go z Primal Fear czy The Ferrymen. Magnus też spełnia się jako pan i władca w swoim solowym zespole sygnowanym marką Magnus Karlsson;s FreeFall. Do tego projektu zaprasza ciekawych gości i razem tworzą muzykę z pogranicza melodyjnego metalu i power metalu. Pierwsze dwie płyty były całkiem udane, ale nie robiły większego spustoszenia. Na trzecie wydawnictwo przyszło czekać nam 5 lat i "We are the night" jak dla mnie jest najsłabszy w dorobku Magnusa.
To nie jest kwestia gości, czy aranżacji. Problem tkwi w tym, że Magnus poszedł w stronę komercji i bardziej rockowych klimatów. Mało tutaj petard, mocnych riffów i przede wszystkim power metalu. Już otwieracz "Hold Your fire" pokazuje, że szykuje się bardziej komercyjny krążek. Jest świetny Dino Jelusick. Utwór podniosły, z nutką symfonicznego metalu. Brzmi to całkiem dobrze, ale do perfekcji daleko. Hard rockowy feeling mamy w "Kingdom Falls", który też jest jak dla mnie za bardzo komercyjny.Noora Louhimo z Battle Beast pojawia się w klimatycznej balladzie "Queen of Fire" i też jest tylko dobrze. Po długich oklepanych, rockowych dźwiękach wkracza melodyjny "One by one", który jest najmocniejszym kawałkiem na płycie. Szkoda, że właśnie tak nie brzmi. Melodyjny riff i świetnie brzmiący Ronnie Romero i hit gotowy. Kolejnym wartościowym kawałkiem na płycie jest "Temples and Towers", który porywa energią i intrygującymi solówkami Magnusa. Znakomicie wpisał się do tego kawałka Tony Martin. Tony również zalicza świetny występ w klimatycznym "Far From over".
Za dużo tych rockowych rozwiązań, za dużo komercji, za mało konkretów i wszystko zlane w jedną papkę. Szkoda, bo Magnus to utalentowany gitarzysta i nie raz udowodnił swój geniusz. Ta płyta do posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 4/10
To nie jest kwestia gości, czy aranżacji. Problem tkwi w tym, że Magnus poszedł w stronę komercji i bardziej rockowych klimatów. Mało tutaj petard, mocnych riffów i przede wszystkim power metalu. Już otwieracz "Hold Your fire" pokazuje, że szykuje się bardziej komercyjny krążek. Jest świetny Dino Jelusick. Utwór podniosły, z nutką symfonicznego metalu. Brzmi to całkiem dobrze, ale do perfekcji daleko. Hard rockowy feeling mamy w "Kingdom Falls", który też jest jak dla mnie za bardzo komercyjny.Noora Louhimo z Battle Beast pojawia się w klimatycznej balladzie "Queen of Fire" i też jest tylko dobrze. Po długich oklepanych, rockowych dźwiękach wkracza melodyjny "One by one", który jest najmocniejszym kawałkiem na płycie. Szkoda, że właśnie tak nie brzmi. Melodyjny riff i świetnie brzmiący Ronnie Romero i hit gotowy. Kolejnym wartościowym kawałkiem na płycie jest "Temples and Towers", który porywa energią i intrygującymi solówkami Magnusa. Znakomicie wpisał się do tego kawałka Tony Martin. Tony również zalicza świetny występ w klimatycznym "Far From over".
Za dużo tych rockowych rozwiązań, za dużo komercji, za mało konkretów i wszystko zlane w jedną papkę. Szkoda, bo Magnus to utalentowany gitarzysta i nie raz udowodnił swój geniusz. Ta płyta do posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 4/10
BLAZING RUST - Line of Danger (2020)
Blazing Rust i tym razem zadbał o miłą dla oka okładkę i mocne, zadziorne brzmienie, które jeszcze bardziej nadaje całości ostrości i pazura. Każdy z tych elementów współgra ze sobą i tworzy spójną całość. Zespołowi kopa dodaje wokalista Igor Arbuzov, który cechuje się charyzmą i dobrą techniką. Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Na "Line of Danger" jest dużo mocnych riffów i dobrej pracy gitarowej. To zasługa Serga i Romana, którzy znakomicie ze sobą współgrają. Jest swoboda, pomysłowość i zadziorność. Dużo dobrego się tutaj dzieje.
Już sam otwieracz "Let it slide" imponuje energią i nieco hard rockowym feelingiem. Jest pazur, jest moc i panowie niczego się nie boją. Bardzo dobrze to brzmi, a to dopiero początek. Więcej hard rocka możemy usłyszeć w tytułowym "Line of danger". Band potrafi przyspieszyć i pokazać pazur. Taki właśnie jest przebojowy "Race with reality", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Podobne emocje wywołuje zadziorny "The son of lucifer" i to się nazywa prawdziwy heavy metal. Hard rockowe szaleństwo w skocznym "Murder" jest po prostu zaraźliwe i to kolejny wielki hit. Całość zamyka przebojowy "Crawling Blind", który przemyca troszkę elementów iron maiden.
Blazing Rust idzie za ciosem i nagrywa kolejny świetny album. "Line of Danger" to kawał solidnego heavy metalu. Znajdziemy tu zarówno mocne riffy, jak i chwytliwe melodie, które bardzo szybko wpadają w ucho. Mocna rzecz z Rosji!
Ocena: 8.5/10
środa, 10 czerwca 2020
STARBLIND - Black bubbling ooze (2020)
Od premiery "book of souls" Iron maiden minęło trochę czasu, a ja wciąż czekam na kolejne wydawnictwo żelaznej dziewice. Tęsknię za tymi charakterystycznymi galopadami, za tą grą Harissa i chwytliwymi melodiami. Chciałby dostać płytę krótką i zarazem treściwą, taką która przeniesie nas do lat 80. Marzenie prawdziwego fana Iron maiden. Głód na taki album jest i to od kilku lat. Konkurencja nie śpi i w zasadzie co jakiś czas pojawiają się płyty, którą próbują zabrać nas w rejony starych płyt iron maiden. Ciężko jest dostać wydawnictwo, które dorówna takim klasykom jak "The number of the beast" czy " Piece of Mind". Brzmi jak coś nie możliwego, prawda? Tego mógł dokonać nie kto inny jak właśnie szwedzki Starblind, który działa od 2013r. Już ich pierwszy album "Darkest Horrors" pokazał, że rozumieją stylistykę iron maiden jak mało kto. Kolejny albumy to potwierdzały, ale najnowsze dzieło "Black Bubbling ooze" to ich największe osiągnięcie i idealne oddanie kunsztu żelaznej dziewicy.
Szczęka mi opadła. Ostatnie album Starblind był słaby i nijaki. Nowy wokalista Marcus Olkerud nie miał szans wykazać się na "never Seen again". Czegoś tam brakowało. Ostatecznego szlifu, a przede wszystkim rasowych hitów i galopad, które są typowe dla Iron Maiden. Panowie przemyśleli sprawę i stworzyli dzieło naprawdę dopieszczone. Co ma takiego "Black bubbling ooze" czego nie mają inne płyty z taką muzyką? Te zgrane i pomysłowe pojedynki na solówki, którą brzmią jakby tworzył jest Smith i Murray.Jednak to gitarzyści Starblind czyli Johan i Bjorn stają na wysokości zadania. Odrobili zadanie domowe i przenieśli starą szkołę żelaznej dziewicy jeśli chodzi o riffy i solówki na swoją płytę. Oj dawno takich solówek nie słyszałem, to jest właśnie to co wyróżniało zawsze band Harrisa. Brawo Starblind, bo to nie lada wyzwanie tworzyć takie solówki i riffy. Pod tym względem nowy album Starblind niszczy konkurencję.
Nowy album ma bardzo klasyczne brzmienie i to jeszcze bardziej przybliża nas do lat 80. No i jest jeszcze utalentowany Marcus, który wokalnie w końcu się rozwinął. W głosie ma coś z Kiske i Dickinsona i to jest dobry znak. To jednak wszystko nic w porównaniu z samą muzyką.
Skromnie bo 8 utworów tutaj znajdziemy i to jest jedyna wada tej płyty, że jest krótka. Dobrze jest zacząć płytę od mocnego uderzenia, a takim bez wątpienia jest "One of Us". Niby prosty, rasowy przebój a od razu oddaje to co najlepsze w żelaznej dziewicy. Łatwy w obiorze hit i co mi się podoba to mocny riff i energiczne solówki. Ta płyta to kopalnia hitów i killerów. Czasy "Somewhere in Time" kłaniają się w szybkim i zadziornym "At the mountain of madness". Riff i te charakterystyczne melodie brzmią znajomo, ale to akurat miłe zjawisko. Iron Maiden już tak nie gra i dobrze że Starblind wypełnia tą lukę. Jest szybkość, są wysokie rejestry Marcusa i epicki, podniosły refren. Pojedynki na solówki są wzorcowe i dopracowane pod każdym względem. Co za moc bije z dynamicznego i przebojowego "Here i Am". Tutaj band pokazuje pazury i nutkę agresji. Spokojnie, dalej zostajemy w klimatach Iron Maiden. Nawet gdzieś w tym wszystkim jest echo power metalu. Nie muszę dodać, że gitarzyści znów dają popis geniuszu i brzmi to jakby Smith i Murray grali tutaj gościnnie. Po prostu "wow" i nie wiem jak opisać to co tutaj słychać. Brak słów, to trzeba usłyszeć. "Crystal Tears" to bardziej złożony kawałek. Zaczyna się spokojnie, niczym ballada, potem przeradza się w prawdziwy killer. Sama konstrukcja i styl przypominają mi "Children of the Damned". Znów dużo się w sferze samych partii gitarowych. Panowie cały czas trzymają wysoki poziom i zapewniają atrakcyjne melodie i pojedynki na solówki. To jest wyczyn godny pochwały. Znajomo brzmi "The man of the crowd", ale to heavy metal jaki kocham. Energia bije z tego kawałka i od pierwszych sekund zachwyca dynamiką i zadziornym riffem. Kolejny killer w wykonaniu Starblind. Solówki jakby wyjęte z ery Blaze w Iron Maiden. "Room 101" to jakby dodać do muzyki Iron Maiden nutkę power metalu w stylu Helloween. Mieszanka wybuchowa! Ciekawe przejścia w sferze solówek przyprawiają o dreszcze. Znów to co najlepsze w Iron Maiden tutaj słychać. Przypominają mi się piękne solówki z okresu "Virtual XI". Epickość, rycerski klimat pojawia się w dojrzałym i podniosłym "The Reckoning". Ciekawe podejście do stylistyki żelaznej dziewicy. Odświeżyli tą formułę i dodali coś od siebie. Wyszedł naprawdę ciekawy kawałek, który pokazuje nieco inne oblicze Starblind. Czysty geniusz. Całość zamyka "The young Man", który idealnie nawiązuje do czasów "Seventh son of the seventh son". Kolejny killer, który znakomicie podsumowuje całość.
Starblind stanął na wysokości zadania i dokonał nie możliwego. Nagrał album, który brzmi jak zaginiony krążek Iron Maiden z lat 80. To jest dopiero wyczyn. Te solówki, te melodie, ten układ kompozycji i ten czynnik, który czyni albumy iron maiden genialne. Ten czynnik to muzyczny geniusz i perfekcjonizm w aranżacjach. Starblind pozamiatał i nagrał swój najlepszy album. Mam nadzieję, że teraz już będą wydawać takie albumy. Jestem w szoku i nie dowierzam, że dostałem album, który jest tak idealnie oddany stylowi żelaznej dziewicy. Majstersztyk.
Ocena: 10/10
Szczęka mi opadła. Ostatnie album Starblind był słaby i nijaki. Nowy wokalista Marcus Olkerud nie miał szans wykazać się na "never Seen again". Czegoś tam brakowało. Ostatecznego szlifu, a przede wszystkim rasowych hitów i galopad, które są typowe dla Iron Maiden. Panowie przemyśleli sprawę i stworzyli dzieło naprawdę dopieszczone. Co ma takiego "Black bubbling ooze" czego nie mają inne płyty z taką muzyką? Te zgrane i pomysłowe pojedynki na solówki, którą brzmią jakby tworzył jest Smith i Murray.Jednak to gitarzyści Starblind czyli Johan i Bjorn stają na wysokości zadania. Odrobili zadanie domowe i przenieśli starą szkołę żelaznej dziewicy jeśli chodzi o riffy i solówki na swoją płytę. Oj dawno takich solówek nie słyszałem, to jest właśnie to co wyróżniało zawsze band Harrisa. Brawo Starblind, bo to nie lada wyzwanie tworzyć takie solówki i riffy. Pod tym względem nowy album Starblind niszczy konkurencję.
Nowy album ma bardzo klasyczne brzmienie i to jeszcze bardziej przybliża nas do lat 80. No i jest jeszcze utalentowany Marcus, który wokalnie w końcu się rozwinął. W głosie ma coś z Kiske i Dickinsona i to jest dobry znak. To jednak wszystko nic w porównaniu z samą muzyką.
Skromnie bo 8 utworów tutaj znajdziemy i to jest jedyna wada tej płyty, że jest krótka. Dobrze jest zacząć płytę od mocnego uderzenia, a takim bez wątpienia jest "One of Us". Niby prosty, rasowy przebój a od razu oddaje to co najlepsze w żelaznej dziewicy. Łatwy w obiorze hit i co mi się podoba to mocny riff i energiczne solówki. Ta płyta to kopalnia hitów i killerów. Czasy "Somewhere in Time" kłaniają się w szybkim i zadziornym "At the mountain of madness". Riff i te charakterystyczne melodie brzmią znajomo, ale to akurat miłe zjawisko. Iron Maiden już tak nie gra i dobrze że Starblind wypełnia tą lukę. Jest szybkość, są wysokie rejestry Marcusa i epicki, podniosły refren. Pojedynki na solówki są wzorcowe i dopracowane pod każdym względem. Co za moc bije z dynamicznego i przebojowego "Here i Am". Tutaj band pokazuje pazury i nutkę agresji. Spokojnie, dalej zostajemy w klimatach Iron Maiden. Nawet gdzieś w tym wszystkim jest echo power metalu. Nie muszę dodać, że gitarzyści znów dają popis geniuszu i brzmi to jakby Smith i Murray grali tutaj gościnnie. Po prostu "wow" i nie wiem jak opisać to co tutaj słychać. Brak słów, to trzeba usłyszeć. "Crystal Tears" to bardziej złożony kawałek. Zaczyna się spokojnie, niczym ballada, potem przeradza się w prawdziwy killer. Sama konstrukcja i styl przypominają mi "Children of the Damned". Znów dużo się w sferze samych partii gitarowych. Panowie cały czas trzymają wysoki poziom i zapewniają atrakcyjne melodie i pojedynki na solówki. To jest wyczyn godny pochwały. Znajomo brzmi "The man of the crowd", ale to heavy metal jaki kocham. Energia bije z tego kawałka i od pierwszych sekund zachwyca dynamiką i zadziornym riffem. Kolejny killer w wykonaniu Starblind. Solówki jakby wyjęte z ery Blaze w Iron Maiden. "Room 101" to jakby dodać do muzyki Iron Maiden nutkę power metalu w stylu Helloween. Mieszanka wybuchowa! Ciekawe przejścia w sferze solówek przyprawiają o dreszcze. Znów to co najlepsze w Iron Maiden tutaj słychać. Przypominają mi się piękne solówki z okresu "Virtual XI". Epickość, rycerski klimat pojawia się w dojrzałym i podniosłym "The Reckoning". Ciekawe podejście do stylistyki żelaznej dziewicy. Odświeżyli tą formułę i dodali coś od siebie. Wyszedł naprawdę ciekawy kawałek, który pokazuje nieco inne oblicze Starblind. Czysty geniusz. Całość zamyka "The young Man", który idealnie nawiązuje do czasów "Seventh son of the seventh son". Kolejny killer, który znakomicie podsumowuje całość.
Starblind stanął na wysokości zadania i dokonał nie możliwego. Nagrał album, który brzmi jak zaginiony krążek Iron Maiden z lat 80. To jest dopiero wyczyn. Te solówki, te melodie, ten układ kompozycji i ten czynnik, który czyni albumy iron maiden genialne. Ten czynnik to muzyczny geniusz i perfekcjonizm w aranżacjach. Starblind pozamiatał i nagrał swój najlepszy album. Mam nadzieję, że teraz już będą wydawać takie albumy. Jestem w szoku i nie dowierzam, że dostałem album, który jest tak idealnie oddany stylowi żelaznej dziewicy. Majstersztyk.
