wtorek, 29 listopada 2011

NIGHTWISH - Imaginaerum (2011)


W kategorii symfonicznego metalu w tym roku jeszcze mnie nic tak naprawdę nie zniszczyło. Zawiodły mnie albumy ECHOTERRA. DRAGONLAND, więc przyszło nieco dłużej poczekać na odpowiedź ze strony NIGHTWISH. Na siódmy album tej fińskiej formacji przyszło czekać aż 4 laty. Przyczyn takiego długiego okresu oczekiwania należy szukać przede wszystkim w fakcie, że zespół postanowił stworzyć coś wyjątkowego i bez wątpienia najbogatszy album w swojej historii. Oczywiście tak jak zawsze za stworzony materiał jest odpowiedzialny klawiszowiec Tuomas. Trzeba przyznać, że sami muzycy już od roku 2009 robili sporo szumu wokół albumu i właściwie napędzali tą całą maszynę marketingową, odkrywając co raz to nowsze informacje dotyczą nowego albumu. Tak swoją drogą ciekawym pomysłem było stworzenie bodajże pierwszego koncept albumu, który opowiada historię starego kompozytora, który na łożu śmierci wspomina swoją młodość. To, że album jest zrobiony z wielką pompą, przepychem świadczyć może nie tylko spora liczba gości odpowiedzialnych za instrumenty orkiestrowe, nie tylko pomysł stworzenia koncept albumu trwającego 75 minut, ale przede wszystkim fakt stworzenia filmu, który ukaże się na równi z wydawnictwem. Osobą odpowiedzialną za reżyserię jest Stobe Harju, który nakręcił klip do „The Islander”. W końcu zbiegiem czasu pojawiła się informacja, że album będzie zatytułowany „Imaginerium”, ale po czasie tytuł został zmieniony na „ Imaginaerum”. Okładkę narysował tak jak w przypadku „Dark Passion Play” Toxic Angel. Fanem NIGHTWISH nigdy nie byłem, ale stare albumy miały w sobie energię, przebojowość, klimat i były płytami metalowymi. Tego też oczekiwałem po nowym, a singiel „Storytime” który promował album dawał podstawy sądzić, że zespół jednak wróci w glorii i chwale korzystając z patentów przedstawionych na pierwszych albumach. Cóż, jest power metal, jest ta dynamika, jest ta przebojowość, a także chwytliwy motyw, jest także łatwo wpadający w ucho refren. Można zarzucić słodki wydźwięk, że nie ma takiej głębi co w utworach z Tarją, ale klimat i cała konstrukcja i pomysłowość jest z górnej półki. To właśnie ten utwór mnie nakręcił i to w takim stopniu, że zaliczam go najlepszych dzieł NIGHTWISH. Obawiałem się jednego, że zespół da fanom coś na zachętę, że rzuci na pożarcie najlepszy utwór z całej płyty i poniekąd tak jest. Jednak z drugiej strony, każdy utwór został zrobiony z przepychem, z jakże podniosłym, tajemniczym klimatem i słychać że jest to symphonic metal. Świetnie te cechy oddaje nastrojowe intro, filmowy instrumentalny „Arabesque”, czy tez monumentalny, podniosły „Imaginaerum”, jednak w tych utworach zabrakło jak dla mnie nieco mocy metalowej. Wykonanie, pomysłowość, aranżacje mogą robić naprawdę wrażenie. Szkoda tylko, że całościowo album brzmi komercyjne, momentami wręcz popowo( patrz „Slow,Low”Slow”, „Turn Loose the Mermaids”, „The Crow, the Owl and the Dove” ). Oprócz „Storytime” pojawiło się kilka zacnych metalowych kawałków i w tej roli sprawdził się przebojowy „Ghost River” z ciekawym motywem klawiszowym i ostrym wokalem Marko, który nadaję utworowi nieco ostrzejszego wyrazu. Do najlepszych utworów zaliczę bez wątpienia też „I want My Tears Back” z ciekawym motywem, który nadaje kompozycji niezwykłej przestrzeni i przebojowości. Do tego znów Marko w roli wokalisty i choć jego wkład jest nie wielki to jaki robi sporą różnicę. Coś na miarę starych albumów jest „Scaretale”, który wciągu prawie 8 minut potrafi pokazać różną twarz zespołu, ponieważ zespół w tym kawałku nie trzyma się kurczowo jednego motywu, melodii. Jest podniośle,tajemniczo, z przepychem, a motywy orkiestrowe potrafią przyprawić o ciarki. Co ważne nie brakuje tutaj ognia metalowego i tak powinien brzmieć cały album. To jest symphonic power metal, a nie jakieś symphonic pop. Zaprezentowany tutaj riff należy zaliczyć do tych najcięższych. Jednak najbardziej mnie zauroczył wyczyn wokalny Anett Olzon, która śpiewa tutaj teatralnie, wręcz aktorsko i słychać te szaleństwo i opętanie w jej wokalu. Do czołówki tego albumu zaliczam także „Last ride Of the Day”, który też zbudowany jest na ostrym riffie, na przebojowym motywie , a chwytliwy, łatwo zapadający refren, tylko daje powód żeby zapamiętać ów kawałek. Opisując zawartość tego albumu nie można pominąć 13 minutowy „Song To Myself” który również zaliczam do tych najlepszych utworów, bo w swej konstrukcji nie jest taki zły i do tego przemyca sporo ciekawych motywów. Szkoda tylko że tempo siada w drugiej połowy utworu. Wszystko pięknie, jest zrobione wszystko z przepychem i bogactwem i pod tym względem ten album przoduje, nawet nie wiem czy nie wyprzedza poprzednie. Ale patrząc pod względem czysto muzycznym, mamy 6 naprawdę bardzo udanych kompozycji, a zresztą jest naprawdę różnie. Brakuje mi na tym albumie przede wszystkim metalu, brakuje tej dynamiki, zadziorności z okresu z Tarją. Kilka utworów daje idealny przykład, jak powinna brzmieć całość. Muszę pochwalić Anett bo jej wokal na tym albumie jest przyjemny dla ucha, a wyczyn w „Scaretale” jest dowodem, że ma w sobie to coś. Album kierowany do słuchaczy poszukujących nieco ambitniejszej muzyki, poszukiwaczy niezwykłego klimatu. Ci będą szczęśliwi, zaś metalowcy cóż mogą sobie darować bo metalu tutaj nie wiele. I teraz pytanie z jakiej strony należy spojrzeć na „Imaginaerum”?
Ocena: 6/10

2 komentarze:

  1. Gdy usłyszałem "Storytime" myślałem, że to będzie gorszy fragment płyty zwłaszcza jak zobaczyłem teledysk - Królewna Śnieżka z wariatkowa i kilku oszołomów. Niestety okazał się najlepszym numerem na bardzo miernej płycie. Szkoda, bo po "Dark Passion Play" miałem wielki apetyt na ich nowy materiał...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie akurat "Storytime" się podoba:D Taki powiedziałbym utwór w starym stylu:D Niestety oprócz niego znalazłem jeszcze 2 utwory:P Wykonanie i przepych godny uwagi, szkoda że muzycznie nie ma na czym zawiesić ucho:(

      Usuń