Ocena: 10/10
DIVINE WEEP - The omega man (2020)
Polska scena metalowa rośnie w siłę i to jest naprawdę dobra informacja. Pochodzący z Białegostoku Divine Weep to zespół na światowym poziomie i już na debiucie "Tears of the Ages" pokazali prawdziwą klasę. To przykład znakomitej mieszanki heavy i europejskiego power metalu. Dobrze, że panowie nie stawiają na kopiowanie znanych kapel i mają swój własny styl. Ten band ma przed sobą świetlaną przyszłość i najnowsze dzieło "The omega man" to tylko potwierdza. Znakomita mieszanka klasycznego heavy/power metalu z nutką nowoczesnym brzmieniem. Warto było czekać te 5 lat.
W składzie nie ma już wokalisty Igora Tarasewicza i troszkę mi jego brakuje. Utalentowany frontman z wyrazistą charyzmą. Trzeba przyznać, że jego następca Mateusz Drzewicz też się odnajduje w tej roli. Dodaje od siebie jakby więcej agresji i nowoczesnego pazura. Ma w sobie to coś co sprawia że materiał nabiera innego wymiaru."The omega man" to nie tylko mroczny klimat, elementy agresywniejszych odmian heavy metalu, ale też soczyste brzmienie i ciekawa oprawa graficzna. Band zadbał o każdy detal płyty, by nie było tutaj mowy i fuszerce.
"The omega man" to 9 utworów utrzymanych w klimatach Primal Fear, Mystic Prophecy czy Iced Earth. Płytę otwiera mocny i treściwy "Cold as metal". Zaczyna się od mocnego riffu i szybko kawałek przeradza się w rasowy przebój. Mniej power metalu, a więcej heavy metalu i nie jest to żadna ujma. Bardzo dobrze się tego słucha i band pokazuje że cechuje ich doświadczenie i pomysłowość. Duma rozpiera, że to muzyka prosto z Polski. Jest i miejsce dla power metalu. Świetnie to potwierdza rozpędzony "Journeyman", który motoryką i stylistyką przypomina mi Gamma ray czy Primal Fear. Jest moc! Czasami band potrafi otrzeć się o power/thrash metal w klimatach Iced Earth i bardzo dobrze to odzwierciedla "Firestone",. Mateusz wokalnie tutaj mocno przypomina mi Stu Blocka. Rockowy, nieco balladowy "Riders of navia" też ma swój urok. Kolejny killer na płycie to "The screaming skull of silence". Gitarzyści Bart i Dariusz grają na wysokim poziomie i to się nazywa duet z prawdziwego zdarzenia. Panowie dostarczają nam agresywne riffy, zagrane z polotem i pomysłem. Uczta dla maniaków wysokiej klasy pojedynków na solówki gitarowe. Rozbudowany "Walking" też pokazuje bardziej progresywne oblicze kapeli i słychać że odnajdują się w bardziej złożonych kompozycjach. Całość zamyka agresywny "The omega man" i tutaj swój talent wokalny pokazuje Mateusz, który idzie w ślady Tima Rippera Owensa czy Roba Halforda. Mam gęsią skórę, bo brzmi to fenomenalnie.
Divine Weep wielki dzięki za "The omega Man", bo jest to płyta na wysokim poziomie. Na takie płyty warto czekać i liczę na to że będzie tak grać cały czas. Wasza muzyka to żywy przykład, że heavy/power metal można grać w Polsce na światowym poziomie. Masa killerów, świetne przygotowanie pod względem aranżacji i brzmienia. Prawdziwa perełka !
Ocena: 9.5/10
W składzie nie ma już wokalisty Igora Tarasewicza i troszkę mi jego brakuje. Utalentowany frontman z wyrazistą charyzmą. Trzeba przyznać, że jego następca Mateusz Drzewicz też się odnajduje w tej roli. Dodaje od siebie jakby więcej agresji i nowoczesnego pazura. Ma w sobie to coś co sprawia że materiał nabiera innego wymiaru."The omega man" to nie tylko mroczny klimat, elementy agresywniejszych odmian heavy metalu, ale też soczyste brzmienie i ciekawa oprawa graficzna. Band zadbał o każdy detal płyty, by nie było tutaj mowy i fuszerce.
"The omega man" to 9 utworów utrzymanych w klimatach Primal Fear, Mystic Prophecy czy Iced Earth. Płytę otwiera mocny i treściwy "Cold as metal". Zaczyna się od mocnego riffu i szybko kawałek przeradza się w rasowy przebój. Mniej power metalu, a więcej heavy metalu i nie jest to żadna ujma. Bardzo dobrze się tego słucha i band pokazuje że cechuje ich doświadczenie i pomysłowość. Duma rozpiera, że to muzyka prosto z Polski. Jest i miejsce dla power metalu. Świetnie to potwierdza rozpędzony "Journeyman", który motoryką i stylistyką przypomina mi Gamma ray czy Primal Fear. Jest moc! Czasami band potrafi otrzeć się o power/thrash metal w klimatach Iced Earth i bardzo dobrze to odzwierciedla "Firestone",. Mateusz wokalnie tutaj mocno przypomina mi Stu Blocka. Rockowy, nieco balladowy "Riders of navia" też ma swój urok. Kolejny killer na płycie to "The screaming skull of silence". Gitarzyści Bart i Dariusz grają na wysokim poziomie i to się nazywa duet z prawdziwego zdarzenia. Panowie dostarczają nam agresywne riffy, zagrane z polotem i pomysłem. Uczta dla maniaków wysokiej klasy pojedynków na solówki gitarowe. Rozbudowany "Walking" też pokazuje bardziej progresywne oblicze kapeli i słychać że odnajdują się w bardziej złożonych kompozycjach. Całość zamyka agresywny "The omega man" i tutaj swój talent wokalny pokazuje Mateusz, który idzie w ślady Tima Rippera Owensa czy Roba Halforda. Mam gęsią skórę, bo brzmi to fenomenalnie.
Divine Weep wielki dzięki za "The omega Man", bo jest to płyta na wysokim poziomie. Na takie płyty warto czekać i liczę na to że będzie tak grać cały czas. Wasza muzyka to żywy przykład, że heavy/power metal można grać w Polsce na światowym poziomie. Masa killerów, świetne przygotowanie pod względem aranżacji i brzmienia. Prawdziwa perełka !
Ocena: 9.5/10
wtorek, 9 czerwca 2020
STREAMER - Light of Death (2020)
Hiszpański Streamer umacnia swoją pozycję na heavy metalowym rynku. "Light of Death" to już drugi album tej formacji i znakomicie pokazuje jak ten band dobrze się czuje w klasycznym heavy metalu osadzonym w latach 80. Mocno czerpią z twórczości Iron Maiden, Saxon, czy Judas Priest, ale to nie przeszkadza w tym żeby brzmieć szczerze i autentycznie. Streamer nie odkrywa niczego, ale zabiera nas w podróż do przeszłości, do krainy która jest nam dobrze znana.
Kiczowata okładka z klimatem grozy, mocne zadziorne brzmienie i ta przebojowość. Wszystko jest tak jak być powinno przy płycie heavy metalowej w klimatach lat 80. Jestem fanem ciekawych, melodyjnych, instrumentalnych intr. "Thanatos Arise" to znakomity instrumentalny kawałek, oddający to co najlepsze w iron maiden z lat 80. Co za mocny otwieracz. Czy może być lepiej? Pewnie że tak. Dynamiczny "Nothern raiders" to kwintesencja klasycznego heavy metalu i mamy tutaj wszystko co jest potrzebna do stworzenia killera. Szybkie tempo, ostry riff i chwytliwy refren. Tytułowy utwór "Light of death" to znakomity przykład rasowego przeboju. Streamer z dużą łatwością tworzy chwytliwe kawałki. Dużo w tym starego Iron maiden, a to żadna ujma dla tej formacji z Hiszpanii. W podobnych klimatach utrzymany jest "No Doctor". Pozytywne emocje wywołuje zadziorny "The passion", czy rozpędzony "Citys on Fire".
Danny i Estaban dają czadu i nie stronią nam dobrych melodii i mocnych riffów. To oni napędzają ten album i czynią go bardzo miłym w odsłuchu. Kawał dobrej roboty. Tak samo na wyróżnienie zasługuje wokalista Adri, który wie jak nadać heavy metalowego pazura i jak zbudować klimat lat 80. Cały album "Light of death" zaskakuje przebojowością i dynamiką. Płyta jest lekka i przyjemna w odsłuchu. Bez wątpienia jest to płyta godna uwagi!
Ocena: 8.5/10
Kiczowata okładka z klimatem grozy, mocne zadziorne brzmienie i ta przebojowość. Wszystko jest tak jak być powinno przy płycie heavy metalowej w klimatach lat 80. Jestem fanem ciekawych, melodyjnych, instrumentalnych intr. "Thanatos Arise" to znakomity instrumentalny kawałek, oddający to co najlepsze w iron maiden z lat 80. Co za mocny otwieracz. Czy może być lepiej? Pewnie że tak. Dynamiczny "Nothern raiders" to kwintesencja klasycznego heavy metalu i mamy tutaj wszystko co jest potrzebna do stworzenia killera. Szybkie tempo, ostry riff i chwytliwy refren. Tytułowy utwór "Light of death" to znakomity przykład rasowego przeboju. Streamer z dużą łatwością tworzy chwytliwe kawałki. Dużo w tym starego Iron maiden, a to żadna ujma dla tej formacji z Hiszpanii. W podobnych klimatach utrzymany jest "No Doctor". Pozytywne emocje wywołuje zadziorny "The passion", czy rozpędzony "Citys on Fire".
Danny i Estaban dają czadu i nie stronią nam dobrych melodii i mocnych riffów. To oni napędzają ten album i czynią go bardzo miłym w odsłuchu. Kawał dobrej roboty. Tak samo na wyróżnienie zasługuje wokalista Adri, który wie jak nadać heavy metalowego pazura i jak zbudować klimat lat 80. Cały album "Light of death" zaskakuje przebojowością i dynamiką. Płyta jest lekka i przyjemna w odsłuchu. Bez wątpienia jest to płyta godna uwagi!
Ocena: 8.5/10
piątek, 5 czerwca 2020
SATANS EMPIRE - Hail the empire (2020)
Satan's Empire to kolejny przykład kapeli, która odrodziła się po latach i tak naprawdę teraz żyje i rozpoczyna swoją przygodę z muzyką. Ta brytyjska formacja powstała w 1979r i działała do 1988r, ale nie był to owocny czas dla tej kapeli. Powrócili na dobre w roku 2015 i to o wiele silniejsi niż w latach 80. Debiut w postaci "Rising" to uczta dla fanów NWOBHM i brytyjskiego metalu z lat 80. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na "Hail the empire", który jest swoistą kontynuacją tamtego wydawnictwa. Nic się nie zmieniło, to wciąż muzyka na wysokim poziomie.
Po raz kolejny band zadbał o aspekt techniczny płyty. Mamy zadziorne i klimatyczne brzmienie, które jest wzorowane na latach 80. Mamy kiczowatą okładkę. Te płyta, by się nie udała gdyby nie bardzo dobra forma muzyków. Kluczową rolę odgrywa tutaj utalentowany wokalista Derek Lyon, który wie jak zbudować napięcie i stworzyć odpowiedni klimat. Na "Hail the empire" słychać, jak rozwinęli skrzydła Sandy i Paul. Dużo klasycznych rozwiązań znajdziemy tutaj i w zasadzie każdy riff to taka wycieczka w rejony Saxon, czy Iron Maiden. Bardzo dobrze się tego słucha.
Otwieracz "warriors" to znakomity ukłon w stronę klasycznego brytyjskiego heavy metalu. Od razu udziela się klimat lat 80. Mroczny, zadziorny "Secrets" przypomina troszkę dokonania Black Sabbath z czasów Tony Martina. W podobnej stylistyce utrzymany jest nastrojowy i epicki "Empire Rising". Band nie boi się rozbudowanych kawałków i tytułowy "Hail the Empire" to coś dla fanów Dio czy Black Sabbath. Riff i zagrywki gitarowe są tutaj znajome, ale to w niczym nie przeszkadza. Jest jeszcze marszowy "Shadowmaker" czy pełen emocji "New world".
Kto kocha mroczny klimat i bardziej marszowe tempo, ten bez wątpienia szybko odnajdzie się na "Hail the empire". Bardzo równy materiał i mroczny klimat sprawiają, że płyta może się podobać. Coś dla fanów muzyki z pogranicza Saxon czy Black Sabbath. Czuć klimat NWOBHM i to jest ważne. Satans Empire idzie za ciosem i znów nagrał udany album. Tak trzymać.
Ocena: 8/10
Po raz kolejny band zadbał o aspekt techniczny płyty. Mamy zadziorne i klimatyczne brzmienie, które jest wzorowane na latach 80. Mamy kiczowatą okładkę. Te płyta, by się nie udała gdyby nie bardzo dobra forma muzyków. Kluczową rolę odgrywa tutaj utalentowany wokalista Derek Lyon, który wie jak zbudować napięcie i stworzyć odpowiedni klimat. Na "Hail the empire" słychać, jak rozwinęli skrzydła Sandy i Paul. Dużo klasycznych rozwiązań znajdziemy tutaj i w zasadzie każdy riff to taka wycieczka w rejony Saxon, czy Iron Maiden. Bardzo dobrze się tego słucha.
Otwieracz "warriors" to znakomity ukłon w stronę klasycznego brytyjskiego heavy metalu. Od razu udziela się klimat lat 80. Mroczny, zadziorny "Secrets" przypomina troszkę dokonania Black Sabbath z czasów Tony Martina. W podobnej stylistyce utrzymany jest nastrojowy i epicki "Empire Rising". Band nie boi się rozbudowanych kawałków i tytułowy "Hail the Empire" to coś dla fanów Dio czy Black Sabbath. Riff i zagrywki gitarowe są tutaj znajome, ale to w niczym nie przeszkadza. Jest jeszcze marszowy "Shadowmaker" czy pełen emocji "New world".
Kto kocha mroczny klimat i bardziej marszowe tempo, ten bez wątpienia szybko odnajdzie się na "Hail the empire". Bardzo równy materiał i mroczny klimat sprawiają, że płyta może się podobać. Coś dla fanów muzyki z pogranicza Saxon czy Black Sabbath. Czuć klimat NWOBHM i to jest ważne. Satans Empire idzie za ciosem i znów nagrał udany album. Tak trzymać.
Ocena: 8/10
środa, 3 czerwca 2020
HELIKON - Myth & Legends (2020)
Kocham takie okładki z nutką mroku, grozy, a najlepiej jeszcze jak są malowanie ręcznie. Ta okładka, która zdobi debiutancki album włoskiej formacji Helikon jest urocza i zachęca by sięgnąć po "Myth & Legend". Co tutaj znajdziemy? Dużo grania z pogranicza heavy/speed/power metalu z nutką thrash metalu. Zespół wie jak grać i jak stworzyć materiał wysokiej klasy. Nie ma tutaj mowy o fuszerce i dostajemy naprawdę ciekawy album, który zasługuje na uwagę.
W tej włoskiej formacji kluczową rolę ogrywa bez wątpienia Giacomo Merigo. To się nazywa wokalista z powołania, który imponuje techniką, wyczuciem i specyficzną manierą. Za jego sprawą album brzmi zadziornie i agresywnie. Warto też wyróżnić gitarzystów, bowiem Davide i Mauro dobrze czują się w takiej stylistyce. Jest agresja, szybkość, ale też urozmaicenie i masa chwytliwych melodii. Nie ma grania na jedno kopyto, a każdy utwór potrafi czymś zaskoczyć.
Zaczyna się intrygująco, bo od rozbudowanego i nastrojowego "A last kiss to say goodbey", który zachwyca mocnym riffem i pomysłowymi aranżacjami. Dobry start. Nutka thrash metalu spod znaku Megadeth pojawia się w technicznym "Prince of Night". Nie brakuje na tej płycie również prawdziwych przebojów i jednym z nich jest bez wątpienia zadziorny "Chant of Crow". W podobnych klimatach utrzymany jest tytułowy "Myth and Legend", który nieco przypomina mi dokonania Iced Earth. Klimatycznie rozpoczyna się "Ophelia", który potem przeradza się w dynamiczny kawałek . W końcu troszkę power metalu się tutaj pojawia. Punktem kulminacyjnym "The ballad of memphisto", który imponuje mrocznym klimatem i rozbudowaną formułą. Dużo ciekawych motywów tutaj uchwycono.
Helikon to młody band, który wie co chce grać i potrafi robić to na wysokim poziomie. "Myth & Legend" brzmi jakby to nagrał band doświadczony, który istnieje na rynku od kilku lat. Mocne riffy, ciekawe melodie i udana mieszanka heavy/power/thrash metalu to jest właśnie debiut włoskiego Helikon. Polecam!
Ocena: 8.5/10
W tej włoskiej formacji kluczową rolę ogrywa bez wątpienia Giacomo Merigo. To się nazywa wokalista z powołania, który imponuje techniką, wyczuciem i specyficzną manierą. Za jego sprawą album brzmi zadziornie i agresywnie. Warto też wyróżnić gitarzystów, bowiem Davide i Mauro dobrze czują się w takiej stylistyce. Jest agresja, szybkość, ale też urozmaicenie i masa chwytliwych melodii. Nie ma grania na jedno kopyto, a każdy utwór potrafi czymś zaskoczyć.
Zaczyna się intrygująco, bo od rozbudowanego i nastrojowego "A last kiss to say goodbey", który zachwyca mocnym riffem i pomysłowymi aranżacjami. Dobry start. Nutka thrash metalu spod znaku Megadeth pojawia się w technicznym "Prince of Night". Nie brakuje na tej płycie również prawdziwych przebojów i jednym z nich jest bez wątpienia zadziorny "Chant of Crow". W podobnych klimatach utrzymany jest tytułowy "Myth and Legend", który nieco przypomina mi dokonania Iced Earth. Klimatycznie rozpoczyna się "Ophelia", który potem przeradza się w dynamiczny kawałek . W końcu troszkę power metalu się tutaj pojawia. Punktem kulminacyjnym "The ballad of memphisto", który imponuje mrocznym klimatem i rozbudowaną formułą. Dużo ciekawych motywów tutaj uchwycono.
Helikon to młody band, który wie co chce grać i potrafi robić to na wysokim poziomie. "Myth & Legend" brzmi jakby to nagrał band doświadczony, który istnieje na rynku od kilku lat. Mocne riffy, ciekawe melodie i udana mieszanka heavy/power/thrash metalu to jest właśnie debiut włoskiego Helikon. Polecam!
Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 1 czerwca 2020
EVERLORE - Everlore (2020)
Ci którzy nie mają wygórowanych oczekiwań, śmiało mogą sięgnąć po debiutancki album fińskiej formacji Everlore. Ten band działa od 2013 r i w tym roku postanowili wydać swój pierwszy krążek zatytułowany "Everlore". To płyta może i prosta pod względem stylistycznym, co przedkłada się na bardzo łatwy odbiór tej płyty. Co tutaj znajdziemy? Dobrą mieszankę heavy metalu i power metalu. W muzyce tej fińskiej kapeli znajdziemy elementy Hammerfall czy Bloodbound.
Okładka sugeruje jakiś symfoniczny power metal w stylu Rhapsody, a zawartość zabiera nas w zupełnie inne rejony. Więcej tutaj prostego zadziornego heavy metalu z domieszką power metalu. Gitarzyści Samo i Juuso grają tutaj poprawnie i nie można im coś złego zarzucić. To po prostu solidna szkoła europejskiego power metalu. Do tego dochodzi specyficzny głos Joonasa Kunnela. Wszystko jest tak jak być powinno, jedynie materiał troszkę bez mocy, bez jakiś elementów zaskoczenia.
"Here Be Dragons" to udany otwieracz, z wyrazistym riffem, szybkim tempem i odpowiednim ładunkiem energii. Dobrze wypada melodyjny i lekki "Stranger Skies". Takie to wtórne i przewidywalne. Nutka zadziorności i nowoczesności pojawia się w "Face of tommorow", czy w power metalowym "Race for the sun". Niestety są też nieco słabsze momenty jak "The poet".
Potencjał jest, bowiem grupa potrafi grać i robi to dobrze. Pozostaje dopracować styl i aranżacje. Brakuje rasowych hitów i dopracowanych melodii. Jednak jest nadzieja, że w przyszłości jeszcze pokażą na co ich stać.
Ocena: 5.5/10
Okładka sugeruje jakiś symfoniczny power metal w stylu Rhapsody, a zawartość zabiera nas w zupełnie inne rejony. Więcej tutaj prostego zadziornego heavy metalu z domieszką power metalu. Gitarzyści Samo i Juuso grają tutaj poprawnie i nie można im coś złego zarzucić. To po prostu solidna szkoła europejskiego power metalu. Do tego dochodzi specyficzny głos Joonasa Kunnela. Wszystko jest tak jak być powinno, jedynie materiał troszkę bez mocy, bez jakiś elementów zaskoczenia.
"Here Be Dragons" to udany otwieracz, z wyrazistym riffem, szybkim tempem i odpowiednim ładunkiem energii. Dobrze wypada melodyjny i lekki "Stranger Skies". Takie to wtórne i przewidywalne. Nutka zadziorności i nowoczesności pojawia się w "Face of tommorow", czy w power metalowym "Race for the sun". Niestety są też nieco słabsze momenty jak "The poet".
Potencjał jest, bowiem grupa potrafi grać i robi to dobrze. Pozostaje dopracować styl i aranżacje. Brakuje rasowych hitów i dopracowanych melodii. Jednak jest nadzieja, że w przyszłości jeszcze pokażą na co ich stać.
Ocena: 5.5/10
niedziela, 31 maja 2020
TOKYO BLADE - Dark revolution (2020)

Brytyjskie heavy metal ma swoich dzielnych bohaterów, którzy od lat podtrzymują tradycje i robią wszystko by ten płomień klasycznego brytyjskiego metalu nigdy nie zgasł. Jestem pełen podziwu dla Tokyo Blade.Działają od 1982 r i mimo pewnych perturbacji wciąż grają i to na wysokim poziomie.Skład klasyczny i tu nic się nie zmieniło, a to cieszy. W końcu ciężko sobie wyobrazić kogoś innego na wokalu niż Alana Marscha. Ta chemia między muzykami jest i to przedkłada się na świetne płyty. Band nie schodzi poniżej pewnego poziomu, ale najnowsze dzieło "Dark Revolution" to kwintesencja stylu Tokyo Blade i jedna z najlepszych płyt z brytyjskim heavy metalem jakie ukazały się w przeciągu ostatnich lat. Definicja tego stylu i również tradycji NWOBHM.
Ta płyta łączy klimat i patenty z lat 80, a także nutkę świeżości i współczesnego pazura. Brzmienie też idealnie zostało dopieszczone i podkreśla tylko talent muzyków z Tokyo Blade. Zwłaszcza ma to znaczenie, kiedy wsłuchujemy się w popisy gitarowe Wigginsa i Boultona. Sporo w tym gracji, pomysłowości i zgrania. Panowie grają z lekkością i cały czas zaskakują swoim geniuszem. Dużo się dzieje w tej kwestii i nie ma tutaj miejsca na nudę.
Czy można lepiej rozpocząć to wydawnictwo niż od mocnego i wyrazistego "Story of a nobody", który pokazuje że szykuje się jeden z najlepszych albumów Tokyo Blade. Świetny start. Dalej mamy przebojowy "Burning rain", który zachwyca ostrym riffem i chwytliwością. Od razu czuć że to stary dobry brytyjski heavy metal. Band potrafi też zabrać nas do mrocznego heavy metalu i zagrać nieco ostrzej, czego dowodem jest stonowany "Dark revolution". Imponuje dbałość o szczegóły i wariacje na temat aranżacji gitarowych. Warto też wyróżnić lekki i bardzo melodyjny "Truth is a hunter" i znów mamy w roli głównej świetne pojedynki gitarowe. Finezyjny "Crack in the glass" też potrafi podziałać na emocje i zmysły. Taki melodyjny heavy metal to ja rozumiem. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Band potrafi też przyspieszyć i pokazać pazur, co dobitnie to pokazuje energiczny "See you down in hell". Całość zamyka równie ciekawy i przebojowy "voices of the damned".
Lata lecą, wiele kapel odchodzi, pojawiają się nowe zespoły, a brytyjski Tokyo Blade wciąż istnieje i rośnie w siłę. "Dark Revolution" to jeden z ich najlepszych albumów. Kwintesencja brytyjskiego heavy metalu. Płyta warta grzechu.
Ocena: 9.5/10
Ta płyta łączy klimat i patenty z lat 80, a także nutkę świeżości i współczesnego pazura. Brzmienie też idealnie zostało dopieszczone i podkreśla tylko talent muzyków z Tokyo Blade. Zwłaszcza ma to znaczenie, kiedy wsłuchujemy się w popisy gitarowe Wigginsa i Boultona. Sporo w tym gracji, pomysłowości i zgrania. Panowie grają z lekkością i cały czas zaskakują swoim geniuszem. Dużo się dzieje w tej kwestii i nie ma tutaj miejsca na nudę.
Czy można lepiej rozpocząć to wydawnictwo niż od mocnego i wyrazistego "Story of a nobody", który pokazuje że szykuje się jeden z najlepszych albumów Tokyo Blade. Świetny start. Dalej mamy przebojowy "Burning rain", który zachwyca ostrym riffem i chwytliwością. Od razu czuć że to stary dobry brytyjski heavy metal. Band potrafi też zabrać nas do mrocznego heavy metalu i zagrać nieco ostrzej, czego dowodem jest stonowany "Dark revolution". Imponuje dbałość o szczegóły i wariacje na temat aranżacji gitarowych. Warto też wyróżnić lekki i bardzo melodyjny "Truth is a hunter" i znów mamy w roli głównej świetne pojedynki gitarowe. Finezyjny "Crack in the glass" też potrafi podziałać na emocje i zmysły. Taki melodyjny heavy metal to ja rozumiem. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Band potrafi też przyspieszyć i pokazać pazur, co dobitnie to pokazuje energiczny "See you down in hell". Całość zamyka równie ciekawy i przebojowy "voices of the damned".
Lata lecą, wiele kapel odchodzi, pojawiają się nowe zespoły, a brytyjski Tokyo Blade wciąż istnieje i rośnie w siłę. "Dark Revolution" to jeden z ich najlepszych albumów. Kwintesencja brytyjskiego heavy metalu. Płyta warta grzechu.
Ocena: 9.5/10
sobota, 30 maja 2020
WAYWARD - Wayward (2020)
Nutka Judas Priest, Motorhead i Ac/Dc, to jest właśnie to co znajdziemy w muzyce Wayward. To młoda niemiecka kapela, która działa od 2019r, ale dopiero w tym roku postanowili wydać swój pierwszy album. "Wayward" to wydawnictwo wtórne, może nieco oklepane, ale mamy tutaj dużo solidnych dźwięków, które oddają to co najlepsze w muzyce z pogranicza hard rocka, rock;n rolla i heavy metalu. Prawdziwa gratka dla fanów takiej muzyki z lat 80.
Band zadbał o każdy detal, aby płyta brzmiała autentycznie, a przede wszystkim żeby klimat lat 80 czy nawet 70 był słyszalny w każdym z utworów. Tony Heinrich jako wokalista sprawdza się tutaj idealnie, bo taki typowy rock;n rollowy wokalista. Ma chrypę, charyzmę i wie jak przypomnieć nam stare dobre czasy Motorhead. Band wie jak grać solidny rock'n roll i to właśnie znajdziemy na tej płycie.
"Midnight Blood" to rozpędzony rock;n rollowy kawałek, który brzmi jak mieszanka wczesnego Ac/Dc i Motorhead. Niby nic nowego, a bardzo dobrze się tego słucha. Nie brakuje też rasowych hitów i jeden z nich to "Hellride". Odrobina punku i agresji i dostajemy energiczny "She is devil". Jest też miejsce na mroczniejsze dźwięki i przykładem tego jest "Alchemy of poison". Całość zamyka rockowy "Bad vobe boogie", który zabiera nas do twórczości Ac/dc z lat 70.
"Wayward" to nie jest płyta idealna, ani wnoszącą świeżość do tego gatunku. To po prostu solidny album z rock;n rollem w klimatach Ac/Dc czy motorhead. Jest pozytywna energia i miłość muzyków do takiego grania. To przedkłada się na odbiór całości.
Ocena: 6/10
Band zadbał o każdy detal, aby płyta brzmiała autentycznie, a przede wszystkim żeby klimat lat 80 czy nawet 70 był słyszalny w każdym z utworów. Tony Heinrich jako wokalista sprawdza się tutaj idealnie, bo taki typowy rock;n rollowy wokalista. Ma chrypę, charyzmę i wie jak przypomnieć nam stare dobre czasy Motorhead. Band wie jak grać solidny rock'n roll i to właśnie znajdziemy na tej płycie.
"Midnight Blood" to rozpędzony rock;n rollowy kawałek, który brzmi jak mieszanka wczesnego Ac/Dc i Motorhead. Niby nic nowego, a bardzo dobrze się tego słucha. Nie brakuje też rasowych hitów i jeden z nich to "Hellride". Odrobina punku i agresji i dostajemy energiczny "She is devil". Jest też miejsce na mroczniejsze dźwięki i przykładem tego jest "Alchemy of poison". Całość zamyka rockowy "Bad vobe boogie", który zabiera nas do twórczości Ac/dc z lat 70.
"Wayward" to nie jest płyta idealna, ani wnoszącą świeżość do tego gatunku. To po prostu solidny album z rock;n rollem w klimatach Ac/Dc czy motorhead. Jest pozytywna energia i miłość muzyków do takiego grania. To przedkłada się na odbiór całości.
Ocena: 6/10
SORCERER - Lamenting of the innocent (2020)
Doom metal to nie jest może do końca moja bajka, ale jeśli w muzyce słyszę nawiązania do Candlemass, Black Sabbath czy Heaven and Hell to sięgam po takie wydawnictwo. W przypadku szwedzkiego Sorcerer jakoś nigdy wcześniej ich nie słyszałem. Nowe wydawnictwo "Lamenting of the innocent" przekonała mnie klimatyczna i miła dla oka okładka. Tym razem przeczucie nie zawiodło i dostałem w zamian świetny album z epickim doom metalem. Powiem jedno, ta płyta to jedna z najlepszych płyt roku 2020.
Ta płyta jest dopracowana pod każdym względem i ciężko wyłapać tutaj jakiś słaby punkt. Brzmienie jest mocne, wyraziste i niszczy swoją zadziornością. Jest też mroczny klimat, który potrafi przeszyć słuchacza. Nie można też w żaden sposób pominąć świetnego Anders Engberg, który nie dość że buduje świetny klimat, to jeszcze wymiata w wysokich rejestrach. Do tego dochodzi znakomita współpraca Niemann i Hallgrena, którzy imponują zgraniem, pomysłowością i gracją. Gitarzyści dają czadu i nie boją się klasycznych rozwiązań. Sporo dobrego się tutaj dzieje.
Zawartość na tej płycie jest dobrze wyważona i bardzo dojrzała. Tutaj nie ma miejsca na banały i nietrafione pomysły. Świetne, nastrojowe intro to dopiero początek. "The hammer of Witches" to rasowy killer i znakomita mieszanka heavy metalu i epickiego doom metalu. Mocny riff i chwytliwy refren robi tutaj robotę. Marszowy, ponury "Lamenting of the innocent", w którym słychać echa Black Sabbath, co mnie bardzo cieszy. Takich perełek z świetnym klimatem jest tutaj znacznie więcej. Jest też miejsce na agresję i przebojowość i te dwie cechy godzi mocny "Institoris". To co najpiękniejsze w epickim doom metalu uchwycił "Age of the damned", który potrafi zauroczyć swoimi aranżacjami i mrocznym klimatem. Cudo. W podobnych klimatach utrzymany jest rozbudowany "Condemned" czy "Dance with the devil" z znakomitymi chórkami.
"Lamenting of the Innocent" to płyta zupełnie inna niż te które słyszałem w tym rok. To płyta z mrocznym klimatem i oddające to co najlepsze w epickim doom metalu. Wszystko zostało dopracowane i w efekcie powstał prawdziwy majstersztyk. Można się tą muzyką delektować i nigdy się nie znudzi. Zawsze będzie coś do odkrycia i poznania na nowa. To się nazywa prawdziwa muzyka.
Ocena: 9.5/10
Ta płyta jest dopracowana pod każdym względem i ciężko wyłapać tutaj jakiś słaby punkt. Brzmienie jest mocne, wyraziste i niszczy swoją zadziornością. Jest też mroczny klimat, który potrafi przeszyć słuchacza. Nie można też w żaden sposób pominąć świetnego Anders Engberg, który nie dość że buduje świetny klimat, to jeszcze wymiata w wysokich rejestrach. Do tego dochodzi znakomita współpraca Niemann i Hallgrena, którzy imponują zgraniem, pomysłowością i gracją. Gitarzyści dają czadu i nie boją się klasycznych rozwiązań. Sporo dobrego się tutaj dzieje.
Zawartość na tej płycie jest dobrze wyważona i bardzo dojrzała. Tutaj nie ma miejsca na banały i nietrafione pomysły. Świetne, nastrojowe intro to dopiero początek. "The hammer of Witches" to rasowy killer i znakomita mieszanka heavy metalu i epickiego doom metalu. Mocny riff i chwytliwy refren robi tutaj robotę. Marszowy, ponury "Lamenting of the innocent", w którym słychać echa Black Sabbath, co mnie bardzo cieszy. Takich perełek z świetnym klimatem jest tutaj znacznie więcej. Jest też miejsce na agresję i przebojowość i te dwie cechy godzi mocny "Institoris". To co najpiękniejsze w epickim doom metalu uchwycił "Age of the damned", który potrafi zauroczyć swoimi aranżacjami i mrocznym klimatem. Cudo. W podobnych klimatach utrzymany jest rozbudowany "Condemned" czy "Dance with the devil" z znakomitymi chórkami.
"Lamenting of the Innocent" to płyta zupełnie inna niż te które słyszałem w tym rok. To płyta z mrocznym klimatem i oddające to co najlepsze w epickim doom metalu. Wszystko zostało dopracowane i w efekcie powstał prawdziwy majstersztyk. Można się tą muzyką delektować i nigdy się nie znudzi. Zawsze będzie coś do odkrycia i poznania na nowa. To się nazywa prawdziwa muzyka.
Ocena: 9.5/10
piątek, 29 maja 2020
ALESTORM - Curse of the crystal cocount (2020)
Alestorm znów wypłynął na szerokie wody i tym razem ta podróż nie była tak owocna, jak te w poprzednich latach. Brytyjska formacja choć może pochwalić się doświadczeniem i własnym stylem, to nie potrafili tego wykorzystać na nowym albumie zatytułowanym "Curse of the crystal Coconut". Odnoszę wrażenie, że ten album jest parodią heavy metalu i tutaj panowie starają się postawić na dobry humor. Zespół zatracił swoją tożsamość, zaczęli eksperymentować i niestety tym razem poszli na dno.
Plusy? Ta wyprawa przyniosło piękną okładkę i kilka dobry utworów, ale tak ogólnie to album porażka i to jest w sumie kpina że Alestorm wydał taki słaby i nijaki album. Lider Christopher Bowes ma pomysł na Gloryhammer, ale Alestorm to już band który dla mnie stracił wartość. Już otwieracz "Treasure Chest" brzmi jak mieszanka metalu, popu i jakiegoś dance. Co to u diabła jest? Czy można mówić o przebojowości w przypadku "Fannybaws"? Refren lekki przyjemny, ale jakieś to wszystko komercyjne i irytujące. Kiedy wkracza" Tortuga", to ma się ochotę wyłączyć ten cały album. Elementy jakiegoś rapu totalnie psują odsłuch i to już nie jest to czego oczekuję od tej kapeli. Na wyróżnienie zasługuje jak dla mnie rozpędzony "Call of the Waves", który przypomina stary dobry Alestorm.
Kiedyś Alestorm potrafił nagrać dojrzały i mocny album oddający to co najlepsze w folk/power metalu. Nowe dzieło to parodia tego gatunku i lepiej jakby ten album nigdy się nie ukazał. To wydawnictwo nie zasługuje na uwagę, nawet jeśli jest się wielkim fanem tego zespołu.
Ocena: 2/10
Plusy? Ta wyprawa przyniosło piękną okładkę i kilka dobry utworów, ale tak ogólnie to album porażka i to jest w sumie kpina że Alestorm wydał taki słaby i nijaki album. Lider Christopher Bowes ma pomysł na Gloryhammer, ale Alestorm to już band który dla mnie stracił wartość. Już otwieracz "Treasure Chest" brzmi jak mieszanka metalu, popu i jakiegoś dance. Co to u diabła jest? Czy można mówić o przebojowości w przypadku "Fannybaws"? Refren lekki przyjemny, ale jakieś to wszystko komercyjne i irytujące. Kiedy wkracza" Tortuga", to ma się ochotę wyłączyć ten cały album. Elementy jakiegoś rapu totalnie psują odsłuch i to już nie jest to czego oczekuję od tej kapeli. Na wyróżnienie zasługuje jak dla mnie rozpędzony "Call of the Waves", który przypomina stary dobry Alestorm.
Kiedyś Alestorm potrafił nagrać dojrzały i mocny album oddający to co najlepsze w folk/power metalu. Nowe dzieło to parodia tego gatunku i lepiej jakby ten album nigdy się nie ukazał. To wydawnictwo nie zasługuje na uwagę, nawet jeśli jest się wielkim fanem tego zespołu.
Ocena: 2/10
czwartek, 28 maja 2020
TYRANT - Hereafter (2020)
Zespołów o nazwie Tyrant jest sporo. Jedne grają thrash, inne NWOBHM czy właśnie klasyczny heavy metal. Bardzo popularna nazwa wśród kapel heavy metalowych. Jednak warto wspomnieć, że w tym roku powrócił z nowym albumem amerykański Tyrant, który gra klasyczny heavy metal osadzony w latach 80. "Hereafter" to 4 album tej formacji i nic dziwnego, że czuć tu klimat lat 80, skoro działali oni w tamtych czasach. Powracają po 24 latach z nowym albumem i nie mają się czego wstydzić, bo jest to wydawnictwo dojrzałe i wysokiej klasy.
Co wyróżnia ten album na tle innych? Naturalny, autentyczny klimat lat 80, który udziela się w aranżacjach, surowym, nieco przybrudzonym brzmieniu czy partiach wokalnych Roberta Lowe'a. To wszystko ze sobą współgra i miło się tego słucha. Warto też pamiętać że gitarzysta Rocky dobrze czuje się w klasycznym heavy metalu i to on jest głównym filarem Tyrant. Bez niego to nie byłby Tyrant.
Band szybko dostarcza nam mocnych dźwięków i już na wstępie zachwyca nas "Dancing on Graves", który przypomina stare klasyczne albumy z lat 80. Podoba mi się ta naturalność. Na płycie nie brakuje przebojów i jeden z nich jest "The Darkness Comes", który ocierają się o styl Cirith Ungol, co bardzo mi się podoba. Klimaty doom metalu i mrocznego heavy metalu można uchwycić w marszowym "Fire Burns", który jeszcze bardziej piętnuje patenty Cirith Ungol, Omen czy Black Sabbath. Brzmi to naprawdę dobrze i kocham tego typu kawałki. W podobnych klimatach utrzymany jest epicki "Hereafter" i tutaj przez te 8 minut wiele się dzieje. Oprócz mrocznych kawałków mamy też żywiołowe granie w klimatach żelaznej dziewicy, co słychać w "Piece of mine". Pozytywne emocje wywołuje zadziorny "when the sky falls" czy melodyjny "The tower".
Tytant nie był może jakąś wielką gwiazdą, ale to wciąż band który wie jak grać heavy metal w klimatach lat 80. Solidne podstawy i doświadczenie przedłożyły się na naprawdę udany album Tyrant, który rozpoczyna nowy rozdział w ich działalności. Dobrze, że wrócili, bo takiego grania nigdy za mało.
Ocena: 8/10
Co wyróżnia ten album na tle innych? Naturalny, autentyczny klimat lat 80, który udziela się w aranżacjach, surowym, nieco przybrudzonym brzmieniu czy partiach wokalnych Roberta Lowe'a. To wszystko ze sobą współgra i miło się tego słucha. Warto też pamiętać że gitarzysta Rocky dobrze czuje się w klasycznym heavy metalu i to on jest głównym filarem Tyrant. Bez niego to nie byłby Tyrant.
Band szybko dostarcza nam mocnych dźwięków i już na wstępie zachwyca nas "Dancing on Graves", który przypomina stare klasyczne albumy z lat 80. Podoba mi się ta naturalność. Na płycie nie brakuje przebojów i jeden z nich jest "The Darkness Comes", który ocierają się o styl Cirith Ungol, co bardzo mi się podoba. Klimaty doom metalu i mrocznego heavy metalu można uchwycić w marszowym "Fire Burns", który jeszcze bardziej piętnuje patenty Cirith Ungol, Omen czy Black Sabbath. Brzmi to naprawdę dobrze i kocham tego typu kawałki. W podobnych klimatach utrzymany jest epicki "Hereafter" i tutaj przez te 8 minut wiele się dzieje. Oprócz mrocznych kawałków mamy też żywiołowe granie w klimatach żelaznej dziewicy, co słychać w "Piece of mine". Pozytywne emocje wywołuje zadziorny "when the sky falls" czy melodyjny "The tower".
Tytant nie był może jakąś wielką gwiazdą, ale to wciąż band który wie jak grać heavy metal w klimatach lat 80. Solidne podstawy i doświadczenie przedłożyły się na naprawdę udany album Tyrant, który rozpoczyna nowy rozdział w ich działalności. Dobrze, że wrócili, bo takiego grania nigdy za mało.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 25 maja 2020
DANGEROUS PROJECT - Cosmic Vision (2020)
Kiedy pada zwrot "neoklasyczny power metal" to wtedy większość myśli o Ynwim Malmsteenie, który króluje w tym gatunku i jest jego pionierem. Tego nie można podważyć, ale neoklasyczny power metal nie kończy się tylko na nim. Ostatnio ten gatunek przeżywa kryzys, bo co raz mniej płyt z taką muzyką. Brakuje odważnych kapel, który by podjęły ten temat i nagrały coś wielkiego. Pojawia się jednak światełko w tunelu. Nadchodzi Dangerous Project, który powstał...w Peru. Póki co działają niezależnie i wciąż szukają odpowiedniej wytwórni. Mając na koniec taki świetny debiut w postaci "Cosmic Vision" to raczej nie będzie to trudne zadanie. Dangerous Project tworzy swoją muzykę i nie ma tutaj nachalnego kopiowania. Jest power metal, choć tutaj więcej klimatów rodem z płyt Alcatrazz czy Rainbow. Echa Iron Mask czy Yngwiego Malmsteena z pierwszych płyt również.
Okładka taka klasyczna i od razu zdradza nam czego można się po tym albumie spodziewać. Latająca gitara i tęcza to symbole, które nie można lekceważyć. Tym razem nie jest to neoklasyczny power metal zagrany bez pomysłu i polotu. To nie kolejna papka, która nie wzbudza emocji. Tutaj jest gracja, jest nutka tajemniczości i tutaj słychać echa lat 80. Dużo patentów Alcatrazz czy starego Yngwiego Malmstena, czy nawet Rainbow. To wszystko ze sobą współgra i spora w tym zasługa wokalisty Jose Goana, który zasługuje na tytuł wielkiego wokalisty. Potrafi nadać kompozycjom klimatu, a jego wysokie partie są imponujące. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Warto też pochwalić klawiszowca Lubera, który nadaje całości lekkości i nieco hard rockowego feelingu. W neoklasycznym power metalu to zawsze gitarzysta jest bohaterem i to wokół niego wszystko się kręci. Tutaj Oscar J. Martin gra pierwsze skrzypce i jego warsztat daleki jest od amatora. Gra tutaj tak pewnie, z taką finezją, że może równać się z samym mistrzem Yngwim. Najlepsze jest to, że nie jest to monotonne wałkowanie jednego motywu i jest dużo urozmaicenia.
Muzycy są fenomenalni i tylko utalentowani ludzie byli wstanie stworzyć tak klimatyczny materiał. Intro "Evil Strike" już na wstępie daje nam sygnał, że szykuje się coś wielkiego. Prosty i nieco hard rockowy "Hide in the shadows" to wypisz, wymaluj Alcatrazz z pierwszej debiutu. Coś pięknego. Tak już nikt nie gra i to jest piękna wycieczka do lat 80. Lekki i z nutką hard rocka jest też "Burning angel", który zabiera nas w rejony Rainbow. Solówki w tytułowym "Cosmic Vision" przyprawiają o dreszcze. Tak się gra neoklasyczny power metal. Dialog gitary i klawiszy w "Keeper of the sun" jest uroczy i warty pochwały. Takie pojedynki i popisy są na wagę złota i trzeba mieć wyobraźnie by tak grać. Cudo! Można też odpłynąć przy przebojowym "Never surrender" czy zadziornym "Into the eternity".
Dangerous Project to nowa jakość neoklasycznego power metal. To definiowanie tego gatunku na nowo i powrót do jego korzeni. "Cosmic vision" to debiut, który powala na kolana i imponuje aranżacjami i pomysłowością. Podobają mi się nawiązania do Rainbow czy Alcatrazz, bo takiego grania ostatnio jest bardzo mało. Szok i niedowierzanie że można tak grać .
Ocena: 9.5/10
Okładka taka klasyczna i od razu zdradza nam czego można się po tym albumie spodziewać. Latająca gitara i tęcza to symbole, które nie można lekceważyć. Tym razem nie jest to neoklasyczny power metal zagrany bez pomysłu i polotu. To nie kolejna papka, która nie wzbudza emocji. Tutaj jest gracja, jest nutka tajemniczości i tutaj słychać echa lat 80. Dużo patentów Alcatrazz czy starego Yngwiego Malmstena, czy nawet Rainbow. To wszystko ze sobą współgra i spora w tym zasługa wokalisty Jose Goana, który zasługuje na tytuł wielkiego wokalisty. Potrafi nadać kompozycjom klimatu, a jego wysokie partie są imponujące. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Warto też pochwalić klawiszowca Lubera, który nadaje całości lekkości i nieco hard rockowego feelingu. W neoklasycznym power metalu to zawsze gitarzysta jest bohaterem i to wokół niego wszystko się kręci. Tutaj Oscar J. Martin gra pierwsze skrzypce i jego warsztat daleki jest od amatora. Gra tutaj tak pewnie, z taką finezją, że może równać się z samym mistrzem Yngwim. Najlepsze jest to, że nie jest to monotonne wałkowanie jednego motywu i jest dużo urozmaicenia.
Muzycy są fenomenalni i tylko utalentowani ludzie byli wstanie stworzyć tak klimatyczny materiał. Intro "Evil Strike" już na wstępie daje nam sygnał, że szykuje się coś wielkiego. Prosty i nieco hard rockowy "Hide in the shadows" to wypisz, wymaluj Alcatrazz z pierwszej debiutu. Coś pięknego. Tak już nikt nie gra i to jest piękna wycieczka do lat 80. Lekki i z nutką hard rocka jest też "Burning angel", który zabiera nas w rejony Rainbow. Solówki w tytułowym "Cosmic Vision" przyprawiają o dreszcze. Tak się gra neoklasyczny power metal. Dialog gitary i klawiszy w "Keeper of the sun" jest uroczy i warty pochwały. Takie pojedynki i popisy są na wagę złota i trzeba mieć wyobraźnie by tak grać. Cudo! Można też odpłynąć przy przebojowym "Never surrender" czy zadziornym "Into the eternity".
Dangerous Project to nowa jakość neoklasycznego power metal. To definiowanie tego gatunku na nowo i powrót do jego korzeni. "Cosmic vision" to debiut, który powala na kolana i imponuje aranżacjami i pomysłowością. Podobają mi się nawiązania do Rainbow czy Alcatrazz, bo takiego grania ostatnio jest bardzo mało. Szok i niedowierzanie że można tak grać .
Ocena: 9.5/10
OZ - Forced Commandments (2020)
Nie wiem co się stało, ale "Forced Commandments" mnie rozczarował. Czekałem na nowe wydawnictwo fińskich weteranów z OZ, bo to specjaliści od klasycznego heavy metalu. Jest to o tyle dziwne, bo przecież nie tak dawno zachwycałem się ich "Burning leather". Na nowym dziele zabrakło ciekawych pomysłów i jakiś wyrazistych hitów, które by porwały słuchacza od razu. Wszystko jest rozlazłe i jakieś nijakie.
O ile zapowiedzi były zachęcające i zwiastowały solidny album, o tyle rzeczywistość jest troszkę inna. Zły album to może nie jest, ale to jakoś wieje nudą. Najgorsze jest to szybko całość zlewa się w jedną całość.Wokal Vince'a też nie wywołują większych emocji. Brzmienie też co najwyżej dobre i mogło być bardziej dopieszczone. Najbardziej co mi zapadło w pamięci z tej płyty to mroczna okładka.
Kiedyś Oz potrafił tworzyć hity i heavy metal na wysokim poziomie. Na nowym krążku pokazują jak w kiepskiej formie są. Początek płyty jest dobry i nie zwiastuje, że szykuje się nudny album. Na start jest przebojowy i zadziorny "Goin Down". Stara dobra szkoła heavy metalu, który przypomina nieco dokonania Saxon czy Judas Priest. Dobrze wypada też melodyjny "Prison of Time" czy nieco hard rockowy "Switchblade Alley". Potem warto wyróżnić jeszcze przebojowy "The Ritual" czy rozpędzony "Liar", który zaliczam do najciekawszych utworów na płycie. Te kompozycje pokazują że ten album mógł brzmieć zupełnie inaczej. Brakuje tutaj równego poziomu i killerów pokroju "Liar".
Oz to band o bogatej historii i spec od klasycznego heavy metalu. Zawsze można liczyć na nich, ale tym razem dostałem tylko solidny album, który niczym specjalny się nie wyróżnia. Czuje rozczarowanie i raczej nie mam po co wracać do tego wydawnictwa. Szkoda...
Ocena: 6/10
O ile zapowiedzi były zachęcające i zwiastowały solidny album, o tyle rzeczywistość jest troszkę inna. Zły album to może nie jest, ale to jakoś wieje nudą. Najgorsze jest to szybko całość zlewa się w jedną całość.Wokal Vince'a też nie wywołują większych emocji. Brzmienie też co najwyżej dobre i mogło być bardziej dopieszczone. Najbardziej co mi zapadło w pamięci z tej płyty to mroczna okładka.
Kiedyś Oz potrafił tworzyć hity i heavy metal na wysokim poziomie. Na nowym krążku pokazują jak w kiepskiej formie są. Początek płyty jest dobry i nie zwiastuje, że szykuje się nudny album. Na start jest przebojowy i zadziorny "Goin Down". Stara dobra szkoła heavy metalu, który przypomina nieco dokonania Saxon czy Judas Priest. Dobrze wypada też melodyjny "Prison of Time" czy nieco hard rockowy "Switchblade Alley". Potem warto wyróżnić jeszcze przebojowy "The Ritual" czy rozpędzony "Liar", który zaliczam do najciekawszych utworów na płycie. Te kompozycje pokazują że ten album mógł brzmieć zupełnie inaczej. Brakuje tutaj równego poziomu i killerów pokroju "Liar".
Oz to band o bogatej historii i spec od klasycznego heavy metalu. Zawsze można liczyć na nich, ale tym razem dostałem tylko solidny album, który niczym specjalny się nie wyróżnia. Czuje rozczarowanie i raczej nie mam po co wracać do tego wydawnictwa. Szkoda...
Ocena: 6/10
niedziela, 24 maja 2020
ACERUS - The Tertiary Rite (2020)
"The tertiary rite" to dopiero trzeci album amerykańskiej formacji Acerus, ale już pokazuje jak band gra na wysokim poziomie. Cenią sobie mroczny klimat rodem z Mercyful Fate, a także proste, chwytliwe melodie wyjęte jakby z twórczości Iron Maiden, a całość utrzymana w klimatach Manilla Road czy warlord. Jest potencjał i można podbijać świat. Acerus wie jak grać i jak zachwycić słuchaczy. Jak to nie wiele trzeba, że stworzyć płytę godną uwagi.
Mroczny klimat, przybrudzone brzmienie i specyficzny wokalista typu Estaban Julian Pena i już można działać by nagrać płytę z polotem i klimatem. Wiem, że dużo płyt z heavy metalem osadzonym w latach 80. Tutaj na plus działa mroczny klimat i wysokiej klasy melodie. Wszystko jest tak jak być powinno.
Na start mamy instrumentalny "The mediumship", który mocno nawiązuje do twórczości Iron maiden. Czuć ten klimat NWOBHM. Potem band przyspiesza i atakuje nas energicznym "The arrival of him" który utrzymany jest w speed metalowej formule. Band potrafi też tworzyć rozbudowane kompozycje i tego przykładem jest "The immersion". Tutaj Acerus nawiązuje trochę stylem do Mercyful Fate czy Portrait. Przebojowy "The forsesight" też jest mocnym punktem tej płyty. Słychać, że Acerus grać potrafi i dobrze czuje się w klimatach lat 80. Mamy też nieco hard rockowy "The Riddles Force" i rozbudowany "The tertiary Rite".
Daleko jest jeszcze do perfekcji, ale to dobry krok w kierunku bycia lepszym zespołem. Jest to solidny album z klasycznym heavy metalem, ale brakuje mi troszkę mocy i urozmaicenia. Mimo wszystko warto obczaić to wydawnictwo.
Ocena: 7/10
Mroczny klimat, przybrudzone brzmienie i specyficzny wokalista typu Estaban Julian Pena i już można działać by nagrać płytę z polotem i klimatem. Wiem, że dużo płyt z heavy metalem osadzonym w latach 80. Tutaj na plus działa mroczny klimat i wysokiej klasy melodie. Wszystko jest tak jak być powinno.
Na start mamy instrumentalny "The mediumship", który mocno nawiązuje do twórczości Iron maiden. Czuć ten klimat NWOBHM. Potem band przyspiesza i atakuje nas energicznym "The arrival of him" który utrzymany jest w speed metalowej formule. Band potrafi też tworzyć rozbudowane kompozycje i tego przykładem jest "The immersion". Tutaj Acerus nawiązuje trochę stylem do Mercyful Fate czy Portrait. Przebojowy "The forsesight" też jest mocnym punktem tej płyty. Słychać, że Acerus grać potrafi i dobrze czuje się w klimatach lat 80. Mamy też nieco hard rockowy "The Riddles Force" i rozbudowany "The tertiary Rite".
Daleko jest jeszcze do perfekcji, ale to dobry krok w kierunku bycia lepszym zespołem. Jest to solidny album z klasycznym heavy metalem, ale brakuje mi troszkę mocy i urozmaicenia. Mimo wszystko warto obczaić to wydawnictwo.
Ocena: 7/10
KENZINER - Phoenix (2020)
Kenziner w pewnych kręgach to znany band. Ci którzy gustują w fińskim melodyjnym metalu ta formacja nie jest obca. Zwłaszcza fani progresywnego power metalu czy nawet neoklasycznego power metalu powinni znać ten zespół. Fenomenalna kapela, która zna swoje możliwości i wie jak grać na wysokim poziomie. Nie stawiają na to co jest modne, co się sprzeda, lecz grają swoje. Teraz po 6 latach powracają z nowym albumem zatytułowanym "Phoenix". Faktycznie odrodzili się niczym feniks i powracają z najlepszym krążkiem jaki stworzyli.
Płyta nie tylko szokuje od strony muzycznej, technicznej, ale też samego składu. Pewnie mało kto wie, że w 2018r kapelę zasilił polski wokalista - Piotr Zaleski, który grywał z Demons Eye. Oprócz wokalisty pojawił się też nowy klawiszowiec i Ariel robi tutaj niezłą robotę. Band stawia na wyszukane melodie, nie banalny nastrój i muzykę na wysokim poziomie. Nie brakuje też przebojowości i mocnych riffów. Płyta imponuje i zaskakuje swoimi aranżacjami, a wokal Piotra jest przepiękny. To co on tutaj wyprawia o dreszcze. Miło słyszeć, że polski wokalista taki sukces odniósł za granicą. Tak trzymaj Piotrze. Nie można też zapomnieć o wyczynach gitarzysty Jarno, który stawia na urozmaicenia i melodyjność. Dużo dzieje się tutaj i to same pozytywne rzeczy.
"Phoenix" to 10 utworów i każdy to niesamowita przygoda. Zacznijmy od energicznego "Eye of Horus". Znakomita mieszanka progresywnego power metalu i neoklasycznego. Słucha się tego jednym tchem. Każdy utwór to rasowy przebój, ale szczególnie wyróżnia się energiczny i zadziorny "Listen to the devil". Tutaj popis swoich umiejętności daje nie kto inny jak Piotr. Co za moc drzemie w jego głosie. Petarda! Nutka symfonicznego metalu pojawia się w zadziornym "Shadow of the moon". Kolejny mocny kawałek na płycie to "The mirror" z finezyjnymi solówkami i dużą dawką przebojowości. Progresywność wybrzmiewa w pomysłowym "Osiris Rising" czy w klimatycznym "Phoenix". Tutaj nawet ballada w postaci "The miracle" wybrzmiewa bardzo dobrze.
Kenziner znów wrócił do wysokiej formy i zmiany personalne wniosły sporo świeżości do muzyki finów. Kapela jedyna w swoim rodzaju i wiedzą jak zaskoczyć słuchacza i stworzyć muzykę na wysokim poziomie. Jedna z najlepszych płyt roku 2020. Nic, tylko słuchać.
Ocena: 9.5/10
Płyta nie tylko szokuje od strony muzycznej, technicznej, ale też samego składu. Pewnie mało kto wie, że w 2018r kapelę zasilił polski wokalista - Piotr Zaleski, który grywał z Demons Eye. Oprócz wokalisty pojawił się też nowy klawiszowiec i Ariel robi tutaj niezłą robotę. Band stawia na wyszukane melodie, nie banalny nastrój i muzykę na wysokim poziomie. Nie brakuje też przebojowości i mocnych riffów. Płyta imponuje i zaskakuje swoimi aranżacjami, a wokal Piotra jest przepiękny. To co on tutaj wyprawia o dreszcze. Miło słyszeć, że polski wokalista taki sukces odniósł za granicą. Tak trzymaj Piotrze. Nie można też zapomnieć o wyczynach gitarzysty Jarno, który stawia na urozmaicenia i melodyjność. Dużo dzieje się tutaj i to same pozytywne rzeczy.
"Phoenix" to 10 utworów i każdy to niesamowita przygoda. Zacznijmy od energicznego "Eye of Horus". Znakomita mieszanka progresywnego power metalu i neoklasycznego. Słucha się tego jednym tchem. Każdy utwór to rasowy przebój, ale szczególnie wyróżnia się energiczny i zadziorny "Listen to the devil". Tutaj popis swoich umiejętności daje nie kto inny jak Piotr. Co za moc drzemie w jego głosie. Petarda! Nutka symfonicznego metalu pojawia się w zadziornym "Shadow of the moon". Kolejny mocny kawałek na płycie to "The mirror" z finezyjnymi solówkami i dużą dawką przebojowości. Progresywność wybrzmiewa w pomysłowym "Osiris Rising" czy w klimatycznym "Phoenix". Tutaj nawet ballada w postaci "The miracle" wybrzmiewa bardzo dobrze.
Kenziner znów wrócił do wysokiej formy i zmiany personalne wniosły sporo świeżości do muzyki finów. Kapela jedyna w swoim rodzaju i wiedzą jak zaskoczyć słuchacza i stworzyć muzykę na wysokim poziomie. Jedna z najlepszych płyt roku 2020. Nic, tylko słuchać.
Ocena: 9.5/10
MAD HATTER - Pieces of reality (2020)
Szalony kapelusznik powraca. "Pieces of Reality" to już drugi album szwedzkiej formacji o nazwie Mad Hatter. Ich kariera dopiero się zaczęła, bo działają dopiero 3 lata, ale już zbierają pozytywne opinie. Debiut pokazał, że band znakomicie miesza heavy/power metal który grane jest przez niemieckie kapele z tym granym przez Szwedów. Mocne riffy, chwytliwe melodie, charakterystyczny wokal Pettera Hjerpe czy solówki zagrane z polotem. Kto kocha muzykę w stylu Edguy, Helloween czy Gamma Ray ten pokocha "Pieces Of reality".
Co mnie szokuje, że band tak się rozwinął i stworzył taki dojrzały i przebojowy album. Trafili idealnie w mój gust. Dawno nie słyszałem tak dobrze zagranego i melodyjnego europejskiego power metalu w takim klasycznym stylu. Petter Hjerpe znany jest z Morning Dwell, ale i tutaj robi znakomitą robotę. Jego styl śpiewania nieco przypomina mi Tobiasa Sammeta.
Kocham takie okładki nieco mroczniejsze z nutką grozy i tajemniczości. Przykuwa uwagę i zostaje w pamięci. Do tego dochodzi mocne, takie niemieckie brzmienie. Wszystko ze sobą współgra i tworzy spójną całość.
Duże brawa za nastrojowe intro w postaci "Fever Dreams". Mam ciary i nie mogę się doczekać pierwszych dźwięków. "Master of the night" to niezwykle melodyjny utwór, który od razu pokazuje potencjał kapeli. Niby band nie odkrywa nic nowego, to jednak ciężko dzisiaj o tak dobrze zagrany europejski power metal. Imponuje mi też klimat i podniosłość "Queen of Hearts". Fani Edguy czy Gamma Ray poczują się jak w domu. Czego jest dużo na płycie Mad Hatter to bez wątpienia przebojów. Jednym z nich jest rozpędzony "Rutledge Asylum" z wyrazistym refrenem utrzymanym w klimatach Helloween czy Edguy. Jak dla mnie to jest najlepszy kawałek z tej płyty. Emocje nie opadają, bo pojawia się równie genialny i energiczny "The Children from the stars". Band potrafi zaskoczyć ciekawymi smaczkami i takim utworem jest "The valley" z ciekawymi folkowymi stawkami. Urocze wstawki powodują że kawałek urozmaica nam album. Mad Hatter potrafi pokazać pazur i przykładem tego jest agresywny "awake". No jest moc. Końcówka płyty również wywołuje emocje, bo jest przecież klimatyczny "Collector of Souls" czy zadziorny "I'll save the world".
Jak to dobrze, że power metal nie umiera i kiedy jedne zespoły odchodzą to pojawiają się nowe gwiazdy, które mają szansę sztormem podpić scenę metalową . Szwedzki Mad Hatter to band z przyszłością i już dla mnie są wygrani. Grają świetny power metal. Jest energia, polot i masa przemyślanych i dojrzałych melodii. Tego nie da się opisać, to trzeba usłyszeć. Oby jak najwięcej płyt pokroju "Pieces of Reality".
Ocena: 9.5/10
Co mnie szokuje, że band tak się rozwinął i stworzył taki dojrzały i przebojowy album. Trafili idealnie w mój gust. Dawno nie słyszałem tak dobrze zagranego i melodyjnego europejskiego power metalu w takim klasycznym stylu. Petter Hjerpe znany jest z Morning Dwell, ale i tutaj robi znakomitą robotę. Jego styl śpiewania nieco przypomina mi Tobiasa Sammeta.
Kocham takie okładki nieco mroczniejsze z nutką grozy i tajemniczości. Przykuwa uwagę i zostaje w pamięci. Do tego dochodzi mocne, takie niemieckie brzmienie. Wszystko ze sobą współgra i tworzy spójną całość.
Duże brawa za nastrojowe intro w postaci "Fever Dreams". Mam ciary i nie mogę się doczekać pierwszych dźwięków. "Master of the night" to niezwykle melodyjny utwór, który od razu pokazuje potencjał kapeli. Niby band nie odkrywa nic nowego, to jednak ciężko dzisiaj o tak dobrze zagrany europejski power metal. Imponuje mi też klimat i podniosłość "Queen of Hearts". Fani Edguy czy Gamma Ray poczują się jak w domu. Czego jest dużo na płycie Mad Hatter to bez wątpienia przebojów. Jednym z nich jest rozpędzony "Rutledge Asylum" z wyrazistym refrenem utrzymanym w klimatach Helloween czy Edguy. Jak dla mnie to jest najlepszy kawałek z tej płyty. Emocje nie opadają, bo pojawia się równie genialny i energiczny "The Children from the stars". Band potrafi zaskoczyć ciekawymi smaczkami i takim utworem jest "The valley" z ciekawymi folkowymi stawkami. Urocze wstawki powodują że kawałek urozmaica nam album. Mad Hatter potrafi pokazać pazur i przykładem tego jest agresywny "awake". No jest moc. Końcówka płyty również wywołuje emocje, bo jest przecież klimatyczny "Collector of Souls" czy zadziorny "I'll save the world".
Jak to dobrze, że power metal nie umiera i kiedy jedne zespoły odchodzą to pojawiają się nowe gwiazdy, które mają szansę sztormem podpić scenę metalową . Szwedzki Mad Hatter to band z przyszłością i już dla mnie są wygrani. Grają świetny power metal. Jest energia, polot i masa przemyślanych i dojrzałych melodii. Tego nie da się opisać, to trzeba usłyszeć. Oby jak najwięcej płyt pokroju "Pieces of Reality".
Ocena: 9.5/10
sobota, 23 maja 2020
IGNITION - Call of the sirens (2020)
Na niemieckie zespoły zawsze można liczyć. Nigdy nie zawodzą i zawsze zapewniają frajdę i muzykę na wysokim poziomie. Młody band o nazwie Ignition działa od 2016r i mają w sobie to coś, co sprawia że zapadają w pamięci. Panowie stawiają na amerykański power metal w stylu Iced Earth czy Jag Panzer, choć jest też sporo europejskiego power metalu. Zadziorne, nowoczesne brzmienie i agresywny wydźwięk partii gitarowych sprawiają, że Ignition i ich drugi album zatytułowany "Call of the sirens" jest prawdziwą gratką dla fanów mocnego, melodyjnego power metalu.
Mocnym atutem tej kapeli jest wyrazista i utalentowany Dennis Marschallik, który imponuje zadziornością i chrypą. To on napędza Ignition, ale nie można zapomnieć o duecie gitarowym. Christian i Sebastian dają czadu i nie stosują pół środków. Panowie znakomicie mieszają klasyczne patenty z nowoczesnym brzmieniem. Melodyjność spotyka agresje i to spotkanie daje owoc w postaci znakomitej muzyki. Nie można zapomnieć o dużej dawce przebojowości, która jest tutaj wszechobecna. Co wyróżnia Ignition? Bez wątpienia ten amerykański wydźwięk.
Mroczna okładka zdradza klimat jaki panuje na płycie i faktycznie nie brakuje tego mroku. No ale do rzeczy. "Warrior of the night" to mocny strzał na wstępie. Jest agresywnie, szybko i niezwykle melodyjnie. Bardzo dobrze zagrany power metal z nieco thrash metalowym feelingiem. Pomysłowa melodia i stonowane tempo to atuty "The cleansing" i znów band pokazuje się ze świetnej strony. Bez hitów byłoby nudno i nijako, ale tych przebojów jest sporo i czynią ten krążek atrakcyjnym. Jednym z takich rasowych hitów jest "Cobra Kai", który przypomina mi nieco Firewind, troszkę Brainstorm czy Black Majesty. Refren prosty, ale robi robotę. Band pokazuje pazur w rozpędzonym i agresywnym "Reach out for the top". Panowie grają power metal i to na wysokim poziomie. Na każdym kroku przekonują nas o tym i w sumie każdy utwór to potencjalny killer. Kolejny z nich to "Raise your Horns", który przypomina mi nieco stylistykę Orden Ogan. No jest moc ! Praca gitarzystów jest imponująco i to słychać w podniosłym "Marching into the battle" czy rozpędzonym "Call of the sirens". Troszkę odstaje "Home again". Choć jest to nieco bardziej heavy metalowy kawałek, to wciąż solidny.
O tym zespole nie było głośno, ale ta płyta ma szansę to zmienić. "Call of the sirens" to wysokiej klasy album z power metalem w amerykańskim wydaniu. To nie tylko agresja i mocne granie, ale to też duże pokłady melodyjności i przebojowości. Miła niespodzianka, bo nie liczyłem że po takim kiepskim początku roku 2020 coś w końcu mnie pozytywnie zaskoczy. Będę ich teraz bacznie obserwował, bo kapela ma potencjał by stać się wielką gwiazdą.
Ocena: 9/5/10
Mocnym atutem tej kapeli jest wyrazista i utalentowany Dennis Marschallik, który imponuje zadziornością i chrypą. To on napędza Ignition, ale nie można zapomnieć o duecie gitarowym. Christian i Sebastian dają czadu i nie stosują pół środków. Panowie znakomicie mieszają klasyczne patenty z nowoczesnym brzmieniem. Melodyjność spotyka agresje i to spotkanie daje owoc w postaci znakomitej muzyki. Nie można zapomnieć o dużej dawce przebojowości, która jest tutaj wszechobecna. Co wyróżnia Ignition? Bez wątpienia ten amerykański wydźwięk.
Mroczna okładka zdradza klimat jaki panuje na płycie i faktycznie nie brakuje tego mroku. No ale do rzeczy. "Warrior of the night" to mocny strzał na wstępie. Jest agresywnie, szybko i niezwykle melodyjnie. Bardzo dobrze zagrany power metal z nieco thrash metalowym feelingiem. Pomysłowa melodia i stonowane tempo to atuty "The cleansing" i znów band pokazuje się ze świetnej strony. Bez hitów byłoby nudno i nijako, ale tych przebojów jest sporo i czynią ten krążek atrakcyjnym. Jednym z takich rasowych hitów jest "Cobra Kai", który przypomina mi nieco Firewind, troszkę Brainstorm czy Black Majesty. Refren prosty, ale robi robotę. Band pokazuje pazur w rozpędzonym i agresywnym "Reach out for the top". Panowie grają power metal i to na wysokim poziomie. Na każdym kroku przekonują nas o tym i w sumie każdy utwór to potencjalny killer. Kolejny z nich to "Raise your Horns", który przypomina mi nieco stylistykę Orden Ogan. No jest moc ! Praca gitarzystów jest imponująco i to słychać w podniosłym "Marching into the battle" czy rozpędzonym "Call of the sirens". Troszkę odstaje "Home again". Choć jest to nieco bardziej heavy metalowy kawałek, to wciąż solidny.
O tym zespole nie było głośno, ale ta płyta ma szansę to zmienić. "Call of the sirens" to wysokiej klasy album z power metalem w amerykańskim wydaniu. To nie tylko agresja i mocne granie, ale to też duże pokłady melodyjności i przebojowości. Miła niespodzianka, bo nie liczyłem że po takim kiepskim początku roku 2020 coś w końcu mnie pozytywnie zaskoczy. Będę ich teraz bacznie obserwował, bo kapela ma potencjał by stać się wielką gwiazdą.
Ocena: 9/5/10
piątek, 22 maja 2020
ALOGIA - Semendria (2020)
Przyznaję, że jakoś nigdy nie miałem okazji poznać twórczości zespołu Alogia. To band z Serbii, który powstał w 2000r. Band w zasadzie skupia się na graniu neoklasycznego power metalu z domieszką progresywnego metalu. Słychać w ich muzyce Iron Mask, Pagans Mind czy Royal Hunt. Panowie mają swoje spostrzeżenie na ten gatunek muzyki. Stawiają na dużą dawkę melodii i energiczne zagrywki gitarowe. Najlepsze co mógł ten band zrobić to przejść na język angielski, co sprawiło, że teraz mogą rozwinąć swoje możliwości. Teraz mogą podbijać świat. "Semendria" to płyta z górnej półki i może namieszać w tym roku.
Piękna okładka, mocne, zadziorne brzmienie to tylko powierzchnia, a wnętrze tego albumu jest źródłem energii tego wydawnictwa. Miłym dodatkiem są tutaj znakomite nazwiska, które urozmaicają ten album. Na start mamy tytułowy "Semendria", w którym swój popis umiejętności daje nie kto inny jak mistrz Mark Boals. Solówki, partie gitarowe przyprawiają o dreszcze. Znakomicie wpleciono jeszcze w to wszystko flet. No szczęka mi opadła jak to cudo usłyszałem. Podobne emocje wzbudza energiczny i klimatyczny "Eternal Fight". Tutaj wymiata Tim Ripper, który przypomina sobie jak śpiewał u boku Yngwiego Malmsteena. Co za petarda. Równie dobrze prezentuje się "Raise Your fist", który jest utrzymany w szybszym tempie. Niesamowity hit w klimatach iron mask. Mamy też nieco lżejszy, z nutką hard rockowego feelingu "Like a Fire", czy rozpędzony i z niesamowitymi solówkami "Cant bring you down". Jest też Fabio Lione, który wymiata w "Visantia" i to jest gratka dla fanów Rhapsody czy Iron Mask. Na sam koniec mamy nastrojowy "From east to west".
Mój pierwszy kontakt z Alogia i jestem w pełni zadowolony. Dostałem wysokiej klasy neoklasyczny power metal w takim wydaniu jaki najbardziej lubię. Duża dawka przebojowości i sporo ciekawych partii gitarowych. Mocna rzecz i jest to uczta dla fanów muzyki pokroju Iron Mask czy Yngwiego Malmsteena.
Ocena: 9/10
Piękna okładka, mocne, zadziorne brzmienie to tylko powierzchnia, a wnętrze tego albumu jest źródłem energii tego wydawnictwa. Miłym dodatkiem są tutaj znakomite nazwiska, które urozmaicają ten album. Na start mamy tytułowy "Semendria", w którym swój popis umiejętności daje nie kto inny jak mistrz Mark Boals. Solówki, partie gitarowe przyprawiają o dreszcze. Znakomicie wpleciono jeszcze w to wszystko flet. No szczęka mi opadła jak to cudo usłyszałem. Podobne emocje wzbudza energiczny i klimatyczny "Eternal Fight". Tutaj wymiata Tim Ripper, który przypomina sobie jak śpiewał u boku Yngwiego Malmsteena. Co za petarda. Równie dobrze prezentuje się "Raise Your fist", który jest utrzymany w szybszym tempie. Niesamowity hit w klimatach iron mask. Mamy też nieco lżejszy, z nutką hard rockowego feelingu "Like a Fire", czy rozpędzony i z niesamowitymi solówkami "Cant bring you down". Jest też Fabio Lione, który wymiata w "Visantia" i to jest gratka dla fanów Rhapsody czy Iron Mask. Na sam koniec mamy nastrojowy "From east to west".
Mój pierwszy kontakt z Alogia i jestem w pełni zadowolony. Dostałem wysokiej klasy neoklasyczny power metal w takim wydaniu jaki najbardziej lubię. Duża dawka przebojowości i sporo ciekawych partii gitarowych. Mocna rzecz i jest to uczta dla fanów muzyki pokroju Iron Mask czy Yngwiego Malmsteena.
Ocena: 9/10
FAIRYLAND - Osyrhianta (2020)
Power metal swój złoty okres miał w latach 90. Wtedy był "boom" na tą muzykę i ile świetnych kapel się zrodziło. Sam wychowałem się na płytach wydanych przez Rhapsody, Dark Moor,czy Magic Kingdom. Kiedyś kapele podchodziły jakoś inaczej do tematyki power metalu. Miało być melodyjnie, podniośle, a razem miał być w tym wszystkim pazur i powiew świeżości. Każda płyta miała swój charakter, swoją duszą. Teraz można odnieść wrażenie, że wszystko jest robione taśmowo i ciężko o płytę z duszą. Jednak jak się okazuje nie wszystko jest stracone, bo do gry wraca jeden z czołowych zespołów reprezentujących europejską odmianę symfonicznego power metalu. Tak mowa o francuskim Fairyland, który poszedł w stan spoczynku na 11 lat ! Teraz band powraca silny jak nigdy wcześniej. Szykujcie się, bo "Osyrhianta" to nie płyta na jeden sezon, to nie jakaś tam melodyjna papka, to płyta z głębią i duszą. To coś wiecej niż kolejny oklepany album z symfonicznym power metalem. Fairyland zabiera nas do świata baśni i pokazuje że ten magiczny świat wykreowany przez nich na pierwszych płytach wciąż jest atrakcyjny i wciąż może zachwycać.
Wiedziałem, że nie będzie to kolejna banalna płyta, ale prawdziwa przygoda i raj dla mojej duszy. Ta muzyka potrafi oczarować swoją muzyką i baśniowym klimatem. Ile tu pięknych ozdobników, ile wciągających motywów. Nie dość że band zachwyca nas wysoką formą, to jeszcze dostarcza nam urozmaicony materiał, który potrafi uderzyć w różne rejony naszej duszy. Jest magia i moc. Jest epickość i podniosłość. Słyszę stare dobre czasy Dark Moor czy Rhapsody, a to spore atuty. Wokalista Francesco to dobrze nam znany wokalista z Wind Rose. Powiem krótko. Specjalista w swoim fachu i robi tutaj kawał dobrej roboty. Mamy też klawiszowca Philippe Giordana znanego z Magic Kingdom, a także gitarzystę Sylvaina Cohena. Panowie się uzupełniają i tworzą prawdziwą harmonię. Gitara jest delikatna, ale kiedy trzeba to mamy mocniejszy riff. Wszystko idzie w kierunku finezji i klimatu. Dużo atrakcyjnych partii gitarowych tutaj uświadczymy i nie mam tutaj miejsca na oklepane i proste patenty. Brawo za pomysłowość i wykonanie.
Okładka i zapowiedzi zwiastowały prawdziwe cudo i powiem że faktycznie tak jest. Kocham intra i lubię tak z klimatem rodem z płyt Blind Guardian czy Running wild. Takie coś dostajemy w "The age of birth". Jest budowanie napięcia, jest podniosłość. Po piękny intrze dostajemy "Across the snow" i jeszcze bardziej piętnowany jest baśniowy klimat. Tutaj band definiuje swój styl i to co nazywamy symfonicznym power metalem. Piękna kompozycja. Agresja i dynamika pojawia się w przebojowym "The hidden kingdom of eloran". Czemu dzisiaj ciężko o tego typu muzykę? Wycieczka do lat 90 i moich początków z power metalem. Cudo! Podniosły i melodyjny "Eleandra", który przypomina mi wczesne dzieła Dark moor. Przepiękny jest spokojniejszy i nieco folkowy "Alone we stand", który ma coś z dawnego Blind Guardian. Dalej mamy podniosły "Hubris Et Orbis", który również oddaje to co najlepsze w Fairyland. Podniosłość, chwytliwy riff i bogate aranżacje to wszystko tutaj znajdziemy. "Mount mirenor" to dopiero ciekawy kawałek, bowiem przez 7 minut band dostarcza nam filmowego klimatu. Bardziej to ucieczka w rejony fantasy, baśni. Niby nie ma tu metalu, a serce skacze z radości. Piękna kompozycja! Na deser przebojowy "The Age of light", choć też utwór mało metalowy, to łapie za serce swoim klimatem i lekkością. W końcu nie tylko metalem człowiek żyje.
Fairyland powrócił po 11 latach i nikt się nie spodziewał, że to będzie taki wielki powrót. Band dalej gra swoje, ma swój charakter i wie jak porwać słuchacza. Dawno nie słyszałem takiej pięknej muzyki, pełnej emocji, głębi i duszy. To coś więcej niż power metal. To prawdziwa przygoda do świata magii i baśni. Nie ma na co czekać moi drodzy, tylko trzeba udać z Fairyland do tego świata. Satysfakcja gwarantowana.
Ocena: 10/10
Wiedziałem, że nie będzie to kolejna banalna płyta, ale prawdziwa przygoda i raj dla mojej duszy. Ta muzyka potrafi oczarować swoją muzyką i baśniowym klimatem. Ile tu pięknych ozdobników, ile wciągających motywów. Nie dość że band zachwyca nas wysoką formą, to jeszcze dostarcza nam urozmaicony materiał, który potrafi uderzyć w różne rejony naszej duszy. Jest magia i moc. Jest epickość i podniosłość. Słyszę stare dobre czasy Dark Moor czy Rhapsody, a to spore atuty. Wokalista Francesco to dobrze nam znany wokalista z Wind Rose. Powiem krótko. Specjalista w swoim fachu i robi tutaj kawał dobrej roboty. Mamy też klawiszowca Philippe Giordana znanego z Magic Kingdom, a także gitarzystę Sylvaina Cohena. Panowie się uzupełniają i tworzą prawdziwą harmonię. Gitara jest delikatna, ale kiedy trzeba to mamy mocniejszy riff. Wszystko idzie w kierunku finezji i klimatu. Dużo atrakcyjnych partii gitarowych tutaj uświadczymy i nie mam tutaj miejsca na oklepane i proste patenty. Brawo za pomysłowość i wykonanie.
Okładka i zapowiedzi zwiastowały prawdziwe cudo i powiem że faktycznie tak jest. Kocham intra i lubię tak z klimatem rodem z płyt Blind Guardian czy Running wild. Takie coś dostajemy w "The age of birth". Jest budowanie napięcia, jest podniosłość. Po piękny intrze dostajemy "Across the snow" i jeszcze bardziej piętnowany jest baśniowy klimat. Tutaj band definiuje swój styl i to co nazywamy symfonicznym power metalem. Piękna kompozycja. Agresja i dynamika pojawia się w przebojowym "The hidden kingdom of eloran". Czemu dzisiaj ciężko o tego typu muzykę? Wycieczka do lat 90 i moich początków z power metalem. Cudo! Podniosły i melodyjny "Eleandra", który przypomina mi wczesne dzieła Dark moor. Przepiękny jest spokojniejszy i nieco folkowy "Alone we stand", który ma coś z dawnego Blind Guardian. Dalej mamy podniosły "Hubris Et Orbis", który również oddaje to co najlepsze w Fairyland. Podniosłość, chwytliwy riff i bogate aranżacje to wszystko tutaj znajdziemy. "Mount mirenor" to dopiero ciekawy kawałek, bowiem przez 7 minut band dostarcza nam filmowego klimatu. Bardziej to ucieczka w rejony fantasy, baśni. Niby nie ma tu metalu, a serce skacze z radości. Piękna kompozycja! Na deser przebojowy "The Age of light", choć też utwór mało metalowy, to łapie za serce swoim klimatem i lekkością. W końcu nie tylko metalem człowiek żyje.
Fairyland powrócił po 11 latach i nikt się nie spodziewał, że to będzie taki wielki powrót. Band dalej gra swoje, ma swój charakter i wie jak porwać słuchacza. Dawno nie słyszałem takiej pięknej muzyki, pełnej emocji, głębi i duszy. To coś więcej niż power metal. To prawdziwa przygoda do świata magii i baśni. Nie ma na co czekać moi drodzy, tylko trzeba udać z Fairyland do tego świata. Satysfakcja gwarantowana.
Ocena: 10/10
czwartek, 21 maja 2020
LEATHER WITCH - Leather Witch (2020)
Co raz więcej płyt z klasycznym heavy metalem w stylu lat 80. Wiele kapel gra bardzo podobnie i w zasadzie tylko jakość decyduje o tym czy płyta jest atrakcyjna. W kwietniu ukazał się debiutancki album grupy Leather Witch. To kolumbijska kapela, która powstała w 2017 roku. Wyróżnia ją bez wątpienia charakterystyczna wokalistka Tania Ospinia Gomez i ciekawy pomysł na granie klasycznego heavy/speed metalu osadzonego w latach 80.
Niby nic nowego tutaj nie mamy, a słucha się tego jednym tchem. Band nie boi się czerpać z wielkich kapel typu Iron Maiden, Judas Priest, Hellion, czy Warlock. Jednak w tym wszystkim jest plan i pomysł, by wyróżniać się na tle innych tego typu zespołów. Sporo dobrej roboty robi tutaj wokalistka Tania, która śpiewa agresywnie i z pazurem. Ma w swoim głosie to coś, co sprawia że szybko zapada w pamięci. Nie można też zapomnieć o zgranym duecie gitarowym tworzonym przez Pablo i Jose, który stawia na energie i proste motywy. W tym aspekcie nie ma miejsca na nudę.
Okładka kiczowata, ale zawartość prezentuje sie o wiele lepiej. "Pull the trigger" to speed metalowa jazda bez trzymanki. Taka mieszanka Agenst Steel, Gravestone czy Judas Priest. Partie basowe w "Stronger than death" są po prostu urocze, a to dopiero początek. Utwór bardzo zadziorny i niezwykle przebojowy. Nieco punkowy klimat sprawdza się tu idealnie. Mamy też niezwykle szybki i speed metalowy "murder Ride". Warto wyróżnić mroczny i klimatyczny "No pain No game", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Prawdziwe cudo. Dalej mamy prawdziwe petardy w postaci "Fast killer" czy "Leather witch".
Tak wtórność jest tu obecna, ale jakość prezentowanej muzyki i styl grania jest po prostu na wysokim poziomie. Nie ma tutaj słabych punktów, bo wszystko brzmi tak jak powinno. Leather witch pokazuje że heavy/speed metal może brzmieć autentycznie, jak wczasach swojej świetności. Album petarda i miłe zaskoczenie roku 2020.
Ocena: 9/10
Niby nic nowego tutaj nie mamy, a słucha się tego jednym tchem. Band nie boi się czerpać z wielkich kapel typu Iron Maiden, Judas Priest, Hellion, czy Warlock. Jednak w tym wszystkim jest plan i pomysł, by wyróżniać się na tle innych tego typu zespołów. Sporo dobrej roboty robi tutaj wokalistka Tania, która śpiewa agresywnie i z pazurem. Ma w swoim głosie to coś, co sprawia że szybko zapada w pamięci. Nie można też zapomnieć o zgranym duecie gitarowym tworzonym przez Pablo i Jose, który stawia na energie i proste motywy. W tym aspekcie nie ma miejsca na nudę.
Okładka kiczowata, ale zawartość prezentuje sie o wiele lepiej. "Pull the trigger" to speed metalowa jazda bez trzymanki. Taka mieszanka Agenst Steel, Gravestone czy Judas Priest. Partie basowe w "Stronger than death" są po prostu urocze, a to dopiero początek. Utwór bardzo zadziorny i niezwykle przebojowy. Nieco punkowy klimat sprawdza się tu idealnie. Mamy też niezwykle szybki i speed metalowy "murder Ride". Warto wyróżnić mroczny i klimatyczny "No pain No game", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Prawdziwe cudo. Dalej mamy prawdziwe petardy w postaci "Fast killer" czy "Leather witch".
Tak wtórność jest tu obecna, ale jakość prezentowanej muzyki i styl grania jest po prostu na wysokim poziomie. Nie ma tutaj słabych punktów, bo wszystko brzmi tak jak powinno. Leather witch pokazuje że heavy/speed metal może brzmieć autentycznie, jak wczasach swojej świetności. Album petarda i miłe zaskoczenie roku 2020.
Ocena: 9/10
czwartek, 14 maja 2020
FRAISE - The fifth sun (2020)
"The fifth sun" to już 5 album szwedzkiej kapeli Fraise. Nie jest to może formacja wielkiego formatu, ani nie ma większego grona fanów, to jednak band potrafi grać solidny heavy/power metal. Dużym plusem jest to, że biorą sobie za wzór Helloween czy Gamma ray. Tą fascynację latami 90 słychać i to jest piękne.
Kluczową rolę w zespole odgrywa Staffan Ericson, który wyróżnia się charyzmą i stylem śpiewania. Nie jest to jakiś klon Kiske czy Dickinsona i to też jest jakiś plus. To właśnie Staffan nadaje kompozycjom klimatu lat 90. Brzmienie też wzorowane na płytach power metalowych z lat 90.
Pamiętacie intro do "Better than Raw" Helloween? Jeśli tak to doznacie efektu dejavu przy "Opusalis Consentum". Klimatyczne intro sprawia, że czujemy się jak w domu i już wiemy co nas czeka. Równie dobrze wypada "Wake up, shining" i jest pazur i heavy/power metal w znakomitym wydaniu. Steffan tutaj momentami przypomina Urbana Breeda. Niby nic nowego tutaj nie mamy, a cieszy takie nawiązanie do lat 90. Jeszcze ciekawszy wydaje się rozpędzony i dynamiczny "Be one of us", który również mocno czerpie z Helloween. Band troszkę gorzej wypada w stonowanych dźwiękach pokroju "Lust for Life". Warto wyróżnić też melodyjny "Sintesia" czy przebojowy "In the End". Niby wszystko ok, ale to tylko solidne granie i nic ponadto.
Fraise zapewnia miłą wycieczkę do lat 90 i heavy/power metalu z tamtego okresu. Niby wszystko tu jest, ale czegoś brakuje. Może ciekawszych kompozycji? Może mocniejszego brzmienia? Może więcej pomysłowości? Pewnie tak, ale to wciąż całkiem przyzwoity album w klimatach power metalu lat 90.
Ocena: 6/10
Kluczową rolę w zespole odgrywa Staffan Ericson, który wyróżnia się charyzmą i stylem śpiewania. Nie jest to jakiś klon Kiske czy Dickinsona i to też jest jakiś plus. To właśnie Staffan nadaje kompozycjom klimatu lat 90. Brzmienie też wzorowane na płytach power metalowych z lat 90.
Pamiętacie intro do "Better than Raw" Helloween? Jeśli tak to doznacie efektu dejavu przy "Opusalis Consentum". Klimatyczne intro sprawia, że czujemy się jak w domu i już wiemy co nas czeka. Równie dobrze wypada "Wake up, shining" i jest pazur i heavy/power metal w znakomitym wydaniu. Steffan tutaj momentami przypomina Urbana Breeda. Niby nic nowego tutaj nie mamy, a cieszy takie nawiązanie do lat 90. Jeszcze ciekawszy wydaje się rozpędzony i dynamiczny "Be one of us", który również mocno czerpie z Helloween. Band troszkę gorzej wypada w stonowanych dźwiękach pokroju "Lust for Life". Warto wyróżnić też melodyjny "Sintesia" czy przebojowy "In the End". Niby wszystko ok, ale to tylko solidne granie i nic ponadto.
Fraise zapewnia miłą wycieczkę do lat 90 i heavy/power metalu z tamtego okresu. Niby wszystko tu jest, ale czegoś brakuje. Może ciekawszych kompozycji? Może mocniejszego brzmienia? Może więcej pomysłowości? Pewnie tak, ale to wciąż całkiem przyzwoity album w klimatach power metalu lat 90.
Ocena: 6/10
niedziela, 10 maja 2020
GREYDON FIELDS - Warbird (2020)
S
"Warbird" to już 3 album niemieckiej formacji Greydon fields i co ciekawe band działa od 9 lat, a już dorobiła się statusu gwiazdy. Band nie dość że ma swój własny styl, to jeszcze tworzy muzykę świeżą i na swój sposób oryginalną. Greydon Fields to właściwie zespół, który gra mieszankę mrocznego heavy metalu i thrash metalu, a wszystko polane power metalowym sosem. Gdzieś tam są może echa Artillery, czy Overkill, ale nie ma mowy o kopii. Każdy z albumów tej grupy ma swój urok, ale "Warbird" za najlepszy z ich dotychczasowych wydawnictw.
Tym razem okładka nie wiele zdradza. Sama kolorystyka i jej przewodni motyw jest genialny. Kocham takie okładki. Niemieckie kapele potrafią stworzyć mocne, zadziorne brzmienie i tutaj z tego brzmienia bije moc i agresja. To nie wszystko, bowiem Greydon fields to spece od mrocznego klimatu i to słychać w każdej kompozycji.
W tej kapeli główną rolę odgrywa wokalista Volker Moskert, który nie dość że sprawdza się w wysokich rejestrach, to jeszcze potrafi nadać całości mrocznego klimatu.
"Warbird" to 10 kompozycji i każda z nich ma swój urok. Na przykład otwieracz "Death from within" potrafi oczarować heavy metalową stylistyką i mrocznym klimatem. Od razu wiadomo że szykuje się wydawnictwo na wysokim poziomie. Dalej mamy marszowy, zadziorny "Empire of the fools", czy rozpędzony, bardziej power metalowy "Usurpation". Thrash metalowe elementy uświadczymy w agresywnym "Keyboard Warriors". Same aranżacje w tym utworze przypominają mi twórczość Kreator. Mocny utwór. Dalej mamy melodyjny "breakdown" czy zadziorny "Memento". Warto wyróżnić też mocny i wyrazisty "Warbird", który idealnie podsumowuje całość.
Greydon Fields to specjaliści od mieszania heavy metalu i thrash metalu. Wiedzą jak stworzyć mroczny klimat i ciekawe, pomysłowe kompozycje. To band, który szybko stał się gwiazdą i z każdym albumem rośnie w siłę. "Warbird" to ich najlepszy album i czekam na kolejne.
Ocena: 9/10
Tym razem okładka nie wiele zdradza. Sama kolorystyka i jej przewodni motyw jest genialny. Kocham takie okładki. Niemieckie kapele potrafią stworzyć mocne, zadziorne brzmienie i tutaj z tego brzmienia bije moc i agresja. To nie wszystko, bowiem Greydon fields to spece od mrocznego klimatu i to słychać w każdej kompozycji.
W tej kapeli główną rolę odgrywa wokalista Volker Moskert, który nie dość że sprawdza się w wysokich rejestrach, to jeszcze potrafi nadać całości mrocznego klimatu.
"Warbird" to 10 kompozycji i każda z nich ma swój urok. Na przykład otwieracz "Death from within" potrafi oczarować heavy metalową stylistyką i mrocznym klimatem. Od razu wiadomo że szykuje się wydawnictwo na wysokim poziomie. Dalej mamy marszowy, zadziorny "Empire of the fools", czy rozpędzony, bardziej power metalowy "Usurpation". Thrash metalowe elementy uświadczymy w agresywnym "Keyboard Warriors". Same aranżacje w tym utworze przypominają mi twórczość Kreator. Mocny utwór. Dalej mamy melodyjny "breakdown" czy zadziorny "Memento". Warto wyróżnić też mocny i wyrazisty "Warbird", który idealnie podsumowuje całość.
Greydon Fields to specjaliści od mieszania heavy metalu i thrash metalu. Wiedzą jak stworzyć mroczny klimat i ciekawe, pomysłowe kompozycje. To band, który szybko stał się gwiazdą i z każdym albumem rośnie w siłę. "Warbird" to ich najlepszy album i czekam na kolejne.
Ocena: 9/10
czwartek, 7 maja 2020
GRAVE DIGGER - Fields of Blood (2020)
Tak jak do Running wild pasuje świat piratów i wysp skarbów, tak do Grave Digger idealnie pasuje Szkocja i opowieści związane z tamtym regionem. Chris Boltendahl i jego koledzy już trzy razy udowodnili, że ta tematyka, ten klimat idealnie do nich pasuje. Wiedzą jak dopasować melodie, jak dodać nieco folkowego charakteru i jak stworzyć podniosłe kompozycje. Tym właśnie nas kupili na "Tunes of War", a potem na "The clans will rise again". Tak też jest na najnowszym "Fields of Blood". Band po raz trzeci zabiera nas do Szkocji i ich historii. Nie muszę chyba dodawać, że po raz kolejny Grave Digger ociera się o geniusz. Na poprzednich dziełach mieli spadek formy i troszkę się pogubili, ale nowe dzieło to rekompensuje w 100 %. Na taki album czekałem i dostałem klasyczny album Grave Digger. Nie brakuje nutki świeżości i zawirowań wokół dwóch poprzednich odsłon związanych ze Szkocją. Znakomita kontynuacja tamtych płyt i w niczym im nie ustępuje. Duża dawka przebojowości i do tego niesamowity klimat. Nie dość, że jest to 20 album Grave Digger, to jeszcze w dodatku jeden z ich najlepszych w ich historii.
Wiecie co mnie chyba najbardziej szokuje? Jest to kapela, która powstała w 1980 i ma za sobą sporo naprawdę udanych albumów i mimo tylu płyt i tylu lat działalności są wstanie się zerwać i nagrać takie niemal idealnie dzieło. Płyta posiada mocne, agresywne brzmienie i to w sumie standard jeśli chodzi o płyty grabarza. Na pochwałę zasługuje bez wątpienia nie zmordowany i agresywny Chris, który jest liderem tej grupy. Imponuje mi też Jens Becker, który przypomina mi jak kiedyś napędzał Running Wild. Co ciekawe nie brakuje nawiązań do tej grupy. W sumie co nie do końca mi pasuje to okładka.
Płyta jest równa, dynamiczna, agresywna, a zarazem klasyczna, klimatyczna i co ważne przebojowa. Każdy utwór to niesamowita przygoda i prawdziwa frajda dla fanów muzyki Grave Digger. Zaczynamy od intra w postaci "The Clansman Journey" i w sumie moje pierwsze skojarzenie to "The Chamber of Lies" Running Wild. Szkockie dudy tworzą znakomity klimat tego kraju i sama melodia też porywa słuchacza swoją chwytliwością. Dalej może nie ma niespodzianki, bo atakuje nas energiczny i agresywny "All for the kingdom", który utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Mnie zaimponował podniosły i taki bojowy refren, który swoją gracją i pomysłowością kojarzy się z running wild. No jest epicko. Najwięcej Running wild uchwycimy oczywiście w klimatycznym i przebojowym "Lions of the Sea" i tutaj nawet styl gry Axela Ritta przypomina troszkę grę Rock'n Rolfa. No i znów podniosły i bardzo chwytliwy refren, który ma coś z tych znakomitych refrenów running wild. Otwarcie "Freedom" jest lekkie i takie z pomysłem, ale utwór szybko przeradza się w power metalową petardę. To coś dla fanów Primal fear, czy Paragon. Grave Digger jest w znakomitej formie i to słychać.Ponury klimat, dużo mroku i marszowe tempo to atuty "Heart of Scotland". Znów band stworzył epicki utwór z bardzo podniosłym refrenem. No prawdziwe cudo. Płytę promowała ballada w postaci "Thousand Tears" w której występuje gościnnie Noora z Battlebeast. Jest romantyczny klimat i utwór może się podobać. Dalej mamy kolejny killer w postaci "Union of The Crown". Riff prosty, ale zarazem bardzo pomysłowy przypomina nieco dokonania Judas Priest. Mocna rzecz! Echa Running Wild i ta ich przebojowość pojawia się w skocznym "My final Fight". Jeden z najlepszych utworów Grave Digger jakie kiedykolwiek stworzyli. Kto wie, może najlepszy? Objaw geniuszu Grave Digger. Zostajemy w klimatach power metalu i w tej stylistyce utrzymany jest genialny "Gathering of Clans". Niezła moc bije z tego kawałka. Grave Digger wspina się na wyżyny swoich umiejętności. Właśnie taki styl grabarza najbardziej mi odpowiada. Nie ma miejsce na kicz jak na poprzednich płytach. Tutaj gra się na poważnie i z pomysłem. Band wie jak grać mocny, niemiecki heavy metal i przykładem tego jest "Barbarian". Całość zamyka klimatyczne outro w postaci "Requiem of the fallen".
Czekałem na ten album i spodziewałem się bardzo dobrego albumu, a prawda jest inna. Ten krążek w zasadzie ociera się o perfekcję i ciężko mi tu wytknąć jakieś wady. Na plus zaliczam echa running wild, a także nawiązanie do klasycznego Grave Digger. Dużo heavy metalu, a przede wszystkim power metalu. Nie ma kiczu, a jest granie na poważnie i z polotem. Ostatni taki udany album grabarz był "Return of the reaper". Jak dla mnie "fields of the blood" to jeden z najlepszych albumów tej niemieckiej ekipy. Petarda!
Ocena: 10/10
Wiecie co mnie chyba najbardziej szokuje? Jest to kapela, która powstała w 1980 i ma za sobą sporo naprawdę udanych albumów i mimo tylu płyt i tylu lat działalności są wstanie się zerwać i nagrać takie niemal idealnie dzieło. Płyta posiada mocne, agresywne brzmienie i to w sumie standard jeśli chodzi o płyty grabarza. Na pochwałę zasługuje bez wątpienia nie zmordowany i agresywny Chris, który jest liderem tej grupy. Imponuje mi też Jens Becker, który przypomina mi jak kiedyś napędzał Running Wild. Co ciekawe nie brakuje nawiązań do tej grupy. W sumie co nie do końca mi pasuje to okładka.
Płyta jest równa, dynamiczna, agresywna, a zarazem klasyczna, klimatyczna i co ważne przebojowa. Każdy utwór to niesamowita przygoda i prawdziwa frajda dla fanów muzyki Grave Digger. Zaczynamy od intra w postaci "The Clansman Journey" i w sumie moje pierwsze skojarzenie to "The Chamber of Lies" Running Wild. Szkockie dudy tworzą znakomity klimat tego kraju i sama melodia też porywa słuchacza swoją chwytliwością. Dalej może nie ma niespodzianki, bo atakuje nas energiczny i agresywny "All for the kingdom", który utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Mnie zaimponował podniosły i taki bojowy refren, który swoją gracją i pomysłowością kojarzy się z running wild. No jest epicko. Najwięcej Running wild uchwycimy oczywiście w klimatycznym i przebojowym "Lions of the Sea" i tutaj nawet styl gry Axela Ritta przypomina troszkę grę Rock'n Rolfa. No i znów podniosły i bardzo chwytliwy refren, który ma coś z tych znakomitych refrenów running wild. Otwarcie "Freedom" jest lekkie i takie z pomysłem, ale utwór szybko przeradza się w power metalową petardę. To coś dla fanów Primal fear, czy Paragon. Grave Digger jest w znakomitej formie i to słychać.Ponury klimat, dużo mroku i marszowe tempo to atuty "Heart of Scotland". Znów band stworzył epicki utwór z bardzo podniosłym refrenem. No prawdziwe cudo. Płytę promowała ballada w postaci "Thousand Tears" w której występuje gościnnie Noora z Battlebeast. Jest romantyczny klimat i utwór może się podobać. Dalej mamy kolejny killer w postaci "Union of The Crown". Riff prosty, ale zarazem bardzo pomysłowy przypomina nieco dokonania Judas Priest. Mocna rzecz! Echa Running Wild i ta ich przebojowość pojawia się w skocznym "My final Fight". Jeden z najlepszych utworów Grave Digger jakie kiedykolwiek stworzyli. Kto wie, może najlepszy? Objaw geniuszu Grave Digger. Zostajemy w klimatach power metalu i w tej stylistyce utrzymany jest genialny "Gathering of Clans". Niezła moc bije z tego kawałka. Grave Digger wspina się na wyżyny swoich umiejętności. Właśnie taki styl grabarza najbardziej mi odpowiada. Nie ma miejsce na kicz jak na poprzednich płytach. Tutaj gra się na poważnie i z pomysłem. Band wie jak grać mocny, niemiecki heavy metal i przykładem tego jest "Barbarian". Całość zamyka klimatyczne outro w postaci "Requiem of the fallen".
Czekałem na ten album i spodziewałem się bardzo dobrego albumu, a prawda jest inna. Ten krążek w zasadzie ociera się o perfekcję i ciężko mi tu wytknąć jakieś wady. Na plus zaliczam echa running wild, a także nawiązanie do klasycznego Grave Digger. Dużo heavy metalu, a przede wszystkim power metalu. Nie ma kiczu, a jest granie na poważnie i z polotem. Ostatni taki udany album grabarz był "Return of the reaper". Jak dla mnie "fields of the blood" to jeden z najlepszych albumów tej niemieckiej ekipy. Petarda!
Ocena: 10/10
piątek, 1 maja 2020
SOLICITOR - Spectral Devastation (2020)
W 2019r świat zdominował szał na Riot City i Traveler. Kapele te pokazały, że można grać pomysłowo, szczerze i na wzór wielkich kapel z lat 80. Kto w tym roku zrobi podobne wrażenie? Myślę, że największe szanse na podobny sukces ma amerykański Solicitor, który powstał w 2018r. Ta młoda kapela stylistycznie przypomina muzykę wspomnianego Riot City, czy Traveler. Nie brakuje w ich muzyce elementów Chastain, Hellion, czy Liege Lord. Co wyróżnia ten band tle innych to nie tylko gitarzyści Matt Vogan i Patrick Fry, którzy imponują talentem i pomysłowością. To przede wszystkim charyzmatyczna wokalistka Amy Lee Carlson. W sumie ciężko rozpoznać, że to kobiecy głos. Nic więcej nie trzeba do szczęścia. Solicitor zaskakuje i to bardzo pozytywnie. Na takie płyty jak "Spectral devastation" warto czekać!
Okładka kojarzy się z doom metalem,czy death metalem i w sumie taki klimat okładek do mnie nie przemawia. W sumie to jest jedyna rzecz do której mogę się przyczepić. Band zadbał o mocne, wyraziste i nieco przybrudzone brzmienie na styl lat 80, co nadaje całości autentycznego wydźwięku. To wszystko i tak nie miałoby znaczenia, gdyby materiał nie byłby tak genialny.
No to czas zacząć podróż do świata Solicitor. Płytę otwiera rozpędzony "Blood Revelations"i już wiadomo, że band stawia na heavy/speed metalową stylistykę. Dalej mamy niezwykle melodyjny "Betrayer", który imponuje swoim polotem i finezją. Wielkie brawa za pomysłowy i nieco maidenowy "The Red Queen". Brzmi to obłędnie i dawno nie słyszałem tak genialnego kawałka. Prawdziwy objaw geniuszu tego zespołu. Fanom NWOBHM może przypaść do gustu prosty i bardzo przebojowy "Leathur Streets". Bije z tego kawałka niezła energia i miłość do lat 80.Dalej mamy klimatyczny i bardziej złożony "Night Vision". To pokazuje, że band jest wstanie stworzyć dłuższe utwory, a przy tym nie zanudzić słuchacza. Kolejny pomysłowy riff atakuje nas w chwytliwym "Terminal Force". Tak powinno grać się heavy/speed. Na koniec zostaje jeszcze jeden killer i "Grip of the fist" to idealny na kawałek na podsumowanie tego genialnego albumu.
Band znikąd, jeszcze mało znany, ale potencjał ogromny i widzę że rośnie nam nowa gwiazda. Wszystko jest perfekcyjne i dostałem album z muzyką jaką kocham i brzmi to obłędnie. No to mamy nowego faworyta do tytułu płyty roku. Pozycja obowiązkowa dla miłośników heavy metalu lat 80.
Ocena: 10/10
Okładka kojarzy się z doom metalem,czy death metalem i w sumie taki klimat okładek do mnie nie przemawia. W sumie to jest jedyna rzecz do której mogę się przyczepić. Band zadbał o mocne, wyraziste i nieco przybrudzone brzmienie na styl lat 80, co nadaje całości autentycznego wydźwięku. To wszystko i tak nie miałoby znaczenia, gdyby materiał nie byłby tak genialny.
No to czas zacząć podróż do świata Solicitor. Płytę otwiera rozpędzony "Blood Revelations"i już wiadomo, że band stawia na heavy/speed metalową stylistykę. Dalej mamy niezwykle melodyjny "Betrayer", który imponuje swoim polotem i finezją. Wielkie brawa za pomysłowy i nieco maidenowy "The Red Queen". Brzmi to obłędnie i dawno nie słyszałem tak genialnego kawałka. Prawdziwy objaw geniuszu tego zespołu. Fanom NWOBHM może przypaść do gustu prosty i bardzo przebojowy "Leathur Streets". Bije z tego kawałka niezła energia i miłość do lat 80.Dalej mamy klimatyczny i bardziej złożony "Night Vision". To pokazuje, że band jest wstanie stworzyć dłuższe utwory, a przy tym nie zanudzić słuchacza. Kolejny pomysłowy riff atakuje nas w chwytliwym "Terminal Force". Tak powinno grać się heavy/speed. Na koniec zostaje jeszcze jeden killer i "Grip of the fist" to idealny na kawałek na podsumowanie tego genialnego albumu.
Band znikąd, jeszcze mało znany, ale potencjał ogromny i widzę że rośnie nam nowa gwiazda. Wszystko jest perfekcyjne i dostałem album z muzyką jaką kocham i brzmi to obłędnie. No to mamy nowego faworyta do tytułu płyty roku. Pozycja obowiązkowa dla miłośników heavy metalu lat 80.
Ocena: 10/10
HAVOK - V (2020)
Rok 2020 póki co jest słaby dla gatunku heavy/power metalu. Dużo kapel zawiodło i w sumie ciężko o coś dobrego. Natomiast thrash metal w tym roku błyszczy i jest już kilka mocnych wydawnictw. Imponuje mi forma amerykańskich thrash metalowych kapel. Testament nie zawiódł, Warbringer wydał kolejny świetny album i Havok też nie odpuszcza i też wydaje kolejny świetny album. "V" to już 5 album tej formacji i jest to dzieło skończone i nic bym tutaj nie zmienił. Havok to klasa światowa i ten album to potwierdza.
Havok przyzwyczaił nas do płyt na wysokim poziomie, tak więc tutaj nie ma niespodzianki. Co mnie się tutaj podoba, że mimo agresji, znalazło się sporo miejsca na chwytliwe melodia. Płyta nie jest na jedno kopyto. Nie ma miejsca tutaj na nudę. Brawa też należą się za piękną, klimatyczną okładkę czy zadziorne brzmienie, które podkreśla agresywność tej płyty.
"V" to przede wszystkim świetne partie wokalne Davida, który dobrze się czuje w stylistyce thrash metalowej. To on również wraz z Reecem tworzą zgrany duet gitarowy i tutaj dużo dzieje się. Jest technicznie, z pazurem i z pomysłem. Kawał dobrej roboty.
Płytę otwiera przebojowy i dynamiczny "Post truth era" i to jest thrash metal jaki kocham. Przyspieszamy w energicznym "Fear Campaign" i troszkę przypomina mi to Death Angel.Havok potrafi też pójść w stronę heavy metalowego grania, co potwierdza stonowany i mroczniejszy "Ritual of Mind". Thrash metal ma być agresywny, szybki i taki surowy, a to najlepiej oddaje killer w postaci "Phanthom Force". Riff i sekcja rytmiczna przyprawia o dreszcze. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Cosmetic Surgery". Atrakcyjny jest też rozbudowany "Panpsychism", który imponuje tajemniczym klimatem. Dużo się tutaj dzieje i nie ma tutaj miejsca na nudę. Całość zamyka 8 minutowy"Don't do it", który znakomicie podsumowuje ten świetny album.
Havok to kapela młodego pokolenia, która szybko stała się gwiazdą. Band gra na wysokim poziomie i nie ma zamiaru zejść poniżej pewnego określonego poziomu. Znajdziemy tu zarówno killery, jak i kompozycje bardziej złożone. Coś dla fanów thrash metalu, jak i heavy metalu. Kolejny udany album Havok.
Ocena: 9/10
Havok przyzwyczaił nas do płyt na wysokim poziomie, tak więc tutaj nie ma niespodzianki. Co mnie się tutaj podoba, że mimo agresji, znalazło się sporo miejsca na chwytliwe melodia. Płyta nie jest na jedno kopyto. Nie ma miejsca tutaj na nudę. Brawa też należą się za piękną, klimatyczną okładkę czy zadziorne brzmienie, które podkreśla agresywność tej płyty.
"V" to przede wszystkim świetne partie wokalne Davida, który dobrze się czuje w stylistyce thrash metalowej. To on również wraz z Reecem tworzą zgrany duet gitarowy i tutaj dużo dzieje się. Jest technicznie, z pazurem i z pomysłem. Kawał dobrej roboty.
Płytę otwiera przebojowy i dynamiczny "Post truth era" i to jest thrash metal jaki kocham. Przyspieszamy w energicznym "Fear Campaign" i troszkę przypomina mi to Death Angel.Havok potrafi też pójść w stronę heavy metalowego grania, co potwierdza stonowany i mroczniejszy "Ritual of Mind". Thrash metal ma być agresywny, szybki i taki surowy, a to najlepiej oddaje killer w postaci "Phanthom Force". Riff i sekcja rytmiczna przyprawia o dreszcze. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Cosmetic Surgery". Atrakcyjny jest też rozbudowany "Panpsychism", który imponuje tajemniczym klimatem. Dużo się tutaj dzieje i nie ma tutaj miejsca na nudę. Całość zamyka 8 minutowy"Don't do it", który znakomicie podsumowuje ten świetny album.
Havok to kapela młodego pokolenia, która szybko stała się gwiazdą. Band gra na wysokim poziomie i nie ma zamiaru zejść poniżej pewnego określonego poziomu. Znajdziemy tu zarówno killery, jak i kompozycje bardziej złożone. Coś dla fanów thrash metalu, jak i heavy metalu. Kolejny udany album Havok.
Ocena: 9/10
ARIDA VORTEX - Riders of Steel (2020)
4 lata kazał czekać swoim fanom ruski band Arida Vortex na nowy album. "Riders of steel" to solidny album utrzymany w klimatach heavy/power metalu. Band działa od 1998r i dorobił się bogatej dyskografii i własnego stylu. Najśmieszniejsze jest to, że z starego składu został Roman Guryev i to on ma spory wpływ na to jak band brzmi dzisiaj. W 2017r do zespołu gitarzysta Alexander i wokalista Evgeny. Muzycy są utalentowani i tego nie mogę im odmówić. Mam jednak problem z tym albumem. "Riders of steel" ma kilka świetnych momentów, ale jako całość jest bardzo nie równy i nie ma większej siły przebicia.
Świetna okładka i mocne, mięsiste brzmienie, które podkreśla umiejętności muzyków to za mało. Troszkę szkoda, bo potencjał na coś więcej był. Zachwyca melodyjny i i niezwykle przebojowy "Small Toy Soldier". Mocny riff i pomysłowe aranżacje czynią ten utwór jednym z mocniejszych na płycie. Dobrze wypada też zadziorny i nieco bardziej podniosły "Riders of Steel". Klimat rycerski jest motorem napędowym tego kawałka. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "We will rise Again" i to wszystko przypomina mi Firewind, co jest dobrym znakiem. Jeszcze wymiata melodyjny, instrumentalny "The invincible". To tyle jeśli chodzi o pozytywne kawałki z tej płyty. Reszta jest bardziej komercyjna, bardziej rockowa.
Arida Vortex to band, który nie musi nic udowadniać, bo jest to potęga z Rosji. Tym razem "Riders of Steel" nie sieje takiego zniszczenia, jakby zapowiadał początek płyty. Nie równy i troszkę niedopracowany album. Chyba wolę wrócić do ich wcześniejszych wydawnictw
Ocena: 6/10.
Świetna okładka i mocne, mięsiste brzmienie, które podkreśla umiejętności muzyków to za mało. Troszkę szkoda, bo potencjał na coś więcej był. Zachwyca melodyjny i i niezwykle przebojowy "Small Toy Soldier". Mocny riff i pomysłowe aranżacje czynią ten utwór jednym z mocniejszych na płycie. Dobrze wypada też zadziorny i nieco bardziej podniosły "Riders of Steel". Klimat rycerski jest motorem napędowym tego kawałka. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "We will rise Again" i to wszystko przypomina mi Firewind, co jest dobrym znakiem. Jeszcze wymiata melodyjny, instrumentalny "The invincible". To tyle jeśli chodzi o pozytywne kawałki z tej płyty. Reszta jest bardziej komercyjna, bardziej rockowa.
Arida Vortex to band, który nie musi nic udowadniać, bo jest to potęga z Rosji. Tym razem "Riders of Steel" nie sieje takiego zniszczenia, jakby zapowiadał początek płyty. Nie równy i troszkę niedopracowany album. Chyba wolę wrócić do ich wcześniejszych wydawnictw
Ocena: 6/10.
Subskrybuj:
Posty (Atom)